Zaloguj się, aby obserwować  
GeoT

Kącik pisarzy

946 postów w tym temacie

Cóż, to może ja coś zaprezentuję?
Dużo, dużo czasu minęło od kiedy ostatnio pokazywałem tutaj jakieś moje opowiadanie. Mogliście się odzwyczaić :)
Widzę też, że temat przeżywa swoiste odrodzenie, choć jak na razie widziałem same miniaturki ( ^^). No, to specjalnie dla Was moje opowiadanie świąteczne.
Zapraszam.

************************************************************************************* *******

MIKOŁAJ II-Świąteczna przygoda
~Opowieść świąteczna~


Na ścianie tykał powoli drewniany zegar. Od dużego, kamiennego kominka biło przyjemne ciepło. Mikołaj siedział przy dużym, dębowym biurku i bawiąc się długopisem patrzył się w okno, za którym szalała zamieć. Westchnął i przeciągnął się przeciągle ziewając. Coś strzeliło i Święty poczuł, jak błyskawica bólu przechodzi mu po plecach. Mimowolnie jęknął.
Wstał i począł rozmasowywać sobie plecy. Spojrzał na kalendarz zawieszony nad kominkiem. 17 Grudzień. Świetnie, do Wigilii zostało siedem dni. Naprawdę świetnie. Skrzywił się. Kiedyś, kiedy był jeszcze młody ( no, młodszy w każdym razie) dzień 17 Grudnia był dlań wytchnieniem. Kończył porządki w fabryce i zastanawiał się gdzie pojechać na wakacje. Nie mógł podejrzewać, że ktoś nagle sobie wymyśli, by rozwoził prezenty także w Wigilię. Wcześniej musieli się o to martwić jego kuzyni: Dziadek Mróz, Gwiazdor… Aniołek ( Nigdy nie pamiętał jego prawdziwego imienia) tez miał pewne ręce roboty. A on po 6 Grudnia miał już święty ( ach, wtedy to słowo do niego pasowało) spokój. Aż tu nagle przylatuje gołąb z listem od szefa: ,,Mój drogi, zdaje się, że musisz odłożyć wyjazd do Acapulco” …No i oczywiście przełożył. Musiał, tego wymagał kontrakt. Ba, dostał nawet wtedy nowy kombinezon! Ta tiara była nieco za sztywna, a czapeczka z pomponikiem pasowała na niego w sam raz. Mimo to…Mimo to wolałby być teraz w Acapulco.
Mikołaj mimowolnie przymknął oczy i zaczął przestępować z nogi na nogę w rytm gorących klimatów. W wyobraźni widział już siebie na plaży z drinkiem w ręce… Z dala od tego obrzydliwego ( chyba się starzeję) śniegu…
Wtem rozległo się pukanie w szybę. Mikołaj stanął jak wryty i otworzył oczy. To, co zobaczył za szybą wcale mu się nie spodobało.
Za szybą stał krasnal. No, właściwie nie stał, bo unosił się w powietrzu, ale w przypadku krasnali takie zachowanie uchodzi także za stanie. W końcu rekompensowali sobie swój mały rozmiar.
Mikołaj lubił krasnale. Zawsze mu pomagały. Tym, co mu się nie spodobało w tym za szybą było to, że po pierwsze krasnal ten nie miał brody, po drugie miał nieprzyjemny wyraz twarzy, a po trzecie nosił niebieski kubraczek. Zwłaszcza to ostatnie niezbyt się podobało Mikołajowi, gdyż oznaczało gościa z góry. A gość z góry oznaczał wiadomość. A wiadomość oznaczała zmianę. A Mikołaj nie lubił zmian. Ostatnią wiadomość dostał trzysta lat temu.
Starając się nie okazywać zaskoczenia i lekkiej irytacji Mikołaj uśmiechnął się szeroko do krasnala i otworzył okno.
Mały ludek natychmiast przez nie wskoczył i zaczął otrzepywać buty ze śniegu. Mikołaj z przykrością stwierdził, że robi to akurat na jego najładniejszym dywanie. Tymczasem jego mały gość ściągnął niebieską kurteczkę i wyciągnął ją w kierunku Mikołaja. Ten schylił się nie bacząc na ból w krzyżu i zabrał kurteczkę z rak swego gościa, by później zawiesić ją na wieszaku. Gdy się obrócił mały osobnik stał na środku gabinetu i spod krzaczastych brwi patrzył na Mikołaja z góry.
- A dzień dobry to się już nie mówi, co? – zapytał.
- Czekałem, aż Ty przemówisz jako pierwszy, mały przyjacielu.- odparł Mikołaj.
- Się pan nie pouchwala. Ja tu służbowo jestem.
Mikołaj westchnął i usiadł na bujanym fotelu.
- Domyślam się. Co…Pana tutaj sprowadza, Panie…?
- Kwiateczek. Bronisław Kwiateczek.
Mikołaj odchrząknął.
- Kwiateczek?
Krasnal popatrzył na niego groźnym wzrokiem.
- A co, nie podoba coś się?
- Nie, nie…- odparł zmieszany Mikołaj – ja tylko…
- Nie mydl mi tutaj pan oczu, tylko daj coś na rozgrzanie. Długą drogę przebyłem.
Mikołaj westchnął i podszedł ( plecy nadal bolały) do biurka po naparstek i nalał do niego z termosu gorącej herbaty.
- Malinowa. – Oświadczył, podając naparstek gościowi.
Krasnal pociągnął nosem i przyjrzał się napojowi podejrzliwie.
- Błe. A nie ma czegoś mocniejszego?
Mikołaj zmarszczył brwi.
- Nie. – Oświadczył z godnością -Jestem Mikołajem. Jak pan chce, to mogę zabrać i spytać się kucharek, może one mają co innego. Mleko na ten przykład.
- Nie! – Wykrzyknął z przestrachem krasnal- Ja myślę, że napije się herbaty.
- I dobrze. – Mikołaj usiadł za biurkiem- A teraz…Co ma mi Pan do przekazania?
Przez chwile krasnal nie odpowiadał. W pokoju cisze zakłócał tylko odgłos siorbania. Potem Kwiateczek odstawił naparstek, westchnął i sięgnął do kieszeni, skąd wyciągnął malutki, pomięty liścik. Podszedł do biurka i wyciągnął go do Mikołaja.
- Pan ma. – Burknął – Pan wie, co z nim zrobić. A ja znikam.
I znikł.

***

Mikołaj zamrugał oczami.
- Nigdy się do tego nie przyzwyczaję- Mruknął do siebie.
Delikatnie chwycił malutki liścik w palce. Liścik nagle stał się większy i zaczął rosnąć, aż urósł do ludzkich rozmiarów. No, Mikołaj jeszcze trochę go podciągnął. Raz, że miał słaby wzrok ( Starzeję się. Wybitnie. ), dwa, że rozmiary ludzkie są i tak trochę za małe, jak na rozmiary Mikołajowe.
Potem otworzył kopertę. Wolał mieć to szybko za sobą.

Mój Drogi!

Mikołaj jęknął. To nie wróżyło dobrze.

Jak zapewnie wiesz, mamy tutaj w niebie niezły galimatias. Belzebub próbuję na ziemi zaprzeczyć świętom, a przed bramą ustawili się zmarli działacze Greenpeace, którzy zaczęli się do niej przykuwać twierdząc, że niektóre nasze chmurki to nic innego jak CO2 i oni nie pozwalają, na takie trucie nieba.
Tymczasem na alfie beta 4 tiroksianie przeżywają globalne załamanie wiary. Sam nie wiem, kogo jeszcze im tam mam posłać. Może ty coś doradzisz?
Na Ziemi ludzie dalej grzeszą. Całe szczęście, że mój przedstawiciel w Rzymie ich jakoś trzyma w ryzach. Zresztą…Ty i tak to wszystko wiesz. Kupiłeś sobie ostatnio telewizor, widziałem. Chce, żebyś wiedział, że ten motor* mi się nie podoba. Nie lepsze były sanie?
Mniejsza, przejdźmy do tematu. Mój drogi przyjacielu, musisz wiedzieć, że…


Mikołaj jęknął rozdzierająco.

***

Skrzat Gomli nie miał udanego dnia. Najpierw rzuciła go dziewczyna, potem dowiedział się, że jego pensja z fabryki czekolady została zajęta przez komornika, a następnie został skrzyczany przez szefa Fabryki Zabawek św. Mikołaja.
Teraz stał z naburmuszoną miną i obserwował swoich pracowników. Był zastępcą szefa i miał bardzo odpowiedzialną pracę- stał i patrzył, czy ktoś się nie obija.
Nie świadom, że robi to samo, co mieszkający dwa kilometry dalej szef szefów- Mikołaj marzył o czasach, kiedy musieli pracować tylko i wyłącznie przed 6 grudnia. Było wtedy tak pięknie, tak…Beztrosko.
Kiedyś został zabrany przez Mikołaja na przejażdżkę saniami i przez okna domów spoglądał na uśmiechnięta buzie dzieci bawiących się zabawkami z jego fabryki. To go bardzo podniosło na duchu.
Dzisiaj jednak gdy myślał o tych samych radosnych dzieciach otwierających paczki pod choinką wcale nie wydawało mu się to takie piękne. Dlaczego u licha muszą dostawać prezenty ( od nich) aż dwa razy w grudniu?
Westchnął. Jego wzrok począł na małym, młodym skrzacie w czerwonym garniturku jeżdżącym wózkiem z paczkami.
- Ty! – Krzyknął. Skrzat obejrzał się przez ramie przestraszony. Zdążył już poznać swojego szefa.
- Tak, ty! Chodź tutaj!
Skrzat w czerwonym garniturku podjechał do niego wózkiem. Minę miał nie tęgą.
- T-tak?
Gomli zmarszczył brwi.
- Co tak? Co tak?! Jak się do szefa odzywa?!
- Ja…
- Mów!
Czerwony garniturek zacisnął swoje małe raczki w pięści chcąc powstrzymać drżenie rąk i zacisnął usta. Potem odetchnął. Potem podrapał się w głowę. Potem…
- Co…?- Przerwał mu Gomli- Nie znasz regulaminu?!
Na czole młodego pojawiły się krople potu.
- Ja…- Skulił się- Ja zapomniałem, Szefie…
- Cooo?! Zapomniałeś? Regulaminu?!
Skrzacik kiwnął głową. Gomli pobladł na twarzy z wściekłości.
- Ja ciebie zdegraduję! To my robimy tutaj zabawki, dbamy, by wszystko było cacy, a ty co…? Tobie nawet małego regulaminu nie chcę się zjeść?! Za karę jadł będziesz cukierki! Trzynaście gramów Mieszanki Krakowskiej! **
-Nie, szefie, proszę! Ja się poprawię!
- Wykonać! A teraz powiedz mi, ile masz w tym koszyku paczek?!
- Ja…- Skrzatek wyraźnie starał się nie rozpłakać- Siedem?
Gomli szeroko otworzył oczy, a potem je zmrużył. Wiedział, że inne skrzaty boją się, kiedy to robi.
- To pytanie?!
Skrzatek wyprężył się jak struna.
- Melduję posłusznie, że siedem, panie szefie!
Gomli podszedł do wózka. Liczył przez chwilę. Potem przeliczył raz jeszcze.
- Dobrze. Jest siedem…
Czerwony garniturek wyraźnie się odprężył.
- …Ale normy przewidują tylko sześć i pół paczki! Dodatkowe pięć gramów!
Skrzacik nie wytrzymał. Ze złocistych oczu popłynęły łzy.
- Ale…
- Możesz odejść. Ale będę ci się przyglądał.
Młody ruszył wózkiem powoli i zabrał się do dalszej pracy. Gomli tymczasem odetchnął z ulgą. Jak miło czasami się wyładować. I na pewno dzisiaj już ni cis nie wydarz…
Łagodny szum fabryki przerwał alarm. Na ścianach zapaliły się różowe światła. Zawyły syreny, a z głośników dobiegł ich głos:
- Alarm! Zbliża się św. Mikołaj! Powtarzam, nasz szef tu idzie!
Natychmiast wszędzie zapanował chaos. Skrzaty pogubiły wózki, prezenty i zaczęły biegać w różne strony krzycząc radośnie. Gomli zareagował błyskawicznie. Rzucił się na halę krzycząc:
- Do szeregu! Do szeregu! Zbiórka! ZBIÓRKA!!!
Ale nic nie działało. Skrzaty ogarnął szał. Gomli stanął pośrodku i obrócił się twarzą do drzwi. Założył ręce za plecami. No to już po nich. Jak szef tu wpadnie, to wszystkich pozwalnia.
Drzwi tymczasem otworzyły się i wszedł przez nie wysoki, okrągły jegomość z białą brodą. Ku zaskoczeniu Gomliego nie spojrzał nawet na halę, ani nie zareagował na głośne wiwaty, tylko kiwnął na niego.
Twarz skrzata pobladła. Chyba przesadził z tym krzyczeniem na młodego. Na miękkich nogach podszedł do szefa szefów.
Mikołaj popatrzył się na niego i uśmiechnął się, ale…Tak jakoś…Słabo?
Gomli zaczął się bać. Tymczasem szef westchnął i powiedział:
- Chodźmy się przejść. Najlepiej w stronę kabiny administratora. – I nie czekając na niego ruszył przed siebie.
Skrzat ruszył za nim z opuszczoną głową.
Weszli do ciasnego korytarza. Mikołaj ( co było dla niego niezwykłe) nie odzywał się ani słowem. Gomli ( co tez było dla niego niezwykłe) starał się nie rozpłakać.
Potem Mikołaj zatrzymał się i spojrzał na skrzata. Westchnął długo. Potem jeszcze raz.
- Jesteś zastępcą Roneya?
- T-tak…
- Gomli, tak?
- Tak jest, Mikołaju.
Święty podrapał się po brodzie.
- Widzisz, mam złą wiadomość…
Skrzat zwalił się do nóg Mikołaja i rozpłakał się głośno. Małymi rękami chwycił go za prawy but.
- Szefie, ja nie chciałem…- Chlipał- Ja naprawdę…On…On załamał regulamiiin!- Ostatnie zdanie było przeciągłym skowytem.
Mikołaj spojrzał na niego zdumiony.
- O co tobie chodzi?- Przymknął oczy- A, już wiem…Nie o tym mówię, Gomli…
Skrzat przerwał chlipanie i podniósł wzrok na swojego szefa.
- N-nie…?
Mikołaj uśmiechnął się.
- Nie. Chociaż faktycznie mógłbyś trochę grzeczniej się odnosić do pracowników…Ale przejdźmy do rzeczy: Musimy zatrzymać produkcję.
Do Gomliego przez chwilę nie dochodziło co właściwie jego szef mu powiedział. Potem skoczył na równe nogi całkowicie zapominając o chlipaniu.
- CO?!
- Ano tak, musimy. Po to właśnie cię zabrałem z sobą. Masz klucz do przełącznika.
- Sz-szefe?
- Tak?
- Ale…Nie skończyliśmy produkcji!
-Wiem.- Głos mikołaja był bardzo spokojny.
- Dzieci nie dostaną prezentów!
- Wiem.
- Święta nie będą udane!
- Wiem.
Skrzat postanowił użyć ostatniego, najmocniejszego argumentu.
- Grinch wygra!
- Wiem.
Gomli dyszał, jak po pięciokilometrowym biegu.
- D-Dlaczego?
Dopiero teraz Mikołaj okazał jakieś emocje. Jego westchnienie było chyba najdłuższym w historii świata.
- Cięcia budżetowe. Popadliśmy w długi. Niebo nie wydala z opłacaniem nas. Szatan i S-ka już szykują komorników.
Nastała cisza. Była to długa cisza. Kiedy w końcu zrobiła się za długa Gomli zdecydował się cos powiedzieć.
- Ojejciu.- Rzekł.

