Erivan

Gramowicz(ka)
  • Zawartość

    4
  • Dołączył

  • Ostatnio

Reputacja

0 Neutralna

O Erivan

  • Ranga
    Obywatel
  1. Kiedyś wydepilowałem sobie całe ciało, aby być bardziej aerodynamiczny podczas pływania na basenie. Znajomi nie podzielali mojego entuzjazmu i przez długi czas starali się nie odwracać do mnie tyłem.
  2. Jesli słyszę hasło science-fiction to mój odzew zawsze brzmi Warhammer! 40 000 oczywiście! Dumni Astartesobleczeni w potężne pancerze bojowe, zastępy terminatorów szykujące się do natarcia, kosmiczni orkowie groźnie szczerzący kły, futurystyczne maszyny rozgrzewające silniki, wyniośli eldarowie nie oddający nigdy pola, to wszystko sprawia, że ta gra, (a właściwie cały cykl, bo mamy przecież do dyspozycji szerego dodatków, a nawet sequel), osiaga u mnie status kultowej. A wszystko zaczło się od książki właśnie, a mianowicie powieści Czas Horusa, dzięki której poznałem i zakochałem się w kosmicznych marines. Potem dowiedziałem się o grze i poszło już z górki. Zarwane nocki i zawalone terminy stały się normą. Niczego jednak nie żałuję, bo warto było poznać ogromny świat wielkiego Imperium Ludzkości i wraz z jego legionistami ruszyć na podbój kosmicznych cywilizacji. Świat Warhammera 40K fascynuje mnie do dziś i wciąż z niecierpliwością oczekuję pojawienia sie na rynku nowych gier z tego uniwersum i drżę z zachwytu słysząc najmniejszą nawet ploteczkę o nowych tytułach. Chwała Iperatorowi!
  3. Kamuflaż optyczny - bajka! Chodziłbym w nim 24/7. Niewidzialnośc to jest to, same korzyści: - robiąc małe wagary nie musiałbym się obawiać, że wypatrzy mnie jakiś przypadkowy nauczyciel - mógłbym się opalać nago na balkonie nie czyniąc szkody dewotkom z naprzeciwka - nikt nie dostrzegłby, że znów nie chciało mi się uczesać włosów i wyprasować ciuchów - mógłbym się bez skrępowania oglądać za przechodzącymi ulica dziewczynami - miałbym wszędzie darmowe wejściówki - byłbym osiedlowym superszpiegiem - mógłbym przejśc się po sklepie bez zaczepienia przez sprzedawcę ze sztucznym uśmiechem i gadką "W czymś pomóc?" - zagrałbym w sequelu uwierz w ducha
  4. - Róbcie co chcecie kurwie syny, ale ja dalej nie idę – warknął niespodziewanie Strup. - Co jest panie bosman – Roland silił się na swobodny ton, który nijak pasował do tego miejsca pełnego mroku, tajemnic i grozy. – Czyżbyś narobił w portki ze strachu? – pozostali piraci parsknęli niepewnym śmiechem. - Mów co chcesz kapitanie, ale wiesz, jaka krew płynie w moich żyłach. Moje goblinie, tchórzliwe ja krzyczy teraz we mnie ostrzegając przed dalszą wędrówką – w mroku, oświetlony tylko światłem pochodni odbijającym się od zielonkawej skóry, strup jeszcze bardziej niż zwykle przypominał goblina. – Ja wracam. Schowam się w jakimś wychodku, zagrzebię w gównie i przeczekam najgorsze. - A idź taplaj się w plugastwie, tylko do tego się nadajesz – warknął Roland, któremu mimowolnie udzielił się ponury nastrój tego miejsca. Ale jeśli nas teraz opuścisz to nie masz po co wracać. Rozumiesz, skurwielu? A teraz spierdalaj, zanim dojdę do wniosku, że bardziej przydasz się na karmę dla Moonshine’a. Bosman nie silił się na odpowiedź, tylko błyskawicznie zawrócił i zniknął za zakrętem korytarza. - Ścierwo – skwitował Dragon i piraci podjęli dalszą wędrówkę. ……………………………………………………………………………………………………………………………………………………………. Tunele cuchnęły gorzej niż najbrudniejszy wychodek z jakiego Roland kiedykolwiek korzystał. Ich kręte korytarze wciąż zakręcały i wiły się pod miastem na podobieństwo gniazda żmij. I były tak samo niebezpieczne. Czasem droga opadała w dół, by po chwili znów trzeba było iść pod górkę. Kilka razy piraci natrafili na ślepą uliczkę lub tunel zwężał się tak, że tylko kościsty Moonshine miał szansę się przecisnąć i kompania musiała szukać innego przejścia. W dalszej części katakumb, ściany i sufit pokryte były świecącym, zielonkawym grzybem, dzięki któremu w jaskiniach panowała niecodzienna, psychodeliczna atmosfera. Im głębiej piraci zapuszczali się w tunele, tym więcej pleśni pojawiało się wokół nich tak, że w końcu kapitan rozkazał zgasić pochodnie i zdać się na fluorescencyjne właściwości pleśni. - Kurwa co tak cuchnie – zapytał Dragon, gdy kamraci doszli do kolejnego rozwidlenia tuneli. - Szczyny albo trupy – odpowiedział Uhu pociągając nosem – nigdy nie rozróżniam. - Nie, to coś innego – mruknął Dragon nie dając wiary powonieniu cyklopa. - Kurwa chłopaki, jebać zapachy. Słyszycie? – zapytał nagle Slash wskazując tunel znajdujący się po prawej. Piraci zamarli nasłuchując w skupieniu. Wkrótce wszyscy usłyszeli nierównomierne szuranie, jakby kilkunastu pijanych jak bela wymoczków zbliżało się tunelem, powłócząc nogami i ocierając się o ściany. Ale nie tylko moczymordy chodzą w ten sposób. - Zombiaki – wyszeptał milczący dotąd Baobab i jak gdyby na jego zawołanie, pokazały się pierwsze chodzące trupy. Powoli wchodziły w krąg światła rzucanego przez pochodnie. - Kurwa mać, dużo ich – jęknął Slash, zastawiając się cutlasem. - Zaraz będzie mniej – Cloudy wyszczerzył w uśmiechy usmoloną paszczę i odchylił się do tyłu by zionąć na umarlaków. - Nie, czekaj – Rolanda tknęło złe przeczucie. – Wszyscy, padnij! Ryknął i sam rzucił się na wilgotne i cuchnące gównem podłoże, a w ślad za nim pozostała część załogi. Sekundy po tym, powietrze rozdarł ogromny wybuch, który zalał plecy piratów falą gorącego jak samo piekło powietrza. Przez chwilę w tunelu było jasno jak w południe na hiszpańskiej plaży. Chwilę później, gdy wszyscy powoli gramolili się z kolan, czas było na podliczenie strat. Z Cloudy’ego nie zostało zbyt wiele, tylko para dymiących stóp, a Willow, którego mózg nie zdążył w odpowiednim czasie przyswoić polecenia kapitana, został zwęglony niczym dobrze przysmażony kawał mięsa. Pozostali członkowie załogi przypłacili wybuch tylko oparzonymi zadkami i osmalonym ubraniem. - Przynajmniej z zombiakami nie będziemy mieli już problemów – podsumował Dragon wskazując dłonią na oczyszczony korytarz. – Co to było kapitanie? - Gaz kopalniany –odpowiedział mu Roland. – Kurwa, mogłem od razu się kapnąć. Dwa lata spędziłem w koloni karnej, każdego dnia modląc się, by nie wylecieć w powietrze z całą kopalnią. Dobra, nic tu po nas kamraci. Im już nie pomożemy. - Kapitanie, za pańskim pozwoleniem – Moonshine oblizując wargi wskazał na pieczyste z Willow’a. - Zgoda, ale nie karz nam na to patrzeć – mruknął Roland. – Idziemy środkowym tunelem, poczekamy