Cerant

Gramowicz(ka)
  • Zawartość

    8
  • Dołączył

  • Ostatnio

Reputacja

0 Neutralna

O Cerant

  • Ranga
    Obywatel
  1. Ciepły lipcowy dzień powoli miał się ku końcowi. Ostatnie promienie słońca przezierały nieśmiało przez gęstą zasłonę drzew, odbierając zagubionym ostatnią nadzieję na uniknięcie tego, co wówczas wydawało się najgorsze – zimnej nocy w dzikich ostępach rozpościerającego się aż po horyzont wiekowego lasu. Przypominał sobie właśnie słowa jednego z okolicznych stróżów, który odradzał mu dalszą wyprawę bez odpowiedniego wyposażenia i rozeznania w niezwykle wymagającym terenie. Całkowicie jednak zignorował owe przestrogi – jak zresztą od niepamiętnych czasów czynił – i uwolnił swojego psiego towarzysza ze smyczy. Zwierzę dość szybko pognało przed siebie, a jego pan ruszył pełen gracji tropem szarobrunatnego czempiona. Księżyc świeci stłumioną poświatą, kiedy mężczyzna przysiadł zmęczony na pniu powalonego drzewa. Spróchniały modrzew resztką sił zdawał się utrzymywać ciężar niespodziewanego gościa, nawołującego teraz coraz donośniej w stronę jeziora, gdzie dojrzał przed chwilą niewyraźny zarys swojego czworonoga. - Hrabioooo! – zakrzyknął przeciągle jegomość, ocierając spływającą z czoła strużkę potu. Zwierzę nie dawało jednak żadnego znaku życia, co wielce go zresztą zmartwiło. Do tego stopnia, że chwilowa niedyspozycja księcia spowodowana forsownym marszem musiała ustąpić pola zwyczajnej trosce o los ulubieńca. Postanowił zatem czym prędzej udać się nad wodę, unikając przy tym błota i wszelkiego rodzaju nieczystości po drodze. Dotarłszy w okolicy niewielkiej chatki rybackiej przystanął na chwilę. Opustoszały budynek w niczym nie przypominał schronienia mającego ochronić choćby przed przelotnym deszczem. Książę ruszył ostrożnie ku rozlatującym się drzwiom, usłyszawszy dobiegające z wewnątrz zawodzenie. Kiedy je uchylił jego oczom ukazała się scena nadzwyczaj szokująca, jedna z nielicznych, który pozostawiają trwały ślad na psychice każdego wrażliwego człowieka. Na ustawionym przed sobą stole dostrzegł ciało pozbawione głowy i obu rąk. Nieopodal przycupnął warczący Hrabia, jaki na widok swojego pana zaczął przeraźliwie szczekać. Dla podstarzałego szlachcica było to makabryczne znalezisko, a gdy natknął się po chwili na jedną z brakujących kończyn i trącił ją butem, o mało nie pisnął jak mała dziewczynka. Momentalnie dotychczasowe zmęczenie minęło, zaś jedynym marzeniem blisko pięćdziesięcioletniego pana stało się opuszczenie tego napawającego trwogą miejsca kaźni. Zaczął więc przywoływać psiego towarzysza, ten jednak odwrócił się nagle ku niemu, szczekając intensywniej niż wcześniej. - Co jest, kochany Hrabio? – powiedział z trudem sparaliżowany ze strachu. – Lepiej wynośmy się stąd, zanim… Nie dokończył jednak, czując za sobą czyjąś obecność. Przełknąwszy nerwowo ślinę, odwrócił się na pięcie. Ledwie dostrzegając pozbawioną oczodołów głowę leżącą nieopodal, z której ściekały liczne stróżki krwi, podbiegł do swojego czempiona i nachyliwszy się wyszeptał: - Biegnij przed siebie i nie zatrzymuj się, choćby nie wiem co…
  2. „Błędny rycerz, ciąg dalszy” I Ich pochód, a raczej nieplanowana eskapada, przeciągała się w nieskończoność, znacznie zaważając na ogólnym samopoczuciu drużyny. Wszyscy mieli obawę o nadciągające wydarzenia, które najpewniej zmienią ich dotychczasowe, beztroskie życie. Tylko Roland szedł pewnie, prowadził przecież resztę, jednak jako prawdziwy awanturnik zdawał sobie sprawę, że nawet czyhająca gdzieś śmierć nie może zrobić na nim żadnego wrażenia. Kroczył więc z tą myślą i ilekroć ktoś z załogi swymi stękami wyprowadzał go z tej zadumy, czyniąc rzecz wysoce nieodpowiednią, wygrażał cutlasem i dopełniał to szeregiem bardziej soczystych zwrotów. Pokonując kolejne jaskinie, zastawiali niemal ten sam stan rzeczy, co w poprzednio przemierzonych tunelach. Ściany pokryte były licznymi pnączami, jak i korzeniami starych drzew, które przebijały grunt, aż do tamtych mrocznych czeluści. Podłoże, pełne złośliwych stalagmitów, ociekało lepką mazią, gdzie znajdowały się skupiska różnorakich ohydnych robactw. Willow od dziecka ulegał panice, widząc nawet niewielką mrówkę, więc ciągle jęczał straszliwie, tym samym niepotrzebnie rozbijając resztę załogi. Natomiast, gdy mijali truchło lub już objedzony szkielet, Baobab na nowo rozpoczynał swoje żywe okrzyki: „Zagłada, zagłada, pewnie i nas spotka”. Roland próbował utrzymać wzniosłą zadumę, lecz albo Uhu wydawał bliżej nieokreślone odgłosy, albo Strup klął, że nigdy nie zobaczy swojej ulubienicy, u której spędził wiele wyjątkowych (i bardzo kosztownych) chwil. Miał jednak kartę stałego klienta – żyć nie umierać, jakby to powiedzieli bywalcy „Czarnej Płachty”. Kroczyli w najlepsze, kiedy najmłodszy z kompanii począł uderzać się w pierś, plując jakimś paskudztwem na wszystkie strony. Pozostali zoczyli to dopiero jakiś czas później, a jak zwykle troskliwy kapitan zatrzymał piratów i przystanął przy chłopaku. – Co ci jest? – zapytał Roland. – Nie wiem, kaptanie – odrzekł, kaszlnąwszy tak, że dotąd wesoły Cloudy stracił dalsze powody do śmiechu, – Moonshine – zwrócił się do chirurga – co mu dolega? – Ten zaś obejrzał starannie podrostka, wyciągnął ze swej torby malutki słój i wręczył go dowódcy. – To tylko niewinne uczulenie – stwierdził. - Najwyraźniej zjadł coś rosnącego w jaskini, a tutejsze toksyny zatruwają każdy pojedynczy liść, sprawiając, że staje się gorszy niż wprawnie przyrządzona trucizna. – I jak mniemam, to mazidło powstrzyma dalsze reakcje alergiczne – odparł, trzymając szklane naczynie z przezroczysta wydzieliną. – Owszem i chylę przed panem czoło, kapitanie. Studiował pan może medycynę? – Nie, ale miałem przyjemność poznać jednego z lokalnych szamanów, jaki wyjaśnił mi to i owo. – Chwilę potem zapanowała cisza, którą przerwał poprzedni mówca. – A ty, mój chłopcze, uważaj na siebie. – Tak jest – zasalutował uroczyście. – Trzymaj – rzucił mu lekarstwo – i słuchaj zaleceń Moonshine''a, zrozumiano? – Slash tylko pokiwał twierdząco głową, następnie zaś wrócił do