Zaloguj się, aby obserwować  
GeoT

Kącik pisarzy

946 postów w tym temacie

Nie róbmy z tematu stricte przedszkolnej wymiany zdań. Z ciężkim sercem wystukałem owe słowo na ''T'' w celu określenia Twoich poczynań - czasami jednak należy nazwać rzeczy po imieniu. Nie wiem czy sugerować się ''90'' przy nicku, jeśli tak - to zamilknę z wiadomych powodów. Wierzę jednak w Twoje umiejętności, natomiast zgrywanie mało wyedukowanego osobnika mało kogo bawi.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Dnia 02.06.2009 o 22:36, Whiteman napisał:

Nie rozumiem w ogóle jaki cel ma zabawa w recenzentów


Co do poziomu hobgoblina90 wypowiadać się nie będę, bo jest chyba oczywisty. Swoimi "recenzjami" chciałem pobudzić do bardziej wytężonej pracy nad swoim pisaniem. Jakiś poziom w końcu trzeba mieć. Ale zawsze można doradzić coś lub nakierować na właściwe tory. ;)

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

żeby wrócić do tematu tej dyskusji zamieszczę, kawałek (dosyć obszerny) swojego dzieła. Polecam wcześniej przeczytać "Iveliosa", który znajduje się kilka stron wcześniej w tym temacie. Opowiadanie nie ma jeszcze tytułu.

- Rhyyyko! Rhyyyko! Rhyyyko! – rozległo się wołanie kilku szorstkich i już lekko wstawionych głosów, gdy pół-ork o potężnej posturze przychylił do swoich warg kolejny kufelek piwa. Uczynił to z pewnymi trudnościami, spowodowanymi wlaniem w siebie znacznej ilości złocistego trunku. Lecz po paru próbach, udała mu się owa, trudna sztuka.
- Haa! Haa! – zarechotał lekko przytyły jegomość, któremu piana bieliła się na brodzie i wąsach. – Trzęsiesz się jak stara kobyła! – rzucił do Rhyka, a większość zgromadzonych wybuchła dzikim śmiechem
- Za – za –rrraz zzzobba – czymy kto będzie się śmiał – wychylił ciurkiem napój. Podszedł do brodacza. Wziąwszy zamach obdarzył go silnym ciosem w owłosioną twarz. Poszkodowany poleciał na stół, stojący za nim. Mebel nie był przystosowany do tego typu praktyk, więc rozleciał się niczym domek z kart. Brodacz powoli podniósł się i rozmasował obity policzek.
- Tak chcesz się bawić szelmo. A masz – zawył, ciskając kuflem w Rhyka. Mieszaniec uniknął niecelnego ataku, jednakże pocisk ugodził stojącego nieopodal człowieka o fizjonomii tępego rębajły. Wzburzył się niemiłosiernie.
Okamgnienie później pojedynek przeobraził się w małą bitwę, angażującą wszystko co znalazło się pod ręką. Kufle latały. Krzesła i pozostałości po stole rozbijały się na ciałach rozbójników, a pięści służyły za powszechny środek wyrazu. Nie szczędzono kopniaków. W pomieszczeniu wyło jak w ulu.
~~~~~*****~~~~
Mryd wyciągał nogi najszybciej jak tylko mógł. Sił brakło, ale jaskinia, która była kresem jego wypadu, zbliżała się z każdym uderzeniem serca.
- Niech to szlag! Za mało się przyjrzałem.... Trza być gotowym – rozmyślał mężczyzna, będący w sile wieku. – Troje ich było. He, He, łatwo pójdzie... Co tam się wyprawia do jasnej cholery! – zaklął, gdy do jego uszu dobiegły krzyki „biesiadników” z jaskini. – Z tą bandą bydlaków są same problemy – wiedział co mówi, gdyż po każdych udanych łowach, zbóje hucznie je świętowali. Gorzałka lała się strumieniami, a siniaki „zdobiły” twarze.
Mryd wyważył kopniakiem prowizoryczne drzwi i ryknął na całe gardło: „Milczeć bando idiotów!”. Zgromadzeni ucichli natychmiastowo, albowiem strasznie lękali się swojego wodza. Za krępy nie był, ale jak wpadł w szał, nie szczędził razów nikomu.
Towarzystwo pozbierało się z podłogi, nierzadko podtrzymując się, by znów nie wylądować na niej.
- Od razu lepiej. Macie szczęście. Robota czeka. Inaczej już byście łapali się za swoje rzycie! Gotować się!
Tej komendy nie trzeba było dwa razy powtarzać. Banda wyjęła z komórek „narzędzia” potrzebne do napadu. Przyodziała zwierzęce skóry i wybiegła z jaskini.
Oddział zatrzymał się kilkaset kroków dalej na przełęczy, przez którą biegła droga. Łączyła ona dwa miasta znajdujące się po przeciwnych stronach Szorstkich Gór. Drogę stanowiła wydeptana ścieżka, zarośnięta po bokach przez bujne krzewy. Owe zarośla stanowiły wspaniałą osłoną przed wzrokiem, szczególnie po zmierzchu.
Zgraja podzieliła się na dwie części i wyciągnęła broń. Ukryła się chyłkiem pomiędzy roślinami, czekając na niczego niespodziewających się jeźdźców...
~~~~~*****~~~~
Kurz leniwie wzbijał się pod końskimi kopytami. Trzy kare wierzchowce wiozły na grzbietach cztery postacie. Jedną z nich była średniego wzrostu kobieta, o długich falistych włosach. Trzymała się prosto w siodle. Pasek przewieszonej ukośnie przez plecy torby, opinał luźną koszulę, podkreślając kobiece kształty. Spokojna i miła z wyrazu twarz, odwrócona była w kierunku mężczyzny, jadącego nieopodal.
Ów człowiek wpatrywał się w drogę, którą miał przed sobą. Przewieszony przez plecy miecz stukał o żelazną kolczugę. Bujną czuprynę rozwiewał wiatr. Na ostatnim, najniższym koniu, siedział krasnolud o dumnym wyrazie twarzy. Z daleka przypominał pękatą beczkę. Natomiast długa, pleciona w warkocze broda, stanowiła przedmiot prawdziwej chluby jej posiadacza.
O plecy beczko- kształtnego opierał się humanoid, wyróżniający się najmniejszym wzrostem z całej czwórki. Kolorowe ubranie przyciągało wzrok, jak ul pszczoły. Zręczne palce jeździły po strunach lutni, wydobywając z niej melodyjne dźwięki.
- „Oj dziewko, oj dziewko podejdź do mnie proszę,
siedzę tu długo, samotności już nie zniosę.
Oj dziewko, oj dziewko nalej piwa mi,
a rychło spełnię najskrytsze twoje sny.
Popijem, zatańczym, będzie wielce wesoło,
i chyłkiem skryjemy się za stodołą....”
- Świszczek przestań śpiewać te durne piosenki, bo roztrzaskam ci to przeklęte pudło o twój łeb – zagroziła śpiewakowi zirytowana Kristina.
- Nie bądź kobito taka sztywna. Trza troszkę umilić długą drogę – brodacz starał się ją uspokoić.
- Jesteś nie lepszy od tego rozpustnika. Tylko piwo i uciechy wam w głowie szumią! Nic poza tym!
- Ech, jak tylko wyruszamy w jakąś podróż, to zawsze jest to samo – wtrącił niespodziewanie Redin – Mam tego wszystkiego dość! – popędził konia i oddalił się o kilkanaście stóp. Dalej beznamiętnie wpatrywał się w ścieżkę.
- Co za wesz go ugryzła... – Świsczek przestał grać i wsadził lutnię do sakwy, zawieszonej przy siodle.
- Nie wiem co to za wesz, ale musiała ugryźć bardzo głęboko... Zmienił się odkąd opuściliśmy Derwood.- pełen troski głos załamał się. Dziewczyna padła w zamyślenie....
- Może nieborak zakochał się w jakiejś białogłowie i w niesmak mu, iż musiał ją opuścić.
- Nie. Zauważyłabym to. Mam nadzieję, że wkrótce dojdzie do siebie....
- Redin! Toporek! – niespodziewanie przerwał rozmowę krasnolud. Lecz było za późno. Wojownik zdążył jedynie odkręcić głowę. Ostry ból przeszył jego lewe ramię. Siekierka wbiła się dosyć głęboko uszkadzając mięsień. Złapał za trzonek, pociągnął i stęknął. Grymas boleści zawitał na twarzy.
Towarzysze wyciągnęli broń. Ulryk niespokojnie kręcił głową, starając się wypatrzyć kogoś w zaroślach. Kristina wyjęła z juków mały flakonik z zieloną substancją i cisnęła nim gęstwinę. Szkło rozbryzło się, jednakże nic poza tym nie usłyszano.
Coś zawarczało w powietrzu. Była to salwa rzuconych toporków. Część szczęśliwie chybiła, innych uniknięto... Ranny krzyknął. Złapał się za brzuch, brocząc rękę we krwi. W ślad za „ostrzałem”, z krzaków wypadła zgraja, poubieranych w niechlujnie zszyte skóry, ludzi i pół-orków.
-AAAA!
-ZABIĆ PSY! – hałaśliwe krzyki towarzyszyły mknącym zbójom. Potrząsali toporami i kijami.
Redin wydobył z trudem miecz z pochwy. Uderzył nogami konia w boki i skierował go w część bandy. Krasnolud rycząc w niebo głosy, uniósł swój żeleziec w górę. Zaszarżował na trzech oprychów, równocześnie wywijając sprawne młyńce swoją bronią. Na łotrów padł strach.
- Co ty robisz przeklęty brodaczu! Roztrzaskam przez to moją lutnię...
- Zamknij się, bo twa kapucyna rozbita będzie – rzucił z gniewem.
- Ech... – wyksztusił z siebie gnom i poprawił w dłoni swą ręczną kuszę. Naciągnął bełt i wystrzelił. Jednakże zrobił jakby od niechcenia. Stwierdził, iż jego mocarny przyjaciel zrobi całą krwawą robotę za niego. Wszak śpiewak nie przywykł do zabijania.
Ciemność nocy rozjaśniała się chwilami. Kristina przywoływała zręcznymi ruchami ławice piorunów. Niezmiernie przestraszyło to napastników. Spodziewali się przecież łatwego łupu...
Ranny Redin ciągle uszczuplał ich szeregi, ale walka skrajnie go wyczerpała. Okaleczone miejsca dokazywały, aż w końcu spadł zemdlały na ziemię...
Gnom zauważył to. Załadowawszy rychło kuszę, wystrzelił. Bełt zaśpiewał w powietrzu. Utknął w szyi masywnego mieszańca, chcącego dobić leżącego. Zwalił się tuż obok leżącego człowieka. Wkrótce reszta kompanii również dostzregła co się stało. Doskoczyli na wierzchowcach. Okrążając Redina chcieli nie dopuścić żadnego ze zbirów. Przeciwnicy stracili ponad połowę ludzi.
Rhyko gwizdnął na odwrót, wiedział bowiem, że nie uda już mus się nic wskórać. Reszta watahy też nie miała chęci do dalszej walki. Rozbiegli się we wszystkie strony, by uniknąć losu pozostałych. W Ulryku krew zawrzała. Tak spiął konia, aż ten stanął dęba, a Świszczek zleciał na ziemię. Z ust śpiewaka wypłynął potok niewybrednych obelg. Krasnolud nawet ich nie usłyszał, za bardzo skupił się na dogonieniu uciekających. Pojedyncze pioruny, wysyłane przez czarodziejkę, pomagały w dziele Ulryka. Gnom rozcierał obite plecy i pośladki. .
Pogoń nie trwałą długo. Na nic się nie zdały błagania o litość. Za naruszenie spokoju, wojownik surowo karał, brocząc ostrze we krwi. Wrócił dopiero wtedy, gdy był pewny śmierci wszystkich nieprzyjaciół. Kobieta z gnomem opatrywali przyjaciela. Miał zamknięte oczy. Jego serce biło w piersi, lecz już co raz słabiej.
Brodacz posiadał trochę gorzałki. Wyciągnął butelkę z juków, odkorkował ją i część wylał ostrożnie na rany. Uszkodzone miejsca zostały dokładnie obandażowane płótnem przez gnoma, a krasnolud wlał resztę alkoholu w rozchylone usta opatrywanego.
- Jest osłabiony, lecz wylezie z tego. To hardy kawał chłopa – rzekł, ujrzawszy posępną twarz towarzyszki.
- Masz rację, nic mu nie będzie, już nie raz wychodził z podobnych opresji – dodał najmniejszy.
