Zaloguj się, aby obserwować  
Immortal_1

NeuroShima - forumowa gra w konwencji Sience-Fiction

88 postów w tym temacie

Koltman podszedł do Adama.
Witam nowego, powiedział Koltman.
-Czego chcesz
-Wyluzuj,zapoznać sie, tu wszyscy jesteśmy drużyną, no Maddox jest wyjątkiem ale wierze,że kiedyś wróci na dobrą drogę.
-Opowiedz mi o drużynie.
-No dobrze,Kain nasz dowódca jest snajperem,Marka poznałeś sam(zaśmiał sie Koltman) Maddox to granadier,Neil zajmuje sie wysadzaniem czyli jest saperem,Peter to także snajper,Anthony jest mechanikiem,Laura to zwiadowca ,niezła z niej laska nie sądzisz.
O tak,a ty czy się zajmujesz
-Ja,ja jestem hakerem.
-Jaka będzie nasza następna misja
-Nie wiem,zapytaj Kaina ,on jest dowódcą.
-Studiowałeś lub zajmowałeś się kiedyś psychologią
-Tak, a czemu pytasz.
-Idż proszę do Maddoxa i spróbuj mu przemówić do rozumu.
-A konkretniej
-Spróbuj go od uzależnić od narkozy.
-Dobra,ale taka terapia długo trwa około 2 tygodni.
-Będziemy tu 3 razy dłużej wierz mi.
Po tym słowach Koltman podszedł do Laury.

Cześć, i jakie wrażenia po ataku.Powiedział Rob do Laury.
-Cześć,dobrze (powiedziała zdenerwowana)
-Co ty taka sztywna jesteś
-Maddox mnie wku****
-Co się stało
-Nie ważne
-Spokojnie mnie możesz powiedzieć.

... I tutaj decyzje czy mi powie co się stało czy nie zostawiam Lauri [Czarnemu psu]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Chłód skórzanej okładki przypomniał mu chłód serca, gdy patrzył na Adama. Brzydził się sobą. Tym co mógł zrobić, tym co był gotów zrobić. Wiedział, że podałby Fleshowi kolejne trucizny. Przepaliłby mu nerwy, rozcieńczył krew, wprowadzał i wybudzał z comy, napełnił płuca środkami, które zaczęłyby rozrywać delikatną strukturę pęcherzyków przeprowadzających wymianę gazową, ostatecznie jeśli tego wymagałaby sytuacja skasowałby mu całą pamięć. Spojrzał na dwie płaskie elektrody na dnie skrzynki. Wystarczy przyłożyć je do skroni i po około pół godzinie jest po wszystkim. Nie ma już człowieka, nad którym zaczynało się "proces".
Duskhillowi zrobiło się słabo, usiadł, ale niewiele to pomogło. Jednym ruchem zdarł z siebie hełm dokładnie w porę, by móc wyrzucić ze swoich wnętrzności wszystko co jadł od wylotu z głównej bazy. Powoli podniósł się z ziemi, przez chwile klęczał z zamkniętymi oczami, po policzkach toczyły sie pojedyncze łzy. Trwał tak przez chwile, czuł piekący ból w płucach, coraz większy ból głowy. Promieniowanie i rzadkie powietrze stopniowo niszczyły jego organizm. Tak łatwo byłoby to po prostu teraz skończyć, zapomnieć, zasnąć. Chłopak na stole przed rekrutacją na ta szaloną misję, płonący transportowiec pikujący do ziemi, ogień pochłaniający rodziców, Adam i przerażenie w jego oczach... dać sobie spokój, zrobić przerwę na wieczność. Przerwę...
Nadał płacząc otarł zarzygane usta i kołnierz, opróżnij pół butelki jodowanej wody. Powoli wsunął hełm. Powietrze niewiele się poprawiło, choć nie czuł palenia radioaktywnej mieszanki w ustach i oskrzelach. Nie zmieniał ampułki ze środkami gwarantującymi przetrwanie od dawna, przekroczył granicę bezpieczeństwa o 4 godziny, ustawienie kombinezonu samo kosztem ograniczenie efektywności wydłużało czas działania ampułki, ale i tak przesadził. Umieścił nową na miejscu, po czym otworzył panel kontrolny, rozrzedził tlen i inne substancje, w zamian zyskał 6 godzin korzystania z ampułki. No to jazda...
Wstał, ale sił starczyło mu tylko na wczołganie się na krzesło. Spojrzał w dół. Na kółkach! Jak fajnie! Odepchnął się od ziemi, trochę za mocno i solidnie uderzył w drzwi.
- Uch...
Bagnetem oderwał panel kontrolny od ściany. Przeciął kilka kabli, z jednego sypnął się snop iskier. Drzwi zostały skutecznie zablokowane. Doturlał się do skrzyni, otworzył niewielką książkę. Teraz muszę być sam.
Z torby zapiszczało radio. Spojrzał z dezaprobata i rezygnacja w tamtą strone. Wygrzebał z pomiędzy gratów komunikator, wcisnął przycisk "odbiór."
- Echo9 tu Wielka Niedźwiedzica. - Chryste, kto im te nazwy dobiera???
- Echo9, słucham.
- Otrzymaliśmy twój przekaz, ocena zagrożenia 2, powtarzam: ocena zagrożenia 2.
Mark patrzył w zdumieniu na radio. "Dwa??? Obiekt wymagający bliskiej obserwacji, zauważalne ryzyko zdrady lub indoktrynacji przez wroga???"
- Tu Echo9 proszę o potwierdzenie: zagrożenie poziomu drugiego ze strony obiektu Adam Flesh?
- Potwierdzam.
- Podtyp?
- Nieokreślony, potrzebna jest dokładna obserwacja.
- Zrozumiałem
- Wielka Niedźwiedzica bez odbioru.
Wyłączył radio. Musiał to wszystko przemyśleć. Bardzo mocno, przejrzeć nagranie, skonsultować się może z Kainem. Na razie jednak uczynił do miejsce swoim sanktuarium, potem wróci do świata, teraz musi być sam.

[O DUSKHILLU SŁÓW PARĘ]
Chodzi o to jak przedstawiacie Marka, a jak jest ta postać. To cynik, złośliwy i zgryźliwy. W gruncie rzeczy dlatego, że ma wielkie ideały, a świat nieustannie sobą udowadnia, że ideały ma gdzieś. Nie jest więc facetem złym, po prostu się już naoglądał świństw i zła przez 34 lata życia i trochę to na psychikę się rzuciło. Nie żartuje, nie śmieje sie, nie socjalizuje sie z ludźmi. Skoro i tak mamy zginać to po cholerę mam wiedzieć skąd jesteś, co lubisz itd? Wykonuje swoja robotę jako lekarz, nie uważa sie za żołnierza. Całą wojnę uważa za beznadziejną sprawę, ma olewacki stosunek do przełożonych,a we wszystkim innym cechuje go absolutny "tumiwisizm." Poza jedną afera życia, którą stara sie trzymać daleko od armii i wojny. Jednym zdaniem: cyniczny i stetryczały zgred, z wysokimi standardami moralnymi, żaden "troskliwy miś" ;]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Maddox popatrzał na pobojowisko. Coraz bardziej irytowało go to że jeszcze nikogo nie zabił, Laura strzeliła go w pysk, nikt go nie lubi, wszystko zdawało się być do dupy. Postanowil on sie troche rozerwać i stworzyć dla siebie jakoś pamiatke z tej wyprawy. Wydawało się to dziwne ale Maddox był pewny tego że przeżyje. Zaczął się zastanawiać z czego zrobić sobie naszyjnik. Brał pod uwagę nosy i uszy koreańców, w pewnym momenie wpadł na lepszy pomysł. Tak... to będzie dobre- zaśmiał się parszywie a na zarośniętym ryju wyskoczył uśmiech jak u małego dziecka co właśnie ukradło lizaka.
Chwilę póżniej Kain przypomniał sobie że Maddox jeszcze żyje i że nie wiadomo co robi. Tego typa należy cały czas kontrolować- pomyślał po czym zaczął go szukać. I znalazł, jednak to co zobaczył nie było miłe, w zasadzie to było okrutne.
-co ty k**** robisz, j**** idioto-zakrzyczał Kain
-naszyjnik-odparł Maddox
-nie mogłeś zrobić go sobie z muszelek, albo kamyków- Krzyczał Kain
-musiałeś robic naszyjnik z męskich jąder-zapytał dowódca
-haha, a co miałem zrobić z kobiecych, to dopiero byłaby sztuka- ironicznie komentował zachowanie dowódcy
-lepiej robić z koreańskich niż z amerykańskich jąder. Chociaż amerykańskie lepiej smakują- Maddox zaczął się śmiać po czym przystąpił do dalszej części kompletowania naszyjnika.
Kain zdecydował że nie bedzie interweniował póki Maddox nie bedzie robił takich rzeczy dla swojego oddziału.
_____________________________________________________

