Domek

Forumowa Mafia

60875 postów w tym temacie

Samolot już kołował na pas startowy. Natan siedział zrelaksowany spogladając przez okienko na taras widokowy, gdzie mały tłumek gapiów obserwował przyloty i odloty. Odprawa poszła nadzwyczaj sprawnie, co było miłą niespodzianką. Dodatkowo samolot nawet w połowie nie był zapełniony. Natan planował lot do La Paz - stolicy Boliwii gdzie miał spotkać się z przyszłym kontrahentem. Lot został odwołany (i jak się okazało wszystkie inne do Ameryki Południowej), a najbliższy i jedyny tego dnia - w dodatku zaplanowany dosłownie w ostatnim momencie - był do Buenos Aires. Nikt nie znał przyczyny tych nagłych zawirowań w planach lotu, ale fakt został taki, że kto chciał tego dnia dostać się do Ameryki Południowej nie miał innego wyjścia.
Wiekszość ludzi bluzgając wróciła do domów czy hoteli. Pozostali tylko "desperaci", którzy zdecydowali się na ten lot, a następnie szukanie na miejscu połączeń do celu swoich podróży.
Było już dobrze po 16-stej i jeszcze 2 miesiące temu byłoby ciemno, tak w to kwietniowe popołudnie mimo szarówki widoczne litery WARSZAWA OKĘCIE szybko zniknęły w okienku. Rozpędzający się Boeing 747 nabierał gwałtownie prędkości, by po chwili wzbić się w powietrze. Po chwili stewardesa odezwała się do pasażerów życząc udanego lotu.

Natan rozpiął pas i rozejrzał się po współpasażerach. Zbieranina różnych osobowości ale bez jakichś szczególnie rzucających się w oczy osobników. Odetchnął z ulgą, zamknął oczy i zapadł spokojnie w drzemkę.
Lot przebiegał spokojnie. Książka jaką Natan zabrał ze sobą okazała się wyjątkowo nudna i mimo, że pospał sporo to około godziny 23 oczy mu się same zamykały. Wyjął więc poduszkę ze schowka, przykrył się kurtką i zasnął na dobre.
Delikatne szarpnięcie zbudziło Natana. Stewardesa poprosiła o zapięcie pasów.
- Już lądujemy? - Skołatany i zaspany meżczyzna powoli wyprostował się w fotelu.
- Tak mamy śródlądowanie w Kimberley.
- Kimberley?!? - Przepraszam, a po co my tu jesteśmy?!? I gdzie to jest!?! Nie kryjąc zdziwnienia Natan obcesowo pytał stewardesse.
- Mamy śródlądowanie w Kimberley w RPA. Proszę się uspokoić. W Buenos Aires będzie Pan o czasie. Nie mamy żadnego opóźnienia.
- O jakim czasie!? Jaki jest plan lotu? Przecież to bardzo nie po drodze!!!
- Proszę się uspokoić. Wszystko idzie zgodnie z planem.
- Zgodnie z jakim planem? Zawsze zwiedzacie okoliczne kontynenty?
Odpowiedzi na te pytania nie uzyskał, gdyż stewardessa czas przeznaczony dla niego wyczerpała, i jak się zdawało dla innych pasażerów cierpliwości nie pozostało już zbyt wiele.
Krótkie zlustrowanie reszty pasażerów pokazało jasno, że nie był osamotniony w swoim zdziwieniu. Tu i ówdzie ludzie wstawali i zadawali nękające pytania. Stewardessa była wyraźnie znużona i zaczęła ignorować kolejne fale pytań, co spotęgowało irytację.
Natan postanowił nie denerwować się, więc zajął się bezrozumnym gapieniem w małe okienko. Nie mógł i tak już nic zmienić.
Mimo ciemności (było już po 2 w nocy) lotnisko było dobrze oświetlone, a do tego łuna światała bijąca od miasta skutecznie rozpraszała ciemności. Nowych pasażerów nie przybyło zbyt wielu. Raptem kilka osób mieszanych ras z przewagą ciemnoskórych. Pod luk bagażowy podjechał pojazd i ekipa techniczna załadowała bagaże. Bagaży okazało się więcej niż pasażerów. Natan zastanawiał się nad sensem takiego lądowania. Paliwa wystarczyłoby bez problemu, VIPa żadnego też nie zauważył.
Po chwili samolot zaczął kołować na pas startowy, by za kolejną chwilę oddalić się błyskawicznie nabierając wysokości.
Rytuał odpinania pasów powtórzył się. Napięcie powoli opadało i atmosfera współpasażerów wracała do normy. Dało się jeszcze słyszeć podwyższone głosy niezadowolenia ale i one gasły dość szybko. Większość wyciągała poduszki i ponownie układała się do snu. Natan zrobił to samo i szybko zapadł w mocny sen.