***

Nadszedł wieczór. Zimowy świat pogrążył się w mroku. Mikołaj z westchnieniem ulgi usiadł na łóżku. Sprężyny jęknęły, ale jak co dziennie od ponad trzech wieków wytrzymały.
Ciężkie buciory stuknęły o podłogę. Z łóżka dobiegło kolejne westchnienie ulgi. Siwobrody jegomość założył ręce za głowę i ponuro zapatrzył się w sufit.
Nie powinno tak być. Nie powinni zaprzestać produkcji. Nie powinni zatrzymywać fabryki. Oczami wyobraźni widział zawiedzione twarzyczki milionów dzieci na całym świecie. Wszystkie buzie wykrzywione były w podkówki i ze wszystkich oczu kapały identyczne, wielkie łzy.
Jeszcze raz wyciągnął list od szefa. Wczytał się, by być pewnym, że nie przeoczył ani jednego zdania.

...Jestem pewien, że nas zrozumiesz. Popadliśmy w kłopoty finansowe i nie wydalamy. Dusze wnoszą do sądu oskarżenia o alimenty, a Lucek i spółka już ostrzą sobie na nas pazury. Swoją drogą muszę przyznać, że ten belzebub jest świetnym prawnikiem...Ale mniejsza z tym. Widzisz, okazało się, że na tej umowie, którą podpisywaliśmy trzynaście tysięcy lat temu, małym druczkiem ( a wiesz, jakie Szatan stawia małe literki) napisana była klauzula obowiązująca nas do płacenie odsetek. Przez te trzynaście tysięcy lat trochę się ich nazbierało...
Przykro mi, Mik. W tym roku musimy wszyscy zaciągać pasa i mieć nadzieje, że...


Mikołaj warknął. Nie, nie przeoczył. Ani zdania. I co oni teraz zrobią?
A kiedyś wszystko było takie łatwe...

***

Było ciemno. Mikołaj szedł po skrzypiącym śniegu, a nos i policzki szczypały go od mrozu. Na plecach niósł wielki wór pełen prezentów. Dyszał ciężko. Wór był zdecydowanie nan za duży, a on miał przecież tylko szesnaście lat.
Długie włosy ( wtedy jeszcze kasztanowej, a nie białej barwy) spadały mu na oczy, a on nie miał ręki, by je odgarnąć. Śniegu było po kolana. Nawet zmrożony nie dawał oparcia i chłopak ciągle się w niego zapadał.
W oddali majaczyły zarysy wiejskich chałup, lecz były one jeszcze bardzo daleko, a Mikołajowi brakowało już sił. Raz po raz powtarzał sobie, że rzucił się z motyką na słońce. Że na swoje barki wziął zbyt wielki ciężar, lecz szedł dalej gnany jakąś potężną siłą.
Gdy wreszcie dotarł do zabudowań mrok począł się rozjaśniać. Niedługo miało wstać słońce. Nastała godzina-tuż-przed-świtem. Mikołaj sapał ciężko. Przed oczami tańczyły mu czarne i czerwone plamy. Upadł na wydeptany śnieg przed jednym z domów. Był skrajnie wycieńczony.
Już miał się podnieść, gdy śnieg zaskrzypiał ostrzegawczo. Ktoś nadchodził. Mikołaj podniósł wzrok. Przed sobą ujrzał parę małych bucików. Gdy uniósł swoje spojrzenie jeszcze wyżej zobaczył, że ma przed sobą małego chłopca w wieku nie więcej, niż dziesięć lat. Chłopiec płakał.
- Dlaczego...Dlaczego płaczesz?- Wydyszał Mikołaj.
- Bo Ty jesteś Mikołajem....- Odparł chłopczyk.
Młodzieniec stropił się.
- Tak...Tak mam na imię.- Rzekł.
Chłopczyk przestał nad sobą panować. Rozwrzeszczał się na całe gardło. Łzy, kapały na śnieg topiąc go.
- Z-Z-zawiodłeś mnie, Mikołaju!- Wykrzyknął malec przez łzy.
- Co? Co ty mówisz?
- Zawiodłeś mnie! – malec nie przestawał płakać.- Zawiooo-oodłeś nas wszystkich! Jak mooogłeeeś?!
Mikołaj zapomniał o zmęczeniu. Przykucnął i chwycił małego chłopca za ramiona.
- Co ty mówisz? Dlaczego zawiodłem? Co się stało?
Malec tylko pokręcił główką. Płakał dalej.
Tymczasem drzwi okolicznych domostw otwierały się i wychodziły z nich tłumy dzieci. Wszystkie płakały i wołały do niego. Mikołaj cofnął się zdezorientowany.
- Zawioooodłeś! Zawiooodłeś...- Dobiegało ze wszystkich stron. Dzieci przybywało, okrążyły go. Mikołaj powstał i chwycił worek w obie ręce.
- Ciii...Ciii- Uciszał je- Przyniosłem dla was prezenty...
Dzieci jednak nie chciały słuchać. Płakały coraz bardziej. Niektóre zaczęły padać na ziemię i wić się na niej w histerii. Mikołaj otworzył worek i wsadził tam rękę chcąc wyjąć jakiś prezent. Pochwycił pierwszą lepszą zabawkę i z tryumfalnym uśmiechem podniósł rękę.
- Popatrzcie! – Zawołał- Zabawki!
Dzieci spojrzały, a potem wszystkie zaczęły wyć jeszcze bardziej. Zdezorientowany Mikołaj także spojrzał. Sam mimowolnie krzyknął, gdy zobaczył, że z worka wyjął pasek. I że jest to pasek rozwinięty i gotowy do użycia.
W panice go odrzucił i sięgnął do worka raz jeszcze. Tym razem wyjął wałek. Dzieci wrzeszczały jeszcze głośniej. Następna była linijka, a potem kabel. Za każdym razem dzieci wrzeszczały tak, jakby każde z nich zostało ukarane przez niego wydobytym przedmiotem.
Mikołaj jednym ruchem otworzył worek. W środku miał same przedmioty służące do zadawania bólu dzieciom, dorosłym i zwierzętom.
- Nie każ nas, Mikołaju! – Wołały dzieci- Dlaczego to robisz? Dlaczegooo? Och, jak booli, przestań, prosiiiiimyyy...
Mikołaj obrócił się i w panice zaczął uciekać. Serce biło mu, jak oszalałe. Dzieci biegły za nim prosząc, by przestał je bić, a on nic na to nie mógł poradzić. Zaczął do nich wołać, krzyczeć, że przecież nic im nie zrobił, lecz one nie reagowały.
Wreszcie padł wycieńczony na śnieg, a one rzuciły się na niego cały czas prosząc, by ich nie bił. Tuliły się do niego, jak bezbronne kociaki piszcząc i płacząc, a on nie mógł im powiedzieć, nie umiał wytłumaczyć, że nic im nie zrobił.
Nagle rozległ się grom i ziemia zaczęła się rozpadać. Pojawiły się szczeliny w sale, które zaczęły rosnąc i rozszerzać się. Chwilę później spadło jedno dziecko. Potem następne. Mikołaj rzucił się kilku na pomoc, lecz nagle sam też znalazł się w powietrzu. Spadał w głąb przepaści. Z mroku ział lodowaty oddech śmierci.

***

Nocną ciszę przerwał okrzyk strachu, bólu i żałości. Mikołaj obudził się i chwila minęła, zanim dotarło do niego, że to on krzyczał.
Leżał na podłodze, a obok niego leżał pomięty koc. Na czole zebrały mu się grube krople potu.
- Co za koszmarny sen...- Mruknął i podniósł się z podłogi. – Jak coś takiego mogło mi się śnić zwłaszcza teraz, gdy...- Urwał. Doznał wrażenia, że w głowie zapaliła mu się mała, żółta lampka. Chwilę stał kontemplując, a potem zdecydowanym krokiem podszedł do wieszaka i zdjął z niego swoją kurtkę. Potem zamienił szlafmycę na czapkę i chwilę później( no, kilka chwil. W wieku około-tysiąc-letnim nie jest się już tak żwawym, jak za młodu) był gotowy do drogi.
Cicho zamknął za sobą drzwi i zbiegł po schodach, uważając, by nie zbudzić chrapiących w innych pokojach reniferów. Biedne zwierzęta od kiedy rok temu zrobiły mu strajk nie miały co robić, a same przecież zostać nie mogły, więc Mikołaj ( który przecież miał swój motor) użyczył im kilku gościnnych pokoi.
Pięć minut później Rudolf zbudził się nagle ze snu słysząc warkot odlatującego motoru. Renifer uznał jednak, że to tylko sen i poszedł spać dalej.
Tymczasem Mikołaj leciał z szybkością boeinga wiedząc już, co ma zrobić.
Bo jeśli przez tyle lat sprawiał, że ludzie dostawali prezenty, to na pewno okażą wdzięczność i pomogą mu w tej trudnej sytuacji.