Wybaczcie za to iż mój tekst jest krótki i za to że długo nie pisałem, ale w mieście nie ma cracku i jestem na głodzie:] A tak serio to czuje się podobnie bo mam mega grype i dobiero dzisiaj czułem się na siłach żeby coś skrobnąć. Jak się poczuje lepiej to napisze takie rzeczy że ciarki wam po plecach bedą chodzić. W zasadzie przed chwilą też się musiałem powstrzymywać bo miałem takie pomysły że modkom by się raczej nie spodobały.
Pozdrawiam

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Mark zebrał się w sobie. Wstał z krzesła i podszedł do panelu na ścianie. Spiął kable, z których wcześniej nie sypały się iskry. Zebrał wszystkie swoje graty, uważnie przejrzał pomieszczenie, czy niczego nie zapomniał lub nie pominął przy przeszukaniu. W końcu spiął kable doprowadzające napięcie do drzwi. Stalowa bariera odsunęła się, wrzucił plecak na korytarz, następnie sam jednym susem przeskoczył przez drzwi nim te się za nim zatrzasnęły. Z ziemi zebrał swoje rzeczy i ruszył na powierzchnię. Świtało już, rozejrzał się po zatopionym w słonecznym blasku wzgórzu. Na zachodzie może błyszczało dzikim złotem, Słońce nie było tak łaskawe i miłe jak kiedyś. Nim zwrócił twarz na wschód zasunął filtr UV. Oczy może nie te co kiedyś, ale szkoda by było, jakoś tak się zżyliśmy we trójkę. Rozejrzał się. Wszyscy jeszcze spali. Tylko Kain siedział z bronią na kolanach przy niewielkiej grzałce. A nie Laura i Rob gruchali sobie słodko trochę dalej od reszty. Kurcze szkoda, że nie mam chusteczek. Chociaż nie, one się raczej przydadzą tym niewyżytym chłopczykom. Kamera, taaak, kamera to zdecydowanie lepszy pomysł. Przez chwilę zastanawiał się nad sięgnięciem po palmtopa i pstryknięciem tej dwójce romantycznej fotki. Byłby niezły ubaw, wszyscy chcieliby to mieć na pulpitach, hehe. Przyglądał się jeszcze przez chwilę z ręką już w odpowiedniej przegrodzie. A może jednak nie. Tak, lepiej nie. Mark przeszedł kilka kroków dalej, rzucając z dwa razy okiem na dziwną parę, po czym kucnął niedaleko dowódcy. Wyciągnął lornetkę i spojrzał przez nią na południowy zachód. Pomiędzy kikutami drzew wyraźnie było teraz widach resztki osady i zbudowany w jej centrum obóz. W jego obrębie stał niewielki transporter opancerzony. Na dachu miał zwykły KM, lekki pancerz na przedzie i na bokach. Z tyłu pewnie nie zabezpieczony w żaden sposób, tam musiały być drzwi dla załogi i pasażerów. Około 15 żołnierzy i mniej więcej tyle samo cywili. Trochę dalej, może z pięćdziesiąt metrów od wioski było niewielkie nabrzeże – dwa betonowe pirsy, przy każdym para kutrów. Nie uzbrojone stateczki. Dziwne, że jeszcze nie wysłali patrolu w ta stronę, biorąc pod uwagę nocny raban.
- Nie wygląda to dobrze.
- Hmmm? – Kain wyrwał się z lekkiego odrętwienia wartowniczego
- Pilnują drogi na platformę. – wielka stalowa konstrukcja majaczyła kilkanaście kilometrów od brzegu. – Jeśli spróbujemy podejścia na ostro może się to źle dla nas skończyć. Trzeba planu, inaczej znowu zaliczymy straty.
- Pomyślimy nad tym potem. Przed wieczorem i tak nie ruszymy.
- Jasne. – Mark zarzucił plecak. – Idę na spacerek.
Ruszył w stronę budynku, wejścia prowadzącego do głównej części, nie do piwnicy. Kilka metrów od drzwi zakopali ciało Petera. Płytko, nawet bardzo. Trzy ruchy łopata odsłonily ramię. Mark chwycił za strój i wywlókł ciało, pociągnął je do budynku. Duskhill zrzucił tobół obok zwłok i sam przyklęknął obok.
- Jesteś pierwszy z nas, bracie. Wygrałeś toster. Ku chwale ojczyzny. – poklepał ciało po sztywnym ramieniu. – To co jak już jesteś sławny dasz mi swoje graty?
Przez chwilę milcząco wpatrywał się nieruchome oczy.
- Dzięki. – najpierw uniósł hełm. Pocisk przeleciał przez sam środek szybki. – Super coś z tym zrobimy. Nakrycie głowy ułożył obok torby. Peter stracił pół nosa i górną wargę, kula utkwiła w okolicy kości sfenoidalnej zaraz za podniebieniem. Siła pędu musiał przerwać rdzeń przedłużony i facet się momentalnie „wyłączył.” Umarł natychmiast, pewnie nawet nic nie poczuł. Zawsze coś. CYK i gotowe, eh?
Rozpiął klamry i zamki kombinezonu, powolnymi ruchami wyciągnął ciało ze skafandra. Pod nim nosiło się specjalny strój, służył jako izolacja przed chemią zawartą w samym materiale, z którego tworzono pancerze środowiskowe. Mark przyglądał się przez chwilę ciału. Z kasetki na ampułki wyjął pusta fiolkę, wcisnął ja delikatnie w dłoń zabitego.
- Na drogę, dałbym ci pełną, ale sam wiesz jak jest.
W rogu jeszcze leżał plecak zabitego. Zaczął przekopywać się przez graty, które Peter trzymał w plecaku. Amunicja, apteczki, reszta wojskowego majdanu, zapasowa podpinka, zestaw do konserwacji kombinezonu – ten natychmiast wylądował przy hełmie, razem z magazynkiem ampułek. Mnóstwo sprzętu wojskowego, na dnie dziennik i jego własny handheld. Teoretycznie nie wolno było czegoś takiego brać, w praktyce przymykano na to oczy. W razie czego była to metoda powiedzenia „dowidzenia” komukolwiek, kto może w domu czekać. Mark wyłożył oba przedmioty i wcisnął do wewnętrznej kieszeni kamizelki. Zaraz potem zerwał blachę i schował razem z reszta osobistych własności. Ściągnął z ciała podpinkę, rzucił na skafander. Ciało jeszcze nie gniło, choć miało już wyraźny papierowy odcień. W cholerę, w tych warunkach o normalnych rozkładzie i tak można zapomnieć, dzieje się jak chce. Z apteczki wydobył niewielką fiolkę, oderwał kawałek gazy. Obmył krew z twarzy, której chyba to zaszkodziło. Wielka masa skrzepu kryła zmasakrowaną twarz młodego człowieka, teraz oskarżycielsko wpatrzoną w niebo zakryte sufitem. Zamknął oczy Petera. Kolejna niepotrzebna śmierć, w imię kretyńskiej wojenki paru debili, którym zawsze mało kasy i władzy.
Spakował torbę Petera. Usiadł przy hełmie, z repair-kita wyjął wkrętak, nową szybkę i uszczelki. Niedługo potem, hełm wyglądał jak nowy, bez krwi, bez pęknięcia. Spakował wszystko, wziął do ręki główną część kombinezonu, odczepił panel kontrolny. Czas cię zrestartować, będziesz miał nowego „poszukiwacza śmierci” w sobie. Sięgnął za siebie, ale oczywiście nie znalazł odpowiedniego interface’u. Siedział tak przez chwile wpatrzony w ścianę. Przeniósł wzrok na ciało.
- Wiesz co, i tak byłoby mi głupio kasować cię do końca. Kain da sobie radę. – Złożył panel, ułożył kombinezon pod hełmem i plecakiem zabitego. Ze swojej torby wyciągnął grubą książkę obłożoną skórzanym etui. Większość, już korzystała z elektronicznych, on wolał jednak wydania papierowe. Przerzucał kolejne zakładki, aż trafił na stronę z dużymi czarnymi literami u szczytu: OFICJUM ZA ZMARŁYCH. Nie po raz pierwszy, na pewno nie ostatni. Chyba, ze ja jestem następny. Ostatnim razem odmawiał je za tego chłopaka ze 103 Dywizji Zmechanizowanej, z odłamkami amerykańskiej bomby i trzema kulami Secret Service w ciele. Wstał. Na ustach kciukiem prawej dłoni nakreślił krzyż.
- Panie otwórz wargi moje. A usta moje będą głosić twoją chwałę.
Milczał wpatrując się w Petera. W nieruchome ciało pierwszej ofiary tego szaleństwa.
- Uwielbiajmy Króla wieków, dla którego wszystko żyje. – znowu milczał, zamknął oczy i pozwolił, by żal się w nim rozszalał na dobre. Kontynuował nie otwierając ściśniętych oczu. – Przyjdźcie, radośnie śpiewajmy Panu, wznośmy okrzyki ku chwale Opoki naszego zbawienia. Stańmy przed obliczem Jego z uwielbieniem, z weselem śpiewajmy Mu pieśni.