na ciebie przy następnym rozwidleniu dróg. ……………………………………………………………………………………………………………………………………………………………. - Źle to widzę kapitanie – Baobab wziął Rolanda na stronę, gdy czekali na powrót kanibala. – Chłopcy trącą nadzieję. Czuję to. Śmierć Willow’a i Cloudy’ego obeszła ich bardziej niż chcą to przyznać. Strup miał rację. Gobliny wiedzą takie rzeczy. Potrafią wyczuć, do której dziury nie należy wchodzić i w której jaskini czai się niebezpieczeństwo. A i ja mam złe przeczucia. - A myślisz, że ja ich kurwa nie mam? – prychnął dowódca – Możemy tu zdechnąć w każdej chwili, ale lepsza teoretyczna śmierć, niż pewne rozsiekanie przez tuziny żołnierzy w mieście. Spokojnie wiem co robię. I gdzie jest ten cholerny Moonshine? Jakby w odpowiedzi na to pytanie z korytarza wyłonił się medyk, wgryziony w trzymaną w dłoni pękatą łydkę Willowa. - Kurwa, kapitan chyba coś mówił – ryknął na niego Slash. – Miałeś nam oszczędzić tego widoku. Moonshine nie odpowiedział nic, tylko powoli zbliżał się do kamratów. - Stary co jest – Uhu wydawał się podenerwowany. Kanibal ponownie nie odpowiedział, tylko oderwał się od trzymanego mięsa i spojrzał na towarzyszy. I wtedy piraci zorientowali się, że coś jest nie tak. Oczy kanibala były martwe, zamglone, z pionowymi źrenicami. Nim ktokolwiek zdążył zareagować, Moonshine z nietypową dla siebie zwinnością i szybkością skoczył na Slasha wgryzając mu się w szyję. - Kurwa zdejmijcie go ze mnie – jęknął chłopak, zanim zakrztusił się własną krwią. Kanibal rozerwał mu tętnicę i zaczął chłeptać krew. Dopiero teraz piraci zauważyli ogromny bulwiasty guz przytwierdzony do potylicy okrętowego medyka. - Pożeracz umysłu – krzyknął Baobab. – Nie pozwólcie by przeskoczył na któregoś z nas. Roland wziął sprawę w swoje ręce. Ciął cutlasem w tył głowy kanibala, przecinając pasożytującego na nim stwora razem z połową czerepu Moonshine’a. Zielonkawa posoka mutanta zlała się z czerwoną kałużą pozostawioną przez dogorywającego Slasha. - Szkoda chłopaka – po wszystkim Uhu przykucnął przy kompanie i dłonią zamknął mu oczy. – Młody był, miał jeszcze wiele bitew do stoczenia i kurew do wyruchania. Nie tak miało być – cyklop grzmotnął w gniewie potężnym łapskiem w klatkę piersiową martwego pirata. Po chuj pozwalałeś tej gnidzie zostać z tyłu? – warknął na Rolanda - A co ci kurwa do tego? – kapitan nie zamierzał pozwolić podważać jego decyzji. – Pierdole ciebie i twoją jednooką matkę. Nie chcesz mnie słuchać to spierdalaj, tylko nie goń nas potem z wielką bulwa na czerepie. - Spokojnie panowie, została nas czwórka, a mój lud twierdzi, że czwórka to dobra liczba – próbował uspokoić sytuację Baobab. – Nie zapominajmy, że razem mamy większe szanse wydostać się z tego przyczółku zła. Uhu nie odpowiedział nic, ale wyraźnie się rozluźnił. - Dobra, dupy w troki – Dragon wyręczył kapitana i ruszył w głąb kolejnego tunelu. ……………………………………………………………………………………………………………………………………………………………. - Zbliżamy się do źródła wielkiego zła – poinformował Rolanda Baobab, po półgodzinnej wędrówce szerokim, podmokłym korytarzem. – Ojciec nauczył mnie wyczuwać takie rzeczy. Skóra mnie świerzbi i zapiera dech w piersiach. - To od tego stęchłego powietrza – uspokajał kapitan, ale