Dearien

Gramowicz(ka)
  • Zawartość

    4
  • Dołączył

  • Ostatnio

Wszystko napisane przez Dearien

  1. A więc niecierpliwie czekamy ;) Jak ktoś natknie się na wyniki w innym temacie, to mam nadzieje, że da reszcie znać, co? ;)
  2. Gdy brocząc po kostki w gównie doszli do pierwszej zamkniętej kraty, Uhu zapytał: - Kapitan? - Hę? - od niechcenia mruknął Roland, majstrując przy zamku. - Gdzie my mamy zamiar tym dojść? - Szukamy jakiegoś dalekiego wyjścia na powierzchnię, gamoniu! - warknął Dragon, którego legendarna rusznica właśnie upadła kolbą w ściek. - Jak dostaniemy się na powierzchnię, znajdziemy sposób, żeby się z tej dziury wyrwać. Taki mamy, psiamać, plan! Roland właśnie skończył rozkręcać mechanizm i kopniakiem otworzył przejście. Powiódł wzrokiem na Dragona. Jego spojrzenie bynajmniej nie wróżyło zamiaru prawienia komplementu, czego pirat i tak nigdy nie robił. - Tępa knago, na mózgi się z ostrygą zamieniłeś? Żadnego pierniczonego planu nie ma. Wykonaliśmy zwykły Szczurzy Manewr. Po prostu wpełzliśmy do najciemniejszej, najciaśniejsze i najbardziej śmierdzącej dziury, ratując skórę. Jak na ludzi naszego pokroju przystało. Bogowie jeno wiedzą, gdzie ten tunel prowadzi... Albo Błędny Rycerz. - Co? - zapytał Strup. - Gówno. Maszerujemy. - Ja nie wierzę w bogów. - wymamrotał Slash. - A powinieneś. - zarechotał upiornie chirurg-kanibal. Czy to za sprawą pechowego piątku, czy boskiej kary, był to najbardziej beznadziejny Szczurzy Manewr w historii załogi Orlicy. Piraci, bardziej niż przeciętni ludzie odporni na smród, bród i niewygodę, zaczęli narzekać niebezpiecznie szybko. Korytarz często się rozgałęział, a z każdym kolejnym rozstajem rosła wśród kompanii niepewność, dodatkowo potęgowana pokaleczonymi stopami czy fekaliami w butach. Nikt nie miał pojęcia gdzie iść. Ba, nikt nawet nie miał przeczucia. Te zimne, tchnące starymi czarami katakumby wyzuły piratów z intuicji i instynktu. Można było jedynie iść naprzód, zwiększając dystans od wejścia. Ale nikomu nie wadziło, że oddalają się od Bramy. I tak nie mieli pojęcia, jak wrócić z powrotem. Tunel, będący w zasadzie czymś w rodzaju kanału miejskiego, nagle się urwał. Nic nie wskazywało na to, że za litą ceglaną ścianą jest dalsze przejście. To był koniec. - Do poprzedniego rozwidlenia będzie piechotą ze czternaście salw. - natychmiast skalkulował Cloudy. - A konną bryczką ile? - zakpił Roland, z nadzieją obmacując ścianę. Nie zdążył przetestować wszystkich cegieł, gdy grunt pod stopami przestał być pewny. Podłoga tunelu zachwiała się, a zanim ktokolwiek wrzasnął "Kurwa!", zarwała się kompletnie i drużyna leciała w dół, w ciemność i niepewność. Gdy finalnie wylądowali na stercie fluorescencyjnych porostów, pominięty wcześniej wulgaryzm wyrwał się jękliwie i przeciągle ze wszystkich gardeł. Oprócz jednego. - Cloudy? - mruknął Baobab, który pozbierał się jako pierwszy. - Ognista gębo? Cloudy nie mógł odpowiedzieć na wołanie. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się, aby na wołanie odpowiadał mężczyzna przysypany śmiertelnie stertą gruzu... - Chodźcie już. - westchnął Roland do reszty drużyny. - Mnie też szkoda chłopa, ale to konieczne. - kapitan jako jedyny wykazał krew zimną jak lód. Piraci nie słynęli ze specjalnej empatii i wrażliwości, ale nawet Dragon klęknął przy gruzach. Nawet Dragon, ale nie Roland. Roland doskonale wiedział, że Cloudy zginie. Wiedział, odkąd weszli do tunelu. Ale nie miał pojęcia jak to się stanie i dlaczego jest tego tak śmiertelnie pewien. Błędny Rycerz... - Jeszcze chwilkę. - jęknął Baobab, który podczas ślęczenia nad kurhanem co najmniej tuzin razy wymamrotał słowo "Zagłada". Cała załoga kręciła się wokół gruzowiska. Nie wiadomo, czy to z szacunku dla zmarłego, czy z chęci zdobycia jego butów i ozdobnej busoli. - Do góry nie wrócimy. Nie ma jak. Trzeba iść naprzód. No chodźcie że, leniwe szczury! - ryknął kapitan, a jedna macka