* * *

Wyszedł z budynku. Słońce było już wyżej. O wiele wyżej. Wszyscy siedzieli przy grzałce. Mury zbyt były napromieniowane. Podszedł do Adama, ubranego w strzępy pancerza. Rzucił mu obie podpinki.
- Czystą włóż na siebie, cuchnącą śmiercią wypierz. Tu masz resztę gratów. – rzucił plecak Petera.
- Wyciągnąłeś go z ziemi? – Kain patrzył na podwładnego z niedowierzaniem. – Powinieneś poprosić o zgodę.
- Odmówiłbyś? Zostawiliśmy przy nim tonę ważnego sprzętu, a on – wskazał na Flesha – nie przeżyłby do wieczora w tej szmacie. – Wcisnął Kainowi w dłonie strój Petera. – Zresetuj to, przyda się nowemu. – Z kieszeni wyciągnął też rzeczy osobiste martwego towarzysza – A to możesz przekazać rodzinie, jeśli wrócimy.
Wszyscy patrzyli w milczeniu.
- Idę go zakopać, zjem jak wrócę.

* * *

Doklepywał ostatnie grudy ziemi, gdy spostrzegł Kaina idącego od strony obozu. No to teraz będzie historyjka z morałem.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

-Wykopałeś ciało Petera?- zapytał z niedowierzaniem Kain.
-A Ty byś inaczej zrobił? Zostawiłbyś ten cały sprzęt i pozostawiłbyś nowego na pastwę losu?- zapytał wojowniczo Mark.
-No w sumie... Ale mimo wszystko nie powinieneś tego robić, sprzęt wykombinowalibyśmy, przecież w budynku jest jeszcze kilka "niesprzątniętych" trupów.- mruknął dowódca.
-Chciałeś dać Fleshowi Koreański sprzęt? Przecież to szmelc...- rzekł wzburzony Duskhill.
-Dobra, skończmy te pogaduszki, zaraz ruszamy.- powiedział spokojnie Kain.
-Co?!- zapytał zdziwiony Mark.
-Musimy w końcu ruszyć nasze leniwe tyłki. Poza tym zlokalizowałem elektrownie jądrową 3 mile stąd, na północ.- powiedział przywódca.
Trwała chwila milczenia. Kain wpatrywał się w Duskhilla.
-Zapomniałbym - zlokalizowałem po drodze sporą grupę Koreańczyków - będzie masakra.- powiedział radośnie dowódca, wyraźnie znużony pobytem na platformie.
Duskhill odszedł bez słowa. Ruszył w kierunku budynku, wszedł przez drzwi, a potem prosto do pokoju. Zaczął się dokładnie pakować. Kain zaś szedł powolnym krokiem w stronę oddziału pod jego dowództwem.
-Pakujcie się. Zlokalizowałem przez podręczny GPS elektrownię jądrową, 3 mile stąd, na północ... Po drodze jest spora grupa Koreańczyków. Idźcie do swoich pokojów i weźcie najpotrzebniejsze rzeczy.- powtórzył rozkaz.
Żołnierze rozdzielili się w budynku. Neil i Koltman poszli w stronę wschodniego skrzydła, Laura i Scheming w stronę zachodniego, gdzie przebywał Duskhill, zaś Adam i Maddox udali się na północne skrzydło. Kain oczywiście poszedł na górę, gdzie miał swoją kwaterę. Począł zbierać najważniejsze rzeczy i przedmioty, które nie obciążały by go zbytnio. Po kilkunastu minutach większość żołnierzy czekała już w cienistym miejscu przed frontem budynku. Przywódca zszedł na dół z plecakiem. Wyszedł i zadał pytanie:
-Kogo jeszcze nie ma?
-Hmm...- mruknął Scheming, sprawdzając szybko kto jest, a kogo nie ma.
-Yyy... Wygląda na to, że nie ma Koltmana.- powiedział szeregowiec.
-Znów z Nim jakieś kłopoty? Ahh, wszystko na mojej głowie.- rzekł cicho Kain, idąc szybkim marszem do pokoju Koltmana. Otworzył drzwi i rozejrzał się.
-Jeszcze się pakujesz? Pośpiesz się, bo reszta jest już gotowa.- powiedział przywódca, przyglądając się żołnierzowi.
-Ja... Ja już się spakowałem, ale...- rzekł niepewnie Koltman, pokazując jakieś zdjęcie.
-Ech, daj sobie spokój, wspomnieniami sobie nie ulżysz. To Cię może rozproszyć, a pamiętaj, że musisz być zawsze skoncentrowany i czujny.- mruknął Kain, wychodząc z pokoju. Stanął przy wysokim słupie przed budynkiem i czekał wraz z resztą. Po kilku minutach zjawił się spóźnialski towarzysz.
-No wreszcie...- mruknął Scheming.
-Co tak długo?- zapytał Duskhill.
-Koniec tych rozmów - ruszamy. Pamiętajcie o jednym - bądźcie czujni, skoncentrowani i ostrożni. Nie chcę kolejnych strat w drużynie.- powiedział Kain przyglądając się uklepanej ziemi, gdzie spoczywał w spokoju ograbiony Peter.
Drużyna ruszyła na północ, po skalistym zboczu, nie wiedząc, co ich czeka po drodze...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Kompletnie nie interesowało mnie wszystko co nie było związane z naszą misją. Śmierć Petera, cóż, zdarza się. Kłótnie Laury i Maddoxa, nic mnie to nie obchodzi. "Nowy" w naszej drużynie? Mało doświadczony, nie wróżę mu długiego pożycia. Co z tego, że jestem najstarszy z nich wszystkich? Przynajmniej mam doświadczenie i jestem opanowany. Siła i zręczność już nie ta, co 8-9 lat temu. Lecz wiedzą mógłbym obdarować ich wszystkich...
Marsz nr 2 rozpoczęty. Tym razem na północ. Wszyscy zabrali swój sprzęt, sprawdzili go czy jest sprawny. Wszyscy patrzyli na Adama. Chcieli go lepiej poznać. Ten, jednak nie był zbyt rozmowny. Spędził tyle czasu w niewoli, gdzie słyszał tylko koreańskie gadanie.
Szliśmy w dwuszeregu. Ja obok Laury, mojej towarzyszki podczas poprzedniej akcji. Maddox z opatrzonym nosem szedł na końcu z Kainem. Kain pilnował go, by ten nie odstawił jakiegoś numeru. W pierwszej parze był Koltman (w razie potrzeby mógł sprawdzić teren swoją snajperką) i Neil. Za nimi "nowy" i Anthony. Mark zaś, zmieniał miejsce w szeregu. To tu trochę pogadał, to tam coś zapytał...
- Pranoz - zapytał Mark - ile lat służysz w wojsku?
- Hmm... 26? - odparł Pranoz.
- O cholera! Niezły jesteś.
- Wystarczy silna wola i skupienie uwagi na celu, jaki ma się do wykonania. Nie to co Maddox i reszta. Zajmują się pierdołami zamiast myśleć nad następnym krokiem.
- Niby masz rację - zastanowił się medyk.
- Tak więc, wracaj do szeregu, by nie denerwować Kaina i pomyśl o tym co ci powiedziałem, chłopcze.
- Dobrze, ojcze - odpowiedział z uśmiechem.
W oddali widać było patrol koreańców. Pierwsza para zatrzymała się. Wszyscy kucnęli. Kain od razu podbiegł do Koltmana i Neila.
- Co się dzieje? - zapytał.
Koltman wskazał ręką patrol. Kain przez lornetkę przeliczył koreańczyków. Było ich dwunastu. Zebraliśmy się w koło.
- Możemy to łatwo rozegrać - uśmiechnął się Kain do Koltmana - Często chybiasz?