bez wielkiego przekonania. – Wszyscy mamy dość i dlatego powoli wariujemy. Zdrowy rozsądek to klucz do wyjścia cało z tego gówna. Uważajmy na trupy, mutantów i inne ścierwo, a przeżyjemy wspólnie jeszcze niejedną przygodę. - Dobrze gadasz kapitanie – przytaknął przysłuchujący się rozmowie Dragon. – Nie wyruchałem dzisiaj Margaret, dlatego muszę jeszcze chwilę pożyć , by naprawić to małe zaniechanie – roześmiał się gardłowo, wprowadzając nieco wesołości w serca kompanów. - No to mamy ładny pasztet – zawołał idący na przedzie Uhu. Cyklop stanął przed ogromnymi, zamkniętymi na głucho, mosiężnymi wrotami. Ostukał je uważnie i splunął – Trzeba będzie zawrócić – zawyrokował, ale w tym samym momencie drzwi, jak za sprawą czarodziejskiej różdżki, uchyliły się pozwalając kamratom na wślizgnięcie się do środka. - Nie podoba mi się to – jęknął Baobab. - Mi też nie, ale jedyną alternatywą jest powrót, a zaszliśmy już zbyt daleko, by teraz się cofnąć – Roland wyciągnął cutlas. Wolę zginąć prąc do przodu z bronią w ręku niż uciekając niczym panna z podkasaną kiecką. Kapitan nie czekał na decyzje reszty i z zaciętym wyrazem twarzy przecisnął się przez wąską szparę w drzwiach. Znalazł się w rozległej komnacie, oświetlonej wszędobylskim, zielonym grzybem. Pośrodku pomieszczenia, na marmurowym katafalku, stał olbrzymi fotel, czy raczej tron zbudowany z setek ludzkich czaszek. Zasiadał na nim obleczony w czarne łachmany szkielet z obsydianowym diademem na skroni. Oczy kościotrupa jarzyły się w półmroku złowrogim, czerwonym blaskiem. - To pan tych podziemi… - szepnął Baobab, który pojawił się niespodziewanie po prawicy Rolanda. Tuż za nim nadeszli Uhu i Dragon. - Władca… tego… miasta… - poprawił go kościotrup, wstając ociężale ze swojego siedziska, które rozpadło się pod nim i rozsypało po całym pomieszczeniu. Jedna z czaszek potoczyła się aż pod nogi Dragona, który odkopnął ją z obrzydzeniem. Roland nie zamierzał czekać na rozwój wydarzeń, rozpuścił macki, podszedł kilka kroków w kierunku szkieletu i wypalił doń z pistoletu. Kula oderwała prawię połowę czaszki przeciwnika, ale ten tylko roześmiał się śmiechem przypominającym trzask łamanych kości i wymówił kilka niezrozumiałych dla kapitana słów. Potem zaczęło się piekło. Oczy lezących dookoła czaszek rozjarzyły się, a szczęki rozwarły wydając z siebie kakofonię mrożących krew w żyłach dźwięków. Czerepy zaczęły łączyć się ze sobą, tworząc groteskowo powyginane kościane golemy. - Ja pierdole – klął Uhu uderzając napierające na niego maszkary drewnianym drągiem. Dragon i Baobab również walczyli z nieumartymi. „Nie damy rady” przemknęło prze głowę Rolandowi, gdy grzmotnął ciężką macką zachodzącego go od tyłu umarlaka. Do kolejnego wypalił z drugiego pistoletu, po czym odrzucił bezużyteczną broń i natarł na niego wywijając cutlasem. Stwory były powolne, ale bardzo wytrzymałe. Wąska klinga nie czyniła im najmniejszej krzywdy, dlatego kapitan skupił się na młóceniu przeciwników długimi mackami. Kątem oka spostrzegł, że Baobab, przy pomocy swojej magii, zdołał zniszczyć kilka golemów i utorował sobie drogę do nieumartego władcy. - Jestem Shali Olabayele, syn Mamadou Olabayele, poskramiacz lwów, śpiący z demonami, pirat, szaman