Zaloguj się, aby obserwować  
Gram.pl

Napisz survivalową historyjkę i zgarnij The Flame in the Flood na PC!

14 postów w tym temacie

Aby przeżyć samemu w dziczy lesie potrzeba nam kilku rzeczy,przede wszystkim nóż do obrony lub toporek przed dzikimi zwierzętami czekające za rogiem wilki.W dzień jesteśmy bezpieczni więc można zrobić nocleg z drzew i gałęzi,a nocą trzeba czuwać żeby nas wilk nie wyniósł do swojej nory.I najważniejsze woda,bierzemy ją z jeziora a potem ją gotujemy robiąc ognisko odstraszając komary i inne owady.Tak właśnie wygląda przetrwanie samemu w samej norze wilków.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Historia krótka, niektórym już znana, a dla większości z nas będąca wizją przyszłości. Polska... Dożywacie 67 roku życia (na dzień tego wpisu obowiązujący wiek emerytalny). Po wielu latach często mozolnej pracy wreszcie przechodzicie na upragnioną emeryturę. Dostajecie miesięcznie... 1200 złotych (przy dobrych wiatrach!) z czego musicie opłacić mieszkanie, wszelkie media, wykupić lekarstwa, wizytę u lekarza - chyba, że wolicie czekać (lub raczej musicie, bo Was po prostu nie stać na pójście do lekarza prywatnie) 20 lat na wizytę na NFZ... To jest prawdziwy survival, a nie jakaś popierdółka - deal with it!