Nagłe szarpnięcie i gwałtowny przechył samolotu postawił wszystkich na równe nogi, a nawet gorzej. Wielu pasażerów wyleciało ze swoich foteli mieszając się z podręcznymi bagażami. Potem było już tylko gorzej.
Wszystko działo się bardzo szybko. Bez ostrzeżenia, bez słowa wyjaśnienia. Tak jakby wszystko było zgodnie z planem - tego nietypowego od samego początku - lotu.
Samolot zaczął gwałtownie tracić wysokość w oknach widać było tylko chmury i górskie szczyty co było dziwne bo pasma górskie rozciągały się z drugiej strony kontynentu.
- Niech ktoś idzie sprawdzić co się dzieje! - Wrzeszczał jakiś tłusty jegomość.
Inni woleli zapiąć się w pasy. Jeszcze inni rozpoczęli gorliwe modły. Panował chaos i wydawało się, że kontrola nad samolotem - jeśli w ogóle była - to szczątkowa. Pilot próbował podnieść maszynę, ale było już za późno.
Nagłe szarpnięcie i uderzenie. Jazgot, tarcie matalu. Samolot zachowywał się jak kukiełka rzucana przez rozkapryszonego bachora. Szarpał i miotał się na boki.
Wszystko potoczyło się w ułamkach sekud, ale ciągnących się w nieskończoność. Potem nastała grobowa cisza.
Po kilku chwilach z wraku zaczęli wyłaniać się ocaleni z katastrofy rozbitkowie. Z ponad 80 osób przeżyła dosłownie garstka.
Pilot wykazał się mistrzostwem. W beznadziejnej z góry skazanej na porażkę sytuacji karkołomnie wylądował wysoko w górach na płaskowyżu między większymi szczytami taranując przy tym drzewa i skały... Wokół wraku były tylko ośnieżone góry, drzewa, chmury lub mgła i wyjący wiatr.
Zmarznięci, niektórzy lekko ranni, zagubieni i zszokowani rozbitkowie zebrali się przy wraku. Nikt z kabiny pilotów nie przeżył. Nie wiadomo co było przyczyną katastrofy. Stewardesę i trzech nieznanych pasażerów również znaleziono w kabinie pilotów. Samolot mimo wszystko nie rozpadł się doszczętnie i był jako taką całościową kupą złomu.

Ciszę przerwał ciemnoskóry wysoki, barczysty i wysportowany mężczyzna. Jego sposób mówienia i gestykulacje wykazywały zdecydowanie, i pewność siebie. Charyzmy z pewnością mu nie brakowało. Natan pamiętał, kiedy wsiadał na lotnisku w Kimberley. Teraz siedząc trochę na uboczu od grupy obserwował mówcę masując spuchniętą kostkę. Z pewnością nie ruszy się stąd szybko.