Kristina otarła łzy i pociągnęła donośnie nosem. Wiele zawdzięczała temu człowiekowi. Gdyby nie on, najpewniej już by nie żyła...
~~~~~*****~~~~
Noc spowiła okolicę. Chmury zakryły niebo, więc nie można było dostrzec srebrnego blasku księżyca. Panowała nieprzenikniona ciemność...
- Lepiej nie zostawajmy tu zbyt długo. Coś jeszcze może się do nas przyplątać – zaproponowała czarodziejka. – Jak daleko jest stąd do najbliższego miasta?
- Pół dnia drogi przy równym tempie – odparł gnom – Nie wiesz gdzie zniknął Ulryk? Nie mogę go dostrzec...
- Nie wiem...
Brodacz udał się ze swoim toporem pod górę. Ciemność mu nie przeszkadzała – był przyzwyczajony do mroku. Upatrzył kilka solidnych gałęzi, które nadawałyby się jako rusztowanie do noszy. Ranny nie mógł utrzymać się w siodle, więc jakoś trzeba było go przewieźć.
Odgłos rąbanych gałęzi zagłuszył ciszę. Chwilę później krasnolud powrócił z kijami oraz skórzanymi ubraniami, zabranymi poległym. Zmajstrował proste nosze. Przywiązawszy je do najwyższych koni, dźwignął Redina i położył go na nich.
- Ruszamy – rzekł krótko, gramoląc się z trudem na zbyt wysokiego konia. Zaklął, gdy okazało się, iż nie dosięga nogami strzemion. Reszta drużyny bez słowa dosiadła swoich wierzchowców. Ruszyli dalej, lecz byli senni i wyczerpani.
~~~~~*****~~~~
Uporczywe jęczenie obudziło niewyspanych. Ranny odzyskał przytomność, lecz nie miał zbyt dużo siły. Wystarczyło mu jej tylko, by wydać kilka bliżej nieokreślonych dźwięków.
Ulryk nie zmrużył oka minionej nocy – czuwał nad bezpieczeństwem innych. Na szczęście nie było sytuacji, wymagającej nadzwyczajnych środków.
- Musimy się zatrzymać. Konie ledwie człapią – rzekł.
Świszczek i Kristina przytaknęli. Wodzili oczami po okolicy w poszukiwaniu dogodnego miejsca.
Droga, usypana kamieniami o różnorakiej wielkości, wiodła łagodnie w dół. Góry przechodziły w wyżyny, a w odległości kilku mil rozległa, leśna ściana łączyła się z niebem na horyzoncie. Słońce srogo grzało, czyniąc podróż trudniejszą do wytrzymania.
- Gnomie przejedź się i zobacz, czy nie ma tam jakiegoś strumyka. Trza się trochę odświeżyć i napoić – gnom z surowym wyrazem twarzy, zmierzył krasnoluda, lecz nie dyskutował. Poklepał swego konika i kłusem ruszył naprzód. Skały i porastające zbocze krzewy zasłaniały widok, jednakże znalazł kamieniste zbocze, po którym koń bez trudu mógłby wjechać. Dostał się na nie i począł wodzić wzrokiem po horyzoncie. „Las, las, las... Wszędzie cholera las... Zaraz, chwileczkę... Coś błękitnego.... Rzeka!” pomyślał w duchu. Oblicze mu rozjaśniało, a z ust nie schodziła radosna pieśń:
- Hej radosną nowinę niosę wam,
błękitna toń płynie w dali.
Hej rychło pędźmy tam,
Byśmy z pragnienia nie pomarli.
Szybko pochwycili o co się rozchodzi i nie bacząc na nic, poganiali swoje zmęczone szkapy. Po kilkunastu tchnieniach wiatru dopadli wymarzonej rzeki i rzucili się w błękitną toń wody, zrzucając swoje wierzchnie ubrania. Opili się orzeźwiającego płynu za wszystkie czasy.
- Na dziewięć piekieł! Zapomnieliśmy o Redinie! – krzyknęła z niemałą bojaźnią całkowicie mokra kobieta. Jej najmniejszy towarzysz nawet tego nie usłyszał – tak był pochłonięty kąpielą. Jeno krasnolud przerwał świętowanie i zajął się rannym. Zaniósł go do wodopoju i ostrożnie zwilżył mu twarz, ramię i brzuch.
Wzburzając wodę, czarodziejka podbiegła do mężczyzny, który spoczął przy brzegu, maczając nogi.
- Wszystko w porządku? Mam nadzieję, iż lepiej się czujesz biedaku.
- Tak, już mi lepiej.
- O twoje ramię już wygląda trochę lepiej niż ostatnio. Na pewno rychło wróci ci twa dawna zręczność...
- Wystarczy już odpoczynku. Wszyscy napili się, jedziemy. O w mordę! Już siedzisz! Na moją brodę, jak wspaniale. Będziesz jechał bez noszy, na swojej szkapie. Mam już jej po dziurki w nosie...
Popatrzył na brodatą „beczułkę” obojętnie i wymamrotał: „Jak chcesz...”.
- Rusz gnomie swoją rzyć. Jedziemy!
- Przeklęty, sztywny grubas, nic nie da się nacieszyć. Ech niech to szlag.... – poskarżył się w duchu rozłoszczony śpiewak.
~~~~~*****~~~~
Krótki odpoczynek wprowadził bohaterów w błogi, radosny nastrój. Śmiechu i żartobliwych rozmów nie było końca. Karzełkowaty artysta wyciągnął nawet swą lutnię, akompaniując do rubasznej piosenki o zabawie i kobiecych krągłościach. O dziwo Kristnia również przyłączyła się, dodając swój łagodny głos razem z twardym i ochrypłym „śpiewem” krasnoluda. Tylko Redin jechał nie zwracając na to wszystko uwagi...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

I to się chwali i ceni - moje uwagi były wygłoszone tylko i wyłącznie do niezwykle utalentowanego erudyty. Sam temat o ile nie będzie obfitował w takowe bełkoty jest jak najbardziej wskazany.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Dnia 01.06.2009 o 00:09, Smocza napisał:

Widzi ktoś tu wiersze? :/


Ja widzę. Prawie tak dobre jak moje, będzie z niego poeta :)

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Dnia 02.06.2009 o 22:38, hobgoblin90 napisał:

lol, jakos moj wujek polonista powiedzial, ze calkiem calkiem a w tym pc nie mam worda
niestety... a nawyzwanie mnie trollem jest nei na miejscu


No wybacz, ale jak chcesz pisać to musisz do tego podejść poważniej. Po pierwsze - kup/ściągnij (nie wiem, co teraz można legalnie zrobić) Worda, bo bez tego nie wyżyjesz.
Po drugie unikaj opinii członków rodziny. Oni Ci powiedzą, że jest całkiem, całkiem nawet, jeśli napisałeś G. Po trzecie unikaj opinii polonistów. Tacy to już w ogóle jeśli chodzi o teksty się nie znają. To znaczy- pisownia, zasady i owszem, ale wyczucie i fabuła... zero. Nigdy ani nie słyszałem, ani nie widziałem polonisty, który widziałby na oczy tekst napisany przez swojego ucznia i powiedziałby mu ze tekst jest niezbyt, mimo, że tak jest.
Tyle, jeśli chodzi o moje zdanie na ten temat.
I pracuj mi tu, mości użyszkodniku tfurco ;D

I mam nadzieję, że dopiero zaczynasz swą przygodę z pisaniem. Bo w przeciwnym razie to kiepsko.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Dnia 03.06.2009 o 21:49, hobgoblin90 napisał:

gdzie mozna sciagnac worda?


Worda nie sciagniesz, nie lamiac regulaminu gram.pl (w koncu otwarcie o tym mowisz:P), ale polecam darmowego
OpenOffice.org:

http://download.openoffice.org/

oraz polecam korzystanie z forumowej wyszukiwarki. ;p

P.S. Nie smiec juz, bo to sie robi po prostu nudne......

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Dnia 03.06.2009 o 22:16, kuba9876543210 napisał:

> gdzie mozna sciagnac worda?

Worda nie sciagniesz, nie lamiac regulaminu gram.pl (w koncu otwarcie o tym mowisz:P),
ale polecam darmowego
OpenOffice.org:

http://download.openoffice.org/

oraz polecam korzystanie z forumowej wyszukiwarki. ;p

omg, myslalem, ze jest darmowa wersja, nei pirace...

co do openoffice to co to za program? dobry jak word?

Dnia 03.06.2009 o 22:16, kuba9876543210 napisał:

P.S. Nie smiec juz, bo to sie robi po prostu nudne......

co? o.0

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Zapraszam na swoje gramsajta - zamieściłem tam jeszcze obszerniejszy kawałek swojego opowiadania. Bardzo proszę o krytykę, okaże mi się ona bardzo pomocna. No i obowiązkowej miłej lektury :D

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Podarowałem przyjaciołom książkę. Moją książkę.

Czasami tak robię – za druk i oprawę płacę z własnej kieszeni; nie rozmawiam z żadnym wydawcą, bo to zbyt poważna sprawa, żeby mieszać w nią obcych. Takie małe hobby.

Ale każdy dostał inny egzemplarz – wprowadziłem pewne drobne różnice. Książka zawiera poboczny wątek kryminalny. W miejscu, w którym reszta pozna rozwiązanie zagadki, Grzegorz przeczyta o tajemniczej śmierci detektywa prowadzącego sprawę. Dorzuciłem tam jeszcze kilka fałszywych tropów; niech się chłopak zastanawia.

W egzemplarzu Andrzeja główny bohater ma problemy z dotarciem do celu, gdyż ciągle ktoś go zaczepia i prosi o pożyczkę. Może mało to subtelne, ale subtelnością rachunków nie zapłacę.

Ilonie, jako koleżance z ławy szkolnej, dorzuciłem pod koniec przedślubnej podróży morskiej pary głównych postaci („Agnieszki” i „Zenona”) scenkę humorystyczną, którą tylko my możemy zrozumieć... przerwany przez chomiki koncert fortepianowy na luksusowym parowcu na środku Atlantyku, nie ma co się rozwodzić.

Na końcu książki wspomniana wyżej para bierze ślub, no i „żyją długo i szczęśliwie”... ale nie w egzemplarzu Zofii. Tam Agnieszka rzuca jednak tuż przed ślubem narzeczonego i ucieka z bogatym obcokrajowcem, za którego niezwłocznie wychodzi. Gdy ten – po niecałym roku – szukając nowych podniet wyrzuca Agnieszkę na bruk tak, jak stała, zrozpaczona dziewczyna wraca do rodzinnego miasta i zaczyna rozmyślać o wzgardzonym narzeczonym. Ów spotyka ją przypadkowo na ulicy i proponuje wspólną kolację, tak, jak gdyby nic się nie wydarzyło. Agnieszka nie posiada się ze szczęścia, ale, niestety, wpada pod samochód tuż przed drzwiami restauracji. Wypadek widzi Zenon, który z miłości postanawia opiekować się sparaliżowaną od szyi w dół Agnieszką. Ta nie podejrzewa nawet, iż jej ojciec sowicie płaci jej ukochanemu za pozorowanie uczuć, nie chcąc, by dziewczyna popadła w depresję; „po godzinach” Zenon wiedzie bogate życie towarzyskie, zmieniając kobiety jak koszule. Po dziesięciu latach rzecz wychodzi na jaw, a wtedy Agnieszka zostaje całkiem sama i ostatecznie umiera ze zgryzoty.

Niech ma szmata za swoje.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Dnia 24.07.2009 o 01:09, Merovingian napisał:

Świetne, świetne, świetne. Tylko dlaczego tak szybko się kończy...? ; )
Uwag brak. Tak łaaadnie poprosiłbym o więcej.

Dzięki, miło mi :-) Mam jeszcze jeden pomysł, może za parę dni...?

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Codziennie, oparłszy laskę o drzewo, siaduję na ławeczce w parku i myślę sobie, jak to dobrze, jak to wspaniale, że nasz kraj zrodził tylu szlachetnych ludzi. Ludzi, którzy na oku mieli tylko interes społeczny i dobro przyszłych pokoleń. Przecież mogło być zupełnie inaczej -- dawniej zdarzało się, że ważnymi osobistościami powodowała prywata i niskie uczucia. Chwała Bogu, że coś takiego nie miało miejsca już od paru dekad.