wyznaczonego szeregu. Drużyna natomiast wyraźnie poruszona tą sprawą, rozprawiała między sobą, lecz zaprzestała jakichkolwiek rozmów, gdy Roland wzniósł kordelas, wołając: – Idziemy, bo nie jestem w stanie sobie wyobrazić, że ktoś chce tu dłużej zostać. II Tymczasem tajemniczy najeźdźcy, jakby niesieni żądzą całkowitej dominacji, powoli zaczęli zrównywać spokojną zatoczkę z powierzchnią ziemi. Salwy armatnie zaćmiewały niebo niczym klucze ptaków, lecących według ustalonego toru i spadały z hukiem na opustoszałą już do reszty mieścinę. Agresorzy widocznie chcieli wpierw rozproszyć piratów, by potem móc mordować zdezorientowanych bukanierów, często nawet niezdolnych do podjęcia jakiejkolwiek walki. Przystań nagle się ożywiła. Rybacy jako pierwsi zoczyli armadę, zmierzającą w stronę miasta, więc wyławiali czym prędzej sieci i z niedowierzaniem biegli w głąb ulicami Necroville, ciągle patrząc za siebie, by powiadomić odpowiednie służby. Targarze, którzy ładowali zapasy na brygi, uciekali w popłochu przed gradem pocisków, niszczących kolejno pirackie okręty. W portowych zamtuzach również panowało wielkie poruszenie. Dotąd miłe towarzyszki wysyłały klientów na zewnątrz, skąd, zoczywszy nadciągającą flotę, zmykali prędko, pozostawiając często niedopięte ubrania. W przeciągu kilkunastu dzielnice opustoszały, a jedynie tamtejsze moczymordy wałęsały się bez celu i szukali jakiegoś dobrego napiwku wśród zniszczonych domostw. Kamienice otaczające centralny plac ulegały niemal natychmiastowemu rozpadowi, pozostawiając po sobie tylko dorodny stosik luźno ułożonych cegieł. Gard pocisków różnej masy i wielkości spadał nagle na Necroville, tworząc jeszcze szersze wyrwy w murze, otaczającym tereny położone sto metrów od linii brzegowej. III Na północny-wschód od miasta umiejscowiona była latarnia morska, z której prawie nie korzystano, bowiem piraci, w przeciągu dłuższego okresu czasu, nie wybierali się na dalekie rejsy, tylko czasami patrolowali okoliczne wysepki, rozlokowane ze wszystkich stron stałego lądu. Ową budowlę wzniesiono bardzo wcześniej, co świadczy o tym chociażby data wyryta na jeden z wewnętrznych ścian. Wieża wznosiła się ponad osiemdziesiąt metrów nad poziomem morza, a światło jej widziano nieraz z odległości równej piętnastu mil morskich, gdzie strudzeni żeglarze próbowali dostrzec jaskrawy błysk, znak bezpiecznej przystani. Konstrukcja składała się ze trzech kondygnacji: parteru-przedsionka, piętra mieszkalnego oraz rozżarzonego paleniska na szczycie. Ostatni rezydent tego miejsca, oczywiście ten, który wykonywał sumiennie swoją służbę, został odesłany przed wieloma laty, by zasilić szeregi Gildii Rybołówstwa, jakie ciągle ulegały zmniejszeniu z powodu narastającego zagrożenia ze strony natury, dzikich morskich zwierząt, także tych mitycznych, realnych dla prostych ludzi oraz znudzonych korsarzy chcących od czasu do czasu kogoś ukatrupić. Latarnia latami stała opustoszona. Wśród jeńców brakowała wykwalifikowanych fachowców, a piraci raczej niechętnie przystawali do objęcia tamtego stanowiska. W związku z tym budynek uchodził powszechnie za obumarły i nic nie wskazywało na to, by wreszcie odnalazł się godny dziedzic. Po upływie dekady nareszcie budowla została znów zamieszkana. Przygotowano nawet specjalną uroczystość, na której zebrało się całe grono kapitańskie celem powitania nowego latarnika. O dziwo latarnię przygarnął pewien awanturnik, który później jako samozwańczy władca Necroville stamtąd "rządził" wyspą i udzielał ważnych zezwoleń innym korsarzom. Reszta nie zaakceptowała Comanndora, bowiem taki przyjął tytuł, oraz jego przybocznej straży złożonej z trzech błyskotliwych inaczej bukanierów; tylko wyśmiewali go i uważali za dziwka, rubasznego dzieciaka czy zwykłą, małą kutasinę (tu oczywiście wiernie cytuje ich własne słowa). Ale ów nie zdawał sobie z tego sprawy, ustanawiając kolejne dekrety ważne tylko dla niego. Tamtego feralnego dnia jeden z uciekających robotników postanowił udać się do zarządcy miasta, którego uważał za człowieka sprawiedliwego, dobrego, a nade wszystko szanującego potrzeby "swoich" więźniów. Kiedy przebył drogę z Necroville, przez gęstą dżunglę, aż do samotnego klifu, gdzie w pełnej okazałości, na tarczy jasnoniebieskiego nieba, latarnia górowała nad plażą i sąsiednimi wzgórzami, zakrywając wędrujące po wyznaczonym obiegu Słońce, jakie obecnie zachodziło, rozpościerając błyszczące odnogi. Jeniec stał przed budowlą oniemiały jej zachwytem, otworzywszy wpierw szeroko usta i przybrawszy zdumionego wyrazu twarzy. Nigdy dotychczas nie chadzał w te okolice, ponieważ ciężko pracował jako czynny budowniczy, służący w portowym zakładzie szkutniczym. Trwałby zapewne tak dalej, gdyby nie jeden ze strażników Comanndora, który wychodził z wieży, a spostrzegł w pobliżu brudnego mężczyznę, ubranego w poszarpane łachmany i straszliwie wychudzonego. – Czego tu? - zapytał, doszedłszy do tamtego. – Dzięki bogom! - wzniósł pokornie ramiona ku górze w geście podziękowania. - Wreszcie ktoś docenił moją ciężką ówkę, stokrotne dzięki wam. – Skończyliście, dziadu? – Synu! – wołał do niego - Czy nie nauczono Cię odnosić się z szacunkiem do osób starszych. – Stul mordę – groził, splunąwszy na na trawę – albo dostaniesz w pysk. – Miłościwy pan zarządca winien o tym słyszeć jeszcze dziś. To niedopuszczalne, że nasi strażnicy obrażają nas i występują przeciwko ustalonym prawom. – Sam się o to prosiłeś, łachmyto – syknął niczym lekki powiew porannego poranku. – Wtem rosły, potężny jegomość złapał robotnika za kołnierz i podniósł nad ziemią. Oczy płonęły mu nienawiścią, dodając nieco okrutności jego oszpeconej twarzy. Włosy miał zwinięty w niewielki kucyk, opadający na płócienne ubranie barwy ciemnozielonej. Napastnik pchnął ofiarą do przodu, wymierzył kilka celnych ciosów w głowę, a schorowany staruszek legł jak pień na piaszczysty trakt. Momentalnie począł krwawić nawet w tych miejscach, gdzie nie został dotknięty brutalną siłą obrońcy Comanndora. – Pirat, jakby zbytnio nie dotknięty losem budowniczego, zawrócił w kierunku swej kwatery. Był