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Obudziłem się w środku lasu, nie mam pojęcia jak się tu znalazłem, wszędzie pusto i głucho, tylko mój psi przyjaciel leżał obok mnie. Zdałem sobie sprawę z tego że zaczął padać śnieg, a ja jestem w środku lasu bez niczego co pozwoliłoby mi się ogrzać, uznałem że zamiast biec przed siebie szukając cywilizacji, spróbuję znaleźć miejsce które pozwoli mi się ogrzać i przeczekać złą pogodę. Po krótkiej wędrówce z moim psem znalazłem opuszczoną chatę, być może należała do leśniczego, z resztą nie ma to teraz znaczenia, widzę w niej moją jedyną szanse na ucieczkę przed śniegiem i ogrzanie się. Wszedłem więc do środka i czekałem w środku aż śnieg ustanie, a w międzyczasie rozejrzę się, może coś tu znajdę, przecież nikogo tu już nie ma. Po krótkich poszukiwaniach znalazłem zapałki i jakiś tępy nożyk, na nic mi to pomyślałem, przecież zaraz wrócę do siebie. Myliłem się, śnieg nie ustawał a wszelkie próby wyjścia i poszukiwania miast czy wsi kończyły się moim powrotem do chaty, w chacie nie było ani wody ani jedzenia, musiałem coś wymyślić. wodę pozyskałem ze śniegu który roztopiłem w garnku, a znalezionymi zapałkami postanowiłem ją zagotować. Jeden problem mniej pomyślałem, ale co z jedzeniem ? Widziałem kilka królików ale przecież nie dadzą sie złapać, ponownie się myliłem, wcale nie są takie szybkie i z pomocą mojego psiego towarzysza udało nam się jednego złapać, głód zaspokojony. Woda i jedzenie które pozostało zapakowałem i postanowiłem ruszyć dalej przez zaśnieżony las, po kilku godzinach drogi zauważyłem kilka domów i co ważniejsze ludzi, wyczerpany i ledwo przytomny chciałem tam dotrzeć jednak nie dałem rady, i padłem, pies przerażony zaczął szczekać zwracając uwagę ludzi którzy przybyli z pomocą.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Dzień 1: Stałem na krawędzi śmigłowca nie wierząc w to co zaraz zrobię. Nagle słyszę głos mojego przyjaciela.
- Sam tego chciałeś - przypomniał Adam.
Zacisnąłem swą pięść i policzyłem do pięciu i... skoczyłem!
Strach sprawiał, że sekundy robiły się dłuższe, gdy nagle z hukiem uderzyłem w wodę.
Dzień 2: Głód doskwierał mi od kilku godzin. Nagle zauważyłem dużą ilość kokosów - to mogło mi uratować życie. Tylko dobre pytanie... jak ja mam je właściwie zdobyć. Po czwartym upadku i wielu otarciach zdecydowałem się na zwykłe rzuty kamieniami. Dało to wspaniały rezultat, choć niektóre kokosy pękły zanim uderzyły ziemię. Wypiłem z nich co tylko się dało. Robiło się już ciemno, a ja zapomniałem o najważniejszym... schronieniu.
Dzień 3: Całą noc było mi zimno, spałem na plaży przykryty piaskiem oraz suchymi liśćmi. Zaraz musiałem zabrać się za budowanie namiotu. Na filmach wyglądało to dużo prościej. Pod koniec dnia, zmęczony brakiem efektów - zdecydowałem się na zwykły hamak.
Dzień 4: Wyjąłem swój nóż i krzesiwo, które zabrałem ze sobą i zaczęła się zabawa... po godzinie prób udało mi się! OGIEŃ! OGIEŃ! Nigdy tak się nie cieszyłem z ognia... Odkryłem też strumyk pełen ryb.
Dzień 5: Obudził mnie głośny ryk, pierwsza myśl "TYGRYS!". Serce podeszło mi do gardła i biło coraz mocniej. Nagle jakiś cień przebiegł przede mną. Były to trzy małe niegroźne małpki, które chrupały moją zdobycz... co ja teraz zjem...
Dzień 6: Tym razem chciałem zrobić własną tratwę z bambusa. Był to dość szalony pomysł, ale - żyje się raz! Zebrałem materiały, z ususzonej trawy zrobiłem liny, którymi obwiązałem bambus. Konstrukcję wiele razy wzmacniałem. Przygotowałem wszystko co było ważne w tym jedzenie, upiekłem kilka ryb i poszedłem spać...
Dzień 7: Ocean był spokojny...za spokojny... sądziłem, że zaskoczy mnie jakiś sztorm, ale wypłynąłem dalej niż wcześniej zamierzałem...ŁUP! ŁUP! moje myśli przerwały wielokrotne uderzenia w tratwę. Nagle - zdziwiony - zwróciłem uwagę na wodę... heee.... nie, tylko nie to! To REKIN!!! Był dużo większy niż się spodziewałem. Bez trudu szarpał i przechylał łódkę na wszelkie strony. Nie było odwrotu... rzucałem w niego tym co miałem pod ręką... z marnym skutkiem. To koniec pomyślałem, nie utrzymam się dłużej na tratwie. Moja survivalowa przygoda w każdej chwili mogła się skończyć, potem nastała ciemność.