Gdy trochę zgłodnieję, wracam do domu i, czekając na jedzenie, podziwiam własny księgozbiór. Jakie to szczęście, że tylu trafiło nam się mądrych ludzi! Czasem zastanawiam się, kto to wszystko będzie czytał, gdy mnie nie będzie, ale to przecież nieważne – cała wiedza już się przydała, wszystkie utwory już się komuś spodobały, tak więc cel ich istnienia został osiągnięty. To dzięki geniuszom sprzed kilkudziesięciu lat do dzisiaj mamy co jeść; dzięki technikom opracowanym przez rówieśników autorów moich książek nikomu już nigdy nie zabraknie energii elektrycznej ani paliwa. Zresztą teraz już nikt nigdzie nie jeździ – po co? Każdemu jest świetnie tam, gdzie jest; aż serce się kraje na myśl o przeszłych pokoleniach, które miotały się po świecie w poszukiwaniu własnego miejsca.

Kiedy już się posilę i wrzucę resztki do niszczarki, wychodzę na balkon w celu odbycia poobiedniej sjesty. Rozglądam się – trochę pusto, ale dzięki temu lepiej można docenić subtelności dźwięku wiatru odbijającego się od betonowych ścian osiedla. W niektóre dni widzę w oddali jedną bądź dwie zgarbione sylwetki, czasem pozdrawiamy się machnięciem laski. Jak to dobrze, że teraz wszyscy są tacy uprzejmi. Biorę głęboki oddech... niestety, powietrze pozbawione jest już posmaku tego zbawiennego środka, który rozpylono trzydzieści lat temu; to dzięki niemu wszyscy poczuli zadowolenie z życia, skończyły się niesnaski i konflikty. Na szczęście woda z kranu nadal zawiera małe ilości tego specyfiku; najtęższe mózgi państwa zadbały o to, by stosowna instalacja przetrwała stulecia.

Wieczorkiem, przed zaśnięciem, wspominam te chwalebne dni, kiedy wspólnymi staraniami wielu państw na całej kuli ziemskiej rozpylono środek. Jestem święcie przekonany, że byliśmy wtedy o włos od zagłady. I tak rodzaj ludzki został ocalony w ostatniej chwili; być może kilka godzin dzieliło nas od milionowych masakr, albo i unicestwienia planety w nuklearnym piekle. Na szczęście odkąd ludzkość poznała ów zbawienny środek, na całej Ziemi zapanowało uczucie zadowolenia i spełnienia. Cóż może być piękniejszego?

Może czasem trochę mi smutno, iż nie spotkam w parku żadnego młodego człowieka – odkąd staliśmy się zbyt zadowoleni z życia, nie chciało nam się już mnożyć. Ale trudno, życie jest nawet piękniejsze bez dzieci. Ot, kiedyś oprę laskę o drzewo, położę się na trawie i bezszelestnie wyzionę ducha. Najpierw może jakiś wróbelek nieufnie dzióbnie mój pryszczaty nochal, a potem tylko hyc! – i przeróżne robactwo rozwlecze moje truchełko po całym parku na pożytek wszelkich bożych stworzeń. Juhu!

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Hemhemhemhem... Cześć?
Nie lubię początków ;P
W każdym razie - w wakacje starałem się trochę popisać. Większość "czasu literackiego" zabrało mi tworzenie dłuższej pracy z akcją osadzoną w Kuli (omniwersum autorskie), ale raz i drugi, kiedy to zerkałem na żenująco powolny postęp prac stwierdzałem, że muszę się od tego oddalić i machnąć coś krótszego, za to w całości. Pierwszą próbą była Bajeczka, którą usiłowałem uczynić tak głęboką, że wyszedł mi z tego jeden wielki kretynizm. Natomiast potem...
Zaczęło się od pomysłu. Po usilnych namowach otoczenia założyłem sobie w końcu konto na NK - no to fotki jakieś też trzeba było dorzucić. Do jednej "dokombinowałem" historyjkę, która ewoluowała i ewoluowała, kończąc jako całkiem rozbudowany pomysł. No to wziąłem i machnąłem...

Wnętrza wozów kempingowych bywają różne.
Tak naprawdę jest to bardzo głęboka, filozoficzna sentencja odnosząca się do przestrzeni, czasu jako takiego oraz stanu bardzo podejrzanego napoju w twojej szklaneczce w odniesieniu do pierwotnego. Jeśli nie rozumiesz to zrozum.
W każdym razie jest ich wiele rodzajów. Tak samo zresztą jak i samych wozów.
Znaleźć można takie niezwykle funkcjonalne. Wiecie, łóżka piętrowe, minisprzęcik kuchenny, wąski stoliczek i jeszcze węższe krzesła.
Problem zaczyna się gdy chcesz, powiedzmy, coś tam zjeść podziwiając wspaniały widok przez okno. Wtedy okazuje się, że Wspaniałe Danie Tylko Do Odgrzania W Mikrofalówce faktycznie nadaje się tylko do tego – potem można je wyrzucić, a krzesła, które jeszcze do niedawna zachwycały twe oko okazują się najgorszym z możliwych, hemoroidogennych koszmarów które śnić ci się będą przez najbliższe dwa tygodnie.
Potem są te o solidnie okrojonym sprzęcie. Jedzenie gotowane na przenośnej kuchence nawet można zjeść ze smakiem, zapaść się w głębokim, wygodnym fotelu kiedy ktoś inny pogania tego żelaznego byka przez dziurawe drogi to prawdziwa przyjemność. Niestety, potem okazuje się, że z powodu fotela nie ma żadnego łóżka, a na elektryczność to już w ogóle zabrakło miejsca.
Są też wozy przepakowane. Takie, w których bardzo ostrożnie stawiasz stopy, aby nadepnąć wyłącznie na coś możliwie nieszkodliwego i nieuszkadzalnego. Oczywiście, w teorii większość z miejscożernych przedmiotów można jakoś złożyć, ale albo już nikt nie pamięta jak to się robi, albo ogólnie uznaje się, że nie ma sensu bo zaraz i tak będą potrzebne.

Wnętrze tej konkretnej, nazywanej przez jej często zmieniających się właścicieli „Kampisiem” utrzymane było w tym trzecim stylu. Jej obszerność zdawała się być doskonałym powodem dla wypakowania jej szafami, łóżkami, stołem – droga od niego do blatu kuchennego była jedyną ścieżką braku czegokolwiek na podłodze – biureczkiem i takimi tam.
No i w tylnich kątach stały dwa łóżka osłonięte od siebie nawzajem i reszty pojazdu ciężkimi kurtynami.
O, jedna z nich właśnie się odsunęła.

Ciężki krok, tępe spojrzenie, kroki układające się w hipnotyczną, falistą ścieżkę... nie, nie zombi. Nie student po ciężkiej imprezie. To każdy z nas. Każdy z nas kilkanaście sekund po wstaniu z łóżka. Teraz możecie zacząć snuć plany samobójstwa, ze świadomością, że każdy kto widział was po pobudce zachował w pamięci ten obraz.
Przebudzony najpierw zatoczył się do drzwi. Wyszedł – o mało się nie przewracając i nie trafiając głową w niską framugę drzwi wejściowych – na wpół upadł a na wpół przysiadł na miękką trawkę na zewnątrz, przyciągnął do siebie wiadro z deszczówką stojące tuż obok i zanurzył w nim głowę.
Całkiem długo wytrzymał.
Potem się uniósł, już nieco mniej chwiejnie wrócił do środka i skierował się do stolika – po drodze prztykając dzbankiem elektrycznym. Odsunął krzesło, siadł, i z tąpnięciem opuścił głowę na drewnianą, politurowaną powierzchnię. Stoliczek się przechylił.
Po chwili został zrównoważony przez drugą głowę która opadła po przeciwnej stronie. Chwilę tak sobie poleżeli, w końcu Aleksander stwierdził, że należałoby jakoś zagadać.
– Pod tym względem szefostwo dobrało nas perfekcyjnie.
Tak miało to brzmieć. Niestety, w wyniku standardowego odrętwienia języka i warg, oraz ogólnej niechęci umysłu do zakończenia jakiegokolwiek słowa, zabrzmiało to jak ciąg „ghlr…”, „mfff”, no i oczywiście – „mmm”. Na szczęście człowiek po przebudzeniu dysponuje serią niesamowitych zdolności – w tym tą pozwalającą na zrozumienie współnieszczęśnika w ponownym poznawaniu świata jawy.
– ...mhm...
Chwila ciszy.
– Mhm?
– Hm?
– Mfff…
Dźwięk odpstrykującego się czajnika wyrwał ich z tego impasu konwersacyjnego.
– Napijesz się?
Odpowiedzi nie uzyskał, ale ręka wskazująca wymownie na puszkę kawy warta była więcej niż tysiąc słów.
Aleksander wstał, podpierając się na stoliku. Zachwiał się, potem leciutko przechylił w drugą stronę – Diana w końcu była lżejsza od niego. Powoli odzyskując, (czy może raczej – uzyskując) czucie w całym ciele, wyciągnął dwa kubki – jak trudno było nie zauważyć, jeden z absurdalnie puchatymi różowymi króliczkami, a drugi w niezwykle symboliczną zielono-czerwono-pomarańczową kratkę – i kawę.
– Ile?
– ...sześć...
– Sześć co?
– ...nołyżeczek...
Zawahał się przy drugiej.
– Poważnie?
– ...czubate...
Wzruszył ramionami. Nie on to będzie pił. Wolał zieloną z jaśminem i opuncją. Swoją drogą zawsze zastanawiało go jak się to odbywa – „hej ludziska! A co powiecie na dosypanie do naszej herbatki, powiedzmy, tego, tego i tego, a potem wmówienie ludziom, że coś takiego pijali cesarze chińscy?”
Postawił kratkowy kubek przy swoim miejscu, a króliczkowy – przed nią. Oczywiście z łyżeczką leżącą na nim – tak jak Aleksandra nauczyli w domu. Diana nawet w takim stanie zdobyła się na obdarzenie tego naczynia, czy może raczej jego dekoracji, spojrzeniem pełnym najczystszego zdumienia.
A potem, po odczekaniu obowiązkowych kilku chwil na zaparzenie, zamieszanie i przestygnięcie zaczęła pić. Aleksander przypatrywał się z zaciekawieniem.
Czego rzecz jasna nie mógł wiedzieć, to to, że nie był to ostatni raz jak posłali go z Dianą - ich wydział nie miał zbyt wielu na misje rozpoznawcze – ale zawsze podziwiał to w jaki sposób spokojnie wlewa ona w siebie coś co większości ludzi wypaliłoby przełyk i spłynęło betonową kulą do żołądka, wyrywając się po drugiej stronie wraz z paroma kilogramami mięsa. Piła powoli, acz konsekwentnie i wciąż – po prostu przechylała kubek tak aby uzyskał odpowiednią stromiznę i składała usta w dziubek aby strumień był możliwie wąski.
W zależności od wielkości kubka, trwała w takiej pozycji od minuty do trzech. Potem – jeśli był to poranny – siedziała przez chwilę w miejscu, sztywno jakby kij połknęła, no i w końcu wchodziła w stan używalności.
Tego dnia wzięła głęboki oddech i oparła się wygodnie na krześle.
– To cię chyba kiedyś zabije, wiesz... – Aleksander przypomniał sobie o własnej herbacie. Siorbnął zdrowo, czując jak gorąco napoju wypala absurdalne zimno z krainy snów.
– O dziwo nie. – uśmiechnęła się lekko – Według ostatnich badań wciąż wszystko mam zdrowe jak cholera, poza tym od kilku lat kawuję się tylko kiedy mnie gdzieś wysyłają.
– Kilku lat?
Skinęła głową.
– Zaczęłam już dość dawno. Wiesz, standardowa historia – podążana, śledzona i tak dalej, z każdym dniem coraz gorzej, blabla, ktoś na mnie poświecił latarką i powiedział, że mam potencjał...
– Wtedy czułaś się pewnie wyróżniona, co?
Wzruszyła ramionami.
– Jak cholera. No ale nawet po treningach, wykładach, szkoleniach... cóż, wciąż uważam, że mogłam trafić na dużo gorszą robotę.
Już po pierwszych paru łykach Aleksander postarał się, aby kolejny możliwie dokładnie wymył mu ten paskudny koc z głębi ust. Poświęcił na to dłuższą chwilę – z samego rana nie było okazji na więcej niż na pobieżne przedstawienie się i przywitanie, więc o ile się orientował to dopiero w tej chwili musiał się postarać aby nie wyjść na palanta. Zastanawiał się chwilę, poszukując w głowie – wciąż pełnej Morfeusza – odpowiedniego pytania. W końcu zdecydował się na…
– Odpowiada ci bycie zwiadowcą?