już przy wejściu, gdy ktoś otworzył dębowe drzwi, torując mu drogę. – Magonda, ty przebrzydła góro mięśni – ozwał się awanturnik – pan cię wzywa. – Mnie? - dopytywał z niekłamanym zdziwieniem. - Przecież teraz kolej Trzęsiwłóczni. Już odbyłem swoją wachtę. Przełożony spoglądał na niego ze zdenerwowaniem malującym się na jego smętnym obliczu. Leonard, bo taką godność posiadał, był swego rodzaju ulubieńcem "władcy", lecz wystrzegał się tego i mówił jedynie, że piastuje zdecydowanie niższe, acz równie potrzebne co jego stanowisko. Wśród trzech przybocznych zarządcy pełnił funkcję zgoła odmienną niż reszta utwierdzającą go we własnym poczuciu dumy oraz niepohamowanej ambicji. Skrycie jednak posiadał zupełnie inne oblicze nadające nieco hipokryzji dla oficjalnie odważnego, a po godzinach słabowitego psychiczne awanturnika. Owa dwulicowość towarzyszyła mu niemal wszędzie, choć nikt nie zdawał sobie z tego sprawy, toteż w oczach ogółu porównywano go czasami do samego osławionego Comanndora. – Nie dyskutuj ze mną – przemówił po dość długim milczeniu – tylko rusz opasłą dupę i ruszaj w te pędy, bo szef ostatnio ma niezbyt dobry humor, więc lepiej go nie drażnić. – Tak jest! - zawołał pokornie, odchodząc od drzwi. Leonard szybko zauważył robotnika, który siedział skulony, a jego głowa ociekała strumieniem jasnoczerwonej krwi. Podszedł więc do niego, by sprawdzić czy wszystko z nim w porządku, gdyż miał jeszcze odrobinę serca (wychowywany był przecież w chłopskiej rodzinie, dopiero później opuścił gospodarstwo i został korsarzem). Rybak przyglądał mu się ciekawie, ale nadal trzymał swe oblicze opuszczone, jakby chciał obejrzeć swego kolejnego oprawcę. – Odjedź stąd, psie – wyjąkał, plując niczym gruby zwierz lepką juchą. - Jesteście już martwi w oczach bogów, nie uchronicie się. – Już to słyszałem – odpowiedział, podawszy mu dłoń – wstawaj. – Starzec uniósł wysoko czuło, wykrzywił z bólu twarz i objął palce awanturnika. Ten zaś uśmiechnął się, a zza pazuchy płaszcza wyciągnął bawełnianą szmatkę. Po chwili wydobył z przywiązanej do pasa sakwy malutki flakonik z zielonkawą substancją, jaką nasączył owy kawałek płótna. – Trzymajcie i wytrzyjcie to to twarz – rozkazał, podając lepki gałganek. – Strasznie piecze, arrgh – biadolił budowniczy. – No, czyli tkanki jeszcze nie wymarły – stwierdził z ulgą. - To dla was najlepsza wiadomość ostatnich godzin, bowiem równie dobrze moglibyście już ze mną nie rozmawiać. – Jak to mi ma pomóc, chłopcze, to chyba po drugiej stronie... – Barykady – dodał Leonard – tak możliwe, nawet bardzo prawdopodobne w obecnym rozwoju wydarzeń. Pozwólcie, że zaniosę was w bezpieczniejsze miejsce, gdyż Magonda lubi wracać i dopełniać to, co udało mu się wcześniej zdziałać. – Niech go diabły do kadzi poniosą, bom nie widział nigdy większego bandyty. – Potwierdzam, a nawet pochwalam. Wartownik zabrał prędko nowego kompana z udeptanego traktu, gdzie prędzej zostałby stratowany niż obejrzany bacznym okiem miejscowego cyrulika, który często miewał rozpisany grafik nawet na kilka następnych tygodni. Pokonali zaledwie mały odcinek trasy, by dotrzeć do średniej wielkości chaty, zbudowanej z bali złączonych wyłącznie dzięki mieszance gliny i żywicy drzewa Cortaru, rosnącego tylko w zachodniej części wyspy opanowanej przez lokalny lud Tonga. Prosty zaś dach wykonano z traw dziko rosnących na zboczach tamtejszych gór, skąd miejscy alchemicy pozyskiwali większość potrzebnych ziół. Wnętrze domu przypominało bardziej lokum jakiegoś uczonego, słynącego z niepowstrzymanej pedancji, aniżeli kogoś pokroju nieustraszonego wilka morskiego. Niemal każdy przedmiot był starannie uporządkowany, a rozmieszczenie poszczególnych mebli niewątpliwie opracowano, korzystając z uprzednio napisanego planu. Wejście znajdowało się od prawej strony latarni, która stała niemalże dwa metry za przybrzeżnym klifem, pomiędzy nim rozmieszczono regały z książkami w skórzanych oprawach oraz komody zawierające ubrania i schowaną cichaczem manierkę zawierającą alkohol na szczególne okazję bądź zazwyczaj na czarną godzinę, często doświadczaną przez doświadczonych korsarzy. Dalej, w lewym górnym kącie sterczało posłanie, przy nim, pod oknem, stał stół z małym siedziskiem zwrócony ku zachodzącemu słońcu nad taflami morskich fal. – Przyszliście tu do Comanndora, hm? - zapytał, gdy weszli do środka. – Ano, tak było. I to w ważnej sprawie doń się wyprawiałem. – Mianowicie? - spytał po raz kolejny, obserwując uważnie swego gościa. – Dziadek naraz odwrócił głowę i skierował wzrok na flaszę, postawioną obok niego na niskim blacie. – Chcecie trochę gorzały, co? - uśmiechnął się pirat. – Jeśli, rzecz jasna, można, to z przyjemnością zasmakuje twego specjału. – Rezydent machnął niedbale ręką, idąc po ową szklaną karafkę. – Nie mam kieliszków ani mniejszych kubków, więc pijcie wprost z naczynia. – Zaskarbiłeś sobie, mój drogi, moją dozgonną wdzięczność. – To miłe, staruszku – szepnął i odszedł na chwilę. – Wrócił z podwórza jakiś czas później. Zastał wyraźnie weselszego robotnika, jaki szczerzył zęby na widok nadciągającego bukaniera. – Mordę wykrzywia, bardziej aniżeli ciosy tamtego hultaja, dobry samogon – przyznał i oblizał się rubasznie, trzymając butlę z trunkiem. – – Bimber jeszcze nikogo nie zabił, a wręcz przeciwnie – stawia niemal wszystkich na równe nogi. – Z gojeniem się ran trochę gorzej... – Na to również znajdziemy lekarstwo – oznajmił Leonard, usiadłszy naprzeciw towarzysza leżącego na łóżku. – Czuję się, jakbym już dawno był martwy. – Czyżby? Zatem musicie odpoczywać. A przedniego medykamentu zakosztujecie później – powiedział i odstawił butelkę na szafkę nieopodal bambusowego wyra. – Schorowany powoli zaczynał zasypiać. Przed tym, jak zamknął podbite oczy, z jego ust padło tylko jedno, acz nacechowane wyjątkową emocją, słowo. – Dziękuję – szepnął i obrócił się na drugi bok. Jeszcze długo potem pirat rozważał obecną sytuację, czyniąc to w sposób dość mało przemyślany. Ilekroć zaoponował jakieś stanowisko bluźnił, uderzał o stół (w miarę cicho, by nie zbudzić staruszka), chodził