wystrzeliła ponad głowę i zapląsała gniewnie. I poszli. Powoli, niepewnie, bez pochodni, niepotrzebnych w jaskini pełnej fluorescencyjnej pleśni. Tym razem tunel nie rozwidlał się. Droga wyglądała cały czas tak samo. Stanęli w końcu przed grubymi na pół łokcia, dębowymi drzwiami. Na ścianach po obu stronach wisiały pochodnie w finezyjnych uchwytach z miedzi. Co było najdziwniejsze, pochodnie się paliły. Gdy kapitan miał otworzyć drzwi, stało się coś, czego żaden załogant Orlicy jeszcze nie widział. Willow wybuchnął płaczem. Ale nie był to gruby, jękliwy i szorstki szloch starego faceta. To był płacz niemowlęcia. - Ej, nie wygłupiaj się! - wrzasnął Strup, który wcześniej aż podskoczył ze strachu. - Zamknij mordę, Will! Ale Willow ani myślał. Co więcej, usiadł na podłodze i rozpłakał się jeszcze głośniej. Ale nikomu nie było do śmiechu. Rozpacz towarzysza obudziła w świadomości reszty myśl, która właściwie towarzyszyła im od początku, ale nie chciała się ujawnić. Byli zgubieni. Bez jakiegokolwiek pojęcia o swoim położeniu i bez żywności. Zdani na łaskę lub niełaskę losu. Mogli liczyć jedynie na szczęście, które nigdy, przenigdy nie przychodziło w piątek.... Prawdziwy powód Willowowego płaczu znał jedynie Roland. Znał, choć nie miał pojęcia skąd to wiedział. Gdy wsłuchał się uważniej w echo jaskini, doszły do niego odgłosy plusków i konfrontacji czegoś galaretowatego z posadzką. Jakby na portową keję upuścić meduzę. Ale wszyscy, który słuchali zawodzenia Willa, nie mieli prawa dosłyszeć tamtych dźwięków. - Dragon, Moonshine, Strup. Chodźcie tu - szepnął, z trudem uchylając ciężkie drzwi. - Za mną. - A co z nimi? - padło oczywiste pytanie z ust bosmana. - Zaufaj mi, Strup. Oni nie mogą tu wejść. Baobab, Uhu i Slash nadal tkwili przy Willowie, starając się go uspokoić. Nawet nie zauważyli zniknięcia reszty drużyny. Stojący już za drzwiami kapitan ze swoimi ludźmi, zamknął wrota. Gdy tylko framuga całkowicie pochłonęła wielkie drewniane skrzydło, dało się słyszeć turkot i skrzyp mechanizmu zamykającego. Żelazne zbrojenia uniemożliwiły ponowne otwarcie. - Co jest, do cholery? - zapytał Dragon, patrząc na kapitana nie tyle podejrzliwie, co gniewnie. - Oni - zaczął zmyślać na poczekaniu Roland - chcieli nas skasować. Planowali bunt załogi. Widziałem to w pamiętniku Slasha. - kapitan, niebywale doświadczony w tym temacie, nawet nie mrugnął. Potrafił kłamać. A na dodatek, był diablo przekonujący. Inaczej Dragon ani Moonshine nie uwierzyliby mu. Sceptykiem był jedynie Strup: - Przecież on nie potrafi pisać! - zauważył bosman. W tym momencie płacz ucichł. - Ale ładnie rysuje. Piktogramy, mój drogi, potrafią sporo powiedzieć. Zza drewnianych drzwi wrzasnął Baobab. Żądali, aby im otworzyć. Było za późno. Mieli zginąć. Roland to wiedział. Tak jak w przypadku śmierci Cloudy''ego, czy płaczu Willowa, nie miał pojęcia dlaczego jest pewien. Ale wiedział. Salwę później coś zasyczało i coś szczęknęło. A pozostawieni za wrotami kompani zaczęli wrzeszczeć. Tak przeraźliwych krzyków Dragon ani Moonshine nie słyszeli nigdy. Z płuc wydzierało im się wraz z głosem życie. Agonia potępieńców. Cierpienie przeklętych. Roland wiedział. Potajemnie się nawet uśmiechnął. Gdy rzężenie i ostatnie jęki ucichły, dało się słyszeć buczenie. Odgłos zupełnie z innego wymiaru. Innej otchłani. Buczenie niezaprzeczalnie wydawało to coś, co przed chwilą potraktowało Willowa i resztę. - Jasna, kurwa mać, cholera. Co to było?! - pisnął Moonshine, a jego wyłupiaste oczy zalśniły w świetle pochodni. - Slash nie wierzył w bogów. - powiedział Roland. Śmiertelnie poważnie. - Idziemy dalej, bo skończymy tak samo. - Nie... - pisnął chirurg. - Mnie dwa razy powtarzać nie musisz. Spierniczamy stąd! - oświadczył przerażony Dragon. Zawtórował mu bosman i oboje pobiegli dalej korytarzem, po którym ich cienie tańczyły jak dusze zmarłych marynarzy tańczą na tafli morza. - Idziesz? - mruknął