***

Pani Basia była starszą kobietą w wieku mniej więcej ( Prawdziwe damy nie przyznają się do wieku) siedemdziesięciu-pięciu lat.
Dzień był chłodny, acz słoneczny. Pani Basia szła sobie powoli chodnikiem mrucząc jedną z melodii-które-pamięta-z-dzieciństwa i zastanawiając się co dzisiaj przyrządzić na obiad sobie i swoim kotom ( a miała ich...Osiem. Chyba. Ostatnio mogły przybyć dwa nowe.). Była samotną osobą. Jej rodzina mieszkała trzysta kilometrów dalej i nic nie wskazywało na to, by na tą Wigilię ktoś miał do niej przyjechać. Nie przygotowywała się więc. No, może oprócz tego, że kupiła choinkę i parę prezentów dla swych małych ulubieńców.
Takiej kobiecie jak ona nigdy nie przyszłoby do głowy, że może w swoim życiu przeżyć coś jeszcze, prócz monotonii dnia, a tym bardziej, coś, co można by skwalifikować jako ,,niezwykłe” ( no, może prócz śmierci. Ta była aż za bardzo niezwykła).
Nie mogła więc uwierzyć własnym oczom, gdy na niebie ujrzała motocykl, a na nim okrągłego jegomościa z długą, białą brodą i ubranego w czerwony kubrak, spodnie i czapkę z pomponem. Z wrażenia otworzyła usta stała tak jeszcze wtedy, gdy motor łagodnie opadł na ziemię i potoczył się po drodze, by kilka chwil później stanąć obok niej.
Jegomość z brodą uśmiechnął się do niej pokazując nienagannie białe zęby.
- Dobra kobieto, czy możesz mi powiedzieć gdzie jestem?
Pani Basia wytrzeszczyła oczy. Z wolna dochodziło do niej CO zobaczyła.
- Proszę pani?
Staruszka spojrzała na niego przytomniej.
- Eeeee...Latał?
- Słucham?
- Czy...Czy Pan latał? Na motorze?
Mikołaj zastanowił się przez chwilę.
- A...Czy to jest niezwykłe?
- T-tak...Trochę.
Brodacz poskrobał się po głowie i zmarszczył brwi.
- W takim razie nie latałem. To było jedno z takich dziwnych zjawisk atmosferycznych, wie pani...- Zawiesił głos próbując sobie przypomnieć jeden z oglądanych w telewizji filmów- To...Światło księżyca odbijało się w balonach meteo. To było dziwne, ale niezwykłe.
Kobieta zamknęła usta z trzaskiem. Jej sztuczna szczęka zakołysała się na kleju grożąc odklejeniem.
- Rozumiem...Tak, - uśmiechnęła się z ulgą- właśnie tak było. Mam już stare oczy, wie Pan, zmęczone. Przewidziało mi się.
Mikołaj pokiwał głową wyraźnie ucieszony.
- Dobrze, może mi Pani powiedzieć gdzie się znalazłem?
- Kurdwanów. Pan nie tutejszy?
- Nie.- potrząsnął przecząco głową.- Kurdwanów...To jakieś miasto?
Zaśmiała się, trochę jeszcze wymuszenie.
- Nie, to dzielnica Krakowa.
Zamyślił się.
- Kraków...Polska, tak?
Popatrzyła się na niego ze zdziwieniem.
- Oczywiście, że tak! Pan naprawdę nietutejszy. Z zagranicy?
- Zza dalekiej. Tutaj gdzieś jest kościół...Karmelitów. Jak tam...Dojechać?
- Och, Panie to w śródmieściu! – Zawołała.- Trzydzieści minut drogi stąd. Proszę tylko jechać w stronę śródmieścia. Przejedzie pan przez most, pojedzie alejami, trafi na Karmelicką, tam ma pan kościół. Do rodziny na Wigilię Pan przyjechał, co...? Panie...?
- Mikołaj. Mam na imię Mikołaj.- Rzekł i zapuścił silnik. – Dowidzenia i dziękuję za pomoc! Jutro przyjedzie do pani syn z wnukami! Proszę jednak przygotować tą Wigilię! – Zawołał odjeżdżając.
Pani Basia patrzyła za nim długo, póki nie zniknął za zakrętem. Potem coś w jej głowie zaskoczyło i szczęka opadła jej niżej, niż kiedykolwiek w życiu.
Z bezwładnych nagle rąk wypadły siatki z zakupami. Ona jednak tego nie zauważyła, tylko ciągle patrzyła w miejsce, w którym zniknął tajemniczy gość.
- Mikołaj...- Wyszeptała.

***

Droga do śródmieścia wcale nie była taka długa, jak mówiła to Pani Basia. To znaczy...Byłaby, gdyby Mikołaj nie postanowił się pośpieszyć i raz po raz nie wciskał dopalacza. Nie mógł tylko zrozumieć, dlaczego wszystkie inne pojazdy na drodze wydawały takie dziwne, wysokie dźwięki. Doszedł do wniosku, że prawdopodobnie jest to rodzaj komunikacji. Raz jeden młody mężczyzna siedzący w jednym z pojazdów pokazał mu jakiś dziwny znak, lecz Mikołaj nie wiedział, co on ma oznaczać. Postanowił, że sprawdzi w Internecie, kiedy tylko wróci ( Mikołaj też ma Internet). Jak na razie gdy o nim myślał w głowie pojawiało mu się tylko jedno słowo ,,fuck”, którego nie znał.
Gdy wreszcie zobaczył kościół odetchnął z ulgą. Stary, dobry kościół. Tu nic nie zmieniło się od wielu setek lat.
Ściągnął czapkę i wszedł do bazyliki. Karmelici... Dawno, bardzo dawno tu nie był ( tym bardziej widoczny, ale tym razem musiał. Miał misję do spełnienia i ci ludzie-blisko-szefa mogli mu w tym pomóc.
Na początek udał się do bocznej kaplicy, gdzie – z tego co słyszał- było najwięcej ludzi. Gdy przeciskał się przez tłum ludzie odwracali głowy i patrzyli na niego z lekkim zdziwieniem, lecz później znów zaparzali się w coś, co stało na samym przedzie.
Gdy Mikołaj wreszcie się tam przebił i zobaczył co to jest oczy mu zwilgotniały i na usta wystąpił ciepły uśmiech, bowiem wszyscy zgromadzeni tutaj ludzie patrzyli się na miniaturową stajenkę, w której – co do tego Mikołaj nie miał żadnych wątpliwości- leżała mała laleczka przedstawiająca Jezusa.
Mikołaj poczuł, że serce zabiło mu żywiej. Tak, ci tutaj oddawali hołd Bogu. Oni mu pomogą. Przychodzą tutaj, by...
- Chodź tu, smarkaczu!
Mikołaj obrócił się w kierunku skąd dobiegał głos. Ujrzał czerwoną na twarzy kobietę ciągnącą za kurteczkę sześcioletniego chłopca. Chłopczyk płakał.
- Nie chcię! Ja tam, do aniołka chcę pójść!
- Powiedziałam: Chodź tu! Nie rób mi wstydu przy ludziach! Zobaczysz, nic ci nie kupimy z ojcem pod choinkę!
Mikołaj poczuł, że robi mu się gorąco. Tym razem nie było to wynikiem radości. ,,Nic ci nie kupimy...” ? Smarkaczu!”?! Podszedł do kobiety.
- Przepraszam bardzo...
Kobieta obróciła się do niego. W jej oczach zobaczył furię.
- O co chodzi? Nie widzi Pan, że zajęta jestem?
- Właśnie o to mi chodzi. Proszę temu chłopcu pozwolić podejść do stajenki. Dlaczego mu pani zabrania? I co to za głupoty z tym, że pani mu nic nie kupi? Przecież to j...Mikołaj przynosi!
- Co?! – Kobieta wyraźnie przestała nad sobą panować. Puściła synka, który upadł i zaczął wrzeszczeć na całe gardło.- Co?! Niech się pan nie wtrąca do tego, jak ja gówniarza wychowuję! To moja sprawa! Pan wie ile pieniędzy już ze mnie wyciągnął?!
Mikołaj poczuł, jak rumieńce Gniewu ( zirytowania. Mikołajowi nie wolno się gniewać) wychodzą mu na policzki. Dawno nie odczuwał tego uczucia.
- Jak pani może tak nazywać dziecko?
Coś uderzyło go w twarz. Mikołaj cofnął się zdziwiony. Kobieta poprawiła. Potem zabrała wrzeszczącego malca na ręce i wyszła z kościoła szybkim krokiem. Ludzie rozstępowali się przed nią w milczeniu. Święty zamrugał i rozejrzał się po kaplicy.
Wszędzie było podobnie. Zapłakane, smutne dzieci i wściekli, zirytowani rodzice. Potem spojrzał na stajenkę. Stał przed nią aniołek. Dzieci podchodziły do niego i wrzucały mu pieniądze do skarbonki. Ten kiwał głową niby-to-w-podzięce. W tym samym momencie Mikołaj zrozumiał, że nie ma tu czego szukać. Obrócił się i ciężkim, wolnym krokiem wyszedł z kaplicy. Przystanął tylko na chwilę przed ołtarzem głównym i skłonił się głęboko. Potem wyszedł z kościoła.

***

Następnym jego przystankiem było centrum handlowe o nazwie ,,Galeria Krakowska”. Jeden z przechodniów powiedział mu, że to jedno z największych centrów w europie służących do handlu. A skoro byli tam handlarze, to i pieniądze. Może ktoś podratuje Świętego?
Po nowej serii wysokich dźwięków wydawanych-przez-pojazdy-ludzi zaparkował motor przed olbrzymim budynkiem. Wszędzie błyskały kolorowe światełka. Przez szklane drzwi wchodziło i wychodziło dziesiątki ludzi.
Mikołaj wiedział, że tutaj mogą go podratować. Wszedł raźno do sklepu, a to co zobaczył sprawiło, że po raz pierwszy od niepamiętnych czasów ogarnęło go zdumienie.
Wszędzie w ścianach były wydrążone okazałe wnęki, w których stały półki, wieszaki, wózki a wszystkie uginały się pod ciężarem nowych, wspaniale wyglądających towarów. Gdzieś, nie wiadomo skąd leciały kolędy. Było ich strasznie dużo i mieszały się ze sobą tworząc przedziwną plątaninie wrażeń, emocji i dźwięków.
Ludzie stali na schodach które same jeździły w górę i w dół. Wszędzie unosiła się atmosfera nerwowej krzątaniny, a pod jedną ze ścian potrząsając dzwonkiem stał...
Mikołaj przyskoczył do niego z szybkością, która wybitnie nie pasowała do wieku i złapał za czerwony kubrak.
- Kim ty jesteś? – Zapytał.
Człowiek ( bo nie wątpliwie nim był czerwono ubrany człowiek wyglądający prawie tak samo jak on) wytrzeszczył na niego oczy.
- Ja...Marcin. Jestem Mikołajem.
Mikołaj nie wierzył własnym uszom.
- Powtórz.
Człowiek wyraźnie nie wiedział o co chodzi. Za to zaczynał podejrzewać, że ma do czynienia z wariatem.
- Ja...Jestem Mikołajem. Sklepowym Mikołajem.
Święty sapnął. Jakże to...? Tymczasem jego (nieudolny) sobowtór wygrzebał z kieszeni jakiś czarny przedmiot i wcisnął znajdujący się w nim czerwony guzik.
- Człowieku...- Odezwał się Święty Mikołaj- Czy ty nie rozumiesz....? Ja jestem Mikołajem.
- Co? Nie rozumiem.
Mikołaj chciał coś odpowiedzieć, ale ktoś złapał go z tyłu i odciągnął od sklepowego Mikołaja.
Prawdziwy Mikołaj obrócił się napięcie. Przed sobą ujrzał dwóch rosłych mężczyzn w czarnych uniformach. Wyglądali bardzo groźnie.
- Proszę opuścić sklep, albo my panu pomożemy. – Odezwał się jeden z nich.
Święty westchnął. Nie tak to sobie wyobrażał.
- Ale...
Jeden z mężczyzn wziął go pod rękę i delikatnie, acz na tyle zdecydowanie, by Mikołaj zrozumiał, że raczej się nie wyrwie ( przynajmniej nie wzbudzając sensacji) wyprowadził go ze sklepu.
- Zażywa pan jakieś lekarstwa? – pytał- może wezwać karetkę.
Mikołaj tylko potrząsnął głową. Dał się wyprowadzić ze sklepu jak dziecko.