tam i z powrotem lub patrzył przez okno na bezkresny ocean i raczył podniebienie baranim pieczystym, popijając swym ulubionym gatunkiem rumu, Czarną Trzciną. Strażnik zasnął wkrótce znudzony kołysaniem się fal oraz tajemniczymi odgłosami, niby wystrzałami z armaty. Śnił o przyszłości, lecz nie był to wcale obraz przejrzysty. Jego czytelność stanowiła pewną zaporę, jakiej jeszcze dotąd nie mógł przeskoczyć i mało wskazywało na to, by to zrobił w ciągu kolejnych godzin, które spędził, chrapiąc mimowolnie z głową utkwioną wśród brudnych naczyń i niewielkiej kałuży alkoholu. Obudziło go głośnie pukanie połączone z regularnymi kopnięciami w dolną framugę drzwi. Wstał więc nagle, obejrzał smacznie odpoczywającego staruszka i poszedł, by wpuścić niecierpliwego gościa. Gdy je otwierał, dojrzał przed nimi Magonda, zwanego również jako „Piękny”, bo kto inny posiadał tak zniewalającą urodę, powiedziałbym wręcz dziewczęcą. – Czego tu szukasz, kolego? - zapytał, gniewnie ruszając rękami. – Szef pana wzywa i to niezwłocznie – poinformował pokornie. – Cóż, zatem już do niego idę – zadecydował – tylko ubiorę płaszcz, bo zanosi się widocznie na większą ulewę. Rzeczywiście, niebo było praktycznie całe spowite ciemnymi chmurami, a odzienie odwiedzającego ociekało wodnymi lancami, zalewając przedsionek domostwa. – Hej, to ten włóczęga, co mu łomot spuściłem – wskazał na leżącego wewnątrz robotnika. – I ja dopilnuję, żeby już nikt go więcej nie ruszał – obiecał Leonard, powróciwszy z nałożoną niebieską peleryną. – Nie sądzę – zwątpił tamten – jak wyjdzie i się narazi, to znowu dostanie. – Wtem spokojny dotąd pirat złapał go za kaftan. – Co pan robi? - jęknął zdezorientowany. - A więc i pan broni tych słabeuszy?! – Wymierzam tylko sprawiedliwość, której obecnie wcale nie jest za dość – rzekł, pchnąwszy wartownika na odległość blisko dwóch metrów. – Ja tam wiem swoje – zadrwił i złapał się rękami za ramiona. – W takim razie lepiej się niepotrzebnie nie wychylaj. Ten człowiek jest objęty moją ochroną i jeżeli spadnie mu chociaż jeden dodatkowy włos z głowy, to nie ręczę za siebie, gdy będę obijał jakąś paskudną mordę, co gadać tylko potrafi, a zamknąć ją może wyłącznie łyk porządnej gorzały – mówiąc to, zmierzył wzrokiem tamtego i poprawiwszy opadający płaszcz, ruszył ku starej wieży. Magonda, jakby niesiony czymś wykraczającym poza jego mentalność, zamknął drzwi, potem zaś długo trzymał w ręku błyszczącą kołatkę. – Niech siedzi – rozmyślał nadal, muskając delikatnie stalową powłokę – ale jak wreszcie stamtąd wyjdzie, spotka go najgorsza kara, jaką tylko zdołałem kiedyś wymyślić. – Zarechotał niczym żaba, skacząca po wodnych liliach, rozglądnął się wokół i mrucząc coś pod nosem, zniknął wśród roślinności okolicznej puszczy. Leonarda przed wejściem do siedziby dowódcy, przywitał czarnoskóry młodzieniec, rosły, atletyczny, ale nade wszystko urodziwy. Nazwano go Trzęsiwłócznią, bowiem każdy szanujący się tubylec musiał mieć odpowiednie dla swej tradycji imię. Pomysł nadania owej godności Murzynowi zrodził się, gdy jako jeszcze mały brzdąc lubił brać w ręce, a potem potrząsać znalezionym patykiem. Chłopaka wychował właściwie Leonard, gdyż Commandor wolał wtedy doglądać własnych „majątków”. Na jego przygarnięcie zaś zgodził się wyłączone dlatego, że w przyszłości będzie mógł mieć osobistego lokaja. – Humor ci dzisiaj dopisuje, wuju – rzekł młodzianin. – Tak, przygarnąłem staruszka, zastraszyłem Magonda, no i mam zaszczyt spotkać samego zarządcę Necroville. – Wspominałeś coś, stryju, o jakimś człowieku, hm? - zapytał Trzęsiwłócznia. – Owszem – przyznał z zaciśniętymi pięściami. - Szedł chyba do Commandora, by mu coś przekazać, a kilkanaście metrów przed wieżą został pobity przez tego durnia. – A gdzie teraz przebywa ów jegomość? – Śpi w chacie, ale chyba niedługo się zbudzi... – Zatem, jeżeli nie będziesz miał nic przeciwko, odwiedzę go, pocieszę i dotrzymam towarzystwa. – Hmm, w sumie masz rację. Natomiast ten brutal może w każdej chwili wrócić. – Po krótkim zastanowieniu, jego twarz przybrała łagodnego wyrazu politowania. – Dobrze – zgodził się wreszcie. - Idź do niego i pamiętaj o tym, co ci powiedziałem. Na wszelki wypadek na prawym regale od drzwi, pomiędzy książkami, ukryłem myśliwski muszkiet. – Uwierz mi, wuju – nie będzie potrzebny, – Znam te twoje proroctwa – oznajmił prześmiewczo. - Bywaj i niech czuwa nad tobą boska opatrzność. – Do zobaczenie – pożegnał się. – W tym czasie ze szczytu budowli całą rozmowę widział Comanndor, który w zwyczaju miał podglądanie swoich podwładnych. Wiedział niemal o wszystkim, co kryją za jego plecami, a już na pewno interesowała go opinia innych na temat jego osoby. Był człowiekiem zgoła niepodobnym do pozostałych piratów, ponieważ jako jednym z nielicznych targały nim wewnętrzne żądze władzy, sławy szacunku. Dzięki swej wyolbrzymionej ambicji ulegle znosił kolejne porażki, tym samym umacniając się do podejmowania dalszych przedsięwzięć. Tamtego dnia miewał mieszane uczucia względem protekcji nad miastem. Nie zdawał sobie oczywiście sprawy, że przystań została otoczona, a wiedzieli o tym dosłownie wszyscy, nawet najbardziej zapijaczeni korsarze, tylko poza nim, samozwańczym władcą wyspy. – Leonard, wdrapawszy się po niezliczonej ilości schodów, wszedł na sam czubek wieży, gdzie niegdyś rozpalone palenisko stało samotnie, a w nim niedopałki i resztki kamiennego węgla. Obok zaś siedział w fotelu rezydent. Pukając ochoczo w fajkę wypełnioną aromatycznym tytoniem, wydychał zielone opary, jakie uniesione morską bryzą mieszały się z lodowatym powietrzem. Kiedy usłyszał, że czyjeś kroki przerwały ciszę beztrosko wiejącego wiatru, wstał na równe nogi. Strażnik ujrzał wtedy przed sobą puszystego mężczyznę, liczącego około czterdziestu lat Włosy miał barwy ciemnego kasztanu, jego brwi były wyraźnie zarysowane, a stercząca broda i nisko opadającego wąsy nadawały mu nieco komiczne wyglądu. Na sobie miał wdzięczny aksamitny kubrak wiązany na szyi, u pasa natomiast dyndała złocona szabla w skórzanej pochwie. – Oto i mój najlepszy wojownik – zawołał