Byłem wewnątrz helikoptera! Nagle podszedł do mnie jakiś człowiek. Był to Adam!
- Co się stało? - zapytałem zdziwiony.
- Szukaliśmy cię przez kilka godzin, bo zrobiło się niebezpiecznie - odpowiedział Adam.
- Dobrze, że do reszty nie zwariowałeś heh, mam nadzieję, że opowiesz mi co przeżyłeś w ciągu ostatnich dni - powiedział Adam.
- Oj... opowiem, opowiem i to dużo, ale mogę, też powiedzieć, że to był pierwszy i ostatni raz kiedy się na coś takiego zdecydowałem, resztę przygód wolę przeżywać w The Flame in the Floods. - odpowiedziałem z uśmiechem.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Historia prawdziwa.
Otóż przez kilka miesięcy robiłem uprawnienia na ciężarówki, gdyż chciałem pracować w tym zawodzie, wiecie, droga ku zachodzącemu słońcu, wolność, wiatr we włosach itp. W końcu po chyba 5 miesiącach odebrałem ostatnie uprawnienia. Praktyki miałem zero, ciężarówką jeździłem tylko z instruktorem. Załatwiłem sobie pracę, miałem ją zacząć za kilka dni, najpierw szkolenie, jazda z kierowcą, który miał mi pokazać co i jak...
Pewnego dnia po południu telefon, numer nieznany. To dyspozytor, czyli facet, który mówi kierowcy, gdzie, kiedy i po co ma jechać. Wypadł nagły kurs, czy pojadę? Mówię, że mogę spróbować, ale przypominam, że nie jeździłem... Oj tam, da pan radę, to krótki kurs.
Miałem być na bazie o 3 w nocy, żeby na rano dojechać na miejsce załadunku do innego miasta.
Z nerwów nic nie mogłem zjeść, spać też nie. Po gapieniu się w sufit i kotłowaniu w pościeli wstałem o 2 w nocy i pojechałem na bazę, zmęczony, głodny i zestresowany. Do nikogo nie mogłem zadzwonić po poradę, wszyscy spali.
Najpierw musiałem odpalić samochód. W ciężarówkach często odłącza się akumulatory specjalnym przełącznikiem. Szukałem go chyba z 10 minut- przypomnę, byłem totalną zielonką po kursach, gdzie nie nauczono mnie wszystkiego... Ale udało się. Samemu, w środku nocy, zrobiłem rzecz, której nigdy wcześniej nie robiłem.
Teraz uruchomić tacho. To takie upierdliwe coś, co monitoruje czas pracy kierowcy, za którego nieprzestrzeganie są spore mandaty. Tu pomogli mi inni kierowcy, tłumacząc przez CB radio, co i jak zrobić.
Na koniec zostało mi podpiąć naczepę. Niby normalka, ale nie wtedy, gdy na kursach uczyłeś się podpinać przyczepę, a ta się trochę różni od naczepy. Zrobiłem to na czuja, potem wolno ruszyłem po placu, modląc się, żeby nic się nie odpięło. Nie odpięło, mogłem jechać po kontener.
Kontenery pobiera się w depotach, całodobowo. Wlazłem do biura, powiedziałem jak sytuacja, że pierwszy raz itp., podpowiedzieli co i jak, załadowali kontener i chciałem jechać. Ale zauważyłem, że kierowca przede mną wyszedł i coś majstruje przy swoim kontenerze. Okazało się, że kontener... się przypina do naczepy. Nikt mi tego nie powiedział, przecież nie miałem ani chwili szkolenia. Gdybym wyjechał z niezapiętym kontenerem i ostrzej wziął zakręt... Zgroza. Ale tak to bywa, jak ktoś zaczyna nową robotę bez szkolenia.
Ruszyłem. Pierwszy raz jechałem samodzielnie, bez instruktora. Za mną w kontenerze znajdowało się sześć ton zabawek. Teraz wiem, że to niewiele, ale wtedy... Pierwszy raz jechałem z takim ładunkiem. 6 ton, rany boskie, tak wtedy myślałem, każdy zakręt poooo woooo luuuuu tku. Po godzinie wyłączyłem CB radio, tak klnęli kierowcy za mną...
Na koniec musiałem wjechać ciężarówką do obcego miasta. A ciężarówka to nie osobówka, wystarczy jeden zły zakręt i ugrzeźniesz w uliczce bez wyjazdu albo pod zbyt niskim mostem.
Na szczęście wszystko przeżyłem, ta noc to był prawdziwy survival, nikt nie zginął.
