elmartin

Gramowicz(ka)
  • Zawartość

    1780
  • Dołączył

  • Ostatnio

Posty napisane przez elmartin


  1. Już podczas pierwszej wyprawy, jeszcze jako całkowicie ”zielony” zwiadowca wyślizgnąłem się, i to dosłownie, z łap ścierwojada. Wtedy mówili, że to szczęście nowego. Szczęście czy nie, prawie się zesrałem jak podczas mojego pierwszego nocnego spaceru obczajaliśmy stację naprawy pojazdów. Ścierwojad pojawił się nie wiadomo skąd i naprawdę myślałem, że już po mnie, kiedy złapał mnie wpół swoimi długimi paluchami. Na szczęście w trakcie szamotaniny przewróciłem beczkę ze starym olejem silnikowym, który wylał się na nas. To uratowało mi życie. śm*******l był tak zaskoczony, kiedy wyślizgnąłem się z jego łap i z ”prędkością światła” wyrwałem w kierunku moich towarzyszy, że nawet nie zareagował.

    Po powrocie do bunkra, kiedy siebie zobaczyłem, nie wiedziałem kto rzeczywiście wyglądał gorzej ścierwojad, który na mnie naskoczył, czy ja ;)

    Ale tak naprawdę, to po drugiej mojej nocnej wyprawie zaczęli mnie nazywać węgorz.                                                                                       

    Poszliśmy w trójkę na zwiad, na parking podziemny przy Dworcu Głównym we Wrocławiu. Wszystko szło dobrze, nawet nie było nigdzie widać ścierwojadów. W pewnym momencie, kiedy zeszliśmy już na drugi poziom pod ziemię, nastąpiło tąpnięcie. Część parkingu nad nami się zawaliła i coś zablokowało wejście z drugiej strony drzwi. Jakby tego było mało, pękła jakaś rura i woda zaczęła zalewać nasz poziom. Po szybkim rozeznaniu okazało się, że nie ma żadnego innego wyjścia niż to zablokowane. Pozostała tylko jedna możliwość. Zalane kanały wentylacyjne. Niestety nikt z nas nie wiedział czy rzeczywiście można nimi gdzieś dopłynąć i uciec ze śmiertelnej pułapki. Nie było czasu na rozmyślanie, poziom wody podnosił się szybko. Nie mając wiele do stracenia, zdecydowałem się spróbować. Wlazłem do zatopionej rury, wziąłem głęboki oddech, zanurzyłem się i popłynąłem kanałami wentylacyjnymi. Już myślałem, że właśnie popełniłem największy błąd w życiu i zaraz utonę, w samotności, w zalanym tunelu. Kiedy za kolejnym załamaniem zobaczyłem koniec i wyjście na niezalaną część parkingu. Najszybciej jak tylko potrafiłem obiegłem całe zawalone piętro aż do zablokowanych drzwi. Okazało się, że podczas tąpnięcia w korytarzu za drzwiami, z sufitu odpadł kawał betonu, w taki sposób, że zakleszczył się pomiędzy schodami i drzwiami, skutecznie je blokując. Po usunięciu gruzu wszyscy wróciliśmy szczęśliwie do bunkra. Później było jeszcze kilka sytuacji, z których zawsze jakoś się ”wyślizgałem”.

    I tak zostałem węgorzem ;)

     

    Chociaż wśród najbliższych mam inną ksywkę. Nazywają mnie fakranek.

    Geneza tej ksywki nie jest ani tak skomplikowana, ani nie stoi za nią żadna historia. Ci którzy są ze mną na co dzień wiedzą, że jako nocne zwierzę, nie cierpię wstawać rano i każdego dnia, po przebudzeniu muszę sobie zakląć fu*k ;))


  2. Tego roku, lato było wyjątkowo gorące.

    Pamiętam jak Tomek-Tyci, bardzo podekscytowany przyszedł do mojego przedziału. Zapukał i nie czekając na zaproszenie wparował do środka. Od razu wiedziałem, że szykuje się ”dłuższy spacer”.   Czekał na taką okazję od kiedy wiosną tego roku skończył szkolenie i został przydzielony do regularnych dyżurnych wypadów w teren.

    - Idziemy do Łodzi, idziemy do Łodzi!!! Do Łodzi rozumiesz!

    Tomek to mój najwierniejszy druh. Mimo młodego wieku i porywczego charakteru, jest doskonałym towarzyszem wypraw w poszukiwaniu różnych surowców, części maszyn i wszelkiego rodzaju pożywienia. Jest potężnie zbudowanym młodym mężczyzną. Dusza człowiek, jak może nigdy nie odmówi, zawsze pomoże. Jest utalentowanym poszukującym. Ma nosa do zagrożeń i refleks modliszki, a przy ty jest niezwykle zwinny jak na takiego kolosa. Nie raz uniknęliśmy kłopotów dzięki jego szóstemu zmysłowi.