– Cóż... – uśmiechnęła się, jak uznał, nieco szerzej niż wymagały okoliczności – w sumie nie wiem. Byłam już przez parę dni w szturmowcach, trochę w analitykach, przerzucali mnie z miejsca na miejsce... teraz mam się przetestować jako zwiadowca.
– Bo..?
– Bo nigdzie się nie sprawdzałam. Z różnych przyczyn. Jedynym powodem dla którego mnie nie wywalili jest to, że nie mogą mnie wywalić... – zaśmiała się krótko. – No, chyba, że by mi pomieszali w główce Berłem, ale tego się podobno nie robi. Ale dobra, teraz mi powiedz jak ci poszło z tą babą. Niezbyt dobrze jak przypuszczam, co?
Aleksander spojrzał na nią zaskoczony.
– Skąd wiesz? Spałaś jak wróciłem… - i jednocześnie syknął na siebie w myślach. Powinien być twardy, spokojny i wszystkowiedzący, a nie…
– A spałam spałam… Co powiesz na kobiecą intuicję?
Przyglądała się paru jego kolejnym minom z nieskrywanym rozbawieniem i błyskiem w oku. Bardzo ładnym oku – powiedziało coś tam w głębi Aleksandra – bardzo ładnym, błękitnym, błyszczącym oku, które komponowało się z tlenionymi włosami, ogólnie nadając drobnej Dianie wygląd takiego niewielkiego pioruna. Ale cała reszta tej samej głębi, w sumie nie aż tak głębokiej, postanowiła obrócić to wszystko w żart. Dodatkowe problemy pojawiły się jednak wraz z pytaniem „ale w jaki sposób?”.
W końcu ona go ocaliła, co – jak stwierdził z masochistyczną przyjemnością Aleks – musiało spowodować krańcowe zgamonienie wypływające na jego twarz.
– Tak spałam, ale… no, nie znasz tego scenariusza? Samotna starowinka, gdzieś tam w swojej wiejskiej chatynce, w której kiedyś pewnie żyła jej matka, babka i prababka, często odwiedzana przez rodzinę i sąsiadów… Cóż, nie wydaje mi się aby żyła chęcią przeprowadzki.
Aleksander wyciurkał resztę płynu i pokiwał głową.
– Nie żyła.
Złapał jej spojrzenie.
– Znaczy… Nie żyła chęcią znaczy! Nie, że nie żyła, bo żyła, tylko chęcią niezbyt… tak… właśnie.
Przechylił kubek, ale zorientował się, że niczego tam nie ma dopiero kiedy wilgotna torebka plasnęła go w nos. Odstawił go stanowczym, zdecydowanym, wydającym głośne „puk” gestem, który już wcześniej wypracował i – miał nadzieje – teraz pokryje jego zakłopotanie.
– Właaaśnie… - usłyszał. To jedno słowo zraniło go do głębi. Zwykłe przejęzyczenie to nie powód żeby kogoś dręczyć, a powtórzenie wypowiedziane takim tonem – tonem sugerującym absolutną niezdatność (nie do czegoś – po prostu niezdatność) rozmówcy, trudno uznać za coś innego niż wyrafinowaną, psychologiczną torturę z której dumna byłaby hiszpańska inkwizycja. Aleksander najpierw chciał jeszcze chwilę pogapić się w kubek, podziwiając złożony i psychodeliczny wzór jego kraty, ale coś go podkusiło aby głosem równie pełnym złośliwości odpowiedzieć:
– Właśnie.
Tak jej odpowiedział!
Znów przez chwilę pomilczeli. Rozmowa wyraźnie się nie kleiła. Aleksander zaczął wystukiwać wspaniałe w swojej złożoności rytmy na powierzchni kubka – zawsze zastanawiało go z czego je robią – Diana zaś zabrała się do czynności prowadzących finalnie do kolejnej kawy. Słusznie się domyślił, że to ona nie wytrzyma pierwsza – o ile rytmy można wystukiwać wirtualnie bez końca, to oczekiwanie na „psss” wody zbliżającej się do wrzenia, a potem na wieńczące dzieło „pstryk” odskakującego guziczka doprowadzić może do szału prawdopodobnie nawet buddyjskiego mnicha, od pięćdziesięciu lat żywiącego się ryżem i herbatką ze zjełczałym masłem z jaka. Z mleka jaka. Niedokładne sformułowania doprowadzić mogą do nieporozumień.
No, w każdym razie Diana nie wytrzymała. Aby kontynuować jednosłowną konwersację, po głośnym zabrzęczeniu łyżeczką o kubek zapytała:
– Więc?
Przez chwilę chciał odpowiedzieć „więc…”, ale coś w brzęku tej łyżeczki przekonało go aby zrezygnował. Ułożył ręce na stole, uważnie przyjrzał się paznokciom, wyprostował się na krześle i w końcu – uznając, że nie ma co przedłużać – podniósł wzrok na Dianę.
– Więc nie mam pojęcia.
Zalała kawę i dosypała pół łyżeczki cukru.
– No to świetnie. To wracamy do bazy?
Jeszcze nie do końca rozbudzony umysł potrzebował dwóch chwil aby odkryć żart. Aleksander zamknął usta szykujące się do odpowiedzi „oszalałaś?” i po prostu wzruszył ramionami. Pozwolił jej myśleć na głos. Myśli nie było zbyt wiele.
– Możemy zaprószyć ogień, tak? Ale babka wtedy wyspowiada się strażakom i znów będą nietajne poszukiwania. Z tego samego powodu odpalają porywacze, szalone pogotowie i awaria w systemach broni ef szesnaście z Poznania. Jesteśmy stuprocentowo pewni, że to tutaj?
– Tak – odpowiedział i świadom, że taka odpowiedź może być nieco niewystarczająca, dodał – nie ma większego wyboru. Poprzedni zwiadowcy szli po okręgach które rozchodzić musiały się od jakiegoś epicentrum – a to musi znajdować się gdzieś w okolicy. Nie ma tutaj zbyt wielu domków, wszystkie dokładnie sprawdzone. No a tutaj… - wzruszył ramionami – sam widziałem jak cień się poruszył. Trochę przyślepa jest, więc nie dziwota, że niczego podejrzanego nie widzi, a jako że cienie traktują ją jako śniadanko, obiadek i kolację, to i nie dziwota, że ślepnie.
Rozważył wszystkie słowa i z przyjemnością odkrył, że żadne z nich nie robiło z niego idioty. Diana nie skomentowała, wypalała resztki snu miotaczem kawowym, stawiającym na baczność wszystkie nerwy i wbijającym się niczym klin we wnętrzności które myślały, że mają nieco wolnego. Z zadowoleniem odstawiła kubek – oczywiście, kiedy już pływały w nim tylko fusy – machnęła parę razy rękoma, z uporządkowaniem i sprawnością wskazującą na to, że ćwiczy chyba jakieś sztuki walki i podeszła do okna, przeskakując nad paroma sprzętami niewiadomego pochodzenia (hej, kupmy to! Na pewno przyda się nam niepalna obieraczka automatyczna do jajeczek przepiórczych!). Otwartego – z niewiadomego powodu komary niezbyt lubiły żreć Łowców – i uteleskopiowanego. Znaczy, na trójnogu przy oknie stał teleskop, o dziwo nie zwiększając dodatkowo chaosu otoczenia, a po prostu wtapiając się w nie i stając jego zupełnie naturalną częścią.
Wspominałem już, że dowolny miłośnik porządku padłby na piętnaście zawałów serca zaraz po przekroczeniu wejścia?
W każdym razie Diana spojrzała przez teleskop, pokręciła paroma zaworopodobnymi częściami, zrobiła zirytowaną minę, zdjęła zaślepkę od strony patrzącego, znów spojrzała, znów pokręciła, zrobiła jeszcze bardziej zirytowaną minę i wyszła na dwór aby zdjąć drugą zaślepkę. Aleksander przypatrywał się temu wszystkiemu ze sporym zainteresowaniem.
Po chwili wróciła. W niewyjaśniony sposób – przypuszczalnie chodzi o coś do czego zdolne są tylko kobiety – promieniowała aurą ogólnej, dyskretnej groźby. Aleksander nie był żonaty – niewielu Łowców było – nie miał też dłużej żadnej dziewczyny. Dlatego zrobił coś, co w Stowarzyszeniu Mężów zapewniłoby mu oklaski za odwagę – niewinnym głosem zapytał ją „co się stało?”
Obdarzyła go powłóczystym spojrzeniem.
– Nawet bez teleskopu widać, że ktoś do niej przyjechał.

Joanna postukała palcami w wiklinowy koszyczek od kubeczka. Ten gest nieodłącznie kojarzył się jej z tymi wizytami – kiedy to akurat bywała w okolicy, zawsze wpadała do swojej matki. Chyba głównie dlatego, że nie chciała marnować swojego cennego czasu na całodzienny – albo i dłuższy – wyjazd z domu. No a nerwowe pukanie w znacznej mierze wykonywało się samo, kiedy umysł poszukiwał kolejnego, możliwie nie prowadzącego do kłótni tematu rozmowy. Z tym było jednak ciężko.
Jej spojrzenie przyciągnął niewielki rulonik leżący na podłodze. Podniosła go, leżał niemalże bezpośrednio pod jej krzesłem.
Na dłoń wysypało się kilka przedmiotów. Przyjrzała się im bez większego zainteresowania - każde dwa miały ze sobą wspólny wyłącznie ogólny kształt, okrągłe i płaskie o niezbyt dużej średnicy. Miło się je trzymało. Zaskakująco miło. Na tyle, że kiedy usłyszała jak podłoga ugina się pod stopami jej matki niosącej herbatę, bez udziału jakiejkolwiek myśli, odruchowo wsunęła je do swojej torebki. Uśmiechnęła się nieco wymuszonym uśmiechem.
– A mówiłam ci, kochanie – powiedziała starsza pani siadając – że tutaj rano był taki paskudny pośrednik nieruchomości jakiś? – spojrzała na swoją córkę spojrzeniem mówiącym „o tak!” – o był! I chciał wykupić moją chałupinę! – tonem jasno dała znać co o tym myślała. – Ale ja…

Diana, jako ta o lepszym wzroku, stanęła pod oknem, kiedy Aleksander spoglądał przez teleskop.
– Piją herbatę – zauważył, niewątpliwie słusznie.
– Niesamowite… - Diana aż oderwała usta od kubka. Oczywiście nie na długo.
Znów nastąpiła chwila milczenia.
– No to może… - Aleksander oderwał się od teleskopu.
– Nie ma co możować. – Diana odstawiła kubek na schodki, sama wskakując do wozu. – Trzeba będzie za nią pojechać i podłożyć żetona antycieniowego. Proste. Rozumiem, że masz cały zasobnik, tak?
Aleksander poklepał się po kieszeniach spodni, przybrał nieco zakłopotaną minę, ponamyślał się i walnął w czoło z wyrazem twarzy w rodzaju „jak ja mogłem o tym zapomnieć?!”. Potem powtórzył wszystkie te czynności dwukrotnie, za każdym razem za ich cel obierając inną parę garderoby dolnej.
W końcu, zrezygnowany usiadł na jednym z krzesełek.
– Masz? – głos Diany wyraźnie mówił „wiem, że nie masz”.
– Nooo…
– A u babki miałeś?
Aleks zastanowił się.
– Musiałem. Bawiłem się tym pięciozłotowym.
Diana skinęła głową.
– To albo go tam zostawiłeś, albo zagrzebałeś w ciuchach.
– Zostawiłem… - wymruczał Aleks po chwili namysłu. – Chyba zostawiłem. Musiały mi wypaść.
– Wyypaaść… - wielokropek wypowiedziała wyjątkowo wyraźnie. – No to ja już komentować nie będę, bo to się w znacznej mierze skomentowało samo. Ja pojadę za Joanną, a ty się tam wkradniesz czy cuś i zabierzesz żetony.
Aleksander szeroko otworzył oczy.
– Łowcą jestem, dobra, ale włamywać się do cudzych mieszkań?
Spiorunowała go wzrokiem.
– A wolisz, żeby jakiś cień się tobą najadł? E?
Przez chwilę pomilczał.
– Dobra, dobra… Ale jak?
– Weź sobie i spakuj walizeczkę – machnęła ręką – a ja pogrzebię w bagażach i wyciągnę coś co rozwiąże problem wejścia. No? Co się gapisz? – faktycznie, gapił się – mam ci mówić co spakować? Granaciki błyskowe, reflektorek… No?!