Do dziś się z tego cieszę.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Coś koło listopada 2012 roku. Dostałem zaproszenie na rozmowę o pracę w siedzibie pewnego dobrze rokującego sklepu internetowego w Zamieniu pod Warszawą. Rozmowa w poniedziałek o 9.30, ale nie znałem tych okolic więc pomyślałem że w niedzielę wieczorem wybiorę się na wycieczkę i poznam trasę. W poczuciu dobrze spełnionego obowiązku i będąc dobrze przygotowanym (odpicowanym prawie że w garniak, przecież to pierwsza poważna fucha!), zjawiam się w poniedziałek na przystanku autobusowym gdzieś na Puławskiej i czekam na moje Bezpośrednie Połączenie. Wreszcie nadjeżdża: drzwi się otwierają a w środku tłok, ścisk i brak nadziei na to, że i ja się zmieszczę. Nagły atak paniki, bo przecież następnym autobusem jechać to już gwarancja sążnistego spóźnienia. Przyszło olśnienie: sprintem do McDonalda skorzystać z wifi i opracować alternatywny plan dojazdu. Znalazłem połączenie, które desantowało mnie niemalże w łąkach i chaszczach jakichś, ale z mapy wynikało że fizycznie zdążę na rozmowę. Wysiadam z autobusu i dosłownie jednym okiem zezując na zegarek, a drugim na położenie słońca na nieboskłonie rozpczynam sprint na orientację. W kwadrans prawie 3 kilometry biegu w lakierkach i marynarce po bocznych dróżkach, pytając przechodniów i po sklepach o kierunek czy azymut - byle tylko przyszły pracodawca nie musiał na mnie czekać. Do budynku dosłownie wbiłem się jak kula armatnia o 9.28.
Z tych przeżyć aż całkowicie położyłem rozmowę o pracę, nawet nie wspomniałem na niej o swojej przygodzie. Do dziś pielęgnuję to wspomnienie jako pomnik swojej niekompetencji i nauczkę na przyszłość.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Fikcja, acz inspirowana autentyczną historią.
Pierwsze, co zobaczyłem po obudzeniu miało jaskrawo-żółty kolor. Migotało i wyraźnie się przemieszczało. Latarka? Niech to. Znów zemdlałem. Nie wiem dokładnie kiedy ponownie się ocknąłem, faktem jest, że minęło sporo czasu - noc zamieniła się w dzień. Choć tyle szczęścia - pomyślałem. Miałem na sobie mundur żołnierza i za nic nie wiedziałem jak wylądowałem w lesie. Pamiętałem tylko przebłyski - uciekanie i latarkę. Dobra, czas znaleźć jakąś drogę, bo wizja zostania w lesie na dobre nie brzmi tak kusząco jak ciepły schabowy przy telewizorze. Po paru krokach znalazłem ślady butów w błocie. Ruszyłem za nimi, ale 50 minut bezowocnego marszu dało o sobie znać. To brzuch? Cholera, daleko tak nie zajdę. Jedyne co walało się pod butami to jagody. Kto wie czy to w ogóle są jagody. Trudno, nazbieram ich i będę sobie dawkował raz na parenaście kroków. Wystarczyło mi jednak zrobienie paru, żebym usłyszał wodę - to na pewno strumyk. Parę minut później obmyłem w nim jagody - raczej nie chcę dostać rozstroju w środku dziczy, prawda? Wymacawszy kieszenie ogarnąłem, że mam w kurtce nożyk. Kochany nożyk, zawsze chciałem żeby przydał się na coś więcej niż ciosanie z nudów badyli. Znów się tego nie doczekałem, bo pomógł mi zrobić idealny kij do ewentualnej ochrony lub, o czym bardziej wolałem myśleć, do odgarniania pajęczyn z gęstwiny lasu, która wydałaby się nie do przejścia na pierwszy rzut oka. Przecież panicznie boję się pająków. Godzinę później zacząłem tracić nadzieję na znalezienie drogi jeszcze tego samego dnia. Burczenie w brzuchu, a z zewnątrz siarczysty deszcz potrafiłyby przybić nawet Beara Gryllsa. Jakby tego było mało - locha. W samym środku zapewne ogromnego lasu miałem tę przyjemność spotkać dziką świnię, super. Nie wyglądała na zbyt skorą do rozmowy, szczególnie po paruminutowym pościgu z finałem na drzewie. I co ja teraz zrobię? Mam tak czekać i moknąć? Żebym tylko nie spadł... Choć deszcz przyda się - wody potrzebowałem bardziej niż komfortu bycia suchym. Wystarczy nadstawić buta... Ohyda? A miałem inne wyjście?
Chyba wtedy zasnąłem, bo następne co zobaczyłem to znajomi i straż graniczna. Aż tak było śmiesznie? Dzięki stary, że mnie uratowaliście, ale nie trzeba się śmiać, bo zrobiłem koło wokół obozu, a znaleźliście mnie zawieszonego na drzewie z butem na twarzy. Dopiero po przepytaniu przez granicznych zrozumiałem, że walnąłem się w łeb własną repliką asg. Jak? Przecież to ja, no! Tylko gdzie upadł ten karabin? O nie, stary, ja tam nie wracam. Dam Ci jagody za znalezienie repliki, deal?