na powitanie. – Comanndor mnie wzywał, czyż nie? – W rzeczy samej, sądzę również, że nie powinieneś mnie opuszczać, tylko być tutaj na każde moje wezwanie. – Naprawdę, panie? - spytał z nutką niedowierzania. – Ależ tak – potwierdził, zaciągnąwszy się wpierw cygarem. - Powiem więcej, nie będziesz mógł już ratować pobitych wieśniaków, chodzić na przechadzki do dżungli lub... hm, no to chyba tyle z twych codziennych zajęć. – Pirat otworzył szeroko gębę i patrzył ze zdziwieniem na rozbawionego zarządcę. – Wiesz dobrze o moich obserwacjach morza, tutaj na szczycie latarni. Przy okazji, mając wysoce rozwinięty zmysł słuchu, słyszę czasami większość niewinnych konwersacji. – Gość zaś nadal trwał w bezruchu, spoglądając spode łba. – Racja, źle robiłem, żałuję niezmiernie, lecz czasu nie da się cofnąć. – Co jeszcze Comanndor słyszał? – Właściwie to nic – ciągnął flegmatycznie – usłyszałem jedynie o tamtym staruszku, co go w dom przyjęliście. – Niech panu będzie, ale uprzedzam na przyszłość, że nie życzę sobie, by ktoś ukradkiem mnie podglądał – oznajmił stanowczo. – Och, mój poczciwy druhu, zatem mi wybaczacie? – Jeżeli otrzymam pańską przysięgę. – Zatem zgoda, zaklinam się na bogów, iż już nigdy nikogo nie podsłucham. No, chyba, że pójdzie o coś znacznie ważniejszego niż awanturnicza intymność. Siądziecie? Mam wyjątkową mieszankę wyspiarskich ziół. – Chętnie – powiedział i zajął pobliskie miejsce na fotelu o rdzawych odcieniu, wyścielonym czerwonym płótnem. – Biesiadowali tak do późnej nocy, gdy jaskrawa poświata księżyca rzucała blask na szyby dawnej latarni morskiej. Na zewnątrz było zupełnie ciemno. Tylko migające światło lampy w sąsiedniej chacie zakłócał mrok spowijający wybrzeże. Leonard dzięki temu wiedział, że jego wychowanek troskliwe zajmuje się biednym staruszkiem, który powoli wracał do zdrowia. W oddali słychać było ostatnie armatnie salwy padające na mieścinę, gdzie toczono zacięte walki o każdy kawałek gruntu. – Comanndorze, cóż to za błyski – zawołał, pokazując szereg ciemnych obiektów w oddali. – Pirackie manewry, nic specjalnego. – Myli się pan, wszak to ogromne okręty, chyba fregaty. – Korsarzy i na taki stać. A jeśli nie wierzysz, to spójrz przez mój teleskop. – Naprzeciw paleniska ustawiono pokaźnych rozmiarów lunetę, która służyła zarządcy jako narzędzie do kontrolowania wschodniego wybrzeża. Leonard podszedł więc bliżej, pochylił głowę i spojrzał przez soczewkę przyrządu optycznego. Zobaczył odległe obrazy, jakich próżno by obejmować ludzkim okiem. Daleko na tle migoczących gwiazd ujrzał potężną armadę wojenną, na czele której uplasował się ogromny statek, posyłający kolejne kule w stronę upadającego osiedla. Na rufie nieznanej jednostki widniał napis: "Knight Errand". – Błędny rycerz? - rozmyślał, kręcąc głową. - O, nie! - wrzasnął po chwili i odskoczył jak poparzony na drugi koniec pomieszczenia. – Cóżeś tam widział? - spytał Commandor, wstawszy z fotela. – On zaś milczał. Najwyraźniej próbował zanalizować to, co przed chwilą zdołał zobaczyć. – Muszę więc sam się o tym przekonać – rzekł sucho. – Podszedł podobnie jak poprzedni obserwator do półmetrowego teleskopu. – Hm, spójrzmy – dodał, mrużąc oczy. – Stał na wpół wyprostowany jeszcze przez długi czas, gdy nagle odszedł od lunety wyraźnie czymś zaniepokojony. Ręce mu się trzęsły, twarz przybrała nerwowego wyrazu, a stopy wręcz same zaczęły niecierpliwie dygotać. – Świetnie! Kolejni, którzy chcą obalić mnie ze stołka. – – IV Wkrótce potem łodzie wypełnione żołnierzami przypłynęły bliżej, zalewając pobliskie plaże setkami zdyscyplinowanymi truchłami, jakimi łatwo było pokierować, by puścić z dym rozpadające się zgliszcza miejskich budynków. Wojownicy podobnie jak ich pobratymcy, którzy wcześniej wylądowali na półwyspie, zaczęli formować szyk bojowy i dumnie maszerowali kolejno w głąb lądu. Niewielka mieścina od zawsze była raczej przyziemna, niegodna uwagi, toteż praktycznie nikt nie przypływał do Necroville, a jeżeli już jakaś łajba zawitała do tamtejszego portu, to tylko pod pretekstem nagłej naprawy czy uzupełnieniem zapasów przed większą wyprawę. Tajemniczy najeźdźcy niszczyli powoli osiedle, rozbijając każdy pojedynczy kamień, łamiąc nawet najmniejszą deskę. Zza przystani przybywały kolejne salwy armatnie. Czasami kule wręcz zaćmiewały i tak ponure niebo, by potem spaść z hukiem na portowe budynki, często mające ponad kilka wieków istnienia, bowiem mieszkańcy Necroville rzadko stawiali nowe gmachy, a tym bardziej je reperowali. Z tego powodu tamtejsze zabudowania odznaczały się wyjątkowym brakiem trwałości oraz funkcjonalności, toteż zwyczajnym zabiegiem było przekształcenie chociażby rzeźni w znaczącą piwowarnię. Agresorzy mieli wyjątkowo łatwe zadanie do wykonania, gdyż miasto nie posiadało żadnej stałej obrony. Bezpieczeństwo placówki zazwyczaj zależało od chęci korsarzy do stawiania jakiegokolwiek oporu potencjalnym wrogom. Niemal wszyscy przecież wiedzą, że prawdziwy wilk morski czuje się dobrze tylko na potężnym okręcie, gdzie nawet sama boska ręka musiałaby wykonać ogromną pracę, by go stamtąd wyciągnąć. Żołnierze w dziwacznych hełmach dotarli w końcu na miejski rynek, skąd bezpośrednio zajęli stary ratusz, który służył piratom jako idealny skarbiec, wszak umieszczony był na Wzgórzu Sędziowskim, najwyższym punkcie całej wyspy. Przeciwnicy nie szczędzili nawet kobiet. Co prawda większość z nich trudniła się niegodnym zajęciem, a cudzołóstwo to poważny grzech, ale harde dziewki z Necroville posiadły ważną sztukę samoobrony, przydatną podczas uporczywych utarczek z zapijaczonymi jegomościami. Piracka kompania nadal bezskutecznie przedzierała się przez podziemia w nadziei, że ostatecznie znajdą wyjście, tym samym raz na zawsze opuszczą tę nikczemna domenę Zła. Wśród nich panowała ogromna trwoga, spowodowana blisko kilku godzinnym błądzeniem po szerokiej sieci tunelów. Prowadzący kompanię Roland zazwyczaj przy każdym rozwidleniu wybierał przypadkowy, następny korytarz i nie zważał wcale na zwodnicze jęki dochodzące z tamtych czeluści, a tym bardziej obojętna mu była