- Na 30 strzałów do celu oddalonego o 1000 metrów trafiam 26 razy. Na dodatek cel jest ruchomy - pochwalił się Koltman.
Czuję, że chcą sami rozprawić się z patrolem... Przynajmniej z takiej wysokości nie jesteśmy narażeni na jakiś szczególny opór. Oni są na otwartej przestrzeni. Nie spodziewają się. My pochowamy się za skałami, a Koltman z Kainem niech robią swoje...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Adam szedł sobie w pewnej odległości od reszty.Niezbyt chciał rozmawiać.Chciał napawać się wolnością.Hasał sobie między drzewami,skakał i kopał.Nie bardzo interesował się celem misji.Jednak kiedy wreszcie zauważył jakieś ciało,rzeczywistość uderzyła go jak piorun.Szybko odbiegł od trupa i ustawił się na tyłach grupy.Teraz nie miał zamiaru zdechnąć.
Wyrwałem się z niewoli żółtków,to i stąd się wyrwę.
Adam postanowił sprawdzić uzbrojenie.Wyjął ogniwo,obejrzał,włożył.To samo uczynił z plazmą.Obejrzał kombinezon.Czuł się w nim niewygodnie,jakby był już rozchodzony.Tak samo karabin wyglądał na używany.Ale przestał się tym interesować,kiedy spojrzał na Laurę.Wyglądała całkiem....nieźle.Rozmarzył się, ale po chwili wrócił na ten świat.Nie w głowie mi teraz romanse.Lepiej wrócić do domu w jednym kawałku.No,mam nadzieję że chociaż mam do czego wracać.Ale teraz czas ruszyć swoją skromną osobę,bo powoli drużyna mi z oczu znika.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Drużyna powoli wędrowała po skalnych pustkowiach. Słońce przepalało na wiór mniejsze i większe kamyki. Wokół widać było radioaktywną plazmę - to nie wróżyło nic dobrego. Żołnierze nawet nie chcieli myśleć, że elektrownia mogła dawno wybuchnąć - w takim przypadku byłaby spora szansa, że w pobliżu strefy zero mogliby się powoli zmieniać w radioaktywne, bezmyślne potwory. Na to nie można było sobie dopuścić, dlatego musieli najpierw poobserwować elektrownię jądrową - jak ktoś tam jest i nie ma sześciu kończyn, to znaczy, że można iść. Kompani podążali wytyczonym przez naturę szlakiem, na który dopiero co trafili. Zbocza były strome - upadek okazałby się śmiercią natychmiastową. Dlatego też żołnierze szli jeden za drugim, by nie wydarzyło się podobne zdarzenie. Koltman jak zwykle przystawiał się do Laury, ale nic z tego nie wychodziło. Scheming zaś rozmawiał z Fleshem i Duskhillem, o sensie tej całej wojny, o lekarstwach i różnych rzeczach - ogólnie o wszystkim. Kain nie miał ochoty na rozmowę - był kapitanem, a to w jakimś pewnym sensie ograniczało jego swobodę i to go bolało. Jako dowódca rzadko zdarzały mu się dłuższe rozmowy niż proste rozkazy - to było czasem nie do zniesienia, ale Kain już się do tego przyzwyczaił. Nędzne życie żołnierza, który i tak polegnie na wojnę. Nie, żeby był pesymistą, ale negatywnie podchodził do wojny, w końcu nieliczni dotarli do domu w jednym kawałku - ludzie mieli szczęście, kiedy wracali do domu w dwóch czy trzech kawałkach, ale żyli. Ale takie sytuacje rzadko się zdarzały. Nowoczesne bronie nie oszczędzają życia, tak jak kiedyś. Jeden - dwa strzały i ciało jest zryte z powierzchni ziemi, nawet D-Day nie pozostaje. O bombach szkoda wspominać - jeden niefortunny ruch i staniesz na taką, która nie dość, że Ciebie wysadzi, to jeszcze resztę drużyny - ładunek w większości bomb dochodził do 150 gramów uranu - a to już powodowało duży wybuch, nie mówiąc już o tych, w których jest kilka kilogramów uranu - wtedy żadna usilna ucieczka nie pomoże, trzeba pożegnać się z kompanami i modlić się do Boga o życie. Szkoda by było przypłacić życie na froncie przez jakąś głupią bombę - to nie jest bohaterska śmierć. Kain wiedział, że prędzej czy później drużyna natrafi na jakąś bombę bądź minę, albo rakietę lub pocisk radioaktywny. To było oczywiste. Koreańczycy, Chińczycy i Japończycy byli na tyle "mądrzy" by zakopywać bomby na ich terenach, a skąd ich żołnierze mieli potem wiedzieć, gdzie te bomby są? Prędzej sami się powysadzają niż natrafią na nas.
Kain popatrzył na szeregowców. Maszerowali, ale jakoś ich rozmowy ucichły. Dowódca nie wiedział o co chodzi, ale postanowił iść dalej. Dotarli do łagodnego wzgórza. Decyzja była jednogłośna - zeszli na dół po niewielkim zboczu i po chwili wszyscy byli na dole cali i zdrowi. Kain wreszcie się przełamał i mruknął cicho do Duskhilla:
-Ile jeszcze mil do elektrowni jądrowej?
Wszyscy szeregowcy jakby czekali na odpowiedź stanęli w kręgu i spoglądali na Marka, który właśnie sprawdzał swój kieszonkowy GPS.
-Hmm... To będzie jakieś...100 mil.- powiedział sucho Duskhill, chowając GPS do plecaka.
-Trochę daleko, ale cóż... Będziemy musieli za jakiś czas rozbić obóz, a do elektrowni powinniśmy dotrzeć jutro wieczorem, o ile nie zboczymy z kursu bądź nie natrafimy na coś niezbyt przyjaznego.- powiedział Kain i wyjął swoją lornetkę. Rozejrzał się i otworzył usta ze zdziwienia bądź strachu.
-O wilku mowa - wykrakałem.- powiedział krótko dowódca przyglądając się dokładnie obiektowi.
-Około 20 koreańskich żołnierzy, 400 metrów stąd. Czy tego chcecie czy nie i tak na nich natrafimy, więc radzę od razu przystąpić do działania i wytępić te szkodniki.- mruknął przywódca.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Posłuchajcie, ja z Peterem zostaniemy tutaj i będziemy strzelać ze snajperki do żółtków, wy zaś zbliżycie się do nich na 25 metrów.Gdy dotrzecie na miejsce jeden z was wyciągnie mikrofalówkę i zawiadomi nas,że dotarliście do celu.
Drużyna ruszyła a Peter i Kain przyjęli pozycje snajperską.
Po chwili Mark powiedział przez mikrofalówkę
Jesteśmy około 25 metrów od żółtków kryjemy się za skałą co mamy robić
Gdy usłyszycie nasze strzały wyjdziecie z ukrycia i...
Nie musisz dalej tłumaczyć, powiedział Mark.
W takim razie do dzieła,BEZ ODBIORU.
Wszyscy słyszeli co mają robić zapytał Mark.
TAK odpowiedziała cicho drużyna aby nie zdradzić swojego położenia.
Po chwili załoga usłyszała 2 strzały i wyszła z ukrycia.
......