- Nikt nas nie będzie szukał. - zaczął mężczyzna.
- Nie mogę Wam powiedzieć nic poza tym, że musimy zejść z tych gór i dotrzeć do cywilizacji. Mniej więcej wiem gdzie jesteśmy. Obserwowałem lot i wiedziałem, że coś jest nie tak kiedy zbaczaliśmy z kursu. Najprawdopodobniej ktoś chciał przejąć kontrolę nad samolotem. W kabinie - jak sami widzieliście - oprócz personelu były 3 osoby postronne. Zginęli wszyscy. Pewnie im zawdzięczamy naszą sytuację. Tylko ze mną macie szansę - marną, ale zawsze coś - wyjść z tego koszmaru. Musimy współpracować.
- Jesteśmy w klimacie subarktycznym - ciagnął dalej, gdy nikt nie skomentował jego monologu.
- Sądzę, że to południowe góry Chile. Koniec kontynentu Ameryki Południowej. Może tu być bardzo zimno. Zimniej niż teraz, nie wspominając o nocy, więc nie ma czasu do stracenia, a droga przed nami bardzo trudna i daleka. Proponuję zebrać wszelkie zapasy żywności i ciepłego okrycia. Nie bierzemy balastu.
- Nie mam pewności kim jesteście więc nie zdradzę nic więcej. Możecie mnie zabić, ale moja śmierć może wam przynieść tylko zgubę. Zastanówcie się nad tym, zbierzcie do kupy i ruszajmy.
Aha.. Bym zapomniał. Nazywam się Uru Ukbe.

------------------------------------------------------------------------------------- --------------------------------------------------
Życzę wszystkim świetnej zabawy, a sobie aktywności i zadowolenia z waszej strony :)
POWODZENIA! I Edycja FM 2012 WŁAŚNIE SIĘ ROZPOCZĘŁA !!!

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Co to ma być? co tu się dzieje? to nie może być prawdą!! - krzyczał zdezorientowany kindziuk, latynos pochodzenia meksykańskiego - życie zawsze mi pod górkę, wcześniej trzeba było przekraść się przez granice USA a teraz to?, za jakie grzechy!?!?! - krzyczał i powtarzał nie dowierzając, jednocześnie nie zwracajać zbytniej uwagi na resztę ocalałych. Nie zdawał sobie sprawy że mimo wszystko miał szczęście, bo większość nie przeżyła.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

- Tego jeszcze nie było - pomyślał Lewkoń. Zdarzało mu się przeżyć sztorm na statku rybackim, czy uczestniczyć w stłuczce samochodowej, ale katastrofa lotnicza? Nie miał zaufania do wygadanego murzyna, więc szybko schował złoty zegarek do wewnętrznej kieszeni kurtki. Podejrzliwie rozglądał się także po pozostałych pasażerach, wcześniej tego nie robił, bo myślał, że spędzi z nimi tylko kilka godzin lotu, to się jednak zmieniło. Oglądał film o grupie rugbistów, która rozbiła się w Andach i uciekła się do jedzenia współpasażerów, dlatego przyglądając się towarzyszom niedoli szczególną uwagę zwracał na ich kły. - Coś mi mówi, że nie zmrużę oka w nocy - zafrasował się.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

- Dziwna sprawa, Buenos Aires, a góry południowego Chile... Plus, fakt, że lecieliśmy z RPA też nie rozjaśnia nic a nic, dziwna sprawa... - mówił jakby do siebie Andrzej, polski drobny biznesmen, potomek dawnej szlachty, herbu Jastrzębiec, z dziwnym nawykiem rozmyślania pod nosem. Po wysłuchaniu dziwnego monologu niejakiego Uru czuł się jeszcze bardziej skołowany, nie tracił jednak swojej specyficznej, ironicznie wesołej pogody ducha, narzekając tylko w myślach na ból w każdej poobijanej części ciała.

- To było bliskie... - mruknął idąc wzdłuż wraku by spróbować dostać się do środka w poszukiwaniu luku bagażowego. Znalazłszy rozdarcie w poszyciu maszyny zajrzał schylony do wnętrza, ale w środku było całkiem ciemno. Ręką sięgnął do kieszeni jeansów po telefon. - Oczywiście. - uśmiechnął się do siebie wyciągając telefon zgięty w pół, musiał walnąć w coś z wielką siłą, co zresztą potwierdzał ból uda.