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

To był chłodny wrześniowy poranek, poprzedniego dnia zerwała ze mną dziewczyna po 5ciu latach związku, odeszła z moim przyjacielem. Postanowiłem, że muszę się wyrwać z tego miejsca i przemyśleć to wszystko na spokojnie, chciałem ochłonąć. Wziąłem wolne w pracy, nie było z tym problemu bo przeważnie na jesień mamy mniej zamówień i jest to w naszej firmie luźniejszy okres. Wieczorem miałem już spakowany plecak, namiot, śpiwór, jedzenie i wszystkie potrzebne rzeczy. Nie wziąłem jednak pod uwagę mojego psa, 6 letniego jamnika o imieniu Wafel. Nie mogłem zostawić go samego w mieszkaniu, więc postanowiłem zabrać go ze sobą. Dopakowałem do plecaka jeszcze trochę psiej karmy, plecak ważył już 26kg i uznałem, że wystarczy. Pojechałem w miejsce gdzie ojciec zabierałem mnie i moją siostrę w dzieciństwie, było to pole kampingowe nad jeziorem, oddalone spory kawałek od głównych dróg, prowadził do niego bity dojazd. Gdy dotarliśmy tam wraz z Waflem okazało się, że ten kamping jest już w ruinie, ostatni raz byłem tam 13 lat temu i cały czas wyobrażałem sobie, że będzie wyglądał tak jak dawniej.
Była już noc gdy rozbiłem namiot i położyliśmy się spać, pozwoliłem Waflowi położyć się w środku.
Wstałem z samego rana, zjedliśmy śniadanie, ja konserwę on trochę karmy. Ruszyliśmy dalej, w las. Las ten zajmował duży obszar i nie był to teren zbyt górzysty, kilka pagórków ot co.
Pierwsze kilka dnia były naprawdę fajną przygodą, spanie w namiocie, palenie ogniska pod gwieździstym niebem, czułem się nareszcie panem swojego życia. Gdy zapasy jedzenia zaczęły się niebezpiecznie kurczyć postanowiłem, że czas wracać. Wafel się ze mną zgodził, nie był przyzwyczajony do długich wędrówek i w swoim psim języku skarżył się, że ma sztywne łapy po całym dniu chodzenia.
Pojawił się niestety jeden problem, nie wiedziałem w którą stronę wracać. Mój towarzysz kiepsko orientował się w terenie, nawet gorzej niż ja, więc tak oto zgubiliśmy się w lesie. Usiedliśmy razem i głośno myśląc starałem się znaleźć rozwiązanie tej sytuacji, był moim jedynym partnerem do rozmowy, więc udawałem, że bierze udział w dyskusji. Postanowiłem, że pójdziemy w dół rzeki, którą przekroczyliśmy zeszłego dnia, pamiętałem jak do niej dojść. Rzeka zawsze dokądś doprowadzi, więc było to chyba najlepsze wyjście. Wafel ochoczo przystał na mój pomysł.
Po 3 dniach wędrówki powrotnej skończył się nam prowiant, jedynie wody mieliśmy pod dostatkiem. Nie mogłem zadzwonić do nikogo bo telefon zostawiłem w mieszkaniu, myślałem wtedy, że wycieczka bez telefonu będzie bardziej ekscytująca, żałowałem teraz tej decyzji. Całe szczęście następnego dnia wyszliśmy z lasu i dotarliśmy do drogi, nie mogłem złapać stopa bo wyglądałem po tej wyprawie jak przybłęda, Wafel wcale nie prezentował się lepiej. Po kilku kilometrach doszliśmy do zabudowań i tak skończyła się ta przygoda. Wróciłem później do pracy, po kilku miesiącach dowiedziałem się, że moja była jest w ciąży i że mój, też już były, przyjaciel ją rzucił. Naprawdę żal mi było, że nasz związek tak się skończył bo szczerze ją kochałem, nie ufałem sobie czy nie zrobię głupoty i nie będę chciał do niej wrócić, więc postanowiłem się przeprowadzić. Wróciłem do miasteczka mojego dzieciństwa i przejąłem sklep po ojcu, który zdecydował się przejść na emeryturę, miał 72 lata. Mieszkam w tym miasteczku aż po dziś dzień, rok temu umarł Wafel, miał 14 lat, zakopałem go w ogrodzie. Zrobiłem to nocą, żeby sąsiedzi na mnie nie donieśli bo to jest nielegalne. Przechadzając się po ogrodzie zatrzymuję się czasami przy miejscu, w którym go zakopałem i wspominam tamtą wyprawę.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Obudziłam się przez promienie słoneczne. Cholera, znów zapomniałam o rolecie. Przeklinam każdy dzień, który był zarezerwowany na sen, a słońce pokrzyżowało te plany. Sprawdzam kołdrę, piec śpi jak zawsze. Wszystko jest okej, tym razem nawet pozostała w poszewce, ale to może kwestia zamku, którego nie sposób oszukać w tej kwestii. Spoglądam na telefon i w sumie to się zdziwiłam. Światło wskazywało wczesną porę. Tymczasem dochodziła 12, więc co, jedno zadanie na dziś odhaczone. Przespać kilka godzin więcej i to tych, które na tygodniu spędzane są w pracy. Niby za sen mi nie płacą, ale uczucie genialne. Nagle pies rozleniwionym szczekaniem przypomina mi, że też ma te potrzeby fizjologiczne więc ubieram się szybko i wychodzę z nim. Wtedy dostrzegłam coś dziwnego, nie ma budynków w oddali, nie ma drzew, które ozdabiały metry przy moim domu. Nie ma nic, no a przynajmniej nic nie widać bo nagle naszła mgła. Przecież to dziwne, jeszcze kilka minut temu słonce mnie obudziło, a tu nagle mgła. Na dodatek deszcz zaczyna padać, a pod moimi nogami dzieję się coś dziwnego. Nie, to nie pies, to trzęsienie ziemi. Niby nie takie przerażające bo ziemia nadal jest w całości. W oddali słychać huk, jakby stara stodoła zaczęła się walić. A na dodatek te potworne trzesięnie znów się pojawiło. Kurde, co się dzieję, spoglądam w gorę i dostrzegam, że coś leci centralnie na mnie. Chwilę później budzę się, tym razem nie w łóżku i nie przez promienie słoneczne. To chyba nie sen. Czuję zimno i mokry język psa, który próbuje mnie obudzić. Zorientowałam się, że kamień leżący obok mnie musiał spaść mi na głowę. Całe szczęście, że nie na psa. Wstaję i biorę go na ręce, to mały pies więc zapewne boi się bardziej ode mnie. Zwłaszcza, że po miłym i słonecznym dniu nie ma śladu. Nastał mrok, taki jak towarzyszy zawsze w filmach i serialach o paranormalnych stworach. Naoglądałam się tego trochę więc włączył mi się instynkt przetrwania. Trzeba coś mieć, jakby zaraz jakieś zombie wyskoczyło, albo bardziej złowroga wersja Edwarda, tego Cullena. Ogólnie to wzięłabym cały pakiet Winchesterow, ale nie mam takiej mocy. Odwracam się chcąc iść do domu po tłuczek do kotletów, albo jakiś nóż. Nagle doznałam szoku, po moim domu ani śladu i dopiero teraz zorientowałam się, że miejsce to jest całkowicie obce. Nie ma tutaj mojego drzewa, na które wspinałam się za dzieciaka, nie ma krzesła na którym przesiadywałam z psem. Nie ma nic, pusto, głucho, ciemno i zimno. Spojrzałam na psa i poszłam przed siebie gdy tylko usłyszałam w oddali mniej straszny odgłos. Może ktoś tutaj jest, przecież niemożliwe, że coś porwałoby mnie wraz z psem. Po co i w jakim celu.. Po kilku minutach drogi trafiłam na resztki szopy, takiej ogrodowej, w której powinny być chociaż grabie, albo łopata. Pomyślałam, że albo przyda się do samoobrony, albo przyda się do wykopania swojego grobu. Schylam się i grzebie w tym co z owej szopy pozostało. Mam nożyce ogrodowe, worek ziemi i łopatę. Choć małą to metalową, więc jeśli ktoś mi zagrozi to mam czym się bronić. Rozglądam się ponownie i widzę przyczepę kempingową. O dziwo jest w całości, a przynajmniej takie odniosłam wrażenie. Poszłam czym prędzej bo nagle z ziemi zaczęło coś wychodzić. Jedno jest pewne, krecik to nie był bo to warczenie brzmiało groźnie. Otworzyłam śmiało przyczepę, kiedy sprawdziłam, że jest pusta puściłam biednego psa na podłogę, a sama zerknęłam zza okna czy coś tutaj się zbliża, czy coś mnie goni, czy coś mi grozi.. Po dokładnym obejrzeniu przyczepy znalazłam kilka zapasów. Była między innymi popularna w angli fasolka śniadaniowa, butelka whisky i kilka sztuk mięsnej konserwy. Ucieszyłam się na widok wody, cale 5 litrów. Wtedy wydawał mi się to ogromny zapas. Dwa dni później zmieniłam zdanie, to zbyt małe zapasy. A w bliskiej odległości nie było niczego, co mogłoby służyć za schron, nie było nikogo z kim mogłabym przeanalizować to, co się stało. Zostałam uwięziona w ponurym świecie z psem i jedzeniem, które nie wystarczy na długo. Najgorsze jednak w tym wszystkim jest to, że świat ten nie jest fikcyjnym, a ja z łopata muszę rzucić bezpieczeństwo i ruszyć w poszukiwaniu czegokolwiek.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