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Szedłem za Laurą i resztą towarzyszy (oprócz Kaina i Petera). Zeszliśmy niżej... Padły strzały...
Drużyna wyskoczyła zza skał i zaczęła ostrzeliwać patrol koreańców. Tamci rozproszyli się, lecz padali jak muchy pod ostrzałem Kaina i Petera. Maddox wyżywał się nad wrogami strzelając ciągłym ogniem. Ja trzymałem się z dala.
- A macie żółtki!!! - krzyczał Maddox.
Laura skacząc tu i ówdzie zdejmowała po kolei każdego z przeciwników. Wszyscy zostali zabici. Neil oberwał odłamkiem kuli w ramię. Mark od razu podbiegł go opatrzeć. Wszyscy przeładowali bronie i poczekali na Kaina i Petera...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Anthony niby sie nie przejął tym co zrobił Mark, ale mechanik był jakoś dziwnie osowiały. Zniesmaczył go troche fakt, że lekarz wykopał ciało Petera i zabral z niego ekwipunek. Chociaż wiadomo, wojna zmusza do rzeczy których ludzie w normalnch warunkach nigdy by nie zrobili... chociaż Sheming nigdy nie zdobyłby się na taki czyn. Pamiętał pewien dzień ze swojego życia... kiedy był jeszcze małym chłopcem, zmarła mu babcia (chyba na wskutek jakiegoś promieniowania). W rodzinie Anthonego był taki zwyczaj, że zmarły zapisywał w swoim testamencie z czym chciałby zostać pogrzebany... był to dosyć ekscentryczny zwyczaj, zwałszcza, jeżeli ktoś chciał zostać pochowany z szafą, ale to jakoś nigdy się nie zdarzyło [;D]. Zwykle zmarli chcieli zabierać ze sobą do trumny jakieś kosztowności, biżuterie. W każdym razie rzeczy które miały jakąś wartość. Babcia mechanika nie była wyjątkiem i wzieła pod ziemię połowę swojej biżuterii (drugą połowę oddała swojej jedynej córce). Na następny dzień po pogrzebie młody Sheming przyszedł odwiedzić grob swojej ukochanej babci, jednak to co tam zastał przeraziło go. Grób był rozkopany, a blade ciało było na wierzchu.
- A mówiłem, że trzeba było ją skremować- podsumował wtedy całą sytuację ojciec mechanika...

- Cholerne hieny cmentarne...- mruknął Sheming
- Co?- spytał się Adam który szedł obok mężczyzny
- Aa przypomniała się mi taka historia...
- Naprawdę? Jaka?
- Eee coś mi mówi, że nie chcesz wiedzieć heh... patrz- Anthony wskazał na oddział żółtków...