Roland do kanibala, który skulił się pod drzwiami. Nie uzyskał odpowiedzi, więc zapytał ponownie. Moonshine wyrecytował jedynie jakąś obcojęzyczną formułkę i skulił się jeszcze bardziej. Kapitan nie próbował dłużej. Zostawił kanibala i pobiegł do Strupa i Dragona. Przywykł do bycia świadomym czyjejś śmierci. I śmierć Moonshine''a nie była pod tym względem wyjątkiem. Potłuczone przy zawalonym tunelu ciało dopiero teraz dało się wędrowcom we znaki. Poczuli ból w krzyżu i stawach kolanowych. Utykając, wlekli się jednak naprzód. Kamienny, ciasny korytarz, początkowo oświetlony pochodniami, z czasem przeszedł w galerię z lampami oliwnymi, mahoniową boazerią, parkietem i dziełami sztuki zdobiącymi tapetowane ściany. A końca nadal nie było widać. I Roland wiedział, że końca nie ma. Doszli do kolejnych drzwi, za którymi korytarz znów był wyłożony kamieniami. Zrozpaczeni, zaczynali powoli akceptować wieść o własnej śmierci. Najłatwiej przyszło to Rolandowi, który miał w podobnych sprawach doświadczenie... - Strup. - rzekł cicho kapitan, gdy trzej piraci weszli do okrągłej komnaty. - Hę? - odparł bosman, rozglądając się po nowym pomieszczeniu. - Strup, przykro mi to mówić, ale... zaraz zginiesz. - mówił to tak beznamiętnie, tak spokojnie, tak zimno... Był wynaturzony, całkowicie niewrażliwy. Roland Demon... Bał się samego siebie. Bał się potwora, który w nim zamieszkał. Kim był ten potwór? Błędny Rycerz? Nie, to był jedynie symbol. Iskra zapalna. Sam Diabeł siedział w Rolandzie. Sam Diabeł... - Co ty pierdolisz, kapitanie? - rzekli jednocześnie goblinowaty i Dragon. Podłoga zatrzęsła się. Tym razem pirat był wystarczająco szybki, aby powiedzieć "Kurwa". Nie uratowało go to jednak od wylądowania w wilczym dole, najeżonym palami. Roland nawet nie spojrzał w dół. Wiedział, że dla Strupa nie było szans. Również nie spoglądał Dragon, którego żelazny czerep zalśnił krwawo w świetle dogasającego łuczywa. Ten wymierzył jedynie rusznicę w kapitana i odezwał się w te słowa: - Skurwysynu... Muszę, po prostu muszę cię zabić. Tu i teraz. Demonie. To ty ukatrupiłeś ich wszystkich. Wiem to, sukinkocie, i nie pozwolę się podejść tak samo. Rolandzie, mój kapitanie, giń. - i wystrzelił. Broń grzmotnęła, a z lejkowatej lufy wyleciał pocisk. Czas zwolnił. Roland na sekundę przed naciśnięciem spustu przez przyjaciela znał już rezultat strzału. Uśmiechnął się gorzko i powiódł wzrokiem na ścianę po lewej stronie, gdzie utkwiła kula z rusznicy. To był koniec. Każdy strzał pochłania jedną duszę. Nie widział twarzy Dragona. Nie widział tego, jak broń zasyczała, a inskrypcje na lufie rozgorzały czerwonym blaskiem. Jak pirat padł na ziemię, a z jego oczu zniknęły tęczówki i źrenice. Był martwy. Ale i tak spotkał go lepszy los niż Rolanda. - Wstań. - powiedział mężczyzna. Było ciemno. Ale nie przez nocną porę, tylko przez dymy i opary, zasnuwające wszystko wokół. Było późne popołudnie. Kapitan Orlicy podniósł się na kolana i spojrzał na swojego rozmówcę. Oboje wyglądali identycznie. Sobowtór Rolanda. Albo złudzenie. - Co się stało? - wymamrotał klęczący na ziemi. - Stała się sprawiedliwość, Rolandzie. Czyli coś, czego wy, piraci, tak strasznie nienawidzicie. - Dlaczego? Dlaczego teraz? - Kiepsko liczysz, jak widzę. Od nocy pod Grave Island minęło właśnie 6 lat. Czyli tyle, ile wybłagałeś u mnie wtedy, będąc na granicy okropnej śmierci. Czas minął, więc przypłynąłem po ciebie. - Gdzie jestem? - Rozejrzyj się. Pokład statku był brudny. Nie było na nim widać żywej duszy. Wiatr szarpał strzępy ozdobnych flag na wantach. Nad wejściem do przybudówki wisiał napis. Imię okrętu. "Błędny Rycerz". - Jestem w piekle. - Bingo. Strzał w dziesiątkę.
  3. A co, jeśli mam zamiar wystartować w konkursie, ale nie jestem pełnoletni? Jak mam udowodnić to, że moi opiekunowie nie mają nic przeciwko temu, abym napisał pracę konkursową i poddał ją ocenie jury? Dajcie spokój, to jest konieczne? ;)