To miał być zwykły wyjazd z przyjaciółmi. Wiecie, z rodzaju tych organizowanych w celu odpoczynku od nudnej pracy w wielkich korporacjach. Korzystania z uroków natury i tak dalej. No i oczywiście uczestnictwie w miłej imprezie. Przez miłą mam na myśli taką, na której alkohol lał się hektolitrami. Taką, gdzie pod koniec wszyscy byli rozbawieni, a nawet najwięksi nudziarze rozochocili się do tańca w jakże nielubianych rytmach. Właśnie... to miał być zwykły wyjazd. A teraz? Teraz, czyli dwa dni później stoję przy spalonych zgliszczach naszego domku letniskowego. Nie pamiętam, co stało się tamtejszej nocy. Przypominam sobie jedynie, że jakiś sąsiad chciał wzywać policję z powodu zakłócania ciszy nocnej. Więcej nie wiem. Jak to się mówi? Urwał mi się film? Wszyscy obecni tamtejszej nocy pozostają zagubieni. Moim jedynym towarzyszem jest pies. Ale może opowiem wszystko od początku...
Obudziłem się na jakiejś polanie. Nie wiedziałem gdzie, to był mój pierwszy wypad w te tereny. W głowie aż huczało. "Nieźle przybalowałem" - pomyślałem. Byłem w tych samych ubraniach, co na imprezie. Może nieco bardziej zniszczonych. Niebieska koszula w kratkę i luźne, białe spodenki. Postanowiłem przeszukać kieszenie. Dowód, trochę kasy i telefon. Dziękowałem sobie w duchu, że przed wyjazdem naładowałem swoją komórkę do pełna. Zadzwoniłem do... znajomej również obecnej na imprezie, nie odebrała. "No tak, nie było czasu wziąć numerów od innych osób" - powiedziałem sobie w myślach. Postanowiłem, że będę do nich dzwonić co jakiś czas. Ale jako, że nie chciałem marnować czasu, to ruszyłem zorientować się, gdzie tak właściwie się znalazłem. Chciałem dojść do najbliższej drogi i stamtąd szukać miejsca naszej wczorajszej imprezy. Nie udało mi się. Szedłem przez las nie robiąc postępów. Aż tu nagle natrafiłem na opuszczony, tak, opuszczony dom pośrodku lasu. Wiecie co tam zastałem? Mógłbym opisywać te opuszczone miejsce i nadawać klimatu opowieści. Ale po co? Znalazłem tam psa mojej znajomej. Przy okazji się zraniłem, ale zrobiłem prowizoryczny opatrunek ze skrawków materiału wyrwanego z kieszonki. Ale miałem znajomego mi zwierzaka. Kto by teraz przejmował się tymi wszystkimi wskazówkami survivalowymi, mchem na drzewach i tak dalej. Zwyczajnie poprosiłem psinę żeby mnie doprowadziła do domu. Możecie się dziwić, ale nie zmyślam. Od tak doprowadziła mnie do niego. O mojej reakcji mówić nie chcę. Dopiero później spojrzałem na datę w telefonie. Okazało się, że z mojego życia wyparował cały jeden dzień. Teraz będę szedł szukać cywilizacji. Bo zdaje się, że w tym miejscu wszyscy wsiąkli w ziemię. Nie wiem, co tu się stało. Chociaż... w głowie zaczynają pojawiać się obrazy. Pamiętam wszystko...
Co?! Niby to ma być już koniec? No nic, tę historię opowiem wam innym razem. Powiem tylko tyle. Zadanie było jedno - przeżyć.
- Głupi dyktafon. Koniec pamięci. Nic to. Chodź psino, poszukajmy kogoś, kto tu jeszcze żyje - rzekł i ruszył przed siebie. Towarzyszył mu jedynie pies.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Ciepły lipcowy dzień powoli miał się ku końcowi. Ostatnie promienie słońca przezierały nieśmiało przez gęstą zasłonę drzew, odbierając zagubionym ostatnią nadzieję na uniknięcie tego, co wówczas wydawało się najgorsze – zimnej nocy w dzikich ostępach rozpościerającego się aż po horyzont wiekowego lasu.