Andrzej miał na sobie jeansy, ciemną polówkę i lekki płaszcz rozdarty u dołu z prawej strony. W ręku ściskał zielonkawą torbę, którą chwycił gdy tylko zaczęły się problemy. W torbie miał tylko małą butelkę wody, parę batoników, swoje papiery.
- Pięknie. - mruknął wciągając na dłonie lekkie, skórzane rękawiczki. Robiło się chłodno.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Dobrze, że Magi miała trochę ciałka (nawet bardzo trochę), to pozwoliło jej uniknąć poważniejszych uszkodzeń podczas katastrofy. Spróbowała ruszyć szyją, ale zakres ruchów miała mocno ograniczony.
- Uch, trzeba będzie wreszcie się za siebie wziąć - stwierdziła, po czym spróbowała wydostać się z fotela, który jednak nie chciał wypuścić jej potężnych ud.
- Heeeej! Żyje tu ktoś?! Poomoooocy! Chyba utknęłam! - na szczęście w kieszeniach kurtki miała trochę cukierków. Zresztą zawsze miała przy sobie trochę cukierków. To na pewno umili jej czas oczekiwania na ratunek.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Zenon Sowa był jakby w transie. Od dłuższego czasu nic nie czuł. Może to i lepiej. Gdyby czuł to złamana ręka i wybity obojczyk trochę by mu dokuczały. Lecz to nic w porównaniu do straty i pustki jaka by w nim zapanowała. Miał wszystko o czym mógł marzyć: świetnych przyjaciół, wspaniałą żonę, na finanse też nie mógł narzekać. I wszystko prysło w mgnieniu oka. Przyjaciół i żony, z którymi leciał na dawno wyczekiwane wczasy, by wziąć
udział w osławionym karnawale w Rio, teraz nie był w stanie nawet rozpoznać. Zapłakał. Zaczął krzyczeć. Wreszcie wpadł w histericzny śmiech. Uderzał się parokroć pięściami w głowę. Powoli uspokoił oddech i odzyskał jako taką jasność umysłu. W samą porę by wysłuchać przemowy czarnoskórego bujając się to do przodu to do tyłu. Słowa dotarły do niego jednak dopiero parę minut później, gdy pogodził się ze zrządzeniem losu na tyle by wstać. Skierował się ku zbierającej się skromnej grupce ocalałych. Usłyszał kobietę wołającą o pomoc. Bardzo chętnie, myślał, ale moja ręka się do niczego nie nadaje. Nie zmienił kierunku. Doszedł do zgrupowania. Usiał na jakimś kamieniu, których wokół pełno. Siedział osowiały czekając na rozwój wydarzeń.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

- Oczywiście mnie to spotkało! Tyle jest samolotów i akurat ten musiał się rozbić! - marudził Kalenos, student medycyny.
- Na szczęście jakoś specjalnie ranny nie jestem...tylko ta ręka.. będzie trzeba ją zabandażować.
Kalenos wstał i zaczął szukać swojego plecaka. Wokół niego leżały gruzy, widział dużo martwych osób, nagle zauważył kogoś żywego obok luku bagażowego, przeszedł nie mówiąc ani słowa i zaczął przekopywać gruzy w celu znalezienia swego plecaka.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Dnia 20.04.2012 o 19:21, Magwisienka napisał:

- Heeeej! Żyje tu ktoś?! Poomoooocy! Chyba utknęłam! - na szczęście w kieszeniach kurtki
miała trochę cukierków. Zresztą zawsze miała przy sobie trochę cukierków. To na pewno
umili jej czas oczekiwania na ratunek.


Natan analizował słowa charyzmatycznego Uru. ocalałym już powoli szok ustepował i zaczynali przygotowania do ruszenia w dół, w nieznane ale co im pozostało. Przeraźliwe wołanie o pomoc wybiło go z transu. Wstał, ale ból kostki skutecznie go hamował.
- Masz szczęście, że siedziałem przy wraku. Mogłabyś tu chwilę posiedzieć bo już nikt nie brał pod uwagę, że ktoś jeszcze ocalał. - Natan ostrożnie usunął zwalone fotele i blachy z biednej dziewczyny.
- Faktycznie nie widać Cię było i jakbyś nie wołała - zostałabyś tu na amen.
- Lepiej idź do tej grupki. Planują jakiś wypad. Ten duży murzyn wie więcej ale i reszta pewnie Ci wyklaruje co się święci.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Buscetta siedziała z głową opartą o kolana. Nie mogła uwierzyć w to, co się stało. Czy to déjà vu? Przecież już raz przeżyła katastrofę, już raz siedziała na ziemi obok wraku. Niecały rok temu leciała małą awionetką, chciała zrobić dobre fotografie dla polskiego magazynu podróżniczego, z którym współpracowała. Pilot nie opanował maszyny i spadli w drzewa. Długo nie mogła po tych wydarzeniach dojść do siebie, ale zawód fotografa wymagał częstych podróży. Doszła do wniosku, że najgorsze już ma za sobą, przecież to niemożliwe, żeby znów coś się stało, samoloty nie rozbijają się na każdym kroku. A jednak….