Zabrał się do pakowania.

Zanim Joanna wyjechała, ciemności zaczęły już zapadać, a ciężkie chmury wiszące na niebie już od dłuższej chwili, stwierdziły, że zwykły deszcz nie wyrazi ich w pełni i że znacznie lepiej będzie pobawić się w burzę. Strugi deszczu rozpoczęły więc swoje wyścigi ku powierzchni ziemi, a huki i błyski zamanifestowały swą obecność.
Aleksander stanął pod brzegiem kurnika, który – wbrew wszelkim prawom narracyjnym i doświadczeniom – okazał się całkiem niezłą ochroną. W takich chwilach oczekiwania – w tym przypadku, aż wszystkie światła w domu pogasną – myśli uspokajają się i rozważają sprawy w rodzaju głodu na świecie, problemów z bronią jądrową czy wielkiej nędzy na świecie.
Nic dziwnego, że już po piętnastu minutach zaczął się wstydzić z własnej przynależności gatunkowej.
Na szczęście światło po chwili zgasło. Starsza pani najwyraźniej wcześnie się kładła, chociaż… - Aleksander spojrzał na ekran swojego telefonu i zanim ten zaprezentował swój ulubiony defekt, zmuszający go do wyłączenia się i ponownego uruchomienia, zdążył zarejestrować godzinę. Cóż, córeczka trochę się zasiedziała, to już dziesiąta była. To po prostu długie, letnie dni, do spółki z dziwnymi godzinami snu wypaczyły mu osobisty czas.
Poczekał jeszcze chwilę, potem podszedł do drzwi.
Całe, niewielkie gospodarstwo, osadzone na granicy lasu i łąki składało się z dwóch budynków. Pierwszym był ten mieszkalny, w drugim prawdopodobnie kiedyś mieszkały świnki, kurki i cała reszta tego obowiązkowego, wiejskiego, apetycznego inwentarza. Nie jakieś ogromne, ale i z pewnością wystarczające – ba, ciasnoty nie odczuwałaby tutaj raczej nawet spora rodzina.
Aleksander podszedł do drzwi i wyciągnął to co zapakowała mu Diana. Przedmiot zalśnił w świetle błyskawicy na jego dłoni.
Skąd ona to wzięła? To na pewno nie należało do standardowego wyposażenia jakichkolwiek grup, zresztą – jeśli dobrze się zastanowić – w Polsce to niewiele rzeczy należało. Ale z czegoś takiego to by nawet ci Hamerykanie z ich strzelbami świetlnymi byliby zadowoleni!
Mały, elektroniczny wytrych, wsunął się do zamka i trzasnął parę razy, kompromitując stwierdzenie, że „stare zamki są niewłamywalne”. Aleksander przekręcił. Oprócz otwierania wytrych musiał też najwyraźniej coś tam naoliwić, bo wszystko ustąpiło leciutko jak piórko i bez jakichkolwiek efektów dźwiękowych.
Drzwi otwarły się. Coś w mieszkaniu zaszemrało i stuknęło, a oczom Aleksandra ukazał się straszliwy…
…korytarz.
Odetchnął z ulgą, ale nie wypuścił reflektora. W sumie, sądząc po ilości różnorakich wypadków w okolicy i tym co zobaczył kiedy przyszedł tutaj po raz ostatni, mógł spodziewać się czegoś znacznie gorszego.
Na wpół przeszedł a na wpół przekradł się przez korytarz. Tylko obiektywnie patrząc nie wyróżniał się niczym specjalnym, Aleksaner widział najnowsze alarmy w każdym kącie i całą resztę tego co dostrzegają żółtodzioby-włamywacze.
Ale było cicho.
Salonik do którego trafił, wyglądał właściwie tak samo jak w dzień. Pod ścianą meblościanka, na środku pokoju, na dywaniku który w ciemnościach zdawał się leciutko świecić, stolik, dookoła niego krze…
BABAM
…sła do cholery!
Zamarł na chwilę, pewien, że każdy jego krok rozebrzmieje iście słoniowym tąpnięciem.
Gdzieś u góry – a tam była sypialnia – coś zabrzęczało i zamruczało. Natura stanęła jednak po stronie Aleksandra – dwa pioruny, jeden po drugim, najwyraźniej uspokoiły staruszkę i sprawiły, że położyła się spać bez obaw o złodziei na parterze.
Dopiero po chwili odetchnął głębiej. Cały czas bezruchu, nagle czepiający się szczegółów umysł, poświęcił na kontemplowanie szafy.
To była duża szafa. Antyczna. Prawdopodobnie pojeździła sobie po całej Europie, parokrotnie cudem ratując się od spalenia w wojskowym ognisku. Pokryta była rzeźbieniami – strasznymi nieco rzeźbieniami, które nawet w „dorosłych” oczach Aleksandra wyglądały jak złowroga twarz – i w dodatku skrzypiała.
Nie rozumiał w jaki sposób może ona skrzypieć. Drzwi były podparte krzesłem! Mimo to…
Aleks pokręcił głową i schylił się, rozglądając się na poziomie dywanu. Gdzie on to, gdzie on to…
Coś mu przemknęło przed oczyma. Zareagował odruchowo, włączając reflektorek.
Spora część pomieszczenia nagle została zalana silnym, elektrycznym światłem.
A z podłogi wzbił się kłąb czegoś co wyglądało jak czarny popiół.
Aleks wyprostował się błyskawicznie, niemalże podskakując.
Cienie! Cienie Groźne!
Smagnął podłogę raz i drugi, cofając się jednocześnie do włącznika lamp. Już nie przejmował się koniecznością zachowywania się jakby go tam nie było…
Pstryk i światło bijące z trzech silnych żarówek pod sufitem NIE rozświetliło pomieszczenia.
Aleksander spojrzał z głupią miną raz i drugi na pstryczek-elektryczek. Jako, że wciąż był człowiekiem po prostu musiał kilka razy przekliknąć przełącznik. A kiedy się obrócił było już za późno.
Szafa, opętana przez jej własny Cień Groźny, prawdopodobnie stworzony przez wiele, wiele lat strachu dzieci które spały w jednym z nią pokoju, a potem pozwalały aby ich osobiste strugi mroku mieszały się z tą meblową, ruszyła na Aleksandra.
Ten najpierw, z głupią miną, włączył latarkę aby spalić cień, ale na zwykłe, poruszane mocą emocji i sił życiowych drewno, nie pomogło to zbyt wiele.
Szafa przyskoczyła, zachwiała się i runęła.

Diana naparła mocniej na pedał gazu, uzyskując kolejne oburzone buczenie. O ile samochód Joanny – zwykły, typowy „rodzinny” model – bez problemów wyciągał dziewięćdziesiątkę, to już biała ciężarówka kempingowa napakowana meblami i całą resztą przedmiotów niezbędnych (nie-niezbędnych zresztą też) do życia miała z tym spore problemy.
Nie pomagały też mrok, deszcz i paskudna droga.
No i rzecz jasna dochodził problem podstawowy – założywszy, że nawet da radę w jakiś sposób zatrzymać Joannę, to musi jeszcze wcisnąć jej w dłoń żeton ochronny, potem wywinąć się od wszystkich pytań i zwiać zanim stanie się cokolwiek nieprzewidzianego.
Znów wcisnęła pedał. Ciężarówka zajęczała, wskazówka prędkościomierza łaskawie się zakołysała i ruszyła parę milimetrów w górę. Cudownie.
Piorun grzmotnął o drzewo gdzieś w pobliżu, oprócz fali ogłuszającego dźwięku niosąc też ze sobą światło błyskawicy. Na krótki moment droga stała się szachownicą cieni rzucanych przez drzewa z pobocza, potem znów wszystko wróciło do normy.
Dystans między dwoma pojazdami zmniejszył się o parę metrów, co – jak z wisielczą radością stwierdziła Diana - pozostawiało tylko kilkadziesiąt. Coś błysnęło na poboczu - to przydrożna tabliczka otrzymała potężny cios fotonami z reflektora wykrzykując do wszechświata swoje białe, osadzone na zielonym tle „Poznań 17”.
Diana pociągnęła długi łyk z kubka do niedawna wypełnionego siekierzastą kawą i przetarła szybę wycieraczkami.
Miała nadzieję, że Aleksander radzi sobie lepiej.

Stara pani którą akurat nikt się nie przejmował, martwiła się o siebie samą.
Oczywiście, że usłyszała jak ktoś wywraca krzesło i wiedziała, że pioruny które uderzyły potem nie miały wiele wspólnego z tym łomotem.
Słyszała też to wszystko co działo się później.
Najpierw zapaliła świeczkę. Potem drugą. I trzecią.
A kiedy spojrzała na podłogę i ścianę, na kłęby czarnego pyłu które wzbiły się z kilku słabych Cieni Groźnych rozpaliła kilkanaście kolejnych, otaczając się świetlistym kręgiem.
Przypadkowego obserwatora mógłby zadziwić spokój i opanowanie z jakim zachowywała się babuleńka, zupełnie jakby wiedziała co dzieje się tej nocy w jej domu.
I faktycznie, wiedziała. Opowiadała jej o tym babka, która dowiedziała się o tym od własnej babki, a ta – od swojej.
Zamknęła drzwi by zyskać choć iluzję bezpieczeństwa. Rozpaliła jeszcze kilka świeczek, a potem stół. Nie zdziwiło jej to, że światła tutaj nie działały.

Aleksander właśnie stwierdził, że ma złamany palec.
Nie było to odkrycie do którego dochodzi się ot tak – w linii prostej. Och nie, najpierw była chwila w której wszelkie zmysły spotykają się w jednym punkcie umysłu i zaczynają interpretować siebie nawzajem, rozpoczynając wysyłanie w miarę jasnych raportów do reszty mózgu. Później wspomnienia dostarczyły zaległą pocztę i tym razem dopilnowały jej uważnego przeczytania, kiedy to niepewnie rozjarzające się neurony równocześnie wykopywały mgiełkę otępienia z całego ciała. To była dobra chwila na standardową, ludzką, autoinwentaryzację podczas której zazwyczaj sprawdza się sobie ilość rąk, nóg, głów, hełmów strażackich leżących tuż koło ciebie, wściekłych bysiów mówiących coś w rodzaju „a teraz przetrzymajcie mu łapy z tyłu” i – w końcu – uszkodzonych części ciała.
Głupi palec.
Och, na pewno tam był. Nic nieistniejącego nie byłoby w stanie tak przekonywująco promieniować tępym, głuchym bólem gdzieś w górę ręki. Coś buntowało się też przeciwko próbom jakiegokolwiek nim poruszenia, diagnoza ostateczna była więc w miarę oczywista.
No a potem myśli uporządkowały się w końcu, ustawiły w rządku i z zakłopotaniem zasalutowały.
Odruchowo się poderwał – no a przynajmniej próbował. Szafa która na niego spadła musiała być raz, że głęboka, a dwa – że drewniana. Cała, włącznie z palikiem na wieszaki w środku, który to łaskawie się złamał zamiast rozbić mu łepetynę.
Atak przerażenia zniknął tak szybko jak nadszedł. Nie, nie mógł być w żaden sposób związany czy zakneblowany – to po prostu te wszystkie kiecki, chusty i co tam jeszcze noszą starsze panie. Leciutko poruszył głową i wziął testowy oddech – tak się przejął uruchamianiem toku myślowego, że zapomniał o tej jakże podstawowej czynności. Nieźle. Szafa musiała się nieco potrzaskać kiedy się przewróciła, jego głowa też nie była zupełnie przysypana. Owszem, powietrze nie smakowało najlepiej, ale trudno się spodziewać rajskich aromatów w stosie ciuchów należących do biednej, samotnej starowinki.
Cienie chyba chwilowo dały mu spokój, albo po prostu trudno im było przejść przez ubrania. To drugie wydawało się nawet prawdopodobniejsze – cień na tyle potężny aby kontrolować obiekt który go rzuca, a potem się materializujący nie powinien być na tyle głupi aby pozostawić kogoś mogącego mu czynnie zagrozić przy życiu. No, chyba że się podczepił… ale nie, przecież w takiej ciemności, przysypany stertą przesyconych naftaliną kiecek Aleksander też nie rzucał swojej mrocznej kopii. A nawet jeśli... nie, raczej nie. Więc – ma czas aby poleżeć. I zastanowić się chwilkę.