***

W siedzibie Świętego Mikołaja wrzało. Jego nagłe zniknięcie i wczorajsza niezrozumiała ( Gomli nic nikomu nie powiedział) decyzja o zakończeniu produkcji wywołała straszne zamieszanie. Nikt nie wiedział co robić.
Już dawno przestano sobie zadawać pytanie jak zniknął. Aby uzyskać na nie odpowiedź wystarczyło skojarzyć parę faktów ( jak na przykład brak motoru). Ponad to znaleźli się świadkowie, którzy widzieli, jak Święty odlatywał na swym motorze. Za to wszyscy zadawali sobie pytanie inne i zasadnicze: ,,Dlaczego?”. To pytanie otwierało drzwi do odpowiedzi na inne pytania takie, jak ,,Po co?”, ,,Kiedy wróci? „ i ,,Czy w ogóle?”.
Niestety, nic nie wskazywało na to, by ktoś miał odpowiedzieć na choć jedno z tych pytań (Gomli nadal milczał jak zaklęty, gdyż myślał, ze Mikołaj powierzył mu tajemnicę).
Tymczasem w salonie zebrały się na obrady renifery. Po dosyć burzliwym początku ( który musimy niestety ominąć ze względu na słownictwo, które wybitnie nie pasowało do ich profesji, a które było wynikiem całego roku spędzonego przed TVP) zaczęły się obrady właściwe ( czyli te trochę mniej burzliwe. Je też opuścimy), a po nich przyszedł czas na właściwą i już spokojniejszą dyskusję.
Rudolf otarł krew z rozciętego czoła. Popatrzył na bezwładną mieszaninę ciał innych reniferów, które wolno podnosiły się z ziemi. Odetchnął z ulgą. Chyba nikt nie miał połamanych kończyn. Co do innych rzeczy nie był pewien.
- Słuchajcie! – Odezwał się- Musimy wreszcie coś postanowić!
- Co...? Znowu chcesz dostać w jadaczkę?! – Wykrzyknął Cupid.
Rudolf otarł twarz kopytem. ,,Czemu z nimi zawsze tak mam?”, pomyślał. ,, Jestem ich cholernym przywódcą! Muszę coś zrobić!”
W tym momencie Vixen i Blitzen zaczęli przepychać się między sobą. Rudolf podszedł do nich czerwony na nosie ( bardziej niż zwykle).
- Co jest?! O co znowu chodzi?!
- Ten pies jest za Wisłą! – Warknął Vixen.
- A ten...- Blitzen chciał coś odpowiedzieć, lecz Rudolf zatkał mu usta kopytem.
- CISZA! – Wykrzyknął. Wszystkie renifery spojrzały na niego zaskoczone. Nos Rudolfa świecił jak żarówka. – Cisza! Głupie łby, czy nie rozumiecie?! Przez rok siedzimy tutaj, obijamy się, żremy chipsy a nasz Mikołaj ma kłopoty! I jeździ na...Na motorze!- Przerwał dla zaczerpnięcia tchu. Wszystkie renifery słuchały go uważnie.- Od roku nie ćwiczyliśmy z saniami!- kontynuował- Od roku protestujemy i nic z tego nie wynika! On znalazł sobie motor... A my?! Jesteśmy reniferami! JEGO reniferami! Koledzy! Czy damy sobie wydrzeć następny rok?! Czy damy się pokonać maszynie?!
- NIGDY! – Zawołały zgodnie renifery.
- Musimy odszukać Mikołaja! – Krzyczał dalej Rudolf.- On nas potrzebuje! Pokażmy mu, że zwierzęta są lepsze, niż konstrukcja z metalu!
- Dobrze mówi! – Rozległo się gdzieś koło niego.
- Świetnie! Lecimy!
- Na pohybel!
- Wiiiisłaaaa! Wiiiisłaaaa!
- A w pysk chcesz?!
- Nalać mu wina!
- Lecimy!
Rudolf z zadowoleniem stwierdził, że odniósł zamierzony efekt.
- Za mną! – Zawołał i wybiegł z pokoju.
Reszta reniferów wybiegła za nim.

***

Zbliżał się wieczór. Mikołaj jechał powoli na swym motorze. Uśmiech znikł z jego twarzy, wokół oczu pojawiła się siateczka zmarszczek. Na skrzyżowaniu zapaliło się czerwone światło. Mikołaj posłusznie się zatrzymał. Już parę godzin temu zorientował się o co chodzi w tej całej jeździe-zgodnie-z-przepisami. To było łatwe. W przeciwieństwie do tego, co chciał zrobić, gdy tu przyjechał.
Był w setkach sklepów, dziesiątkach kościołów, paru organizacjach charytatywnych i wszędzie widział to samo: Złość, zawiść, nienawiść, konsumpcyjność, egoizm i zwątpienie. I on sam też zwątpił. Kiedyś w którymś z filmów usłyszał sformułowanie ,,Święty by nie wytrzymał”. Nie do końca go wtedy zrozumiał, lecz teraz zaczynał. Zadanie, które sobie narzucił przerosło jego możliwości. Nigdzie nie znalazł ludzi gotowych mu pomóc. Za to dwa rasy ktoś spróbował go okraść, raz pobić, trzy razy wzywano ,,panów w kitlach” i dwa razy chciano wezwać policje.
Nie znalazł się jeden człowiek, który nie potraktowałby go, jak wariata. Chociaż nie, paru ludzi myślało, że są w ,,ukrytej kamerze”. Od blisko dziesięciu godzin szukał rozwiązania swoich problemów, a jedyne, co znalazł to ból siedzenia i pleców.
Zniechęcony rozejrzał się na boki. Padał deszcz. Śmierdziało. Po chodnikach chodzili ludzie z parasolami równie szarymi jak ich twarze. Skręcił w lewo. Na planty. Wcześniej zauważył tam ławki. Może, jak odpocznie, to rozjaśni mu się choć trochę w głowie.
Zatrzymał motor i siadł na jednej z ławeczek podpierając głowę rękami. Kleiły mu się oczy. Siąpiący deszcz potęgował wrażenie monotonii. Nie wyglądał już jak Mikołaj. Spodnie i Korzuch miał mokre i brudne. Broda zszarzała. Iskierki w oczach przygasły.
- Mogę...Się...Mogę? – Usłyszał nad sobą. Spojrzał w górę. Obok niego stał starszy człowiek z butelką w ręce. Cuchnęło od niego.
- Co możesz?- Zapytał matowym głosem.
- Sięęę...Przysiąść, mogę?- Mężczyzna lekko chwiał się na nogach.
- Pewnie. Siadaj.
Mężczyzna usiadł i przysunął się do niego.
- Coś mi się...Widzi, że masz problem, co nie? – Zagadnął.
- Tak. Mam. – Odparł Święty.
- Najlepszszszsssyyy, Najlepszy sposób na problemy to porządna butelka – Oznajmił przybyły. – Weź, chcesz? – Wyciągnął do niego butelkę. – Pół liiitra?
Mikołaj patrzył się na nią przez chwilę zastanawiając się. Wzruszył ramionami.
- Daj.
A potem siedzieli na ławce pijąc. Mikołaj po raz pierwszy w całym swoim życiu rozmawiał o niczym. I dobrze mu z tym było.

***

- Prancer widzisz go?
- Nie, a ty?
- Tez nie.
- To co robimy?
- Nic. Lecimy dalej. Miejcie oczy szeroko otwarte.
- A co się stanie, jak go znajdziemy?
- Wtedy do niego zlecimy!
- Fanie i co wtedy?
- Wrócimy z nim do domu!
- I co wtedy?
- Walniemy cię w głowę! Zamknij się i daj prowadzić!

***

- Dowodziki proszę!
Mikołaj podniósł głowę. Nad sobą zobaczył rosłego człowieka w mundurze.
- Ups. – Kolega Mikołaja wyraźnie się przestraszył.- To...Hm...Panowie, no...Święta idą!
- Dowodziki. – Drugi policjant wyszedł z cienia.
Mikołaj wstał ( a raczej próbował, bo świat zaczął się dziwnie chwiać).
- Aleszooochodsssiii?
- Uuu...Pan to nieźle podpił. Odezwał się pierwszy z policjantów. – Franek, chodź, tych dwóch panów jedzie z nami.
- Nie suuumiecieee?- próbował przemówić im do rozsądku Mikołaj- Jesssssm Mołajeeem!
- Tak, tak...Proszę tędy – Jeden z policjantów wziął go pod ramię. – Pojedzie pan z nami do takiej izby, gdzie pan wytrzeźwieje sobie...
- Alszzz?
- Tak, tak. Do izby wytrzeźwień.
- Suuumiem.

***

Obudził się. Leżał. Otworzył oczy i syknął, gdy ukuło go ostre światło. Potem poczuł coś jeszcze. Chwycił się za głowę i jęknął.
- Tak to niestety wygląda proszę pana. Winić może pan samego siebie.
Święty otworzył oczy raz jeszcze, lecz tym razem powoli. Obok siebie ujrzał młodą, ciemnowłosą kobietę.
- Gdzie jestem? – Wyksztusił. Język nie do końca słuchał jego poleceń.
- W przytułku dla bezdomnych. Mam na imię Krysia i jestem kierowniczką. Przyniosłam ci wody.
Pił przez chwilę łapczywie. Potem rozejrzał się już przytomniejszym wzrokiem.
- Krysiu...Jak ja się tu znalazłem?
- Podpiłeś sobie w parku z starym Maćkiem. Jemu się nie dziwię, jest stałym bywalcem na izbie wytrzeźwień, ale ty...? Ciebie nie znam. Zresztą nikt ciebie nie zna, nawet komputery. Nie mogli ci pobrać odcisków palców, wyobrażasz sobie?
- Mniej więcej. – Westchnął. – Nigdy nie byłem pijany...
Uśmiechnęła się.
- W to akurat nie wierzę, ale uznaję, że...No, powiedzmy, że miałeś zły dzień. Skoro już się obudziłeś, to może podasz mi swoje imię i inne dane?
- Mam na imię Mikołaj.
Usiadła wygodniej i założyła nogę na nogę. Przy tym odrzuciła głowę, by włosy nie zasłaniały jej oczu. Mikołaj był oczarowany.
- Jakie ładne imię.- Powiedziała.- Mało osób je nosi w dzisiejszych czasach. A inne dane?
Inne dane? O co jej chodzi?
- Powiedz mi prawdę- Mikołaj uśmiechnął się szeroko- jestem w niebie, a Ty jesteś aniołem? Szef dał mi emeryturę? Świat się skończył?
Zachichotała.
- Nie, nie. Nic takiego. I nie zmieniaj tematu, bo to nieładnie. Nazwisko?
Zastanowił się.
- Chyba...Chyba Święty...
- Co? Nie żartuj sobie. Prawdziwe dane.
Mikołaj westchnął.
- Naprawdę. Jestem Świętym Mikołajem. – Powiedział to z takim przekonaniem, że kobiecie uśmiech zszedł z ust.
- A myślałam, że jesteś normalny- westchnęła i wstała, by odejść.
- Nie! – Wykrzyknął- Czekaj! Popatrz na mnie, czyż nie wyglądam jak Mikołaj?
Na małym stoliczku obok łóżka stało małe lusterko. Krysia podniosła je i mu podała.
- Przyjrzyj się. - Rzekła. – Dokładnie. Czy według Ciebie tak wygląda Mikołaj?
Święty zerknął w zwierciadło i aż stęknął, gdy zobaczył, jak wygląda: Zmarszczki znikły, broda zmalała i poczerniała. Miał bokobrody i przystojną, kwadratową twarz. Brązowe oczy śmiały się do niego z odbicia. Słowem- znów miał dwadzieścia lat.
- Jak...Jak to możliwe...?
- Co możliwe? – Zapytała.
- Ja...Ja mam...Ja jestem....- Nie mógł wykrztusić z siebie słowa.
Spojrzała mu w oczy.
- Jesteś...?
Zamyślił się.
- Nieważne. A kim jest ta, która dla mnie stała się aniołem z nieba?
Zarumieniła się.
- Jestem Krysia. Mój ojciec prowadzi ogólnoświatową organizację do pomocy ludziom. To znaczy...- jej oczy posmutniały- Prowadził jeszcze dwa miesiące temu.
- A dlaczego teraz już nie?
Odwróciła wzrok.
- Nie żyje. – Jej usta zacisnęły się w wąską linię.
Mikołaj wyczuł jej smutek.
- Przykro mi...Słuchaj, Krysiu czy mogę coś dla Ciebie zrobić?
- Nie...- Westchnęła, a potem spojrzała mu głęboko w oczy.- Ja...No, chyba, że zaprosisz mnie do kina – powiedziała szybko. Potem zawstydzona znów odwróciła wzrok. – Przepraszam, proponuje ci jakieś takie rzeczy i nic o Tobie nie wiem...
- Krysiu – powiedział cicho. – Ja...Nie mogę Ci nic obiecać. Nie wiem, czy mogę...- Zawiesił głos. Nagle jakaś myśl zajaśniała mu w głowie. Chciało mu się śmiać. A więc to tak! Już znał rozwiązanie. Zmarszczki na jego czole wygładziły się. – Ale mogę zrobić co innego.
- Co masz na myśli? – Spytała.
- Idziemy na zewnątrz. Chodź. – Wstał i wziął ją za rękę. Szła za nim posłusznie.
Przeszli przez drzwi, potem jeszcze jedne, aż w końcu znaleźli się na zewnątrz budynku. Był chłodny dzień. Słońce jednak świeciło ostro, a po błękitnym niebie śmigały małe chmurki. Mikołaj zaśmiał się cicho.
- Chciałaś potwierdzenia, że jestem Mikołajem, tak? No to proszę.
Zanim zdążyła powiedzieć cokolwiek włożył palce do ust i gwizdnął przeciągle.