Jej rozmyślania przerwał ciemnoskóry mężczyzna. Swoimi słowami uświadomił jej, że znajduje się nie wiadomo gdzie, z grupą totalnie obcych osób. Kim oni są, po co tu lecieli? Objął ją strach przed tym, co będzie, ale zaraz po chwili postanowiła się opanować. Żyła i to było najważniejsze. Trochę zadrapań i stłuczeń – nic poza tym. Przecież ktoś im musi pomóc! Musi być silna i nie pozwalać, by strach przejął nad nią kontrolę. Rozejrzała się wokół – jedni krzyczeli z przerażenia, inni szukali swoich rzeczy. Spojrzała z westchnieniem w stronę luku bagażowego. Pewnie nic nie zostało z jej ukochanego sprzętu fotograficznego. Wstała i podeszłą bliżej grupki ludzi, która zaczęła się zbierać obok przemawiającego faceta. Nie wiedziała, czy mu zaufać, ale jednocześnie rozumiała, że w tych warunkach siłą jest grupa, w pojedynkę na obcym terenie, w zimnie nikt nic nie zdziała sam. Zastanawiała się, czy najgorsze już za nimi? Co ich czeka? Intuicja podpowiadała jej, że to jeszcze nie koniec. Ta podróż wydawała jej się podejrzana.
Zgodnie z zaleceniami poszła szukać pożywienia i rzeczy, które mogłyby jej być przydatne. Zobaczyła, jak jakiś facet wyciąga dziewczynę z wraku. Dobrze, że są ludzie, którzy chcą sobie nawzajem pomagać, razem musi im się udać z tego wyjść. Podbiegła do nich sprawdzić, czy może w czymś pomóc.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Alberto da Fari, 22-letni, obiecujący bramkarz reprezentacji Brazylii. Za młodu dosyć bystry, osiągał ponadprzeciętne wyniki w nauce, ostatecznie jego pasja do sportu zwyciężyła. Miał na to wpływ zarówno wyjątkowy talent bramkarski, poparty znakomitymi warunkami fizycznymi, jak i - co niestety wciąż jest typowe dla wielu latynoskich rodzin - bieda w domu rodzinnym. Problemy finansowe utrudniały kontynuowanie nauki, zaś uprawianie piłki nożnej mogło przynieść w krótkim czasie niesamowity zarobek, który mógłby wydatnie zmienić los samego Alberto, jak i jego najbliższych. A że rodzina da Fariego należała do dosyć licznych, toteż wybór nasuwał się sam. Oczywiście, niełatwo jest wybić się w takim kraju jak Brazylia, gdzie na każdej ulicy rzesze nastolatków marzą o powtórzeniu kariery takich piłkarzy jak Ronaldo, Ronaldinho, Robert Carlos czy też Kaka. Konkurencja jest więc przeogromna. Na korzyść da Fariego oprócz regularnie szlifowanych umiejętności na pewno wpłynęło to, że zapragnął on zostać bramkarzem, a nie zawodnikiem z pola. Pozycja między słupkami nie cieszyła się aż takim wzięciem, jak chociażby miejsce w formacjach ofensywnych. Kandydatów było więc mniej, a poza tym Alberto słynął z niezwykłego zaangażowania i determinacji, nieraz zostając po treningach i prosząc któregoś z kolegów o kilka dodatkowych strzałów do wyłapania. Dzięki takiemu podejściu kariera da Fariego rozwijała się błyskawicznie i w niedługim