Gdzieś na górze rozległ się łomot. Babcia. Pewnie siedzi gdzieś na strychu, albo w którymś z pokoi na piętrze. Aleksander wziął nieco cięższy oddech, pomimo nieodpartego, zabójczego dla moli aromatu – dotarli mimo wszystko nieco zbyt późno. Oczywiście, gdyby to babsko sprzedało im tą chałupę od ręki, zapakowało najpotrzebniejsze bagaże, wzięło na chwilę do ręki żeton ochronny i pojechało do córki, to zdążyliby wypalić to miejsce do gołej ziemi.
Nawet myśląc możliwie pozytywnie nie byłoby to łatwe.
A teraz? Może i lepiej byłoby gdyby ją jakiś cień zeżarł… chociaż nie. Europejskie biuro łowców bardzo nie lubiło jakichkolwiek strat w ludności cywilnej, a biednej starowince i tak nikt by nie uwierzył gdyby zaczęła opowiadać o cieniach wyłażących ze ścian i ludziach niszczących je latarkami. Czyli lepiej uratować, prawda… chociaż w tej chwili priorytetem było przede wszystkim wydostanie się na zewnątrz.
No, czego by jednak nie mówić, obecna sytuacja nie przedstawiała się najlepiej. Diana goni przyczepą tą kochaną curusię jedną, której cień prawdopodobnie wypełniony jest tymi powstałymi ze strachów innych, a on sam leży przygnieciony ubraniami i szafą, z lekko przerażającą świadomością tego, że gdzieś po mieszkaniu krąży potężny przeciwnik otoczony wianuszkiem pomocników.
Super.
Wszystko strasznie się skomplikowało. Na szczęście – poruszył zdrowymi palcami od lewej ręki, przesuwając włącznik mocarnego reflektorka – ma ciągle – pstryknął ponownie, znów bez efektu – o jasna cholera…
Padająca szafa musiała zmiażdżyć jakąś ważną część, stłuc żarówkę czy zrobić coś bardzo podobnego.
Teraz do dopiero zrobiło się nieprzyjemnie.
Aleksander zacisnął oczy i rzucił w przestrzeni myślowej parę wiązanek w kierunku producentów tego rozpadającego się szajsu i cięć budżetowych w Wielkopolskim Wydziale Łowców. Założywszy, że jakoś szczęśliwie z tego wyjdzie, będzie pewnie musiał kupić nową z własnych funduszy…
Rozsądek kazałby czekać pod stertą tych ciuchów na Dianę, albo – najlepiej – na oddział szturmowy który powinna wezwać zaraz po tym jak okaże się, że przepadł bez wieści. Nie mógł się spodziewać czegoś tak wielkiego i wrednego w niewielkim, wiejskim domku. Wszyscy na pewno zrozumieją, roześmieją się i…
Wrak szafy zatrzeszczał i zakołysał się lekko – tak jakby ktoś niezgrabnie chwytał go od góry. Aleksander na chwilę zmartwiał, a potem bardzo, bardzo powoli wymacał przysypaną przez ubrania torbę. Wyciągnął z niej dwie mocarne flary chemiczne i jeden łącznik. Tak aby nic z zewnątrz nie zobaczyło światła przełamał je pod sobą, tam też połączył w jeden świetlisty kij. Coś w jego umyśle – taki fragment wolnych skojarzeń, nie przejmujący się tym co działo się dookoła - podsunął mu wspomnienie, jak to z Maciejem wygłupiali się udając Jedi…
Rozległ się chrobot. Bok szafy trącił go w lewe ramię i przesunął wraz ze sobą po podłodze, plącząc go znów w ubrania i boleśnie uderzając w złamany palec.
A potem to co zostało z drewna, podniosło się.
Nikt jej nie chwytał. To cień znów ją opętał.
Aleksander wrzasnął, chwilę się poszamotał w plączących go ubraniach i wyrwał flarę nad kłąb siebie i tkanin. Oczywiście, szafy to nie ruszy, ale osłoni przed cieniami…
Poderwał się, lewą dłonią wciągnął torbę na ramię – starając się możliwie jej nie dotykać uszkodzonym palcem – a prawą machnął kilka razy dookoła siebie, kręgiem światła rozpędzając – a może nawet niszcząc – kilka pomniejszych cieni. Podłoga eksplodowała deszczem szarych i czarnych płatków, ale Aleksander nie zwracał już na to uwagi. Sięgnął do tyłu, otworzył drzwi, wskoczył za nie, wdusił przycisk odpowiedzialny za lampy, wrzasnął z bólu po czym zrobił to samo innym palcem. Tutaj światła (dobra – jedno światło) o dziwo działały.
Więc: na swoje szczęście był w piwnicy. Raz, że zadziwiająco dobrze oświetlonej, a dwa… pełnej węgla i drewna. Jak to piwnice. No i oczywiście mnóstwem słoików z konfiturami, musami, soczkami i cholera wie czym jeszcze – ale te mu się raczej nie przydadzą.
Spora była, owszem, ale tylko jak na dzisiejsze standardy. Dwupomieszczeniowa, w jednym - szerokim może na półtora kroku, długim na cztery – leżały głównie słoiki i znajdowały się schody, w drugim – bardzo podobnych rozmiarów – znajdował się piec centralnego ogrzewania, węgiel i drewno.
Zaraz na dole schodów leżało pudełko ze świecami. Rozpalił dwie z nich i umieścił przy framudze, co okazało się zadziwiająco dużym wyzwaniem wziąwszy pod uwagę niemożność operowania jednym palcem. Dobrze. Znów miał chwilę czasu. Nie ma co liczyć, że przetrzyma tu do rana albo powrotu Diany – w końcu rozwalą drzwi piwniczne szafą – ale miał momencik dla siebie. Najpierw obwiązał swój palec i przygodnego smolaka jakąś szmatą, w nadziei, że to właśnie należałoby zrobić. Potem…
…gdzieś za oknem potężnie błysnęło. Aleksander kątem oka spostrzegł strzęp szarawego dymu za płaskim okienkiem piwnicznym. Przeklinając swoją głupotę podbiegł tam z flarami, i utknął tak aby rozwiać możliwie dużo cieni. Miał nadzieję, że żaden kolejny – znaczy, po tym któremu się zeszło od światła błyskawicy – nie zdołał wskoczyć z wizytą.
Coś wielkiego i ciężkiego rąbnęło w drzwi. Zachwiały się. Aleks, czując narastającą adrenalinę wyszczerzył się spoglądając na znajome narzędzie leżące na skrzyni z drewnem. Siekiera. Przyda się. Bardzo się przyda.
Wysypał skrzyneczkę smolaków na kamienną podłogę i obłożył je paroma klockami drewna. Stos nie miał najmniejszych problemów ze strzeleniem mnóstwem radosnych, skwierczących płomieni.

Oho, chyba się zorientowała. Albo przynajmniej zaczęła poważnie niepokoić.
Samochód Joanny przyspieszył. Nie, nie była to prędkość mająca oderwać lusterka i cisnąć je w szybę osobie jadącej za tobą – po prostu delikatna acz wyraźna akceleracja. Jako, że Kampiś i tak ledwo nadążał za samochodem od dłuższego czasu jadącym przed nim, teraz – wciąż walcząc – zaczął tracić kolejne metry.
Całe więc szczęście w tym, że przejechali przez Tarnowo Podgórne i trafili do zapchanego korkami, ponadziewanego słupami sygnalizacyjnymi Poznania. Do stania w korkach niepotrzebny był szybki wóz, a jedynie duużo cierpliwości.
Diana znalazła czas na zrobienie – i wypicie – dwóch kaw. Zaczynały drżeć jej ręce, ale czuła się przyjemnie nabuzowana, co nie jest najczęstszym odczuciem kierowców poruszających się po Poznaniu. Nie musiała specjalnie uważać na zielonego matiza Joanny – nawet jeśli światła złośliwie zmieniały barwy tuż przed Kampisiem, mogła być pewna, że zobaczy ją sterczącą w korku jak tylko skręci.
Większym wyzwaniem okazało się poszukiwanie rozrywki dla nie chcącego siedzieć spokojnie organizmu. Co jakiś czas przejeżdżała kilka kolejnych metrów, ze świadomością, że ma parę minut zanim światła znów zzielenieją. Zielona fala? Marzenie...
Trochę skakała po różnych stacjach radiowych, trochę bawiła się różnymi przyciskami na desce rozdzielczej – przestała kiedy kierowca przed nią zareagował głośnym trąbieniem na reflektory mające w założeniach robić za ciężką artylerię Łowców – wystukiwała nerwowe rytmy na kierownicy... no a przede wszystkim zastanawiała się jak wejść do mieszkania Joanny i wetknąć jej w rękę/ podłożyć w widocznym miejscu niewielki żeton...

W sypialni domu leżącego nie aż tak daleko od Poznania paliło się drobne ognisko. Starsza pani bardzo pilnowała aby znaleźć się w kręgu jego światła.
Raz za razem lądowały w nim kolejne zdjęcia. Najstarsze w czerniach i bielach, całkiem sporo utrzymanych w sepii i stosunkowo niewiele kolorowych. Paliły się całkiem nieźle.
I kto by pomyślał?
Walczyła z nimi od kilkudziesięciu lat, tak jak przedtem jej babka, wcześniej babka jej babki i tak dalej... Krążyła po okolicznych domach pod różnymi pretekstami zaglądając do środka i oświetlając rzeczy zacienione. Miała tylko jedną metodę – odwiedzała mieszkania tych ze swoich znajomych, którzy albo ostatnio wyraźnie się starzeli, albo zapadali seryjnie na choroby. Prymitywne, owszem, ale zazwyczaj działało…
Światło zalśniło chwilę na kolejnym zdjęciu. Ona i jej babcia – a pomiędzy nimi rozkręcona lampa naftowa.
Zlikwidowała ich ile? Piętnaście? Dwadzieścia? Pamięci nie miała już takiej jak dawniej. Znacznie więcej tych nieświadomych, oczywiście, tych które nazywała zjawami. Ostatnio wszystko stało się łatwiejsze – wystarczyło pstryknąć latarką i udać, że to przypadek, nie trzeba było ryzykować podpalenia całego domu upuszczając ogarek świeczki czy potykając się. Na te które wyszły ze ściany zawsze była metoda – wabiła je do siebie własną żywotnością, wyrzucała – nie widziała nigdy aby robił to ktokolwiek poza nią – i strzelała raz, drugi, trzeci. Zawsze wystarczyło.
Ale... w jej domku? Jej twierdzy?
Skąd one miały się tutaj wziąć? Przybyły do niej z odległego domu? Zabić ją?
Więc im pokaże. Była stara. Wiedziała, że ma przed sobą rok czy dwa życia. Nie mogła sobie pozwolić na przekazanie córce miejsca które by ją zabijało, a prędzej umrze – ha! – niż sprzeda to miejsce temu paskudnikowi z agencji nieruchomości. Widziała w jego oczach coś co przypominało jej o tych cieniach.
Jaki pozostawał jej wybór? Niewielki. Widziała jak umierali ludzie do których podczepione były cienie. Nie miała zamiaru zejść w taki sposób.
Mamrocząc coś cichutko do siebie, zamknęła album i położyła go na drewnianej podłodze strychu tuż koło płomienia. Kiedy ten się rozrósł – trafiła tam też jej suknia. A kiedy ognie rosły i rosły, ogarniając coraz większą część strychu, wrzucała tam coraz więcej łatwopalnych przedmiotów.
Martwiło ją tylko to, że nie został nikt więcej zdolny do powstrzymania tych przeklętych cieni. Co czeka ludzi kiedy jej już nie będzie?
Płomień podpalił podłogę. Deski zaczęły się zajmować, a od nich do belki nie było już daleko. Stara kobieta spojrzała na drzwi. Ale nie. Nie mogła wyjść. Nie mogła. W oknie się nie zmieści, nawet gdyby były szanse, że podczas upadku nie połamie sobie kręgosłupa. Pozostało tylko jedno wyjście. To najgorętsze.
Ćwiczyła siłę woli i opanowania od kiedy tylko zaczęła ją nauczać jej babcia. Nie wydała ani jednego krzyku.

Szafa poruszała się w dość dziwaczny sposób. Na nóżkach.
Owszem, większość mebli stojących dookoła Was pewnie ma nóżki jakiegoś rodzaju, podpórki czy cokolwiek w tym stylu. Ale one się nie zginają w czymś co zdrowy rozsądek każe nazwać kolanem i nie sprawiają, że parę kilo drewna/ sklejki/ drewnopodobnego plastyku skacze dookoła z zamiarem zniszczenia najbliższej istoty żywej.