i czarownik – ryczał zbliżając się do nekromanty. – Nie możesz mi zagrozić potworze. Ani ty, ani twoi słudzy. Murzyn wyglądał jak demon zemsty, podążający po duszę swojej ofiary. Bijący od niego gniew był tak wielki, że Roland mimowolnie cofnął się o krok i niemal runął na podłogę, potknąwszy się o coś leżącego na ziemi. Obrócił głowę i zobaczył martwego Dragona, lezącego z rozbitym czerepem w powiększającej się z każda chwilą kałuży krwi. - Tak nienawidziłeś umarlaków, a teraz dałeś się wykończyć jednemu z nich – pomyślał kapitan. – Przynajmniej nie trzeba już się obawiać twojej rusznicy. I tak nigdy cię nie lubiłem skurwielu. Rozejrzał się szybko, ale widząc, że Uhu i jego drąg doskonale poradzili sobie z przeciwnikami, wrócił do obserwacji poczynań Baobaba. Golemy również zamarły, jakby z równym zainteresowaniem co piraci, śledziły zmagania dwóch czarowników. Murzyn ponownie ryknął przeraźliwie i nekromantę owionął podmuch wyrwany z samych trzewi piekła. Szkielet runął na przeciwległą ścianę, a Baobab doskoczył do niego w kilku długich susach i zaczął miażdżyć czaszkę i kości przeciwnika uderzeniami sękatych dłoni. Trwało to tylko kilka sekund, ale dla obserwujących wydarzenia z boku wydawało się to całą wiecznością. W końcu szaman wyprostował się, westchnął głęboko i oparł się o ścianę. – Już po sprawie – zawyrokował. W tym jednak momencie kościana dłoń nekromanty wyskoczyła niczym atakując kobra i chwyciła Murzyna za kostkę. – Miasto musi mieć swojego władcę – rozległ się potężny głos, a Baobab ryknął opętańczo. - Stary, co jest – zawołał Uhu biegnąc na ratunek kompanowi. - Zostaw – jęczał Baobab odgradzając się od niego zakrwawioną dłonią. – Za późno. Roland odciągnął Uhu od czarownika i na ich oczach czarnoskóry pirat zaczął starzeć się w niewiarygodnym tempie. Skóra pomarszczyła mu się i rozsypała w proch, odsłaniając gołą czaszkę. Włosy wypadły mu gęstymi kępami, a paznokcie wydłużyły się i ukształtowały na kształt szponów. - Miasto musi mieć władcę … - wychrypiał jeszcze i kościstym łapskiem wskazał im odchodzący w lewo tunel. – Nie będę już długo sobą… Uciekajcie… Piratom nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Rzucili się biegiem w kierunku wskazanym przez szamana. ……………………………………………………………………………………………………………………………………………………………. - Czuję świeże powietrze – zawołał Uhu, gdy kilka godzin później piraci wciąż we dwójkę przedzierali się wąskimi tuneli. Fluorescencyjnego grzyba nie było tutaj zbyt wiele, dlatego kompani postanowili ponownie skorzystać z pochodni. – Czuje je wyraźnie to już niedaleko! - Taaaak – Roland zaciągnął się orzeźwiającym powietrzem. – Tuż przed nami! Korsarze ruszyli biegiem, pędząc na złamanie karku, niczym dwóch desperatów chcących wydostać się z czeluści. Wkrótce dotarły do nich pierwsze nieśmiałe promyki słońca, przedzierające się z mozołem przez mrok korytarzy. Roland nigdy nie czuł się lepiej, zmęczenie, pragnienie, ból, wszystko to minęło w tej jednej chwili. Po krótkim sprincie, obaj znaleźli się, w skąpanej w promieniach zachodzącego już powoli słońca, tropikalnej dżungli. - Żyjemy, żyjemy, żyjemy – Uhu wręcz skakał z radości, nie zważając na krwawiącą coraz obficiej ranę. - Nie