opinia poszczególnych członków załogi. Czuł coś na kształt wewnętrznego podniecenia. Przewodził im, a nawet gdy komuś się to akurat nie spodobało, miał ów delikwent pełne gacie na samą myśl, że musi zamienić słowo z kapitanem. Ta okoliczność napawała go dumą, toteż czasami, w chwili uniesienia, zatrzymywał druhów, szedł wpierw zbadać rozciągającą się przed nimi ścieżkę, wracał pełen satysfakcji i znów prowadził piratów na przekór wszelakim złym mocą. Korsarze jak na nich przystało, narzekali ciągle, używając mniej lub bardziej wysublimowanych słów. Willow miewał chwile słabości, gdy próbował smakować znalezionych uprzednio odłamków skał, co kończyło się dla niego nie najlepiej z racji tego, że jako jedyny z załogi rzadko odczuwał skutki wszędobylskiego szkorbutu, który wyniszczał w zadziwiającym tempie niemal każde awanturnicze uzębienie. Bliźniacy śmiali się co chwilę, wydając bardzo osobliwe dźwięki, używszy dolnych, jak i górnych partii ciała. Sposępniałemu Strupowi brakowało już od dawna towarzystwa dziewek, oczywiście takich, które są co do joty gotowe na wszystko. Jedynie tylna część grupy utrzymywała jakiś poziom powagi. Jakiś czas musiał minąć, nim praktycznie większość towarzyszy Rolanda poczęła przeklinać swój los i szemrali między sobą, krytykując obecny stan rzeczy. Kapitan zbytnio nie brał do siebie tych przejawów niezadowolenia, choćby dlatego, że chłopcom zawsze coś się nie podobało. Jednak drużyna coraz bardziej odczuwała wewnętrzny spór, jaki negatywnie oddziaływał na jej morale. – Zagłada – wołał z pasją Baobab. - Zginiemy! – Nie strasz niepotrzebnie załogi i tak mamy już za dużo problemów – uspokajał go Roland. – Słyszeliście, bando zapchlonych kundli – ryczał Dragon. - Jeżeli teraz damy za wygraną, to nigdy nie opuścimy tej nory. – Zło, zbliża się, czuję je – powiedział czarnoskóry przez zęby. – A ja czuję, że ktoś nie brał dziś kąpieli – zauważył Willow. – Naraz Uhu podniósł ramię i wciągnął nieco powietrza. – Kurwa, to ja - rzekł zlękniony. – On ma rację – dodał po chwili Strup. – Nie pieprz, Strup – syknął Roland. – Kapitanie, proszę spojrzeć tam – powiedział, wskazując tunel po jego prawej stronie, a który oświetlony był niemal tak dobrze, jak wejście do podziemi. – Cholera – warknął Slash – musieli nas znaleźć. – Więc niech trochę teraz poszukają, tędy – rozkazał, machając swym cutlasem i skierował kompanię w jaskinię wskazaną przez Strupa. – Towarzystwo jakby zobaczyło komnatę pełną rumu i rozcieńczonego grogu, ruszyło pędem za nim i weszli w ową mroczną jamę. Na dzień dobry zostali przywitani jeszcze większym smrodem, aniżeli we wcześniejszych częściach tunelu. Dragon z Strupem ruszyli naprzód, by zabezpieczyć przejście dla reszty drużyny, lecz po kilku sekundach wrócili wyraźnie czymś roztrzęsieni. – Już? - zapytał pirat dumne ze swych podwładnych. - Ho,ho, a jednak potraficie nieraz zrobić coś dobrze, ba, wbrew moim najśmielszym oczekiwaniom. – Lepiej, żeby kapitan tam nie szedł – pokręcił głową Strup. – A niby dlaczego miałbym cię wysłuchać? - wybełkotał półgłosem. – Mówi prawdę – poparł go Dragon. - Zawracajmy. – Zapomnijcie o tym, idę – Roland ruszył dalej, a za nim pozostali, łącznie z dwoma poirytowanymi korsarzami. – Wszyscy spojrzeli po sobie, bo nie sądzili, że stać ich dowódcę na podobne zachowanie. Co prawda wiedzieli o jego bezceremonialnej stanowczości, ale jeżeli aż dwaj z nich mają pewne obawy względem tamtego korytarza, to czy powinni, podążać za żądnym przygody kapitanem? Cóż, odpowiedź była jednoznaczna. – Ruszać się, bo wam dziewki zabiorę, a może i nawet rumu poskąpię – krzyknął kapitan. – Jeżeli tu zostaniemy, to prędzej nas jakieś bestie zjedzą, niż napijemy się czystej – narzekał Cloudy, który po raz kolejny zapalił wygasającą pochodnię. – Podążali za Rolandem aż do chwili, gdy ów stanął jak wryty, spoglądając przed siebie. Piraci, chcąc również zobaczyć, czy przypadkiem nie doznał jakiejś poważniejszej kontuzji, zaczęli rozpychać najbliższych kompanów, by zobaczyć co tak naprawdę zadziwiło wprawnego żeglarza. Wskutek tych niezgodności zgromadzeni przestali zwracać uwagę na przodownika, tylko wygrażali sobie nawzajem i to z pełną premedytacją. Moonshine, stojący z tyłu, nadal obgryzał krwawiącą dłoń, lecz spostrzegł skłóconych druhów, a nieco dalej w oświetlonym korytarzu kapitana, który wyraźnie pozostawał w bezruchu. Podszedł więc bliżej, zajął miejsce po jego prawej stronie i oblizując ociekające usta, otworzył oczy. Widok, jaki było mu dane zobaczyć, sprawił, że przestał doglądać swej ręki, celem uporządkowania nowych obrazów. Roland oraz bukanier znajdowali się w pomieszczeniu zgoła niepodobnym do śmierdzących tuneli i samotnych głazów pokrytych dziwnym śluzem, a rozmieszczonych wśród tamtych podziemnych kompleksów. Naokoło umieszczono rozmaite pakunki, beczki oraz worki, wypełnione bronią, alkoholem i świeżym tytoniem. – To przypadkiem nie nasza kryjówka? - zapytał Roland. – Bardzo bym chciał, lecz nie znam tego składowiska – zaprzeczył chirurg. – W międzyczasie przybyli pozostali zupełnie zaskoczeni pięknem owego magazynu. Nigdy wcześniej nie sądzili, że możliwym jest, aby pozostawiać takie ilości dóbr w tak mrocznym i nieprzyjaznym otoczeniu. Spragniony Willow zaledwie przez kilka chwil obserwował znalezione pojemniki, gdyż od razu począł smakować kolejnych trunków. Dragon odstawił rusznicę, a swą uwagę skupił na złoconych muszkietach, jakie znaczyły dla niego więcej, aniżeli rozcieńczony bimber, zyskujący coraz to żywsze zainteresowanie załogi. Kiedy Cloudy wypalał następne skręty, Slash pod czujnym okiem Uhu wybierał idealnego pałasza, a Strup szukał dodatkowych bełtów do swej kuszy, Roland próbował znaleźć coś, co mogłoby im pomóc w dalszej podróży. – Dlaczego nie powiedzieliście o tym wpierw, nim zdążyłem porządnie się na was wkurzyć?