Teoretycznie opętana szafa schodząca po wąskich, stromych stopniach powinna wydawać odgłosy „tąp, tąp, ratattatatałupłupbęcRABACH” i zakończyć w bardzo smutnej kupce drewna.
Natomiast nóżki tej konkretnej wydłużały się tak aby zawsze opierała się na co najmniej trzech nogach.
Nie wyglądała już najlepiej. Była starą szafą. Naprawdę starą. Pewnie całe generacje wieszały w niej swoje ubrania, bawiły się w chowanego i poszukiwały przejścia do magicznego wymiaru pełnego... cóż, magii. Nie zrobiła jej też najlepiej krótka szamotanina na górze i wygrzmocenie się na podłogę.
Mimo to zeszła ze schodków całkiem szybko, a pod koniec wykonała nawet krótki skok najwyraźniej mając zamiar udwuwymiarowić Aleksa o ścianę.
Ten oczywiście odskoczył. U zejścia schodów nie było wiele miejsca – zaledwie tyle, aby szafa mogła obrócić się nie czyniąc ani jednego kroku w bok. W głąb piwniczki prowadził jeden korytarzyk – teraz zablokowany rozsianymi przez kopniak Aleksandra płonącymi smolakami.
Szafa zawahała się. Była świadoma, że nawet jeśli opętana przez złowrogi cień, wciąż zbudowana jest z drewna – ze starego, suchego drewna, nieco już przeżartego przez korniki.
Mimo to... cień był już na tyle potężny aby nie potrzebować stałego połączenia z jakąkolwiek materią. Porażenie mocarnym reflektorem – fakt, że krótkie – nie wyrządziło mu żadnych naprawdę poważnych szkód. Czy taka istota miałaby się obawiać ognia?
Szafa zaszarżowała. Rozrzuciła na bok kupkę smolaków która stała na jej drodze i popędziła.
Aleks stał spokojnie. Nie odpowiadało to jego stanowi wewnętrznemu, ale chciał sprowokować ten cień – a wiedział, że jest on na tyle świadomy aby mogło to zadziałać.
Tupot małych nóżek nasilił się. Korytarz nie był długi, ale rozjarzona świadomość Aleksandra rejestrowała wszystko w zwolnionym tempie. Tup. Tup. Tup. I skok w bok, przy jednoczesnym ugięciu pleców – nurkowanie pod schody. W ciemność, a przede wszystkim – w cienie. Owszem, rozmazywane i usuwane co chwilę przez płonące ognisko, ale jednak cienie.
Szafa ponownie grzmotnęła o ścianę. Dziwne, ale nie zdawało się to czynić jej większej krzywdy – w przeciwieństwie do smolaczka który wpadł do wnętrza podczas taranowania płonącej barykady i siekiery Aleksa która zagłębiła się na chwilę w drewno, żłobiąc pęknięcie, kiedy wyskoczył tuż za nią i wycofał się pod okno, przeskakując nad ogniem.
Szafa obróciła się ponownie i tym razem po prostu ruszyła nie bawiąc się w żadne rozważania. Aleks stał z siekierą uniesioną do ciosu i zastanawiał się czy jednak nie byłoby mądrzej szybko wbiec po schodach i wrócić na korytarz.
Ale już było za późno.
Uderzenie, owszem, uszkodziło jeden płat suwanych drzwi, ale dopiero uderzenie jego ciała wepchnęło je do środka. Nieuszkodzona dotychczas, prawa ręka wybuchła symfonią bólu, stopa zaczęła jęczeć, skąpana w żółtym płomieniu, ale to się w tej chwili nie liczyło dla opanowanego zwierzęcą furią umysłu, umysłu który rzucał ciałem raz za razem, karząc mu uderzać o tylnią ścianę szafy. Ta zachwiała się, cofnęła, zadygotała ponownie...
...i nagle, wykonując wspaniały, długi upadek wylądowała na płonących smolaczkach.
Aleks dopiero teraz wrzasnął z bólu. I wrzeszczał dopóki nie wydostał się z tej cholernej szafy, nie przesadził nad płomieniami i nie oparł się o ścianę. Dopiero wtedy skończył mu się oddech.
Szafa drgnęła raz, drugi i trzeci – ale już nie powstała. Cień – wir ciemności w świetle – wystrzelił z niej, zawisł na chwilę w powietrzu i rzucił się w ścianę. Nie chciał narażać się na wypalenie.
Aleks odprowadził go otępiałym spojrzeniem. On będzie tam na niego czekał...

Joanna zatrzymała się przed swoim domem, stosując manewr wyglądający jakby pochodził z niskobudżetowego filmu o nielegalnych wyścigach – gwałtownie zahamowała, wykręcając stuosiemdziesięciostopniowego bączka. Wątpliwe aby to planowała – zanim zgasły reflektory wystrzeliła z samochodu, wystukała kod na domofonie i wpadła do swojego bloku.
Dianie zajęło to nieco dłużej. Najpierw musiała znaleźć miejsce parkingowe. Psiakrew, nieźle ją nastraszyła... Ale fakt, samochód który jechał za nią od odosobnionego domku w środku Nigdzie pod własne mieszkanie to zdecydowanie nie było nic normalnego. A jeśli jeszcze trafi się na kogoś podatnego na różne autosugestie... cóż, w sumie nic dziwnego.
Ze spokojem zaparkowała tak blisko bloku jak tylko była w stanie i wróciła pod wejście do klatki Joanny. Cóż, policja miałaby się czego czepić – parkowanie na środku placu manewrowego...
Wdusiła jakiś numerek na chybił-trafił. Słuchawka trzasnęła, Diana nabrała powietrza...
– Przestań za mną leźć! Przestań za mną łazić zboczeńcu!
...i zaraz je wypuściła.
– Wynoś się! WYNOŚ!!!
Trzask słuchawki.
Cóż, wygląda na to, że faktycznie nastraszyła tą biedną kobitę. Krzywiąc się lekko wybrała inny numerek, a potem jeszcze jeden i kolejny, aż w końcu któryś z odbierających okazał się być podatnym na magiczne słowo „ulotki”.

Krótki remanent.
Siedział w piwnicy pełnej drewna, świeczek, zapraw, węgla i płonących smolaków. Prawa ręka nie nadawała się już do użycia, z lewą dłonią też były jakieś problemy. U jego stóp leżała siekiera, a w kieszeni miał... miał... – poklepał się z nadzieją – telefon. Wspaniały, uszkodzony Samsung, który co jakiś czas ni z tego ni z owego się po prostu wyłączał i uruchamiał ponownie.
Natomiast pomieszczenie nad nim pełne było cieni chcących wyssać z niego energię życiową. A świeczki powoli zaczynały się wypalać.
Wziął głęboki oddech i przymknął oczy. Był Łowcą. Miał dodatkowy atut. Swój cień.
Ciało się nie poruszyło. Jegokształtna plama ciemności na ścianie podskoczyła, ruszyła parę razy rękoma i stanęła w karatopodobnej pozycji.

Diana ruszyła po schodach w górę. W sumie poszczęściło jej się z tym dzwonieniem domofonem – teraz przynajmniej wiedziała gdzie mieszka Joanna.
Drzwi od jej mieszkania były... cóż, drzwiami. Metalowe, chociaż możliwe, że puste w środku. Dzwonienie nie wchodziło w rachubę, a zostawienie żetonu na wycieraczce nie dawało gwarancji powodzenia. Gdyby zadzwoniła..., ale nie. Jeśli faktycznie jest tak przerażona, to nawet nie podejdzie do drzwi, a tym bardziej nie otworzy nieznajomej kobiecie.
Rozejrzała się nerwowo po klatce. Nikogo w okolicy...
Wdusiła guzik odpowiedzialny za zalanie całej klatki schodowej złotym blaskiem. Nic. Spróbowała jeszcze raz. Znowu nic.
Oczywiście, wykręcona żarówka...
Na piętrze niżej stanęła bokiem do ściany, tak aby jasność rzucana przez żarówkę tworzyła cienisty kontur wokół Diany.
A potem w jakiś bliżej niewyjaśniony sposób stopiła się z cieniem i weszła w ścianę.

Cień Aleksandra podskoczył i kopnął drzwi zbudowane z tego samego materiału co on, kiedy samo ciało dotykało materiału istniejącego na jego płaszczyźnie. Rzeczywiste drewno się wygięło, a potem – po drugim i trzecim kopniaku – trzasnęło i złamało się.
Cienie uciekały od kręgu światła rzucanego przez pochodnię trzymaną w tej w miarę zdrowej ręce. Trudno było się poruszać, kiedy jednocześnie sprawowało się pełną kontrolę nad swoim cieniem – zlewała się percepcja dwuwymiarowa i trójwymiarowa, dając w efekcie migrenogenny miszmasz. Ale chwilowo nie miał wyboru, musiał się jakoś bronić przed cieniami kiedy…
Stała tam.
Olbrzymia, cienista szafa.
W jakiś sposób cień miał odcienie. Wszystkie rzeźbienia były wyraźnie widoczne, mimo iż zrobione z jednego materiału. Widział jaśniejszą plamę na drzwiach, pochodzącą pewnie z czasów wybicia jakiejś dziury w rzeczywistym odpowiedniku tego co widział przed sobą, a potem jej naprawienia.
Szafa zaskrzypiała złowrogo drzwiami i stąpnęła raz, drugi. Stała w korytarzu prowadzącym do wyjścia, więc…
Cienista wersja Aleksandra kopnęła raz i drugi, kiedy kilka odważniejszych – a może głupszych – Cieni Groźnych okazało się na tyle wytrzymałych aby wejść w krąg światła. Pierwszy przewrócił się, raczej już bez zamiaru podnoszenia, i został wypalony gorącą jasnością z prowizorycznej pochodni. Drugi po ciosie jakby się rozpadł, eksplodując chmurą dymu, ostatniego zaś wyrzucił ze ściany. Raz, że w realnym świecie, dwa, że oświetlony… też się „rozdymił”
A potem Aleksander rzucił się na szafę z pochodnią. Ta – nieco bez sensu – w pierwszej chwili spróbowała odskoczyć, co owszem, uratowało ją przed ciosem, ale też niemalże wywróciło. Ciśnięta pochodnia z dziwnym, suchym, wręcz – nieziemskim trzaskiem przebiła się przez warstwę trójwymiarowego cienia, podpalając go przy tym.
Cień szafy się najwyraźniej zdenerwował. Machnął raz i drugi drzwiami, wywiewając ze swego wnętrza nieco płonącej ciemności, tupnął raz i drugi po czym zaatakował.
Aleksander był już na to gotowy. Samsung leżał w jego dłoni, z mocarną diodką wycelowaną w szarżujący, cienisty odpowiednik drewna.
I wypalił.
Szafa zatrzymała się jedynie na najkrótszy z momentów. Ostre światło wzbiło istne tumany tego czarnego kurzu który przyklejał się do otoczenia a potem znikał. Drzwiczki już niemalże nie istniały…
I stały się dwie rzeczy.
Po pierwsze – szafa znów ruszyła.
Po drugie – Samsung w znany Aleksandrowi sposób zgasł, by szykować się do ponownego włączenia.
Cofnął się o krok, drugi, przegapił próg i wyłożył się na ziemi omalże nie rozbijając sobie głowy. Tupot małych nóżek…
Cień wyrzucony ze ściany na chwilę przybrał nasze, lokalne wartości takie jak masa, prędkość czy głębokość i gruchnął o cienistą szafę. W tej, już przedtem nadpalonej, oświetlonej i w ogóle, coś się złamało i złożyło. A Samsung znów zmienił korytarz w szachownicę czerni i bieli.
Cienisty mebel zaczął tracić kontury. W niewyjaśniony sposób zafalował, w jeszcze dziwniejszy złożył się do wewnątrz i zaokrąglił na brzegach, produkując swoistą kulę niematerii.
I uciekł. Po ścianach, gdzieś przez sufit.
Aleksander obmył okolice światłem. Gdziekolwiek poszedł Stary Cień Groźny, popędziły za nim wszystkie pozostałe. Głowa otoczonego ciemnością – teraz już tylko zdrową ciemnością, a nie cieniem – człowieka spoczęła na podłodze…

Diana miała trochę problemów. Ale niewiele.
Była naprawdę dobra we wchodzeniu w ściany, to musiała sobie przyznać. I przyznała – głośno, tak aby rozległo się po całym Kampisiu – podczas zalewania sobie kolejnej kawy.