[Wprawdzie nie jestem MG, ale mam do was pare uwag. Po pierwsze...Peter nie żyje, także raczej nie będzie nikogo odstrzeliwać ;]. Nie wątpię w zdolności Marka, ale chyba nawet on nie umie przywracać do życia:D. Po drugie... opis walki nie powinien chyba mnieścić się w jednym poście... w dodatku takim krótkim. Daj się też innym wykazać. A co do planu który wymyśliłeś, to chyba nie jest tak łatwo pokonac wroga, który ma nad nami przewagę liczebną. Chociaż to żółtki, posiadają też jakąś inteligencję ;]. To tyle]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Łata na kombinezon już zaczęła trzymać. Neil siedział oparty o kamień, trochę blady, wiele nie mówił. Duskhill zbierał graty do torby. Dwie rany opatrzone, sprzętu mieli dość. Jak na razie jednak oprócz tego mieli fatalną wprost skuteczność: trzy strzelaniny, dwóch rannych, jeden zabity. Ta misja szybko się skończy.
- Wróg, wszyscy gleba. – syknął Anthony.
- Kierunek? – w uszach usłyszeli głos Kain’a. Jak jeden organizm uruchomili mikrofony w hełmach i zamknęli syntezatory mowy na zewnątrz. Pozostali w błogiej nieświadomości faktu, że Neil tego nie zrobił.
- Na czwartej, kilometr. Trzech ich było, biegli na północ. – odpowiedział Anthony.
- Wyłazić wy sku…
- Ucisz się Maddox – warknął Kain. – Co oni robią?
- Proste. Obchodze nas. Jesteśmy w niecce, dzięki waszej niezawodnej taktyce. Spacerujemy sobie jak po Times Square, a to je teren wroga! – wrzasnęła Laura.
- Nie słyszałem, byś zgłaszała jakiś inny plan… - mruknął od niechcenie Mark.
- Co teraz szefie? – stęknął Pranoz sięgając po dodatkową lunetę. Uniósł lufę wyżej by ją zamocować. W tym momencie spod jego ręki bryznęła struga szlamu i błota.
- Snajper! Trzymać się nisko!
- Hehe… no to zasadniczo i pobieżnie nas mają. Sami się zabijamy, czy czekamy na tortury? Ja proponuje, rzucić granat w środek naszej jakże radosnej kompanii, Maddox się ucieszy, można też…
- Stul dziób Mark. Jak na lekarza jesteś wyjątkowo walnięty. – zachrypiał przez słuchawki głos wspomnianego grenadiera.
- Sześć lat studiów, spróbuj kiedyś, może ci to pomoże rozwinąć jeszcze inne pasje.
- Zamknąć się obaj, albo zastrzelę jak leżycie! – grzmiał Kain.
- Uch mam kombinezon pełen strachu…
- To się podnieś Duskhill i pokaż jak godnie umierać – Laura odcięła się za poprzednią uwagę lekarza.
- Dobre, ale wolę godnie żyć. Umrę tak samo żałośnie jak wy wszyscy.
- Mam pomysł. – to był Adam.
- Dajesz Nowy, nikt ci głowy nie urwie nawet jeśli jest bez sensu.
- Kitajce… - podrzucił dowódcy Pranoz.
- Ma rację. – mruknął posępnie Mark.
- Zamknijcie te jadaczki do ciężkiej cholery! Flesh nawijaj! – w paplaninę wciął się poirytowany nie na żarty Anthony.
- Dzięki. Widzę karabin snajperski żółtka z poprzedniego oddziału. Jeden i bez antyrefleksu na lunecie.
- To jeszcze takie robią?
- Nie ważne Laura. Wszyscy przejść w 20% na tryb nocny okna. – wszystko wojsku musiało mieć swoją nawet, nawet głupi wizjer hełmu. – Przeglądać horyzont.
Wszyscy szukali choćby błysku wśród niewysokiej brązowej trawy, która zdobiła zwieńczenie niecki. Nie mieli wiele czasu, kombinezony, mimo, że bardzo skuteczne nie mogły wytrzymać tak silnego promieniowania, leżenie na ziemi zawsze było odradzane.
- Jest! Cel na pierwszej!
Kain przetoczył się na sygnał Shemiga i natychmiast przymierzył. Snajper posłał jedną kule w miejsce gdzie Amerykanin leżał chwile wcześniej zupełnie ujawniając swoją pozycję. Trzask wyładowania karabinu Kaina rozbrzmiał w niecce. Przez chwilę trwała pełna oczekiwania cisza.
- Potwierdzam zdjęcie celu. Wszyscy do kamienia, trzymać się nisko.
Oddział zebrał się przy wysokim głazie. Na horyzoncie już pojawili się przeciwnicy – trzy grupy, dwie po czterech i ostatnia jako trójka.
- Co teraz?
- Jesteście za wolni tu potrzeba specjalisty od zabijania.
- Zgadzam się z Maddoxem – odpowiedział Pranoz.
- Och tak rzućcie się na nich. Zawsze chciałem założyć własny bank organów. – Mark zdawał się być szczerze podekscytowany perspektywą wykorzystania do tego organów członków oddziału.
- Bo ja wiem, należą do Armii. – uśmiechnęła się Laura.
- Hej, gdzie jest Neil – zapytał Anthony rozglądając się po okolicy
- Jasna cholera – Adam rzucił się biegiem do ciała, które leżało o kilka metrów od kamienia bez ruchu. Strzały posypały się od żołnierzy wroga. Pranoz i Maddox, zapewne z wielką radością, odpowiedzieli ogniem.
No i wszyscy zaczęli strzelać. Cholerni kretyni! Gdzie zwiad? Nie ma. Plan? Na chama do przodu i się może uda. Jedna śmierć to za mało, by nauczyć dzieciaki, że wojna to nie jest pieprzona zabawa! Mark nadal siedział za kamieniem. Wychylił się i zobaczył dokładnie to czego się spodziewał: Japończycy poczynili wielkie postępy, gdy oni siedzieli w ukryciu, teraz byli już około siedemdziesięciu metrów od kamienia. Dwóch padło martwych. Reszta nie chciała jednak dać się łatwo zabić i trzymała się nisko ziemi. Pranoz, Maddox, Laura i Anthony osłaniali wracających w kucki Adama i Neila. Nie dało się ukryć, że byli przyszpileni. Mark policzył rozbłyski wystrzałów broni Azjatów. Siedem. Dwanaście odjąć trzy to dziewięć. O żesz taka wasza mać…!!!
- Tyły!!! – jego szkolenie w posługiwaniu się Bronia było bardzo proste i jasne: celuj w ogólnym kierunku skąd idą źli i wal, amunicja przyda ci się jak przeżyjesz, wiec najpierw tym się zajmij. Adam z Neilem właśnie wybiegali z niebezpiecznego rejonu, gdy pierwsza kula plazmy wypaliła dziurę w klatce jednego ze skradających się wrogów. Duskhill dla pewności posłał jeszcze trzy ładunki w stronę ciała. Wycelował w drugiego. Ten już stał i z biodra, nie podnosząc broni wypalił serię do dwóch uciekinierów. Wszyscy w słuchawkach usłyszeli krzyk bólu i syk dekompresji. Sekundę potem zapadła cisza, kombinezon się wyłączył. Dymiący karabin wypadł z bezwładnych rąk, a ciało pozbawione górnej części czaszki padło obok niego.
- RAPORT!
- NEIL DOSTAŁ!!! POWTARZAM NEIL DOSTAŁ!!!
- Jak źle? – Kain nie ustępował w pytaniach.
- Próbujemy to ustalić.
Obaj lekarze zdarli z ukrytego za kamieniem ciała kombinezon, był i tak bezużyteczny. To nieważne, najpierw upewnijmy się, że jest dla kogo go naprawiać. Trzy kule trafiły w podbrzusze, dwa w klatkę, jedna trochę pod mostkiem i na lewo od niego, druga tuż pod prawym obojczykiem. Dwa pociski uszkodziły rękę. Dziki strumień rubinowej krwi co chwilę wytryskał z dwóch z siedmiu ran: tej na niższej na klatce i lewej na brzuchu.
- Rozwalone tętnice: aorta pod sercem i brzuszna zaraz pod nerką.
- Tamuj cholera! – jęknął Adam, patrząc na rozprutego żołnierza. Lewa dłoń Neila wciąż ściskała kombinezon na piersi swego wybawcy.
- A co ja robię? – Mark przycisnął gazę do brzucha rannego, Flesh do jego klatki. Pomijali pomniejsze ranki, musieli mu utrzymać za wszelka cenę krążenie. Duskhill rzucił okiem na zaparowaną szybkę. Coś tu nie gra… za szybko słabnie, nie mógł stracić aż tyle krwi. Spojrzał na dwie pozostałe rany na brzuchu, były wypełnione prawie czarną krwią, teraz przelała się na skórę.
- O nie… tylko nie to… to jest k&*%$ niemożliwe…
- Co znowu? – spomiędzy strzałów wrzeszczał Pranoz.
- Jaką on ma grupę krwi – pytał drugi medyk.
- AB+, podawaj dwie jednostki. – gdy Adam kłuł kolegę, Mark przyjrzał się bliżej dziwnym ranom. Właściwie nie dziwnym wiedział co oznaczają. Neil oberwał w wątrobę. Nie mogli już prawie nic zrobić. Wetknął palec do rany i poczuł jakby wsadził go prosto w słoik z dżemem owocowym. Z dużymi kawałkami owoców i to taki ciepły dżem.
- Szok kardiogenomiczny, Neil nie żyje. - oświadczył suchym tonem, zabierając drugiemu lekarzowi worki z krwią. – Postrzały w główną arterię i we wrotną wątrobową. Chyba, że ktoś che mu oddać ten organ i pięć litrów krwi. Jesteśmy minus dwa na raporcie do dowództwa.
Adam szarpnął jeden z worków, chcąc go zatrzymać. Mark go nie powstrzymał.
- Wiesz, że on umiera. Nie ma tu warunków by go operować, nie ma czym, nie ma jak, nie ma gdzie. Więc nie wariuj stary, bo ta krew przyda się jeszcze.
Mierzyli się wzrokiem, w końcu worek trafił do lodówki.
Reszta oddziału zebrała się wokół, widać kitajce już gryzły glebę. Trochę szkoda, czuje jakbym musiał kogoś zabić. Powoli odklejał jeszcze świeże opatrunki.
- Zbierzcie jego sprzęt. Pochowamy go tutaj. Ruszamy za godzinę. – głos Kaina był zimny, ale nie spokojny, wydawał się być rwany i niestabilny. Widać dowódca zdawał sobie sprawę, że druga śmierć tak szybko oznaczała, że misja może się zakończyć szybko. I to wcale nie sukcesem.