Przypominał sobie właśnie słowa jednego z okolicznych stróżów, który odradzał mu dalszą wyprawę bez odpowiedniego wyposażenia i rozeznania w niezwykle wymagającym terenie. Całkowicie jednak zignorował owe przestrogi – jak zresztą od niepamiętnych czasów czynił – i uwolnił swojego psiego towarzysza ze smyczy. Zwierzę dość szybko pognało przed siebie, a jego pan ruszył pełen gracji tropem szarobrunatnego czempiona.

Księżyc świeci stłumioną poświatą, kiedy mężczyzna przysiadł zmęczony na pniu powalonego drzewa. Spróchniały modrzew resztką sił zdawał się utrzymywać ciężar niespodziewanego gościa, nawołującego teraz coraz donośniej w stronę jeziora, gdzie dojrzał przed chwilą niewyraźny zarys swojego czworonoga.

- Hrabioooo! – zakrzyknął przeciągle jegomość, ocierając spływającą z czoła strużkę potu.

Zwierzę nie dawało jednak żadnego znaku życia, co wielce go zresztą zmartwiło. Do tego stopnia, że chwilowa niedyspozycja księcia spowodowana forsownym marszem musiała ustąpić pola zwyczajnej trosce o los ulubieńca. Postanowił zatem czym prędzej udać się nad wodę, unikając przy tym błota i wszelkiego rodzaju nieczystości po drodze.

Dotarłszy w okolicy niewielkiej chatki rybackiej przystanął na chwilę. Opustoszały budynek w niczym nie przypominał schronienia mającego ochronić choćby przed przelotnym deszczem. Książę ruszył ostrożnie ku rozlatującym się drzwiom, usłyszawszy dobiegające z wewnątrz zawodzenie.

Kiedy je uchylił jego oczom ukazała się scena nadzwyczaj szokująca, jedna z nielicznych, który pozostawiają trwały ślad na psychice każdego wrażliwego człowieka. Na ustawionym przed sobą stole dostrzegł ciało pozbawione głowy i obu rąk. Nieopodal przycupnął warczący Hrabia, jaki na widok swojego pana zaczął przeraźliwie szczekać.