czasie stał się on podstawowym bramkarzem utytułowanego Corinthians Sao Paulo, z perspektywami na transfer do którejś z czołowych lig europejskich. Alberto nie spieszył się jednak z wyjazdem do klubu spoza kontynentu. Nie chciał rozstawiać rodziny, a po zdobyciu mistrzostwa Brazylii w 2011 planował zawojować również rozgrywki Copa Libertadores. Jego postawa nie umknęła jednak selekcjonerowi narodowej reprezentacji Brazylii, w której da Fari debiutował kilka miesięcy temu. Właśnie wracał ze spotkania towarzyskiego na poziomie międzynarodowym, które zostało rozegrane w jednym z miast Europy Wschodniej. Menadżer Alberta przed całą wyprawą doradził mu powrót do Brazylii z przesiadką w Warszawie, gdyż podobno tak było najkorzystniej. Niestety, rzeczywistość okazała się inna. Wsiadając do feralnego samolotu na warszawskim Okęciu da Fari nie mógł jednak przypuszczać, w jaki sposób zakończy się jego podróż powrotna. Młody Brazylijczyk chciał po prostu znaleźć się jak najszybciej w Sao Paulo, aby przygotowywać się w spokoju do następnego meczu, a tymczasem rozbił się wśród mroźnych szczytów górskich, w sumie nie wiadomo nawet gdzie...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Dosyć drobna postać, w ciemniej bluzie z kapturem, przysiadła na kamieniu. To był Booddy, do tej pory sądził, że najgorsza rzecz jaka go może spotkać w podróży to niewygodne siedzenie i niestrawność po kiepskim jedzeniu. Z zamkniętymi oczami odwrócił głowę w stronę wraku samolotu, zawahał się chwilę czy ma je otworzyć. „Nie ma do czego wracać” – pomyślał, więc jedynie rozejrzał się po innych ocalałych osobach. Cieszył się, że nie jest sam, jednak świadomość, że znajduję się w grupie samych nieznajomych osób, w tak ekstremalnych warunkach, każdego napawa lękiem.
Jeszcze bardziej zaciągnął kaptur na twarz, na wszelki wypadek gdyby potargane włosy nie zakrywały jej wystarczająco, wstał i udał, że bierze się w garść.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Ponury niedoszły kulturysta i mistrz wagi ciężkiej wyszedł z tej katastrofy jedynie lekko poturbowany. Co można uznać za niesamowite szczęście biorąc pod uwagę to iż aby wydostać się z samolotu musiał wypiąć z fotela zwłoki swojego kompana podróży i trenera Alana Sappa. Nie był on człowiekiem szczególnie podatnym na wzruszenia jednak po jego grubych wąsach i brodzie pociekły łzy gdy już usiadł na śniegu pobieżnie ogarniając wzrokiem krajobraz Zauważył przemawiającego pasażera. Przemowa czarnoskórego wydała mu się dziwna i nadęta. Dlaczego u licha on potężny człowiek zaprawiony w bojach miałby zginąć bez pomocy tego wymoczka? Jednak faktycznie w jednym owy samozwańczy lider miał rację. W pojedynkę w górach można tylko zginąć.A już na pewno w górach których się nie zna, które znajdują się na innym niż macierzysty kontynent.