[GM approved death of Neil. Sorry że taka krótka walka. Ale i tak sie dużo działo, eh?]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

-No to super-powiedział Maddox
-Z takimi stratami, z takim zwiadem i z takimi kozakami jak wy równie dobrze moge podarować każdemu granat bez zawleczki- ironizował - zapewniam was że efekt będzie taki sam.
-Stul dziób-zasyczał dowódca
-Wybacz mój Ty dowódco ale sam przyznaj że jesteśmy po uszy w gównie, wszyscy padają jak muchy, a nasz najlepszy plan jaki mamy to zabić wszystko co się rusza. Takie coś mogło przejść w Stanach jak szturmowaliście jakiś burdel, ale nie tu gdzie mamy przeciw sobie całą armie- o dziwo Maddox zaczął robić coś czego nikt się po nim nie spodziewał, on myślał.
-A ty co? Skończyłeś jednodniowy kurs myslenia?- spytała sarkastycznie Laura
-Milcz Szmato, jak chcesz przeżyć to mnie słuchaj- widać Maddox nie miał ochoty na żarty.
-Słuchajcie- kontynuował -Do tej pory idziemy i strzelamy do każdego wroga jakiego spotkamy, moze by tak zacząć stosować inną taktyke?
-Zamiast strzelać moze zaczniemy ich omijac? Wydaje mi się to rozsądniejsze w obcym kraju.

______________________________________________________________

Jeśli chodzi o Maddoxa to jest ćpun i wariat, jednak jest istną maszynką do zabijania. Jego chęć zabijania jest równie wielka jak umiejętność zabijania. Widząc wrogów nie wyskakuje z za kamienia i nie strzela aby strzelać. Walczy głosno ale skutecznie. Nie róbcie z niego tępego dresa, w czasie walki potrafi być odpowiedzialny i przewidujący, dopiero po walce, gdy nie ma już niebezpieczeństwa pozwala sobie na "troszkę" zapomnienia.
Pozdawiam.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Trwała narada. Mark wyjął duży pojemnik z aerozolem, póki nikt nie patrzył. Zaczął spryskiwać rany na ciele martwego już Neila.
- Co to? - Adam oderwał się od zbierania rozrzuconych opakowań po opatrunkach.
- Dwutlenek tytanu. Trzymany w bardzo... specyficzny sposób. nie wspominaj o tym szefostwu jak skończą "poważne rozmowy". To nie ma żadnego znaczenia, ale chcę, żeby źle wyglądał idąc na spotkanie z Wiekuistym. - rany na ciele żołnierza nie zasklepiły się, ale świeża jeszcze krew stężała i zamieniła sie w potężne strupy. Mark schował pojemnik i wstał odwracając się do obradujących towarzyszy.
- Maddox ma rację, jak dla mnie dość strzelanin i działań siłowych na dłuższy czas. Jeśli się z tym nie zgadzacie ma to gdzieś i spadam. Aha i sąd polowy też mam gdzieś. - Duskhill odczepił łopatę od plecaka Neila, rzucił ją Maddoxowi, wziął swoją. - Proponuję pożegnać naszego kompana i zbierać sie w drogę. I stosować sie do rad Maddoxa bo widac Szajbus wie co mówi.
- Uważaj sobie Hieno.
- Spoko, to tak z dobroci mojego lekarskiego serca.
Mark zabrał się za kopanie grobu. Kolejne Oficjum za Zmarłych. Ledwie kilkadziesiąt godzin, jeśli w ogóle tyle.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

-Ruszamy krzykną Kain.
-Dowódco,Koltmana niema.
-CO,ZNOWU ON,MADDOX IDŹ GO POSZUKAJ
-czemu ja
-WYKONAĆ
Maddox poszedł szukać Koltmana po chwili ujżał go siedzącego pod drzewem w radyjku w ręku
-Stawaj SKU@#$
-Zamknij mordę i posłuchaj.
W radyjku było słychać
Zbliżają se d ws bądzc goto a wsztko po tych słowach sygnał zmarł.
Namierzyli nas,ten sygnał był nadawany około 40 minut temu.
PIE@#$ TO,chodź za mną
Po dziesięciu minutach Koltman i Maddox doszli do drużyny.
-Co to za wybryki,to jest wojna i nie możemy urządzać sobie przerw kiedy tylko chcemy.
-Przepraszam SER,ale próbowałem odtworzyć sygnał z tego owo radyjka.
-Są jakieś skutki
-Wydaje mi się,że nas namierzyli
-ARGH,co dokładnie usłyszałeś
-Koltman powtórzył wszystko co słyszał.
Kain odwrócił się do drużyny i powiedział
-Z przykrością stwierdzam,że żółtki nas namierzyli
-Jest dowódca pewien ,zapytał Mark
-Nie,na 80%

...............................