Dla podstarzałego szlachcica było to makabryczne znalezisko, a gdy natknął się po chwili na jedną z brakujących kończyn i trącił ją butem, o mało nie pisnął jak mała dziewczynka. Momentalnie dotychczasowe zmęczenie minęło, zaś jedynym marzeniem blisko pięćdziesięcioletniego pana stało się opuszczenie tego napawającego trwogą miejsca kaźni. Zaczął więc przywoływać psiego towarzysza, ten jednak odwrócił się nagle ku niemu, szczekając intensywniej niż wcześniej.

- Co jest, kochany Hrabio? – powiedział z trudem sparaliżowany ze strachu. – Lepiej wynośmy się stąd, zanim…

Nie dokończył jednak, czując za sobą czyjąś obecność. Przełknąwszy nerwowo ślinę, odwrócił się na pięcie. Ledwie dostrzegając pozbawioną oczodołów głowę leżącą nieopodal, z której ściekały liczne stróżki krwi, podbiegł do swojego czempiona i nachyliwszy się wyszeptał:

- Biegnij przed siebie i nie zatrzymuj się, choćby nie wiem co…

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Tak jak we wszystkich historiach tego typu, są wygrani, są przegrani. Jak zawsze nawet najlepszy sprzęt, czy najlepiej dobrana ekipa to nie wszystko. Liczą się także umiejętności, a te, tak jak trzeźwość umysłu, mogą czasami zawodzić. W chwilach krytycznych, jeśli człowiek jest nieprzygotowany, wszystko może ulec zmianie. Po pełnych przygotowaniach nadal nie byłem pewien czy ta historia będzie miała happy end. To nie pierwsza moja próba. Tę niestety poddałem, po 4 godzinach. Zmrużyłem oko, ułamek sekundy i "śmierć" na miejscu. Godziny przygotowań w pocie czoła i jeden mały błąd. Teraz trzeba zaczynać wszystko od nowa. Teraz kiedy wiem jakich błędów nie popełnić myślę, że jestem gotowy. Raz jeszcze sprawdzam status. Kanapki są, woda jest, w pełni zregenerowany organizm jest. Sprzęt ustawiony optymalnie, to chyba rezultat pierwszej próby. No to zaczynamy...
„Drużyno, wszyscy znacie swe role, które musicie odegrać. Liczy się 100% skuteczności! Vaan i Balthier – wy zajmiecie się wyniszczeniem przeciwnika, Ashe w pomocy, będzie leczyć i wspomagać. Aaa i Basch, Ty skupisz się na ataku i wspieraniu Ashe w razie zagrożenia. Ja sam będę tym wszystkim dyrygował.”.
Mimo zdobycia najlepszych broni, wyexpienia bohaterów na maxa i ustawienia optymalnie wszystkich umiejętności walka nie należała do tych z kategorii „łatwe”. Posiadanie umiejętności wskrzeszania na każdym bohaterze i tak nie wystarczyło. Na szczęście doświadczenia z pierwszej potyczki nauczyły wiele. Zapasy mikstur oraz phoenix down były uzupełnione. To przyczyniło się do stawiania wszystkich członków ekipy na równe nogi i kontynuowania batalii dalej.
I tak 5 godzin i 35 minut później...
„JEEEEEEST!!! TAAAAAK! W końcu się udało! Dzięki Ashe, Balthier, Basch i oczywiście Vaan. Bez Was nie dałbym rady. W końcu Yiazmat pokonany.”. Najdłuższy boss w serii Final Fantasy z jakim kiedykolwiek przyszło mi się zmierzyć. Najdłuższa walka w serii Final Fantasy. Najdłuższy czas spędzony na przygotowaniach do ‘jednej’ walki. Największa satysfakcja z ukończenia gry na 100%.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Hej!

Dzięki za wszystkie Wasze opowieści. Przyszedł czas wybrać autorów, do których powędrują gry Flame in the Floods. A są nimi:

- DrakeBurn
- elgrey
- Hlerof
- Tuptusio

Gratulacje! Jeszcze dziś dostaniecie ode mnie maile potwierdzające wygraną, w których poproszę o podanie kilku danych do wysyłki :)

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Utwórz konto lub zaloguj się, aby skomentować

Musisz być użytkownikiem, aby dodać komentarz

Utwórz konto

Zarejestruj nowe konto na forum. To jest łatwe!


Zarejestruj nowe konto

Zaloguj się

Masz już konto? Zaloguj się.


Zaloguj się
Zaloguj się, aby obserwować