chwaliłbym dnia przed zachodem słońca – nagle wokół wyjścia z tunelu zaroiło się od półpancerzy, szabel, czerwonych kurtek i muszkietów. - Co jest kurwa – zaklął Roland, gdy Anglicy otoczyli piratów szczelnym wianuszkiem, nie dając im żadnych szans na ucieczkę. - Który z was to kapitan? – zapytał wysoki oficer, który w tej chwili wyłonił się z gęstwiny, w której przed chwilą ukrywali się żołnierze. Nosił długi, błękitny płaszcz oficerski. Po odznaczeniach i symbolach na pagonie, Roland odgadł, że przemawia do nich kontradmirał. - On – Uhu bez zwłoki wskazał krzywym paluchem na Rolanda. - Dziękuję – odparł oficer, wyciągnął pistolet i z najbliższej odległości strzelił cyklopowi w głowę. Krew i kawałki mózgu obryzgały Rolanda i stojących w koło żołnierzy, ale nikt nie ważył się nawet drgnąć. - W końcu się spotykamy panie… - zastanowił się przez chwilę – Rolandzie. Czy tak panie Strup? - Tak. Dokładnie tak – bosman Orlicy wyszedł niepewnie z krzaków, w których dotąd ukrywał się przed wzrokiem kapitana. Stanął obok kontradmirała, ze spojrzeniem utkwionym we własnych butach, jakby nie miał śmiałości spojrzeć Rolandowi w oczy. - Strup? Ty gnido! Dlaczego? Traktowałem cię jak brata! Przyjąłem cię na pokład, gdy wszyscy mi to odradzali! Jebany skurwiel. Dlaczego, kurwa! - Wybacz kapitanie – Strup nadal nie odrywał wzroku od połatanych trzewików. – Jestem goblinem. Natura taka. Wiesz jak to mówią, ciągnie panterę do dżungli. Czasem aż mnie tak ciarki przechodzą, żeby coś zbroić, zdradzić kogoś… No i nadarzyła się okazja… - Dość tych pogaduszek – warknął kontradmirał zarówno do Rolanda jak i bosmana. – Czas byś odpowiedział za swoje zbrodnie korsarzu. Zamierzasz błagać o litość? - Spieprzaj – odparł kapitan – nie będę grał w twoje gierki. Chcesz bawić się w strażnika mórz to się baw. Przypływasz tu na swoim „Błędnym rycerzu” i szukasz przygód. Proszę bardzo. Baw się w bohatera. - Ależ ja się nie bawię w bohatera i nie szukam przygód– oblizał delikatnie zeschnięte wargi – ja szukam sprawiedliwości. I nie chcę zabijać piratów. Całe to miasto to tylko nie całkiem niewinna ofiara. Od początku celem byłeś ty i twoja „załoga”. - Ja – zdziwił się Roland. – A co ja ci kurwa zrobiłem? - Przypomnij sobie dobrze kapitanie. Spójrz mi w oczy i przypomnij sobie – kontradmirał spojrzał na Rolanda zawistnym wzrokiem. – Musisz wiedzieć, że mój statek nie zawsze nosił miano Błędnego Rycerza. Kiedyś nazywał się Veronica. I wtedy Roland zrozumiał. - Córka kapitana – wychrypiał. - Nie. Moja siostra – odpowiedział kontradmirał. Trzy miesiące temu Orlica napadła na spory, płynący w stronę stolicy, bryg. Walka nie trwała długo, a łup byłby nawet nie wart zachodu, gdyby w jednaj z kajut nie znaleziono całkiem ładnej dziewki. Veronica, bo tak nazywała się panienka, miała jakieś siedemnaście lat i spore cycki, a to wystarczyło, by załoga nie schodziła z niej przez następne dwa tygodnie. Roland przestrzegł kompanów, by uważali na kurwę, bo niewiadomo co takiej panience z dobrego domu może strzelić do głowy. I wszystko szło dobrze. Do czasu, gdy kulawy Tom nachlał się jak świnia i zasną podczas poobiedniego ruchania. Veronica odebrała mu nóż, poderżnęła gardło i zanim dała się