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

-Świetnie, zaczynam powątpiewać, że w ogóle przeżyjemy miesiąc w tej rzeźni... A dopiero jesteśmy niedaleko jakiejś cholernej elektrowni jądrowej - nigdy nie wiadomo, co nas tam może czekać. Poprawka - stado żółtków, ale czy coś się jeszcze tam skrywa?- mamrotał pod nosem Pranoz.
-Zachowaj zimną krew, damy radę.- powiedział krótka Koltman, ale jakoś nie dodał współtowarzyszowi otuchy.
-Słuchajcie, nie przyszedłem tutaj na wojnę, by umierać, tylko walczyć z wrogiem, więc zamknijcie się i weźcie się w garść! Posłuszeństwo ponad wszystkim, ostatni raz, jak bezmyślnie wybiegliście do żółtków przybliżył mnie ku tej myśli. Zawsze trzymajcie się ustalonego przez drużynę planu - inaczej nie dość, że zginiecie z łap wroga, to jeszcze osłabicie drużynę i być może doprowadzicie do jej klęski! Tak nie może być. Jeden pociągnie za sobą całą resztę, a i tak jest już nas mało. Więcej strat to mniejsza szansa na pomyślne wykonanie misji, pamiętajcie o moich przestro-
gach, bo miliony ludzi będą zawiedzeni, jeżeli nam się powinie noga i wszyscy zginiemy przez bandę głupich dzikusów z przestarzałą bronią!- powiedział Kain, chcąc wszystkim wpoić wagę sytuacji, a przy okazji czegoś nauczyć i zmotywować choć przez jakiś czas.
Nie musiał długo czekać na odpowiedź. Szeregowcy wiwatowali i wykrzykiwali jakieś słowa, które dodawały nadziei na lepsze życie - nie tylko ich, lecz życie całych narodów. Reżim związku Chińsko-Japońsko-Koreańskiego dosięgał USA, więc problem był wielki. Zjednoczone narody skośnookich były nie do powstrzymania, przynajmniej w teorii, gdyż liczbą żołnierzy walczących na froncie przeważała USA, Brytanii i Rosji, co było prawie nie do uwierzenia. Państwa centralnej Europy także przyszły z pomocą, lecz taka pomoc na niewiele się zdawała. Mimo wszystko ludzie nie tracili nadziei, wierzyli, że kiedyś oswobodzą ziemię z pod łapsk wrogów i staną do nowego, normalnego w małym stopniu tego znaczenia życiu, ale to zawsze jakieś życie jest, ludzie by wtedy mogli spokojnie się spotykać, pracować, cieszyć się cokolwiek to miało znaczyć życiem, bynajmniej pozbawionym nieustannego strachu o to czy dotrwam do jutra i czy nie spadnie na mnie bomba o dziesięciu elektronowych głowicach z potężnym ładunkiem uranu. Kain rozmyślał czy to jeszcze ma sens, ale spoglądając na wiwatujących żołnierzy zrozumiał, że póki będą żyli, zawsze jest jakaś szansa. Tak na prawdę to wszystko nie do końca pokrywało się z prawdą - dzisiejsze czasy zmieniły na gorsze prawie wszystko. Jedynie technologia poszła w przód i to nie tak dużo, jakby naukowcy sobie życzyli. Wehikuł czasu, o którym naukowcy interesowali się już w XX wieku, teraz stał się czymś z góry przegranym, po wielu próbach ludzie przestali się zajmować takimi rzeczami. Technologia brnęła w złą stronę i zamiast tworzyć maszyn, które pomogą ludzkości, tworzono bronie i narzędzia masowej zagłady. Żołnierze także nie są już tacy jak to bywało dawno temu - teraz bardzo dużo ludzi woli żyć tak jak jest, zamiast walczyć w imię ojczyzny i wyzwolić się z pod jarzma tych japońskich dyktatorów. Większość szeregowców na pytanie co by wybrał: śmierć dla dobra ogółu czy pozostanie przy życiu wybierała tą drugą opcję. Ludzie stali się egoistami i nim się spostrzeżemy opuszczą tą planetę. To była smutna prawda, Kain sam nie zamierzał zginąć, gdyż w sumie, gdyby nie ojciec to nigdy pewnie nie znalazł by się w wojsku, a tym bardziej w tak tajnym i ważnym projekcie, jakim jest NeuroShima. Żyłby sobie nie do końca spokojnie, ale cieszyłby się życiem jak to tylko jest możliwe w tych czasach. Mimo to Kain starał się być opanowanym i wmawiał sobie przez połowę życia, że nie zginie, że dotrwa aż do końca, powróci do domu... Bo prawda była taka, że połowę życia spędził w wojsku, w internacie, do którego skierował go jego ojciec, który jak wiadomo był poważaną osobą wśród żołnierskiej społeczności. Często musiał się wybierać na niebezpieczne misje, ale nadal żyje - to o czymś świadczy. Bał się, że skoro zginął Neil i Peter, który był doświadczonym żołnierzem to on może być następny.
-Nie ma nic lepszego na samopoczucie, niż widok wiwatujących, zmotywowanych żołnierzy, gotowych do walki...- mruknął pod nosem dowódca.
Żywioł żołnierza obudził się w nim na nowo, chciał dokopać żółtkom, ale postanowił, że trochę przyhamuje i zaczął wiwatować wraz z towarzyszami.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Przez chwilę Mark przyglądał się sytuacji nie wiedząc co począć Odbiło im! No normalnie zmysły postradali! Przed grupa dorosłych ludzi wykrzykiwała kretyńskie slogany i próbowała wzajemnie przekonać, że zniszczenie naszej planety i śmieć tylu ludzi, wysłanie ich samych na tą śmierć to rzecz wielka i że są dumni mogąc brać w tym udział.
- Jak wam przejdzie to dajcie mi znać, trochę jeszcze musimy przejść zanim będziemy mieli okazję świętować kolejny pogrzeb.
Duskhill odszedł kilka metrów od reszty, znalazł miejsce nie zalane radioaktywnymi kałużami i przysiadł sobie na chwilę. To są wariaci. a ja muszę się ich słuchać. Nigdy nie uda nam sie w ten sposób wykonać planu, a co dopiero przeżyć.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Adam Flesh podszedł do Dushkilla.Usiadł na innym kamieniu obok pomyślał przez chwilę i powiedział
-Wiesz,lepiej będzie dla drużyny jeżeli jednak będziemy patriotami.Przynajmniej mniejsza szansa iż przy ogniu rozbiegniemy się na wszystkie strony,i żółtki nas pochwycą.
-Wiesz,skończ takie bezsensowne tematy.Mamy zrobić co do nas należy i wrócić.Przynajmniej ja tak chcę.
-Ale jeżeli mamy wykonać zadanie,musimy być silni.A żeby być silni,musimy w coś wierzyć.W cokolwiek.Ale lepiej wierzyć w świętość naszego sztandaru,niż w to że wrócę do domu.To utrzymało mnie przy życiu.
-Jeżeli jesteś takim patriotą...
-Widzę że jesteś bardzo ...Nieważne.Rób co chcesz.

Adam wstał z kamienia,i obszedł okolicę.Parę karaluchopodobnych robaków,jakieś kałuże,i piach.Nic ciekawego.Mi się tu nie podoba.Ale cóż.Przeżyłem tortury żółtków,tym bardziej przeżyje ich ostrzał.A potem,do Ameryki!

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Mark podszedł do Adama.
- Ciekawa okolica nie?
- Nie bardzo. Wolę USA.
- Nie ma jakiejś wielkiej różnicy, może trochę milsi tubylcy. Ale to też zależy jak trafisz.
- O co ci chodzi Duskhill? Chcesz mi powiedzieć, że do domu też nie warto chcieć wracać?
Zapadło milczenie. Obaj podziwiali prawie metrowej długości robala, jak pełznie lawirując między kałużami radioaktywnego szlamu.
- Nie. Próbuję ci pokazać, że w imię naszego "świętego sztandaru" rozpie&$(@?!# pół świata. W tym nasz dom.
Adam milczał. Taka była niestety prawda. Obie strony były aż zbyt chętne by zrzucić swoim oponentom cały nuklearny arsenał na głowy.
- Czyli nie ma po co walczyć? Po co ty to robisz? Po co wojsko, po co ta misja?
- Na misję mnie wysłali trochę siłą. Wiesz, niezbyt się dowództwu jak próbując uratować szeregowca dasz po mordzie agentowi Secret Service - Duskhill zaśmiał się pod nosem, zaraz jednak na powrót sposępniał. - A wojsko? Wierzę, że uda mi sie parę żyć uratować, może przybliżyć to szaleństwo ludzkiej nienawiści zbliżyć do końca. Zło to brak dobra, może chce wnieść pierwiastek dobra do bezkresnego morza nienawiści. A może się pomyliłem? Nie wiem. Za niedługo pewnie jednak stanę przez Szefem wszystkich szefów i wtedy się dowiem. - Położył dłoń na ramieniu drugiego lekarza - Nie licz na to, że przeżyjesz, tak sie chyba łatwiej umiera. A w razie czego przynajmniej się mile zdziwisz.
Stali tak jeszcze obserwując wojenny krajobraz. Pewnie nigdy nie było tu nawet żadnego celu, ale i tak się oberwało "złym i podłym koreańskim polom i lasom". Już nigdy nie wesprą "japońskich szumowin" w wojnie z jedynie słusznym dobrem "made in USA". nikogo nie wesprą, a nawet wielu zabiją.
- Psia ich wszystkich mać... - mruknął smętnie Duskhill.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Utwórz konto lub zaloguj się, aby skomentować

Musisz być użytkownikiem, aby dodać komentarz

Utwórz konto

Zarejestruj nowe konto na forum. To jest łatwe!


Zarejestruj nowe konto

Zaloguj się

Masz już konto? Zaloguj się.


Zaloguj się
Zaloguj się, aby obserwować