Kwestia uprowadzenia samolotu wydawała mu się szemrana. Niby po co ktoś miąłby uprowadzać ten lot a już szczególnie wymuszać międzylądowanie czy brać sobie na cel samolot z takim opóźnieniem? Bo w to że ktoś przy zdrowych zmysłach ładowałby na samolot już uprowadzony, nowych pasażerów wydał mu się teorią spiskową nie potwierdzoną sensowną argumentacją.

No i ostatnia kwestia co zrobić z najciężej rannymi , przecież nie będziemy ich nieść? Dobić czy zostawić na powolną śmierć?
Doszedł jednak do wniosku że może uda się kogoś tu sprowadzić na czas. i jest dla nich jakaś nadzieja.


Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Na podłodze zdewastowanego samolotu leżała w bezładzie nieprzytomna kobieta. Ciemne wnętrze wraku przenikały przez rozbite szyby snopy światła, oświetlając jej twarz, na której malował się odcień upiornej bladości. Wśród posklejanych zaschniętą krwią włosów tkwiły kawałki szkła. Klatka piersiowa nieznajomej była zastygła w bezruchu. Na odkrytych ramionach, szyi i skroniach zarysowywały się nabrzmiałe żyły.
Wtem ocknęła się, z trudem łapiąc oddech. Krew w okamgnieniu napłynęła jej do głowy, przywracając twarzy kolory. W oczach jej się dwoiło, a w uszach zagnieździł się dotkliwy szum. Przez umysł przebiegały tysiące niewyraźnych myśli. Kobieta była w najwyższym stopniu zdezorientowana. Oparła pokaleczone dłonie na ziemi, zmysły powoli zaczynały wracać do normalności. Nagle fala przeszywającego bólu uderzyła ją od strony potylicy. Czuła, jakby rozbito jej czaszkę tępym narzędziem. W paroksyzmie cierpienia złapała się za głowę i zwijała w konwulsjach. Te kilkanaście sekund mąk zdawały się trwać całą wieczność.

* * *
Pół godziny po przykrej pobudce dziewczyna wydobyła się ze szkieletu samolotu. Jej skórą wstrząsnął zimny deszcz. Skrzyżowawszy ręce, postawiła powoli kilka kroków naprzód, drżąc. Rozglądała się po egzotycznej, ale jakże jej teraz nieprzyjemnej okolicy. Nieopodal spostrzegła rozpierzchniętą na sporej polanie przy dżungli gromadę ocalałych. W jej serce wlało się odrobinę otuchy. Podeszła do rozbitków w nadziei, że ktoś jej wytłumaczy co tu się stało, kim oni są i najważniejsze: kim ona sama jest.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Siostra Kale leżała na podłodze z zamkniętymi oczyma. Serce waliło jej jak szalone. Rozbili się, wszystko działo się tak szybko, słyszała ogromny łomot i przeraźliwe krzyki i jęki innych pasażerów, ale ona przeżyła... jeszcze nie nadszedł jej czas... Sięgnęła po różaniec zawieszony u boku jej szarego habitu i zaczęła się żarliwie modlić dziękując Bogu za ocalenie. Nagle usłyszała wołanie pomocy i jakieś głosy, więc powoli otworzyła oczy... Wokół porozrzucane były ciała innych ludzi. Odmówiła "wieczny odpoczynek" za dusze zmarłych i powoli podniosła się otrzepując z pyłu swój habit. Nałożyła kaptur na głowę i poprawiła sznur opasający jej pas. Siostra Kale wyszła z wraku samolotu, na zewnątrz stała już grupa ocalałych rozbitków. Wszyscy trzęśli się z zimna oszołomieni wydarzeniami sprzed kilku chwil. Tylko jeden z pasażerów rozbitego samolotu wydawał się zachować trzeźwość umysłu proponując zejście z gór. Siostra Kale wróciła do wraku samolotu po swoją torbę. Niewiele w niej miała, trochę jedzenia, książeczkę do nabożeństwa, dodatkowy różaniec, mydło, szczoteczkę do zębów i czystą bieliznę. Uru Ukbe pomoże im przejść przez góry, a ona będzie ich duchowym przywódcą. Po to Pan ją ocalił. Wierzyła w to, że im się uda. Wierzyła, że ocaleją, a ona sama dotrze do docelowego miejsca swej podróży - Franciszkańskiego Instytutu Teologicznego w Petropolis.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Grupa powoli ze sporą dozą nieufności podążyła za sugestiami Uru Ukbe. Opuszczali miejsce katastrofy co rusz oglądając się za siebie. Nie było jednak do czego wracać a pozostanie tu dłużej byłoby katastrofą.
- Przed nocą musimy zejść niżej. Czym jesteśmy wyżej tym jest chłodniej, silniejszy wiatr i mniej pożywienia do zdobycia.
Odezwał się Uru gdy miejsce katastrofy zniknęło rozbitkom z oczu.

Wielu miało dylemat co zrobić z ciężko rannymi. Uru rozwiał problem stwierdzeniem, że zabranie ich ze sobą drastycznie opóźni marsz a i tak pewnie nie przeżyją.
Szczęśliwym trafem jeden z ocalałych, który nazywał siebie Natanem zadeklarował się opiekować rannymi a potem jak będzie możliwość zabrać tych, którzy będą na siłach. Sam też nie mógł teraz wyruszyć gdyż kostke miał spuchniętą. Złamana lub skręcona - obie możliwości wykluczały wędrówkę w tak trudnym terenie.