– rzekł do zwiadowców Roland. – Myśleliśmy, że to prywatny składzik kapitana – odpowiedział Strup. – Sam chyba wiem, gdzie pozostawiam łupy... – Nie przejmuj się, przyjacielu – przerwał mu Dragon. - Wszyscy wiemy o osobliwości tych korytarzy, więc czy takie miejsce może nas teraz zrazić? – Prawda, Dragon – potwierdził, kiwnąwszy głową i bezradnie rozłożył ręce. – Roland jednak nie tak łatwo przyjął do siebie ową okoliczność. Odkrycie podobnego miejsca jest mało prawdopodobne, nawet w podziemiach Necroville. I ta myśl nie dawała dowódcy spokoju, podczas gdy reszta załogi otwierała kufry, wyładowane różnorodną biżuterią oraz rzecz jasna szczerym złotem w dublonach. – Ile tu tego śmiecia – powiedział, przebierając w koszach z owocami. – Szukajcie, a dobre będzie wam dane – dodał Baobab i ugryzł soczyste jabłko. – Przedni towar, ach – uzupełnił pirat, palący papierosy. – No, chłopcy czas chyba zmienić uzbrojenie – zasugerował Dragon. - Lepszych okazów próżno szukać pośród najsławniejszych korsarzy świata. – Hep, trafił grog do marynarza, hep – przyśpiewywał barczysty Willow – a on wypił, tak się zdarza, hep. – Z obecnym rozwojem wydarzeń chyba zostaniemy tu na zawsze – stwierdził kapitan. – A jakże – dokończył kusznik uradowany wielce zdobytymi mosiężnymi pociskami. – Nie chcę was martwić, ale oni mogli już wejść do podziemi – oznajmił dowódca. – Wchodzą? - ryknął Uhu – To ich stąd, kurwa, wykurzymy. Mamy szable, szpady, florety... – Pistolety, naboje, muszkiety – rzekł Dragon. – Wódkę, rum dla pokrzepienia – odparł na wpół trzeźwy Willow. – To nam trzeba do zbawienia – zakończył Cloudy, wydychając tytoniowy opar z ust. Może i niełatwym jest zadaniem uspokojenie gromady rozproszonej wszelakimi ziemskimi dobrami, rzecz jasna tymi, które piraci uważają za potrzebne; ale przeciętny przywódca powinien opanować wielką sztukę perswazji, ograniczającej się do postawienia ultimatum, jakiego nie śmiałby zlekceważyć najbardziej beztroski wilk morski. Przypadek chciał, żeby znaleźli owe składowisko, gdzie większość pozapominała, dlaczego tam właśnie przebywają? Wcale nie ulegali namowom Rolanda, a wręcz przeciwnie. Usiłowali przekonać go, że wybronią się, jeżeli tylko pozostaną w tamtym sekretnym pomieszczeniu. – Dość już zmarnowaliśmy czasu – zawołał kapitan, spoglądając surowo na swoją załogę. – Nagle kompania przerwała dotychczasowe zajęcia i poczęła go słuchać. – Musimy opuścić te przeklęte siedlisko Zła – ciągnął dalej z nie mniejszą ą. – Zagłada, zagłada – krzyczał Baobab, jakby przypomniał sobie o wcześniejszych zamierzeniach. – Właśnie ją na siebie sprowadzamy, siedząc bezczynnie z założonymi rękami i pozwalając najeźdźcą nas wyłapać, a potem zawiesić na stryczku jak zwykłych morderców. – Dość tego! – wołali chórem. – Czy nie jesteśmy prawdziwymi piratami, których lękają się ścigać w obawie rychłej śmierci? Czy ludzie drżą, słysząc nasze imiona? Czy nasze głowy warte są więcej niż niejedno miasto w tej krainie? – To my, korsarze nad korsarzami! – A teraz błądzimy po niezliczonych tunelach, gdzie możemy jedynie wyżalać się sobie nawzajem, a wszelkie modły w tym miejscu i nieludzkie błagania są zagłuszane przez mroczne moce, przed jakimi to wystrzygają wiernych kapłani, magowie zaś bezskutecznie próbują je zwalczać. – Rzeczywiście, ciemności potęga na wieki zniewala – oznajmił czarnoskóry, rozkładając drżące ramiona. – Kapitanie, masz rację – poparł go dotąd obojętny Strup, dobywszy gotowej do strzału kuszy. - Nie straszne nam najgorsze pomioty diabła, a już na pewno jacyś szaleńcy, myślący, że poddamy się bez walki. – Tak! - zawołali pozostali. - Cutlasem ich w rzyć. Zdumienie naraz ogarnęło Rolanda, który dawno porzucił wszelką nadzieję odbudowania pewności jego załogi. Łzy sromotne poczęły mu cieknąć z bystrych oczu, ale zdążył prędko wytrzeć twarz w kieszonkową szmatkę przeznaczoną właśnie na takowe nagłe sytuacje. Lecz nadal rzęsy miał skąpane symbolem dumy, a wewnątrz siebie czuł ciepło, jakby twarde, awanturnicze serce, będące długo w stanie całkowitego niewzruszenia, na moment znów zaczęło odczuwać radość, satysfakcję czy duchowe pokrzepienie. – Pan płacze? - zapytał nagle młody Slash. – Nie, mój drogi korsarzu – odpowiedział i pogłaskał chłopaka po kędzierzawej głowie. – Aha, czyli kapitanowie mają tak w zwyczaju – dodał na koniec. – Owszem, ale tylko ci najlepsi, którzy mogą się pochwalić zawodową załogą. Kompania powoli opuszczała to jakże cudowne miejsce. Wielu z nich roniło niepotrzebnie łzy i to nie ze szczęścia, ale przykro im było na wieść, że owe bogactwa pozostaną jeszcze na długo w podziemiach Necroville. Jako piraci najpewniej mieli ku temu jasne powody, choć niektórzy, na przykład wiecznie spragniony Willow, wyzywali los od najgorszych ścierw, że zabrał im pewną cząstkę ich dalszego żywota, ale i zachwalali go, bowiem takich doznań pragnie niejeden korsarz z prawdziwego zdarzenia, a akurat oni mogli doświadczyć tej wspaniałości. Opuściwszy magazyn długo błąkali się po rozbudowanej sieci pomniejszych uliczek, jakie często wyglądały tak samo albo bardzo podobnie i w żaden sposób nie można było stwierdzić, czy dany tunel został już spenetrowany. Drużynie widocznie to nie służyło, bo dotąd uchodzące w ciszy ciemności narzekania, poczęły przybierać większych rozmiarów. Strup mruczał coś pod nosem, Bliźniacy na przemian radowali się, by potem maszerować w nadzwyczajnej zadumie; Monnshine, jak to Moonshine, obgryzał resztki nie zagojonych ran, Dragon nadstawiał rusznicę celem zabezpieczenia drogi naprzód, Coludy nadal machał energicznie pochodnią, mag zaś kręcił tajemniczo głową i jakby nasłuchiwał czegoś. Robił to od kilkunastu minut, więc coś pewnie było na rzeczy, toteż zoczywszy ową sytuację Roland, zatrzymał swych druhów. – Wszystko w porządku? – zapytał przejęty. - Bo marnie jakoś wyglądacie. – Nic mi nie jest, ale w powietrzu unosi się dziwna aura. – Pewnie Zagłada połączyła siły z Mrokiem i Złem, hm? – W lewo ludzie, skręćcie w lewo – wołał przejęty. – Reszta nagle ucichła. – To kapitan wydaje rozkazy – oznajmił pół-goblin. – Racja, podążajmy dalej – poparł go Dragon. – Szli dalej, ale znów przystanęli. – Hej, czarodziej przecież podobno może przewidywać przyszłość – zasugerował Slash. – Całkiem możliwe – ciągnął Uhu. – Roland z początku ignorował te utarczki, lecz w pewnym