***

Wysoko na niebie Rudolf pilnie wypatrywał swojego szefa. Już od dziesięciu godzin fruwali po całym globie przeszukując każdy jego zakątek, lecz nigdzie nie mogli go znaleźć.
Wyglądało na to, że rozpłynął się w powietrzu. Renifery były już tak zmęczone, że przestały się nawet sprzeczać.
Już miał dać sygnał do powrotu, gdy powietrze przeciął przeciągły gwizd. Rudolf przymknął oczy. Słuchał tego gwizdu, a w jego sercu wzrastała radość.
- Słyszeliście? – Dobiegło go z tyłu.
- To on?
- To on!
- To ON!
- Widzę go! Jest jakiś...Inny.
- Ano. Młodszy!
- I jaki przystojny! To na pewno Mikołaj?
- A kto inny, ćwierćmóżczku? Słyszałeś, by kto inny tak gwizdał?
- Przezywasz mnie? A w pysk chcesz?
- Cisza! – Warknął Rudolf- Choć raz zróbmy to z godnością.

***

Krysia patrzyła. Patrzyła i nie mogła uwierzyć w to, co widzi. Oto z nieba spływały ku niej sanie św. Mikołaja ciągnięte przez dziewięć reniferów. Mało tego, renifery te sprzeczając się ze sobą i krzycząc osiadły na ziemi, a dwa z nich zaczęły tłuc się porożami.
Mikołaj tymczasem zaśmiał się i rozkładając szeroko ręce podszedł do sań.
- Przyjaciele, witajcie!
Rudolf skłonił głowę.
- Witaj szefie. Meldujemy się na służbę.
Święty obrócił się do Krysi, która nadal rozdziawiała usta.
- Teraz mi wierzysz?
Kiwnęła głową.
- Do kina nie pójdziemy, ale mogę Ci zaoferować coś innego: Będziesz pierwszą śmiertelniczką od wieków, która ujrzy mój dom. Chcesz?
Westchnęła. Potem przetarła oczy i zaśmiała się.
- I Ty się pytasz? Pewnie, że chcę!
Gdy Mikołaj siadał za nią do sań usłyszał, jak Cupid szepcze konfidencyjnym głosem:
- I przygruchał se panienkę, nono...
Uśmiechnął się i dyskretnie ( korzystając z nieuwagi Krysi) wymierzył mu kopniaka w zadek.
A potem polecieli.

***

Mikołaj siedział w swoim gabinecie z nogami na biurku i rozkoszował się ostatnim dniem przed Wigilią. Wszystko się poukładało. Krysia okazała się bardzo dobrą i pomocną kobietą. Jako szefowa organizacji charytatywnej mogła mu pomóc i teraz już nie musieli być opłacani przez niebieski zarząd. Fabryka znów ruszyła, a on...Znów był młody.
Nagle rozległo się pukanie do okna. Święty spojrzał w tamtą stronę i zobaczył krasnoludka w niebieskim ubranku. Uśmiechnął się i skinął ręką. Okno otworzyło się na jego rozkaz.
- List dla Pana. – Obwieścił mały ludzik.
- Och, świetnie. Bardzo się cieszę. Połóż go na biurku.
Krasnal zrobił to, co chciał Mikołaj i chciał już zniknąć, kiedy Święty zatrzymał go gestem.
- Chwileczkę, nie napijesz się ze mną?
Krasnalek zrobił kwaśną minę.
- Napiję. Może. O ile nie jest to herbata malinowa. Ostatnio miałem po niej biegunkę.
- Och nie, nie jest – Odparł z uśmiechem Mikołaj. – Mam za to pyszne mleko.
- Co? Nie, nie wypiję! – Wykrzyknął krasnal.
- Stój, gdzie tak pędzisz? – zapytał gościa Mikołaj widząc, że ten zamierza znikać- Ze mną, Z Mikołajem się nie napijesz?!
Chcąc nie chcąc krasnal musiał napić się pełny naparstek mleka. Mikołaj o mało nie posikał się ze śmiechu, widząc, jak ten krzywi się i grymasi. Cóż, może następnym razem będzie mniej arogancki. A pod choinką i tak znajdzie coś ciekawego.
Potem, gdy krasnoludek znikł obrzucając go spojrzeniem pełnym urazy Mikołaj otworzył kopertę. List od szefa. Były tam tylko cztery zdania:

Wszystkiego najlepszego!
Widzisz? Ja też mogę dawać prezenty.
Korzystaj z tej młodości jak możesz najlepiej. Nie mogłem patrzeć, jak Cię bolą te plecy.


Mikołaj ze śmiechem odłożył list.
A może jednak skorzysta z tej propozycji kina?

***EPILOG***

Młodszy funkcjonariusz Franciszek Podolski nie miał dobrego dnia. Rano nakrzyczał na niego szef i kazał zostać cały dzień w pracy grożąc zwolnieniem, a mama zagroziła, że go wydziedziczy, jeśli dzisiaj do niej nie przyjedzie. Sytuacja patowa. Zresztą...Całe jego życie było patowe i postanowił to zmienić. Na samobójstwo jakoś nie miał ochoty. Postanowił więc ukraść ten wielki motor stojący na parkingu. Od pół roku nikt się po niego nie zgłosił, więc i tak pewnie jest niczyj, a po co ma stać i się psuć? Weźmie go sobie i pojedzie w świat.
Motor stał pod małym daszkiem. Franek wziął go za kierownice i wytoczył na ulice, potem siadł na nim okrakiem. Spróbował zapalić. Silnik ożył z warczeniem. Motor wzniósł się nad ziemię.
Franek wytrzeszczył oczy. Latający motor?! Ale odjazd. Nie miał pojęcia, że cos takiego istnieje... Przekręcił gaz i motor z rykiem ruszył przed siebie. Po paru chwilach szalonej jazdy (były już) policjant zauważył dosyć spory przycisk z napisem ,,dopalacz”. Z zaciekawieniem go nacisnął.
- WooooooOOOOOOOOAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAHHHHHH!!!


Koniec.

Kraków-Żywiec
26.12.08 - 29.12.08




* Patrz – zeszłoroczna przygoda Mikołaja.
**Mogłoby się wydawać, że skrzaty ( z racji bytu) uwielbiają cukierki, jednak tak naprawdę są one dla nich torturą.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Widzę, że tu cedricek zamieścił długiego posta :) W wolnej dłuższej chwili przeczytam.
Sam tymczasem zamieszczam drugą część pierwszego rozdziału opowiadania pt. "Więzień wolności":

Jakieś pięć minut później stanąłem już przed chatą po starym pustelniku. Była niewielka, ściany i dach miała z drewna, mieściła trzy nieduże pomieszczenia. Matka zaraz po porodzie uciekła tutaj przed ludźmi ze swej wioski, którzy chcieli zabić ją oraz jej dziecko – czyli mnie. Trzeba było najpierw wszystko doprowadzić do stanu użyteczności, a przede wszystkim pochować wreszcie szczątki po pustelniku, który wcześniej zamieszkiwał tę chatę. Włożyła wiele wysiłku w to, abyśmy przetrwali. Za to ją będę zawsze podziwiać. Miała na tyle siły, by się nie poddać, by walczyć o życie.
Ptak, który zaśpiewał z gałęzi zaraz nade mną wyrwał mnie z zamyślenia, więc ruszyłem w stronę chaty. Zapukałem dwukrotnie bardzo szybko. To był nasz umówiony znak. Otworzyły się drzwi.
– Jak dobrze, że już jesteś, Marthanie. Wchodź.
– Witaj, matko.
Miała długie czarne włosy, dwadzieścia wiosen i osiemnaście zim za sobą, jakieś stare ubranie na sobie, a pod nim skórzaną zbroję w razie niespodziewanej wizyty kogoś nieuprzejmego. Była piękna mimo tych wszystkich lat oraz trudów życia. Nazywała się Renya.
Wszedłem do pomieszczenia głównego, jak nazywaliśmy pierwszy pokój. Był dość długi, zaraz przy ścianie po prawej stronie stał stół i dwa krzesła przystawione do niego. Trochę dalej było kilka szafek oraz półek, przy których matka zazwyczaj przygotowywała posiłki. Od głównego pomieszczenia odchodziły jeszcze dwa następne, do których się wchodziło poprzez dwoje drzwi po lewej. Pierwsze było moją sypialnią, drugie należało do mojej matki.
– Kto dziś próbował wejść Ci w drogę? – zapytała widząc, że mam zakrwawione odzienie.
– Kolejny napad na kupców – odparłem rozkładając ręce. – Nie mogę zrozumieć, czemu jeszcze próbują, skoro tyle razy już im przeszkodziłem. Przecież to nie ma sensu.
– Wiele rzeczy wydaje się nie mieć sensu w naszym życiu. – odpowiedziała beznamiętnym tonem.
Spojrzałem na nią i po raz kolejny zadałem to pytanie:
– A co ma sens?
– Na przykład to, że jesteś ty i że cię kocham – odpowiedziała tym razem z uczuciem.
– A że jestem jaki jestem? To też ma sens? – odparłem, jakby nie przekonany jej argumentem.
– Ma. Lecz to nie twoja wina. – odrzekła zakłopotana. Wiedziała, co zaraz usłyszy.
– Nie moja, ani twoja, lecz mojego ojca, o którym nie wiem nic poza tym, że jest lub był. – odpowiedziałem rozdrażniony.
Przez wiele lat już wypytuję matkę o ojca, lecz bez skutku. Nigdy mi nic o nim nie powiedziała poza tym, że nie znalazła mnie gdzieś w polu, lecz że jestem jej rodzonym synem.
– Nie wiem, czy dalej jeszcze jest, ale wiem, jaki był kiedyś. – rzuciła nagle.
Nie odpowiedziałem nic. Miałem nadzieję, że sama w końcu mi coś powie. Być może wreszcie nastąpił przełom.
– Był w moim wieku i był bardzo przystojny – zaczęła, mówiąc powoli, przez co nie mogłem usiedzieć spokojnie w miejscu. – Przybył pewnego dnia do naszej wioski. Mówił, że był poszukiwaczem przygód, a patrząc na jego mięśnie, na sposób, w jaki władał mieczem oraz na jego wspaniałe opowieści nie sposób było mu nie uwierzyć. Swego czasu byłam nawet ładna, więc zwrócił na mnie uwagę. Ależ byłam szczęśliwa – widziałem łzy, które spływały jej po policzkach na wspomnienie dawnych szczęśliwych czasów.
Znowu zamilkła. Pozwoliłem jej się cieszyć wspomnieniami. Niewiele z nich można nazwać dobrymi. Po paru minutach cichego łkania kontynuowała opowieść:
– Szybko się w nim zakochałam i on we mnie. Żyliśmy razem w domku, który zbudował. Pewnego dnia oznajmiłam mu, że będę mieć dziecko.
Zauważyłem zmianę na jej twarzy. Doszła do momentu, w którym kończą się dobre wspomnienia. Ponownie zamilkła, tym razem na dłużej. Łzy, które spływały jej po twarzy były już wyrazem bólu, a nie radości. Nagle spojrzała na mnie i powiedziała:
– Tej samej nocy mnie opuścił i już nigdy więcej go nie zobaczyłam.
– Łajdak. Pewnie wiedział, co cię czeka – odpowiedziałem bez wahania.
– Raczej wiedział, że we mnie tkwi jakaś wrodzona wada – odrzekła załamanym głosem.
– Nie możesz tak mówić. To nie w tobie tkwi skaza – wstałem, bo tym razem już dosłownie nie mogłem usiedzieć. – To jego wina, skoro tak uciekł. Powiedz mi więcej o nim, znajdę go i mu przypomnę o tobie.
– Nie – odrzekła, po czym dodała – Nic więcej nie powiem. Powinnam zapomnieć. Nigdy nie wracać do tamtych dni.
– Podaj mi chociaż jego imię – poprosiłem.
– Nie. Nie pytaj o niego nigdy więcej – usłyszałem w odpowiedzi, po czym widziałem, jak wybiegła z pomieszczenia głównego do swojej sypialni.
Ja z kolei usiadłem z powrotem na krześle i myślałem nad tym, co właśnie usłyszałem. Jak mogło dojść do tego, że urodziła demoniczne dziecię?