złapać, zdołała zranić jeszcze dwóch członków załogi. Karą za ten występek mogła być tylko śmierć. Oczywiście kamraci nie zamierzali po prostu wyrzucić jej za burtę. Zgotowali jej istne piekło. Najpierw ,wszyscy, co do jednego, zgwałcili ją, jak i gdzie kto wolał. Potem zajął się nią Moonshine, który bardzo lubił kobiece piersi. Na koniec dragon postanowił wychędożyć ją rozgrzanym do czerwoności prętem. I tak skończyła się jej przygoda na Orlicy. Roland nie wziął udziału w zabawie. Stał samotnie na mostku przypatrując się kaźni. Wydawało mu się, że dziewczyna patrzy na niego. Nawet na drugim końcu statku czuł na sobie spojrzenie jej lodowatych, błękitnych oczu. Dziewczyna zaimponowała mu. Była twarda i zawzięta. Nie krzyczała, ani gdy kanibal odgryzał jej cycki, ani gdy Dragon wypalał jej trzewia gorącym żelastwem. - Panie oficerze – wspominki Roland przerwał cichutki głosik strupa – czy mogę już… - Idź – odpowiedział kontradmirał. Bosman ukłonił się nisko i ruszył biegiem w kierunku stromego zbocza i ścieżki prowadzącej na plażę. Kontradmirał spojrzał na oddalającą się sylwetkę półgoblina. - Czy on też… Czy on…- zapytał niepewnie. - Najbardziej lubił rżnąć ją w dupę – zachichotał kapitan Orlicy. Nie musiał nawet kłamać. Oficer wyrwał muszkiet jednemu z podwładnych, wycelował i strzelił. Strup zachwiał się i zwalił się na trawę niczym worek zboża. - No to pańska załoga została wybita do nogi – anglik uśmiechnął się oddając muszkiet podwładnemu. – Coś jest w tym powiedzeniu, że kapitan zawsze ostatni opuszcza okręt. Co byśmy mogli z panem zrobić, panie Rolandzie. Och, chyba wiem – uśmiech, którym kontradmirał obdarzył pirata nie wróżył najlepiej. ……………………………………………………………………………………………………………………………………………………………. EPILOG Kontradmirał John Eterington zamknął dziennik pokładowy i nalał sobie kubek wina. Miasto zostało doszczętnie spalone, ludność wybita do nogi, a jego siostra pomszczona. Już dawno anglik nie był tak szczęśliwy. Stracił co prawda przeszło dwudziestu ludzi, ale to było ryzyko wkalkulowane w operację. Będzie się z tego gęsto tłumaczył przed przełożonymi, ale odległa wizja starców kręcących z dezaprobatą głowami, nie mogła popsuć mu słodkiego smaku zemsty, który napełniał całą jego duszę. Uśmiechnął się pod nosem, opróżnił kubek i ruszył na obchód. - Panie Smith, jak się miewa nasz przyjaciel?– zapytał swojego bosmana, który pokrzykiwał na uwijających się przy żaglach marynarzy. - Pan Roland? Znakomicie – wskazał palcem na podwieszonego pod masztem pirata. – Tak jak pan przykazał, podajemy mu minimalne ilości wody i jedzenia, aby gościł u nas jak najdłużej. Muszę niestety z przykrością zawiadomić, że od wczoraj odmawia przyjmowania nawet tak prostej strawy. - Chce umrzeć z pragnienia? Spryciarz! – roześmiał się oficer – Informujcie mnie o jego stanie na bieżąco! W razie potrzeby pójcie go siłą. Możecie wracać do swoich obowiązków. John oparł się o burtę okrętu, zapalił fajkę i pozdrowił dyndającego nad pokładem Rolanda głębokim ukłonem. Nagi, wykastrowany i pozbawiony swoich groźnych macek, pirat nie wydawał już się groźnym korsarzem, postrachem mórz. - Nosił wilk razy kilka – szepnął kontradmirał Eterington zaciągając się aromatycznym tytoniem.