momencie warknął: – Zamknąć jadaczki. – Ale poruszenie i kłótnie trwały nadal. – Mówię, cisza! - wrzasnął, aż niewielkie stadko nietoperzy zerwawszy się, przeleciało im nad głowami. – Dlaczego mamy być cicho – zapytał Cloudy. – Hmm – rozmyślał Baobab. - Jak widać moje przypuszczenia odpowiadają prawdzie. – Że co? - powiedział zadziwiony Strup. – A cóż to? - zawołał Roland. – Z sąsiedniego korytarza dobiegało światło, które rozjaśniało niemal w całości okoliczne korytarze. Ów blask nie mógł pochodzić od pochodni czy naftowych lamp, bowiem odznaczał się niesłabnącą wyrazistością. Pośród załogi po raz kolejny zawrzało, a ilu wśród nich korsarzy, tyle wysnuto teorii, co do tajemniczego zjawiska. Kiedy wyrażali swoje przekonania, nawet gdy nikt ich nie słuchał, przed nimi stanął jegomość z dobytą szpadą. – Oto i sławetna trupa „Orlicy” - odparł subtelnie – moje niezmierne wyrazu szacunku kieruję w waszą stronę. Jesteście prawie żywą legendą. – Ktoś ty? - nieufnie spytał kapitan. - Nie znam cię. – Osobnik ukłonił się dostojnie, ściągając gustowny aksamitny kapelusz. – Czapki z głów, moi mili, bowiem przed wami stoi sam Leonard. Bardziej znany jako płatny najemnik samozwańczego protektora Fertuk, Commandora z Necroville. – Przypominam sobie. To ty dowodziłeś piątym pułkiem cesarskiej piechoty morskiej. – Owszem, teraz jestem jedynie cieniem mojej dawnej osoby. – Też błąkacie się po tych okropnych jaskiniach? Straszne miejsce. – Nie takie znów złe – przyznał rozmarzony Willow. – Ha, ha, ha, skądże, chciałem jedynie wskazać grupce szanownych bukanierów drogę na zewnątrz. – Czyżby? - zwątpił Dragon. - A jakim to cudem dowiedziałeś się o tym, że zeszliśmy do podziemi? – Porzuciłem służbę u Commandora. Szukałem jakiegoś bezpiecznego miejsca, gdy spotkałem niejakiego Saxa. Twierdził, że należy do pańskiej kompanii. – Był sam? - zapytał Roland. – Towarzyszyło mu również kilku innych awanturników. – No, czyli niepotrzebnie zapalałem im świeczki na grobki. Możesz nas stąd wyprowadzić? – Jasne – zgodził się, chowając broń z powrotem do pochwy. - Naprzód! – Poszli wszyscy za nieznajomym, chociaż nie wierzyli w jego dobre intencje. Znał go ponoć tylko kapitan, ale przecież to właśnie dowódca powinien podejmować najważniejsze decyzje i nikt nie miał na tyle śmiałości, by otwarcie się temu sprzeciwić. Jakiś czas później dotarli do zupełnie innego niż dotychczas korytarzu. Podłożem spływała woda, jaka uchodziła wprost ze źródła, położonego nieco wyżej. Wspięli się więc, pokonując kolejne schodki, wyrzeźbione przez jesienne wiatry, aż dotarli na sam szczyt, gdzie oślepieni blaskiem zachodzącego słońca, zobaczyli gęsto porośniętą puszczę. Obok wejścia jednej z Bram, jaką przed chwilą przeszli, stał młodzieniec o ciemnawym odcieniu skóry. – Nareszcie, wuju – zawołał uradowany – wróciłeś. – Jak widać i przyprowadziłem stado zagubionych piratów. – Nie lubię takich żartów – rzekł nerwowo Strup. – Spokojnie, nie miałem złych zamiarów. – Wokół nich ułożono stertę pakunków łudząco podobnych do tamtych z podziemnego składowiska. – Interesujące towary – zaczął kapitan. – Dziękuję, bardzo dziękuję. Większość od razu zastanawia się, czy nie zarekwirować sobie takich cennych dóbr. – Co za dziwne czasy – oburzył się i tupnął ze złości nogą. – No, swój chłop, żeś jest... Naprawdę. – Ciekawi mnie jedna maleńka kwestia. – Pytaj więc. – Magazynujesz gdzieś może te wszystkie rzeczy? – Zawitaliście do mojej sekretnej kryjówki? Mogłem się tego spodziewać. – Czego? – Że ktoś wreszcie odnajdzie to pomieszczenie. Z początku jednak było niemal pewne to, że dzięki bujdom o straszności tych tuneli zyskam stałe składowisko. Ale, ku mojemu nieszczęściu, ktoś w końcu odnalazł ten korytarz. – A jaki piękny korytarz – marzył dalej Willow. – Chyba ci nie służy rozstanie z dawno poszukiwaną miłością, co? - zaśmiał się Baobab. – Korsarze szybko zaakceptowali nowe tereny i buszowali wśród skrzyń w poszukiwaniu rumu, jedzenia czy kosztowności. Tylko Roland i Leonard wraz ze swym murzyńskim kompanem patrzyli na daleki trakt. – To jedyna droga – oznajmił niedoszły ochroniarz zarządcy. – Idziemy zatem na zachód, w stronę tubylców. – Owszem, a dzięki Trzęsiwłóczni zyskamy ich przychylność. – Jak to? - dopytywał się chłopak. – Należysz od zawsze do ich plemienia. Czekają na ciebie, starszyzna i rodzice. – Ten zaś począł szlochać, toteż opiekun przytulił go mocno do siebie. – Niedługo ruszamy – powiedział do kapitana. - Zbierz swych ludzi. Dzień powoli dobiegał końca. Powietrze unosiło woń walki, cierpienia i rozcieńczonego piwa.
  3. Konkurs zacny, jak i nagrody, więc może się skuszę.
  4. Wesołych świąt, a przede wszystkim smacznego jajka!
  5. Wesołych świąt, a przede wszystkim smacznego jajka!
  6. Trochę niezbyt ładne, ale moja propozycja to Edzio Pedzio (na podstawie wyglądu).
  7. Jak to było przytoczone w moim ulubionym modzie do Gothica I - Mroczne Tajemnice - mądrość: "Gdy umiera nadzieja jedyną tarczą wojownika jest jego honor". Co prawda racji w tym miara, ale lepiej jest mieć tarczę, niż jej nie mieć, a Celian jako wojownik zwinniejszy i szybszy od takie zakutego po szyje wojownika z 5kg mieczem, może na prawdę dać nieźle popalić swym wrogom. Jako wojownik o takich predszpozycjach niektórzy mogą go wziąć bardziej za najemnika w służbie Zakonu lub możnowładcę trudniącym się właśnie owym rzemiosłem, jakim jest walka. Wracaj do stylu walki d''Arestida najbardziej podoba mi się, że brutalna siła nie zawsze bierze górę nad sprytem, a porównanie Celiana do Rolanda to właśnie to. Jeśli obaj bohaterowie mieliby się pojedynkować (choć w to wątpię, ponieważ zapewne stawonwią jedną drużynę) zaiste większe szanse na zwycięstwo miałby Celian, który bardziej taktycznie podszedłby do potyczki...
  8. Podczas gry w Overlord 2, nagle pojawia się komunikat o błędzie pliku exe: AppName:overlord.exe ModVer:8.0.50727.4053 AppVer:0.0.0.0 Offsel:0001500a ModName:msver80.dll Lub wyskakuje okno z powiadomieniem, że pamięć nie jest gotowa i taki ciąg cyfr i liter: 0x009ee34a, 0x00000000. Proszę o pomoc i z góry dziękuję.