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Opowiadanie przeczytałem i bardzo mi się podobało. Żeby się nie powtarzać - opinię i odczucia na temat Mikołaja II zawarłem w komentarzu na Twoim GSie.
Czekam na kolejną część o Miku :)

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Twoje opowiadanie czyta się trochę jak instrukcję obsługi jakiegoś urządzenia, a raczej relacje z obsługi tego urządzenia. Myśle, że spowodowane jest to formą narracji. "przyczaiłem, wiedziałem,usłyszalem, ...." Wybór pierwszej osoby do narracji nie jest najszczęśliwszy.
"Miała długie czarne włosy, dwadzieścia wiosen i osiemnaście zim za sobą,(...)"
Długo nad tym myślałem i nie jestem w stanie dojść ile ma lat. Podawanie wieku w wiosnach i zimach to dla mnie nowość tym bardziej, że nie wiem ile to ma być 20 wiosen + 18 zim = ile?? 38 lat przecież to bez sensu, jeśli przeżyła 20 wiosen oznacza to, że przeżyła też 19 zim lub 20 zim.
Powtózenia oraz masa pustosłowia - wyrazów, które nie są potrzebne.

"Wiedziałem, że będą tędy ciągnąć kupcy ze swoimi towarami i wiedziałem również, że po drugiej stronie drogi znajdują się ludzie, którzy chętnie zakupią wieziony towar płacąc za niego sztyletem wbitym w serce.

"Matka zaraz po porodzie uciekła tutaj przed ludźmi ze swej wioski, którzy chcieli zabić ją oraz jej dziecko – czyli mnie."

"Jakieś pięć minut później stanąłem już przed chatą po starym pustelniku. (...) Trzeba było najpierw wszystko doprowadzić do stanu użyteczności, a przede wszystkim pochować wreszcie szczątki po pustelniku, który wcześniej zamieszkiwał tę chatę."

"(..) rzekłem:
– Witajcie dobrzy ludzie! – zacząłem. – Chcę wam powiedzieć, że na tej drodze już nic wam nie zagraża…"

Dialogi mas na wyższym poziomie niż opisy.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Dzięki wielkie za krytykę :)
Co do wieku matki: miałem na myśli 20 lat szczęśliwych oraz 18 na wygnaniu. Może różnicę powinienem zwiększyć, albo opis po prostu dodać, by to było jasne.
Gdy sprawdzam tekst (nawet kilkakrotnie) nie zauważam wielu rzeczy, nawet wydawałoby się, tak oczywistych. Ale niepopełnianie takich czy innych błędów przyjdzie, jak sądzę, z czasem. Tak samo, myślę, narracja. Dopiero zaczynam pisanie prozą, więc myślę, że przy trzecioosobowej także znalazłoby się to i owo do korekty.
Na razie pozostanę przy pierwszoosobowej, no bo, jak to mówią, praktyka czyni mistrza. Mam jednak świadomość, że muszę jeszcze popracować nad samym głównym bohaterem, jeśli to ma mieć jakiś większy sens.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Dnia 07.01.2009 o 23:55, KoLoS napisał:

Co do wieku matki: miałem na myśli (...)


Wiesz jak to jest, nie liczy się to co autor miał na myśli, chciał napisać, tylko to co napisał.

Dnia 07.01.2009 o 23:55, KoLoS napisał:

Gdy sprawdzam tekst (nawet kilkakrotnie) nie zauważam wielu rzeczy, nawet wydawałoby
się, tak oczywistych.


Samemu bardzo ciężko jest wyłapać błędy, nieścisłości. Choć jeśli ktoś totalnie spacyfikuje nasz tekst, w sensie, że wypunktuje każdy błąd i podknięcie to później łatwiej jest samemu coś takiego dostrzec.

Dnia 07.01.2009 o 23:55, KoLoS napisał:

Na razie pozostanę przy pierwszoosobowej, no bo, jak to mówią, praktyka czyni mistrza.


Powiem szczerze, że nie wiem czy to dobry pomysł, przy pierwszej osobie trzeba o wiele bardziej się pilnować bo każde odstępstwo to zgrzyt.

Powodzenia.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Rzezim widzę, że znasz się na opowiadaniach :)
Słuchaj, możesz ocenić tez moje?
Wiem, że jest długie, ale to w końcu opowiadanie, prawda? :)

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Dnia 08.01.2009 o 10:56, cedricek napisał:

Rzezim widzę, że znasz się na opowiadaniach :)

Z tym znaniem to nie przesadzał bym.

Przeczytanie i ocenianie chwile zajeło.

Pomysł ciekawy, choć wykonanie średnie.

Te dopiski w nawiasach nie są potrzebne, choć w niektórych przypadkach zawierają ciekawe informacje. Nie mniej jednak forma – nawiasowa to przejaw lenistwa, gdyż łatwiej jest dać coś w nawias (bo wtedy nie trzeba trzymać formy zgodnej z resztą opowiadania), niż wysilić się na dodatkowe zdanie czy też dwa. Brakuje mi płynnego i logicznego przejścia pomiędzy poszczególnymi częściami opowiadania. A pod sam koniec to mamy do czynienia z wirtuozerią braku spójności i lenistwa, ale o tym za chwile.
Sytuacja kryzysowa – Mikołaj wspomina, że dawniej było łatwiej i jego wspomnienie okazuje się koszmarem(„A kiedyś wszystko było takie łatwe...”) – przebudza się i postanawia działać – trafia do Krakowa (dlaczego akurat tam???)
Wprowadzasz nową postać Krysie i zupełnie nad nią nie panujesz. (Na początku jest kierowniczką przytułku dla bezdomnych) a później – na pytanie
A kim jest ta, która dla mnie stała się aniołem z nieba?
Jestem Krysia. Mój ojciec prowadzi ogólnoświatową organizację do pomocy ludziom. To znaczy...- jej oczy posmutniały- Prowadził jeszcze dwa miesiące temu.
Pojawia się pytanie jaki to ma związek ze sprawą?? Przecież na pytanie kim jesteś nie opowiada się o swoich rodzicach. Domyślam się, że chciałeś znaleźć jakiś sposób by doprowadzić do szczęśliwego zakończenie, nie mniej jednak zrobione jest na łapu-capu.
I nie kupuje tego, o ile zamysł niezły to wykonanie słabe w kwestii końcówki. Był dramat i go nie ma za sprawą „Wszystko się poukładało.” oraz Krysi, która to „okazała się bardzo dobrą i pomocną kobietą. Jako szefowa organizacji charytatywnej...”Podsumujmy kierowniczka przytułku dla bezdomnych, córka szefa ogólnoświatowej organizacji do pomocy ludziom, aż na końcu szefowa organizacji charytatywnej.
„- W przytułku dla bezdomnych. Mam na imię Krysia i jestem kierowniczką. Przyniosłam ci wody. „
Albo izba wytrzeźwień, albo przytułek dla bezdomnych. Mikołaj był wieziony do izby wytrzeźwień a budzi się w przytułku dla bezdomnych, a to nie to samo.
„Coś uderzyło go w twarz.”
Rozmawia z kobietą i dostaje w twarz i nie wie kto go uderzył? Nie logiczne.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Przygotowuję się właśnie do sesji rpg na forum wobec czego muszę zademonstrować szczyptę moich pisarskich umiejętności (;P) aby przyciągnąć potencjalnych graczy. Chciałbym wypaść jak najlepiej dlatego czy ktoś może ocenić/wytknąć błędy w tym wstępiku?

Na nieznany ląd!


Rzecz się dzieje w bliżej nieokreślonym miejscu (to się zaraz wyjaśni…), w bliżej nieokreślonym czasie…

Lord Archibald de Moork, pan krainy zwanej Północna Alora (i się wyjaśniło…) siedzi w swojej przyozdobionej licznymi pamiątkami komnacie. Rozciągnął się w niewygodnym (ale przywiezionym aż z egzotycznej Malabeski) krześle i zaczął niecierpliwie bębnić palcami o oparcie. Był już dosyć wzburzony ale nie dawał tego po sobie poznać gdyż jego bratanek, Albert, bawił się obok kopią dopiero co wybudowanego statku „Anturiel” , dumy Lorda Archibalda. W pewnym sensie właśnie ten okręt był powodem wezwania Matea do wspaniałych komnat de Moorka. Władca był już nieco posunięty wiekiem, jednak z jego twarzy można było wyczytać, że nie stracił jeszcze młodzieńczej ikry. Miał krzaczaste, czarne brwi i włosy tegoż koloru, na których gdzieniegdzie udałoby się dostrzec „przebłyski srebra”. Nosił także kozią bródkę o którą bardzo dbał. Panujący był ubrany w szatę koloru szmaragdów ze złotymi akcentami. Były to obszerne spodnie, oraz koszula z poszerzanymi rękawami… z bardzo poszerzanymi rękawami. Ponadto miał na sobie przypominające beret nakrycie głowy z ogromnym ptasim piórem na czubku. Przez te jego ekstrawaganckie stroje był uważany za ekscentryka. Gawiedź przebąkiwała coś o tym, że Pan niby postradał zmysły, albo, że szykuje się do wielkiej wyprawy na nieznany ląd. Trzeba przyznać rację, że w tym wypadku lud się nie mylił przynajmniej w jednej sprawie.
Ktoś stanął w dębowej futrynie.
- Pan mnie wzywał?- zapytał zziajany mężczyzna, który jak tylko zobaczył Lorda stanął na baczność.
- Tak… pół klepsydry temu…- Albert przyglądał się z zaciekawieniem nieznanemu mu przybyszowi (w tym wypadku „z zaciekawieniem” oznacza tępe spoglądanie w jeden punkt jak to mają w zwyczaju dzieci…). Powolnym krokiem podszedł w stronę wujka i wdrapał się na jego kolana, cały czas nie spuszczając wzroku z nowoprzybyłego.
- Błagam o wybaczenie najdroższy władco, to się już więcej nie powtórzy.
- No ja nie wątpię. Przynajmniej przez jakiś czas. Jak idą przygotowania do podróży Mateo?
- Wszystko będzie zgodnie z planem gotowe za dwa tygodnie. Mamy już niezbędne zapasy na drogę, znaleźliśmy doświadczonych marynarzy, ponadto dla wygody naszych ludzi…
- Budowniczowie?- przerwał mu Archibald .
- Są.
- Żołnierze?
- Są- władca zastanawiał się przez chwilę, następnie zadał ostatnie pytanie tonem najbardziej spokojnym jaki mógł w tym momencie z siebie wydusić.
- To po jaką cholerę moja „Anturiel” stoi jeszcze tutaj, w porcie, hę?- Wyraz twarzy Matea zmienił się momentalnie. Oczy jego stały się rozbiegane, a głos lekko drżący, począł szeptać, jakby bał się, że to co zaraz powie zostanie podsłuchane.
- Panie, wszystkiemu winien jest ten… Tolgelias…on nas wstrzymuje. Mówi że teraz jeszcze szaleją Tam sztormy.
- No to ma chyba dobre intencje.- odetchnął z nieukrywaną ulgą władca. Obiecał sobie także, że wyśle kolejnego szpiega aby śledził jego „egzotycznego gościa” bo Tumkin dawno już nie złożył żadnego raportu…- Możesz odejść Mateo.