    Najbliższą okolicę stacji a nawet można powiedzieć, że dzielnicę, aż do nasypu i torów na dawnym Dworcu Głównym, mamy obcykaną. Jednak wycieczka do innego miasta, to już całkiem inna para kaloszy. Chociaż znam trasę do Łodzi bardzo dobrze, jeszcze z czasów przed Nowym Świtem, jak nazywany nieszczęsny dzień, w którym skończyła się nasza cywilizacja, to przejście jej, za każdym razem wygląda inaczej. Jest niebezpieczna i zawsze trzeba mieć się na baczności.

    Podróż, która zajmowała mi w 2018 dwie i pół godzinki, nie koniecznie zgodnie z obowiązującymi wówczas przepisami, w klimatyzowanym samochodzie z muzyczką z jednej z wielu stacji radiowych. Dzisiaj, znając trasę i czyhające niespodzianki, trwa kilka dni, z zachowaniem najwyższej ostrożności.

    Tym razem miała to być misja zaopatrzeniowa. Mieliśmy dostarczyć jakąś część, która była niezbędna do ratowania życia, do czegoś co można zakwalifikować jako szpital. Jakiś pizdryk co przetrwał Nowy Świt we Wrocławiu w większej ilości, na terenie Szpitala Akademii Medycznej, okazuje się być bezcenną walutą w dzisiejszym świecie.

    Naszym zadaniem było dostarczenie tego ustrojstwa do Łodzi, do siedziby tamtejszych przetrwańców w podziemiach starej fabryki. Za taką przysługę mieliśmy dostać coś dla nas wiele cenniejszego. Sadzonki fasoli i pomidorów.

    Boże, jak ja dawno nie jadłem świeżego pomidora. Od czasu kiedy to w 2031, pieprzony mnich Sławomir chciał nas odesłać do wieczności i zatruł wodę. Wtedy 8 osób zmarło, straciliśmy prawie wszystkie rośliny hodowlane i większość hodowli świnek. To była straszna zima. Przez tego idiotę omal wszyscy nie zginęliśmy.

    Nasza wyprawa miała się zacząć nazajutrz, w niedzielę 13 lipca 2036.

    Plan był prosty, maksymalnie tydzień w drodze, załatwiamy sprawę i wracamy. Czyli gdzieś około 27 lipca w niedzielę za dwa tygodnie powinniśmy być z powrotem.

    Nie mogłem spać, nie dlatego, że się denerwowałem, ale Tyci całą noc nawijał jak potłuczony. Dla niego to była pierwsza tak długa misja. W sumie go rozumiem, ale niewyspani w taką drogę, to zły pomysł.

    Rano nie było czasu na rozmyślanie. Pobraliśmy z magazynu odzież ochronną, maski, pochłaniacze, jedną strzelbę samopowtarzalną, dwa pistolety i dwa magazynki, jednego załadowanego kałacha, cztery samoróbki dymne, cztery samoróbki odłamkowe, lornetkę, prowizoryczny filtr do uzdatniania wody oraz prowiant w postaci zdobycznych sucharów, dawno po dacie ważności, kilka ziemniaków i każdy po tuzinie pasków suszonej wieprzowiny. To nie trafia się często, specjał tylko dla poszukujących i kurierów.

    Jeżeli będziemy mieli szczęście, upolujemy sobie po drodze jakąś boberczycę czy lisonia.

    Przed świtem 13 lipca wyruszyliśmy we dwójkę z naszej bezpiecznej stacji. Droga przez miasto jest zawsze niebezpieczna. Niedaleko wyjścia jest siedlisko szczurzyc. Jak wszystko w tym świecie jest przerośnięte, tak i te stworzenia, które przypominają szczury, są od nich o wiele większe. Żyją w stadach, ale ze względu na swój rozmiar (dorosłe osobniki osiągają maksymalnie 15 kilogramów), gromady liczą przeważnie do 12 sztuk.

    Poruszając się ostrożnie minęliśmy park, w którym największym zagrożeniem są wrończe. Kiedyś pospolite wrony, teraz agresywne ptaszyska z toksyczną śliną, żywiące się głównie padliną. Podczas szalonych ataków starają się zawsze zranić ofiarę. Wtedy dochodzi do zakażenia krwi, co zwykle kończy się paraliżem i zgonem.

    Przez następne godziny przemykaliśmy ulicami Wrocławia, pomiędzy ruinami domów ze sterczącymi w niebo ścianami kamienic i blokami straszącymi pustymi oknami, aż około południa doszliśmy do granic miasta.