No bo to tak naprawdę nie był problem. Kiedy już umysł się przyzwyczai… dobrze, nie przyzwyczai bo to niemożliwe, ale… o, pogodzi, to jest dobre słowo. W każdym razie kiedy już się pogodzi z dwuwymiarowością otoczenia, co po długich treningach przychodziło dość łatwo, poruszanie się nie stanowi większego problemu.
Stawały się nim natomiast lampy, pochodnie i ogólnie wszelkie źródła światła. To przez nie Diana czuła się teraz jak po parugodzinnym, ciężkim treningu… czegoś męczącego.
Ale się udało.
Owszem, Joanna ją prawdopodobnie zauważyła – to znaczy nie wynurzającą się ze ściany rękę, kładącą niewielki żeton na stoliku, a cień przemykający się ku wyjściu po dokonaniu tego po co tu przyszedł. To prawdopodobnie dlatego potwornie wrzasnęła, chociaż – jak tłumaczyła sobie teraz zadowolona z siebie Diana – spowodować to mógł równie dobrze chociażby szerszeń żądlący ją w tyłek. Ale co tam. Przecież i tak nikt jej nie uwierzy, zwłaszcza kiedy ozdobi całość historyjką o dziwnym samochodzie ścigającym ją pod sam dom, czy setkach zboczeńców wydzwaniających domofonem.
Żeton – Diana wybrała ten możliwie uspokajający, wyglądający jak stara, „monetowa” dziesięciozłotówka – został w każdym razie położony na czymś co prawdopodobnie było stolikiem w salonie. Niemożliwe przecież aby nie zwróciła na niego uwagi…
Oczywiście – tutaj westchnęła z irytacją – interwencja okazała się niepotrzebna, albo – w najgorszym przypadku – co najwyżej profilaktyczna. Aleks faktycznie zostawił tutkę z żetonami u babuleńki, a ta tutaj musiała ją znaleźć i zabrać. Joanna załadowała ją do torebki, przedtem bawiąc się którymś z nich. Na szczęście po przyjeździe do domu albo wypadły jej na podłogę, albo położyła je na czymś z czego się stoczyły. W opakowaniu. No to Diana je zabrała.
Dobra, teraz trzeba wrócić. Ciekawe jak radzi sobie Aleksander…

…właśnie się podnosił.
Chwila bez jakichkolwiek dodatkowych bodźców nie trwała długo, ale wystarczyła aby poszczególne części ciała zgłosiły się do umysłu z bloczkami bankowymi, żądając jakichś niesamowitych wypłat. Jedna ręka bolała niemiłosiernie – Aleksander miał nadzieję, że to nie złamanie a jakieś wystawienie – dłoń drugiej usiłowała udowodnić, że ona też może zadawać cierpienie. Pozostałe palce owijały się wokół komórki, gotowe do ponownego przyciśnięcia guzika światła.
Jednak do działania zmotywował go dopiero zapach dymu i trzaskanie płomieni. To, że dach nagle zajęczał też miało swój udział w zmuszeniu ciała do działania.
Nieco oszołomiony przeszedł korytarzem, najpierw raz i drugi omiótłszy go strumieniem ostrego światła. Drzwi wciąż były zamknięte – Aleksander skoncentrował się i spróbował je wyważyć paroma solidnymi, cienistymi kopniakami. Nie pomogło – dopiero wycieczka do piwnicy zaowocowała cieniem siekiery i pochodnią trzymaną w „rzeczywistej” dłoni. Poruszał się szybko, dom najwyraźniej się palił. Wskazywał na to ciężki dym spływający gdzieś z góry i światła na schodach.
Nie przedstawiał obiekcji. Było mu to na rękę. Owszem, biedna babuleńka i tak dalej, ale… co mógł teraz zrobić? Po prostu dotarł do drzwi i rąbnął w nie parę razy. Ani cień, ani drewno nie stawiało większego oporu. Wyskoczył na dwór kiedy tylko wyrąbał sobie wystarczającą dziurę.
Faktycznie – dom płonął. Jeden z jego strychów został już prawdopodobnie całkowicie pożarty przez płomienie które teraz wyrywały się w ciemność, trzaskając intensywnie pomimo słabnącego deszczu. Rzucał półokrąg dygoczącego światła do którego Aleksander przebiegł niemalże bez udziału umysłu. Owszem, cienie w ciemności, bez jakiegokolwiek źródła światła w okolicy znacznie słabną, ale wciąż mogą się złośliwie podczepić albo zrobić coś nieprzyjemnego.
Z ciemności wyskoczył najpierw jeden, potem drugi. Nie miały już wiele do stracenia. Ich mieszkanie płonęło, nie istniał jakikolwiek uległy i „omotany” żywiciel.
Jednego omiótł strumieniem światła z komórkowej latarki, wciąż wyraźnym pomimo ogromnego ognia za plecami. Drugi oberwał kilka kopniaków od Aleksandrowego cienia. Trzeci podczepił się na chwilę, zbyt krótką aby miało to jakiekolwiek znaczenie – został najpierw zrzucony, a potem „doświetlony”.
Potem przyszedł czwarty. I piąty. I szósty i siódmy i ósmy.
Aleks zatoczył się. Zrobił parę kroków do tyłu, ale gorąco buchające w plecy i łomot padającej belki gdzieś za nim powiedziały mu „nie, nie, nie, nie. Jak nie chcesz spłonąć to tu jest linia. Widzisz ją?”. Więc się zatrzymał, mimo iż poszczególne partie mięśni pytały się natarczywie czy mogą w końcu – to zawsze podkreślały – odpocząć.
Dziewiąty i dziesiąty zostały zatrzymane przez światło pożaru i diody. Jedenastemu po prostu przydepnął łeb, a dwunastym rzucił gdzieś w płomienie. Trzynasty zaś…
Nie było trzynastego.
Nie.
Coś zaszemrało złośliwie i z deszczowego mroku wyłonił się ten największy.
Po prostu szedł ku Aleksandrowi. Nie przejmował się już ni ogniem, ni światłem z komórki – zanim znów nie zgasła. Miał jeden cel. Schwytać cień Aleksandra i pożreć go, pochłonąć wraz z energią aby zasilić samego siebie.
Ten cofnął się jeszcze pół kroku. Wiedział, że będzie miał wypalone przez iskry dziury w kurtce.
Cień szykował się do skoku, Aleks szarpał komórkę…
I nagle zrobiło się zbyt jasno aby cokolwiek widzieć. A potem zbyt głośno.
Odchodząca burza przywaliła piorunem w pobliskie drzewko. Cień zarysował się paroma tysiącami biegnących losowo, białych żyłek i wybuchł czarnymi odłamkami, wydając przeraźliwy krzyk bólu i strachu.
Ale Aleksander już nie zwracał na to uwagi. Bo po prostu zaszło zbyt wiele. Zwalił się – na twarz – kiedy umysł odmówił przetworzenia tego bodźca i wywiesił karteczkę „dziś nieczynne”.
Przestało padać.

Pomachał jej kiedy weszła do pomieszczenia. Odpowiedziała uśmiechem, który zyskał sobie spojrzenia od wszystkich innych pacjentów w tej sali. Niezbyt długie – zarówno chłopak wyglądający na jakieś dwadzieścia lat, jak i starszy już pan mieli jakichś „własnych” gości. I dobrze.
Diana przeszła przez pomieszczenie i zasłoniła ten charakterystyczny parawan z tajemniczego zielonego materiału, setkami egzemplarzy mnożącego się w prawdopodobnie wszystkich, polskich szpitalach.
Aleksander wyglądał całkiem nieźle. Prawa ręka okazała się wyłącznie zwichnięta, palec od lewej dłoni też nieźle się zrastał. Przysiadła z uśmiechem.
– I… jak?
– Jak granat. – uśmiechnął się na widok jej miny. – Po łuku. To raczej ja się powinienem pytać. Jak tam Romanno? Nie denerwował się?
– Szefuncio? Coś ty. Nasza agencja – bardziej niż trzeba było podkreśliła to słowo – zrobiła sobie dzięki tobie niezłą reklamę. Bo wiesz, bohatersko rzucasz się w płomienie którymi ogarnięty był budynek tylko po to, aby uratować biedną starowinkę… nie udało się, owszem, ale mimo to. Nie rumień się, no!
Och, nie rumienił się, ale nie było siły, aby ktokolwiek zdołał to udowodnić. Aleksander przyjął legendę i skinął głową.
– Mogłabyś powiedzieć szefowi, żeby zobaczył czy ma jakichś elektryków? Wydaje mi się, że są tu problemy z oświetleniem… Cieni wszędzie pełno…
– No wiesz, w końcu szpital. Polski szpital. To do czegoś zobowiązuje. – obydwoje się uśmiechnęli, chociaż Diana najpierw nerwowo się rozejrzała – ot by sprawdzić czy nie zachodzi jej jakiś cień. – A, właśnie. Pomyślałam sobie, że będziesz zadowolony…
Wziął od niej żetony antycieniowe.
– Dzięki.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Może ktoś to ocenić(ewentulanie pomóc mi to poprawić-ma to być felieton):
‘’Obcy Gbur’’

Piękny wakacyjny poranek ,słońce ‘’wpycha’’ swe łapy przez okno ,to znak ,że trzeba wyjść z domu .Wciągnąłem na siebie krótkie spodenki , bluzkę ,buty i wyszedłem. [Nie]Miłym zaskoczeniem było dla mnie gdy tuż po wysunięciu nosa przed drzwi bloku ,zobaczyłem TŁUMY obco krajowców którzy manewrują by dostać się na plaże lub z niej wrócić .Nabrałem powietrza do płuc(powiedziałem sobie w duchu ,że już nie wrócę do domu) i ruszyłem .Pierwsze kroki ,skrzyżowanie ,rozglądam się w prawo(i tylko w prawo bo była to droga jedno kierunkowa) ,nic nie jedzie ,ruszam… Tuż przed nosem cofa mi jakże piękny mercedes .Chętnie bym go pooglądał z bliska ALE NIE W TAKIEJ SYTUACJI .Rzucając kilka słów pod nosem ruszam w dalszą podróż do kiosku .Przedzieram się przez ludzi jakby było to jedno wielkie mrowisko .Kolejna przeszkoda …Ludzie zajęli cały chodnik. Co zrobić? Przepchnąć się przez nich i zniżyć się do ich poziomu ?-nie ma mowy. Powiedzieć przepraszam/’’ exu exiu ekskiuzmi’’ i usłyszeć po niemiecku/angielsku… ,że on nie rozumie. Obrałem drogę okrężną przez ulice. Myślałem ,że szczęście jest po mojej stronie ,bo już byłem w kiosku ,już kupowałem doładowanie do telefonu, JUŻ ODCHODZIŁEM ale nie.(pewnie jakiś, czarny kot ,drabina …)Wpadłem na dziecko. Jedno krótkie słowo wypadło z moich ust ‘’przeprasza’’ od ojca nie usłyszałem odpowiedzi. Ruszyłem do domu ,sięgam ręką do prawej kieszeni(strona którą uderzyłem dziecko) i co widzę ?’’białe coś’’. Zastanawiam się co to. Dotykam –lód… .Dziękuje panu(obco krajowcowi) za poinformowanie mnie o tym!. Mieszkam od kiosku jakąś jedną min. drogi ,a musiałem pokonać więcej przeszkód niż Indiana Jones podczas swoich przygód. Jakże często mówi się ,ze to Polacy są gburami ,niestety nikt nie zauważa ,że nie tylko … . Mieszkam w GDYNI ,gdzie turystów co roku miedzy majem a sierpniem jest pełno(w tym roku około 1 miliona osób ) i jednoznacznie mogę powiedzieć ,że WIĘKSZOŚĆ ‘’polskich gburów’’ nie dorównuje turystom z którymi miałem styczność podczas tych wakacji..

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Mam do was pytanie: Piszę opowiadanie na podstawie mangii. Ma mało z nią powiązań ale jednak musze po prostu parę postaci z mangi wsadzić w opowiadanie. Czy mógłbym opublikować te opowiadanie na swoim GramSajcie bez łamania praw autorskich osób które wydały mange?

P.S. Proszę tylko nie pisać postów w stylu: Pisanie opowiadania na podstawie mangi jest głupie.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Utwórz konto lub zaloguj się, aby skomentować

Musisz być użytkownikiem, aby dodać komentarz

Utwórz konto

Zarejestruj nowe konto na forum. To jest łatwe!


Zarejestruj nowe konto

Zaloguj się

Masz już konto? Zaloguj się.


Zaloguj się
Zaloguj się, aby obserwować