Zdaję sobie sprawę, że jest dużo niedomówień, ale to ma wprowadzić element takiej tajemnicy ;)

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Podróż do wnętrza... mego mózgu...

Siedzę... Czyli coś już robię. Nie jest źle, lecz narazie nie myślę... Patrzę w pustke i nie myślę. Dla obserwatora mogę wyglądać jak chory psychicznie, zamyślony, smutny, a w skrajnych przepadkach może jak... geniusz?

Siedzę... Zaczynam myśleć... Setki obrazów żołnierzy na polu bitwy przelatują przez mój umysł jak seria z CKM i... widzę... To jest to... Szarża... Bez obrony... Mój władca jest odsłonięty, ale idę...

Mój największy wróg, a zarazem przyjaciel w tej chwili to osoba siedząca naprzeciwko mnie... Ma czarne włosy do ramion. Na sobie ma czarną bluzę, dżinsy i glany... Z jego szyi zwisa krzyż wpisany w pentagram (z pozoru nic nadzwyczajnego, lecz dla mnie jest to znak mojego przeciwnika, który jest mi niesamowicie bliski).

Teraz stoję... Jestem lekko przygarbiony. Jedna dłoń jest w kieszeni wymiętych "bojówek", a druga... Przygryzam kciuk drugiej dłoni. To mi pomaga myśleć nad tym kolejnym ruchem w moim życiu, który może być niczym w porównaniu z innymi, lecz wszystkim w tym momencie...

On przekłada wykałaczkę, którą miał w zębach w drugi kącik ust... Widzę powolne zniecierpliwienie w jego oczach. Zostało nam niewiele czasu, a muszę podjąć decyzję, aby on mógł też ją podjąć...

Obraz za obrazem. Trwa to mniej niż mrugnięcie powiek... Błysk... Widzę błysk wydobywający się z czeluści mojego umysłu... Tak. Tak to jest to... Moja ręka wyciąga się w stronę przeciwnika... Zrobiłem to... Widzę w jego oczach zdziwienie, lecz również szacunek. Nie ma dokąd uciec... musi... musi się poddać. Tak jak zwykle... Musi to zrobić, gdyż to ja jestem w tym "rozdaniu" lepszy... To on popełnił błąd już na początku.

Poddał się... Zaczęło dzwonić mi w uszach. Przypomniałem sobie... Teraz mam matematykę, a mój przeciwnik (kuzyn) fizykę. Zbieramy pionki z planszy i ruszamy do naszych klas...

Oto zwycięska partia shougi zakończyła się równo z dzwonkiem na lekcję ... Jego król został zmatowany...


To wpis z mojego gramsajta, ale krótkie opowiadanie (może opis)... Proszę o przeczytanie i ocenienie tego (napisałem to w kilkanście minut pod wpływem impulsu dzisiaj... znaczy się już wczoraj).

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Ciężko ocenić taki tekst, więc powiem tylko - za dużo wielokropków. Rozumiem, że taka była koncepcja i chciałeś w ten sposób oddać proces myślenia nad kolejnym ruchem oraz ogólnie refleksyjny charakter utworu, ale jest ich po prostu za wiele. Zresztą, po dopisku na końcu widać, że nadużywasz ich nie tylko w tekście literackim.

Kilka (mało) zapomnianych przecinków, niepotrzebne cudzysłowy. Kilka literówek. Zrzucam to na karb późnej pory.

A sam tekst - zwyczajny. W porządku, bez rewelacji. Jak pisałem, trudno ocenić tego typu utwór. Nie widzę też sensu przedstawiania go do oceny.
Opanuj wielokropki.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Dnia 19.01.2009 o 00:46, VBone napisał:

Ciężko ocenić taki tekst, więc powiem tylko - za dużo wielokropków. Rozumiem, że taka
była koncepcja i chciałeś w ten sposób oddać proces myślenia nad kolejnym ruchem oraz
ogólnie refleksyjny charakter utworu, ale jest ich po prostu za wiele. Zresztą, po dopisku
na końcu widać, że nadużywasz ich nie tylko w tekście literackim.

Kilka (mało) zapomnianych przecinków, niepotrzebne cudzysłowy. Kilka literówek. Zrzucam
to na karb późnej pory.

A sam tekst - zwyczajny. W porządku, bez rewelacji. Jak pisałem, trudno ocenić tego typu
utwór. Nie widzę też sensu przedstawiania go do oceny.
Opanuj wielokropki.


Ja kocham wielokropki. :) Pozwalają na wiele swobody i tym przeważnie charakteryzują się moje teksty (szczególnie krótkie, w których jest raczej więcej o myśleniu), ale w dłuższych tekstach stosuję się do twej rady, bo to by dziwnie wyglądało jeśli pół tekstu byłoby wilekropkami.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Zastanawiam się czy mógłbym tutaj zamieścić wstęp do mojej prezentacji ustneji na polski i stwierdziłem, że tak bo temacik nie wymarł i często/gęsto ktoś komentuje dany tekst więc wrzucę swoją pracę
TEMAT: "Scharakteryzuj porównawczo obrońców ojczyzny w wybranych utworach literackich"

„Lalka”- Stanisław Wokulski jako obrońca ojczyzny nie walczący ogniem i mieczem lecz pracą organiczną.
„Ludzie bezdomni”- Judym tak samo jak Wokulski
„Krzyżacy”- Zbyszko z Bogdańca jako prawy rycerz bez zmazy i skazy
„Potop”- Andrzej Kmicic jako postać skomplikowana- na początku dbający o własne korzyści awanturnik, a później wierny królowi i Polsce sługa. Dynamizm, wewnętrzna przemiana, trudny charakter, przezwyciężanie własnych słabości, wad, charakteru.

WSTĘP
Na samym początku swojej prezentacji chciałbym powiedzieć dlaczego wybrałem ten temat. Otóż, walka w obronie Ojczyzny zawsze mnie interesowała . Poświęcenie własnego szczęścia, a często nawet życia, jest mi znacznie bliższe niż warcholstwo i opieszałość. Bohaterowie, których mam zamiar przedstawić, wbrew pozorom nie mają tylko jednego celu, a ich motywacje są skomplikowane. Poza tym walczą w obronie wspaniałych ideałów takich jak: honor, wolność lecz także dobro i sprawiedliwość społeczna.
Motywacje i sposób obrony ojczyny przed zagrożeniami zmieniał się w zależności od epoki w której żył dany bohater i tak np. w romantyzmie przeważały tendencje narodowowyzwoleńcze, powstańcze. Jednak klęski kolejnych powstań utwierdziły Polaków, że droga do odzyskania niepodległości nie wiedzie poprzez walkę zbrojną, lecz poprzez stopniowe reformy państwa, umacnianie jego siły dzięki pracy organicznej. I choć nikogo nie da się jednoznacznie sklasyfikować, chciałbym przedstawić właśnie te dwa typy, wzorce postaci i ich sposób walki w obronie ojczyzny.
Zacznę od Andrzeja Kmicica- niezwykle charyzmatycznej postaci wykreowanej przez Henryka Sienkiewicza.

Doradzicie mi coś bo nie wiem jak się zabrać za tą pracę:( Będę pisał na podstawie wymienionych książek ew jeszcze innych...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

http://www.adoracja.fora.pl/ To nowopowstałe forum dla młodych twórców, którzy mogą tu się wykazać umiejętnościami oraz wziąć udział w pewnym Projekcie, który może nawet zaowocować wydaniem antologii - jeśli twórcy się postarają, rzecz jasna.
Zapraszam serdecznie.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Siema. Postanowiłem dodać swoje opowiadanko. Znane z mojego gramsajta, ale chciałem się dowiedzieć jak wypadam wśród VIP-ów.

Solvar - Uśmiercenie Alphyso Aluz''a
Gdy czytacie słowa zapisane na kartach tej księgi – ba, nawet nie wiem czy w ogóle ktoś je przeczyta – ja będę już martwy, a po Pradawnym Rodzie Aluz nikt nie będzie pamiętał. Jednak postanowiłem zapisać tutaj jak zakończyła się era tego wielkiego rodu. Najpierw jednak tym, którzy o Aluzach nigdy nie słyszeli, opowiem coś ważnego. Mamy nadzwyczajne zdolności. Możemy żyć przez całe wielki – zabić nas można jedynie poprzez pocięcie nas na kawałki, a każdej części ciała zakopanie w ziemi. Dzięki temu wielu nazywa nas półbogami. Cóż… Może to i prawda, ale to nie jedyna nasza cecha łącząca nas z tymi istotami. Ważną rolę odgrywa Torii. To już rzadka zdolność, ale odnotowano ją tylko w przypadku Aluzów. Każdy Aluz był w połowie nieśmiertelny, ale nie każdy miał w oku Torii. Ja znałem osobiście tylko trzy osoby, które posiadały tę niezwykłą zdolność. Polega ona na tym, że w oku pojawiają się cienkie wiązki krwi odchodzące od powiek i dochodzące do źrenicy. Sama tęczówka też staje się krwisto czerwona. Wtedy, można dowolnie przybliżać i oddalać wzrok, wykrywać automatycznie słabe punkty przeciwnika i przewidywać niedaleką przyszłość. Jednak jeśli Torii jest bardzo rozwinięte, można kopiować ruchy przeciwnika, a nawet czytać w myślach! Odnotowano także inne, jeszcze potężniejsze cechy Aluzów, ale to jest tutaj nieistotne. Tutaj będzie napisane jak umarłem i zostaną zdradzone bardzo ważne informacje dotyczące dorobku mojego życia i przedmiotów, które niegdyś należały do mnie, ale niech nikt nie myśli, że pomoże mu to w ich odnalezieniu.