    Kiedy dotarliśmy do trasy S8, wiedziałem, że trzymając się pozostałości drogi, najszybciej dotrzemy na miejsce. Wtedy nasza misja wydawała się całkiem prosta, o ile można użyć takiego słowa. Nie chodzi mi o to, że miał to być spacerek, ale trasa w sumie znana, zagrożenia również, drogę pokonywałem już wielokrotnie wcześniej. Co mogło pójść nie tak? Oczywiście nie mogliśmy iść beztrosko środkiem tej tak zwanej drogi, omijając wraki samochodów.

    Urządzenie niosłem ja, zabezpieczone w plecaku, więc właściwie miała być to kwestia czasu.

    Pierwszą noc spędziliśmy we wraku jakiegoś wozu bojowego, na poboczu. Chociaż brakowało połowy dachu i śmierdziało tam okrutnie, było to najlepsze miejsce jakie udało nam się znaleźć na nocleg. Przynajmniej byliśmy schowani przed wzrokiem nocnych łowców, miałczącej śmierci, jak je nazywaliśmy.

    Tak, domowe kotki, te słodkie przytulanki , stały się postrachem nocy. Nie często się je spotyka, ale zawsze nie są to miłe spotkania. Całkowicie zdziczałe, nie dość, że stały się bardzo agresywne, to mają zębiska niczym tygrys szablo zębny. Na szczęście boją się ognia i odstrasza je również hałas, np. huk wystrzału czy wybuch granatu. W takim przypadku odpuszczają atak, lecz pozostają zainteresowane w pobliżu. Przeważnie zabicie jednego osobnika skutkuje całkowitym odejściem w poszukiwaniu łatwiejszej zdobyczy.

    Drugiego dnia wstaliśmy znowu przed świtem i po ”obfitym” śniadaniu, na które składały się dwa suchary i kawałek suszonego mięsa, wśród mgieł unoszących się jeszcze nad polami, wyruszyliśmy w dalszą drogę. Do południa szło nam się całkiem nieźle, ale wkrótce zaczęliśmy odczuwać trudy podróży. Podstawowym problemem był upał. Ze względów logistycznych nie mogliśmy dźwigać dużego zapasu wody pitnej, na szczęście filtr umożliwiał nam uzdatnienie wystarczającej ilości wody na dobę, pod warunkiem znalezienia wody nadającej się do uzdatnienia. Nieuzupełnianie płynów w tym upale zakończyłoby naszą misję przedwcześnie. Higiena osobista również pozostawiała wiele do życzenia, jednak na porządną miskę wody, mogliśmy liczyć dopiero w Łodzi.

    Po odpoczynku w cieniu starego dębu, późnym popołudniem ruszyliśmy w dalszą drogę.

    Dotarliśmy do opuszczonej ruiny, ślicznej niegdyś stacji benzynowej jednej z większych sieci. O ironio, jednym z ”artefaktów” jaki pozostał mi z czasów przyjemnego życia przed Nowym Świtem, jest lojalnościowa karta klienta tej sieci. Ech, zapach świeżej Latte Macchiato ciągle mam w pamięci.

    Już po zmroku wydawało mi się, że słyszę jakiś hałas. Coś w rodzaju syreny. Ten sygnał powtarzał się co jakiś czas. Tyci również to usłyszał, a już myślałem że mam omamy słuchowe. W nocy było słychać ów sygnał jeszcze wyraźniej. Było to cokolwiek dziwne, w takiej dziczy, na takim pustkowiu, na środku niczego. Jednak sygnał nie ustawał.

    Zastanawialiśmy się z Tycim, co to może być? Nikt o zdrowych zmysłach nie hałasowałby tak ściągając na siebie uwagę wszystkiego co żywe w okolicy. Chyba, że taki miał cel. Zachodziliśmy w głowę, dobry to znak, czy bardzo zły.

    Następnego ranka wyruszyliśmy jak zwykle przed świtem. Ponieważ sygnał dochodził z kierunku, w którym się udawaliśmy, musieliśmy zachować szczególną ostrożność, nie zbliżać się do źródła sygnału bezmyślnie. Już po godzinie marszu doszliśmy na tyle blisko, że owo miejsce znalazło się w zasięgu naszego wzroku. Brzmiało to jak syrena, taka alarmowa, ręczna, na korbę. Teraz już wiedzieliśmy, że ktoś celowo nadaje co jakiś czas. Pozostawały pytania, kto i po co?

    Sygnał dochodził ze zrujnowanego domku przy drodze. Był to chyba kibelek na parkingu dla TIR-ów.

    Z oddali przyjrzałem się okolicy przez lornetkę i od razu zobaczyłem kilka sztuk boberczyc łażących dookoła domku. Były bardzo pobudzone więc z całą pewnością wewnątrz był ktoś żywy i ten ktoś wzywał pomocy.