Cała ta przygoda zaczęła się od nietypowego listu. Jak zawsze siedziałem sam w swojej wieży, zajmując się badaniami. Zawsze to robiłem. Po całym budynku walały się starożytne księgi, rozmaite eliksiry, oraz różne magiczne przedmioty. Na wielkim podeście, zamknięte w chronionej czarami fiolce, w eliksirze ochronnym pływało moje oko. Trzecie oko z Torii. Nie chciałem go tracić. Można by powiedzieć, że miałem obsesję na punkcie mojego oka. Zawsze lękałem się, że ktoś mi je ukradnie, dlatego ochroniłem je potężnymi czarami i sprawiłem sobie nowe, normalne oko. Tamtego od ponad trzech tysięcy lat nie używałem. Jako nieśmiertelny organ nie obumarło, ale było całkiem sprawne. Jednak nie pamiętam nawet jakie to uczucie używać Torii. I tak, gdy siedziałem okrążony rozmaitymi księgami i magicznymi zwojami usłyszałem donośne pukanie do drzwi. Zakląłem cicho i zszedłem po spiralnych schodach na dół. Z każdym moim krokiem schody okropnie skrzypiały. Zdjąłem po drodze jakąś pochodnię ze ściany, gdyż było bardzo ciemno, a poza tym w razie niebezpieczeństwa mógłbym się nią obronić.
Otwarłem drzwi. Stał tam młody chłopiec z krótkim mieczem przy pasie. Jako, że byłem okropnie wyczulony na punkcie spiskowców spojrzałem ja jego miecz.”Ze stali” pomyślałem „To nie jest żaden spiskowiec…”.
-Czego tu szukasz? –zapytałem z nieukrywaną ironią głosie
-Szukam Solvara – powiedział chłopiec – To ty jesteś, nie?
-Zależy o co chodzi…- odpowiedziałem takim tonem, jakby mnie nie obchodziło co ten chłopiec ma do przekazania. W rzeczywistości okropnie mnie ciekawiło po co mnie szuka.
-No to masz tu list – rzucił mi pod nogi zwinięty kawałek papieru oznaczony znakiem Rodu Aluz.
-Podnieś to!- powiedziałem donośnym głosem, aby pokazać mu, kto tu naprawdę rządzi.
-Bo co?! – spytał drwiąco chłopiec i ukradkiem położył rękę na mieczu.
-Bo…- wykonałem kilka gestów – To!
Chłopiec krzyknął, gdy nagle z ziemi wyrosły długie pnącza i obwinęły się wokół niego ściskając go coraz mocniej.
- To za zniewagę gnoju…-mruknąłem schylając się po list. Po chwili patrzenia na krzyczącego chłopca pstryknąłem palcami a mój oponent puszczony przez rośliny uciekł w dal.
„Eh… Alphyso pewnie by mu roztrzaskał czaszkę” pomyślałem przypominając sobie wspólne wyprawy po Wybrzeżu z Alphyso.

Zamknąłem drzwi od wieży i podreptałem leniwie na górę. Gdy wreszcie usiadłem w swoim wygodnym fotelu i rozwinąłem list. Przy jego czytaniu szczęka mi opadła. Jego treść brzmiała:

Witaj Solvar!

Nie będzie to dla ciebie miły list. Otóż jutro wieczorem masz się zjawić w podziemiach nieopodal domu Ghade’a . Alphyso chce się wyrzec Rodu Aluz.

Ty musisz się tam zjawić i wykonać przeniesienie duszy, jako Elitarny Kapłan Mroku.

Alphyso będzie normalnym człowiekiem bez żadnej mocy – jako Podpora Aluzów wraz z jego śmiercią umrze także Pradawny Ród Aluz, w tym my. Jednak to jego decyzja i wszyscy go mimo wszystko bardzo szanujemy.

Dlatego też jutro musisz tam koniecznie być i musisz się pogodzić z tym, że już nigdy nie zobaczysz tego świata. Widocznie taka była wola Stwórcy.

Pozdrawiam Ci ę

Xalherro


Uderzyłem pięścią w stół i zakląłem głośno. Nie mogłem w to uwierzyć. Wszystko co stworzyłem przez ponad pięć tysięcy lat życia na tej ziemi zniknie razem ze mną. Zastanawiałem się, czy uciec jak tchórz i dalej kontynuować dzieło mojego życia, czy spełnić wolę Alphyso i zakończyć jego żywot.
Chwyciłem butelkę z ale, która leżała koło książek i pociągnąłem z niej potężny łyk. W sumie nie wypadało mi się tak bać, jako że jestem Elitarnym Kapłanem Mroku. Powinienem uszanować wole Alphyso – jednego z moich najcenniejszych i największych przyjaciół jakich poznałem w moim niekrótkim życiu. Powoli zmiąłem list i odrzuciłem go na biurko, pomiędzy inne szpargały jakie tam miałem. Patrząc przez brudne okno widziałem, że nie zostało mi zbyt wiele czasu. Słońce chowało się za horyzontem, a ja cały czas wlepiałem wzrok w pomięty list. Mimo, że byłem całkiem mądrym… ekhm, człowiekiem, to nie wiedziałem co zrobić w tej sytuacji. Nie umiałem wybrać, co by było słuszną decyzją.
Wreszcie, gdy słońce znikło całkowicie, i moją komnatę okrył zmrok zacząłem się przygotowywać, na swój koniec. Umyłem się, ubrałem odświętne szaty a nawet przygotowałem oko Torii. Próbowałem wystroić się tak, by wszyscy inni kapłani widzieli mnie od najlepszej strony nawet teraz, kilak godzin przed śmiercią. W końcu nadszedł czas, by wyruszyć w drogę. Nie chciałem się poniżać do tego stopnia, by podróżować na piechotę – lepszym pomysłem było użycie czarów.
Pogrzebałem chwilę w mojej sakiewce na komponenty magiczne. Szybko odnalazłem złoty pył, który był mi potrzebny do tego zaklęcia. Przez całe życie oszczędzałem wszystkie rekwizyty potrzebne do czarowania ryzykując niepowodzenie czaru, lecz teraz, gdy już niebawem miałem pożegnać się z życiem nie żałowałem niczego. Sypnąłem pył na ziemię i szybko wyszeptałem magiczną inkantację podnosząc przy tym ręce do góry. Magia przeniosła mnie przed wspomnianą w liście od Xalherro jaskinię. Podszedłem do niej powoli i zaglądnąłem do środka. W tym momencie zawahałem się nad moją decyzją. Szybko jednak rozwiałem te myśli wiedząc, że jest to nieuniknione. Zszedłem do środka po niechlujnie ociosanych schodach i stanąłem przed dużymi drewnianymi drzwiami. W jaskini nie było żadnego źródła światła, więc musiałem rozjaśnić sobie drogę magią. Ostrożnie uchyliłem drzwi do dalszej części groty.


Komentujcie. Krytyka mile widziana ;]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Zbliża się wieczór. Siedzę w fotelu, myślę. Pracuję.
Podchodzi moja żona.
- Kochanie, kolacja. Zjesz z nami? Dzieci już siedzą przy stole.
Wzdycham, patrzę jej w oczy i odzywam się w te słowa:
- Czy lód ostateczny skuł wrzące wody Pacyfiku? Czy Atlantyda z dna mórz się podźwignęła i lud z niej ruszył straszny i potężny, niosąc śmierć rodzajowi człowieczemu?
Odpowiedzi nie czekając, wstaję, podchodzę do stołu i siadam. Żona z lewej, poza tym synowie. Poprawiam siad i zabieram się do sprawdzenia rozłożenia sztućców, ale nie dane mi to; słyszę głos damski.
- Kochanie, podasz mi sól? Za daleko położyłam i…
- Żono ma! Jeśli pragniesz, bym jeszcze kiedyś w zmysłów ekstazie skubnął twój rozkoszny zauszny dzyndzelek, poskromisz w tej chwili swój język!
- Bogdan, nie przy dzieciach…
- Kara twoja RAZ!
Spuściła wzrok, przygładziła obrus. Zlustrowałem stół, masło jest, sól stoi, chlebek pokrojony. Nagle po prawej ktoś zaczął się wiercić, tak, to Marcin, młodszy mój syn. Zdążyłem zacisnąć zęby.
- Tato, dlaczego znowu jesteś taki? Możemy zacząć jeść? Czy…
- Synu! Czy to walenie szatańskiego tarana we wrota Piotrowe zmusza cię do mówienia? Czy w rzeczy samej wieść ta niecierpiąca zwłoki drgawkami swej istoty pcha się na usta twoje, przełamując wolę milczenia ciosem zdradzieckim a celnym?
Zgarbił się.
- Nie, tato.
- Kara twoja RAZ!
Usiadł prosto. Spoglądam przed siebie, starszy siedzi, patrzy mi w oczy. Ręce równo, miednica pionowo, kędzior zaczesany. Usta przylegające, wzrok spójny. Tak trzymać.
Patrzę jeszcze raz na stół, nie dokończyłem. Szyneczka na spodeczku, twaróg na talerzyku, miód w miseczce.
Prawie.
Wypieram jeszcze ćwierkanie za oknem, nie ma ćwierku, nie ma wróbla, nie ma ogrodu, nie ma okna.

Spokój.


Bo w życiu są rzeczy ważne – i ważniejsze.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Dnia 10.02.2009 o 00:08, DJ Szlafrok napisał:

Krótko - o kurczę. Świetna praca, bardzo miło się to czyta, ino przykrótkie jakieś. Jak
rozumiem, tworzył będziesz dalej? ;- )

Dzięki :-) Będę, będę. Piszę krótkie rzeczy, gdyż wierzę w pracę nad każdym zdaniem, co uniemożliwia pisanie długich tekstów w sensownym czasie. No i widzę już np. trochę błędów stylistycznych i rytmicznych w moim tekście - może Ty też coś dostrzegasz? Wieczorem postaram się umieścić w tym wątku "poprawioną" wersję; zobaczymy, czy naprawdę będzie poprawiona, czy też popsuta.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Dnia 10.02.2009 o 11:31, Elwro napisał:

No i widzę już np. trochę błędów stylistycznych i rytmicznych w moim tekście - może Ty też coś dostrzegasz?


Nawet jeśli dostrzegam, to nie mam zamiaru Cię za to krytykować, bo taka jest natura krótkich nowel. Masz szansę na pokazanie się ze swojej strony, tworzysz swój styl. No i nie wiem, jak można przyczepić się do rytmiki w tekście epickim pisanym prozą. :- )

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Dnia 10.02.2009 o 12:16, DJ Szlafrok napisał:

> No i widzę już np. trochę błędów stylistycznych i rytmicznych w moim tekście - może
Ty też coś dostrzegasz?

Nawet jeśli dostrzegam, to nie mam zamiaru Cię za to krytykować, bo taka jest natura
krótkich nowel.

Krótkie teksty też powinny być pozbawione błędów, zresztą w długich formach mniej rzucają się one w oczy. Wskazanie błędu to nie od razu krytyka, a swoją drogą każdy, kto cokolwiek upublicznia w sieci powinien być na krytykę otwarty.

Dnia 10.02.2009 o 12:16, DJ Szlafrok napisał:

Masz szansę na pokazanie się ze swojej strony, tworzysz swój styl. No
i nie wiem, jak można przyczepić się do rytmiki w tekście epickim pisanym prozą. :- )

Proza też ma swoją rytmikę. Opisy, dialogi... każda forma wypowiedzi literackiej ma rytm, co najlepiej widać wtedy, gdy się tego rytmu nie zachowa. Np. zwróć uwagę na to, że (groteskowa oczywiście) wypowiedź


Czy w rzeczy samej wieść ta niecierpiąca zwłoki drgawkami swej istoty pcha się na usta twoje, przełamując wolę milczenia ciosem zdradzieckim a celnym?


zyskuje, jeśli wyrzuci się z niej "w rzeczy samej":


Czy wieść ta niecierpiąca zwłoki drgawkami swej istoty pcha się na usta twoje, przełamując wolę milczenia ciosem zdradzieckim a celnym?


a zmiana ta ma właśnie charakter rytmiczny.


Nowej wersji tekstu na razie nie będzie, gdyż natrafiłem na problem. Otóż widzę w tekście właściwie tylko jeden poważny zgrzyt: w środku nie wiadomo dlaczego przechodzę z czasu teraźniejszego na przeszły. Rozwiązanie, które wydawałoby się najprostsze, czyli zmiana czasu na teraźniejszy, nie jest chyba najlepsze, gdyż mam tam czasownik "przygładziła". W formie teraźniejszej to chyba "przygładza" (jestem w górach, daleko od słownika i nie mogę sprawdzić; w każdym razie "gładzi" to nie ten sens), co chyba nie brzmi najfortunniej. Cały fragment wygląda wtedy tak:


"Spuszcza wzrok, przygładza obrus. Lustruję stół, masło jest, sól stoi, chlebek pokrojony. Nagle po prawej ktoś zaczyna się wiercić, tak, to Marcin, młodszy mój syn. Zdążam zacisnąć zęby."


No i zagwozdka - może jednak tę zmianę czasu w środku tekstu można zostawić?

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Utwórz konto lub zaloguj się, aby skomentować

Musisz być użytkownikiem, aby dodać komentarz

Utwórz konto

Zarejestruj nowe konto na forum. To jest łatwe!


Zarejestruj nowe konto

Zaloguj się

Masz już konto? Zaloguj się.


Zaloguj się
Zaloguj się, aby obserwować