    Drzwi do tego przybytku były zniszczone, jedyną przeszkodą dla boberczyc, oddzielającą je od posiłku, była stalowa krata. To relikt jeszcze z czasów kiedy nawet kibelki przy drodze były okradane. Ktoś zablokował kratę od wewnątrz. Popatrzyłem na Tyciego i zapytałem: ”Co teraz robimy? Idziemy dalej z misją, czy sprawdzamy kibelek?”

    Wiedziałem, że jeżeli kogoś tam zostawimy, z całą pewnością zginie. W promieniu wielu kilometrów nie ma ludzi. Jeżeli temu komuś pomożemy, z pewnością zmieni to plan naszej wyprawy. Nie wiadomo tylko czy ją spowolni, czy całkiem zniweczy?

    Wspólnie z Tycim podjęliśmy decyzję o sprawdzeniu kibelka. Zobaczymy kto wzywa pomocy, może kogoś uratujemy a może będzie trzeba rozwiązać sprawę siłowo. Poszliśmy to sprawdzić.

    Boberczyce mają świetny węch. Postanowiłem to wykorzystać, poświęciłem dwa kawałki suszonego mięsa i rzuciłem je na przynętę. Kiedy tylko rzuciły się na mięso poczęstowałem je granatem samoróbką. Cztery zginęły na miejscu, piąta ranna uciekła do lasu. Teraz pozostało sprawdzenie kibelka. Kiedy z Tycim podeszliśmy bliżej okazało się, że boberczyce kogoś już upolowały. W pobliżu wejścia leżały szczątki ludzkie. Widok był przerażający. Ktoś tutaj zginął w okrutny sposób. Usłyszeliśmy płacz. Zaświeciłem latarką przez kraty i całkowicie mnie zamurowało. Tego się nie spodziewałem. Za kratą, w kąciku, siedziała skulona dziewczynka. Na oko miała jakieś 12 lat. Jakbym dostał obuchem w głowę. Momentalnie wróciłem do dnia Nowego Świtu.

     

    Wracałem metrem do domu z pracy, dzwoniłem do żony. Rozmawialiśmy o tym co będzie na obiad, jak Kasi poszło w szkole. Ela powiedziała, że jeszcze jedzie z Kasią na basen i będą później. To było moje ostatnie wspomnienie rodziny. Zaraz po tej rozmowie wszystko się skończyło. Światło zgasło, pociąg się zatrzymał, ziemia się zatrzęsła. Mój świat się skończył.

     

    W tej małej dziewczynce zobaczyłem moją Kasię. Miała dokładnie 12 lat. Ta mała, była przerażona bardzo brudna, trochę podrapana, ale jak na kogoś kto spędził co najmniej jedną noc w towarzystwie kilku boberczyc, była w całkiem dobrej kondycji fizycznej. Gorzej było z psychiką. Dziewczynka była tak przerażona, że nie odzywała się do nas w ogóle. Przez chwilę zastanawialiśmy się nawet czy może mówić? Czy nas słyszy?

    Tyci chwycił mnie za rękę i krzyknął: ”Zbierajmy się stąd zanim zlecą się wszystkie okoliczne stworzenia wabione wybuchem i zapachem krwi.”

    Kilka kilometrów dalej, siedząc pustej cysternie, zastanawialiśmy się co dalej? Co mamy robić, co z nasza misją? Co z dziewczynką?

    Dziewczynka miała na imię Hania i szła z rodzicami do Wrocławia, w poszukiwaniu większej społeczności i lepszego życia. Prowadził ich przemytnik. Jak się okazało chciał ich prawdopodobnie zabić i okraść. W trakcie postoju wywiązała się walka. Rodzice walczyli z bandytą na śmierć i życie. Zdążyli zatrzasnąć Hanię za kratą. Potem wmieszały się w to boberczyce i skończyło się masakrą.

    Całą dalszą drogę do Łodzi przebyliśmy planowo, bez większych przygód. Do Łodzi doszliśmy 19 lipca 2036. Dostarczyliśmy urządzenie, dostaliśmy porządny posiłek, wymyliśmy się i zabraliśmy sadzonki w powrotną drogę.

    Do Wrocławia, na naszą stację, wróciliśmy 27 lipca 2036. Sadzonki dotarły, rośliny się przyjęły.

    Ja z całej tej podróży zyskałem najwięcej. Mam teraz córkę Hanię i w całej tej beznadziei obecnego świata, jest ona dla mnie wszystkim. Sensem istnienia, drogą i celem. Światłem w ciemnym tunelu, widokiem na lepsze jutro.

    Nie znamy przyszłości i to jest piękne.

    Niezbadane są wyroki…