Obserwował grupę schodzącą w dół zbocza i myślał czy jeszcze kiedyś ich zobaczy. Czy zobaczy w ogóle kogokolwiek poza tymi, z którymi został.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Buscetta schodziła razem z grupą. Wcześniej, wśród szczątek bagaży udało jej znaleźć jeden z jej aparatów. Postanowiła zabrać go ze sobą, choć mieli unikać zbędnego balastu. Chciała uwiecznić to, co tak nagle działo się wokół. Za sobą zostawili ciężko rannych i tych, którzy nie mogli iść dalej. Łzy same cisnęły się do oczu. Sumienie jak oszalałe dobijało się do głosu pytając, czemu ich zostawili. Ale innego wyjścia nie było. Trzeba było się ratować i jak najszybciej zejść.

Powoli do Buscetty docierało to, co się wydarzyło. Dlaczego spadli? Zamach, błąd pilota? Słyszała pogłoski, że jednak ktoś chciał uprowadzić samolot. Jakoś trudno było w to uwierzyć. Wśród nich nie było też osób szczególnie ważnych czy znanych, no chyba że byli wśród zabitych.... Nie miała o tym pojęcia. Trzeba się skupić na tych, co żyją. Zaczęła się im przyglądać, chciała zrobić im zdjęcia - zdjęcia ją uspokajały. Kiedy robiła fotografie świat wokół znikał. Dobra fotografia wymagała ogromnego skupienia i umiejętności przekazania tego, co się czuje. To był sposób Buscetty na radzenie sobie ze stresem.

Wśród idących osób poczuła się nieco bezpieczniej, nie była sama. Ale też nie wiedziała, komu można zaufać. Wszyscy byli tak różni. Szła między dziewczyną, którą wcześniej jakiś facet wyciągnął z wraku, a rosłym facetem, chyba bokserem czy kulturystą. Przed nimi szła zakonnica, żarliwie odmawiająca różaniec. Ciekawe, czy Bóg im pomoże? Trzeba się o to modlić. Chciała się do kogoś z nich odezwać, potrzebowała rozmowy, żeby poczuć, że naprawdę żyje. Ale bała się zakłócać ten posępny, acz podniosły nastrój.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Po godzinie maszerowania z grupą pamięć zaczęła powracać. Zaczynam kojarzyć fakty i zdarzenia z ostatnich godzin. To dobrze, dochodząc do siebie analizuję o czym mogłam rozmawiać z pasażerami. Niektórzy z nich dziwnie patrząc na mnie potrząsają głowami i odwracają wzrok. Nie ważne, nie jest to teraz ważne. Priorytetem jest dostać się do jakiegoś schronienia przed mrozem, ale patrząc na nich odnoszę wrażenie, że nie mają pojęcia o przetrwaniu w trudnych warunkach. Przyszło mi poraz kolejny wykorzystać zdobytą wiedzę i umiejętności przetrwania, być może zostanę sama, tak muszę się z tym liczyć, że w ostatnim odcinku być może najtrudniejszym zostanę sama… Z pewnością ktoś mi pomógł wydostać się z wraku dzięki czemu jestem z grupą, może to ta zakonnica wygląda że nie odniosła żadnych ran. Nie wiem może to ta z aparatem, nie dobrze zdjęcia tu nie pomogą a szczególnie mnie.
Osoba która nami kieruje chyba nie do końca wie co robi. Sprawia wrażenie osoby odpowiedzialnej lecz jest coś co mnie niepokoi w jej zachowaniu.
Przyjże się mu. Mam wrażenie jakbyśmy się już kiedyś spotkali.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Siostra Kale próbowała namówić Natana, aby wyruszył razem z nimi. Przecież ten rosły mężczyzna mógłby posłużyć mu swym ramieniem, jakoś daliby radę... Wiedziała, że Natan na niewiele się zda na miejscu katastrofy mając do dyspozycji tylko apteczkę z podstawowymi środkami opatrunkowymi. Wiedziała, że jeśli nie uda im dotrzeć do cywilizacji i na czas sprowadzić pomocy, to ranni pasażerowie w większości nie dożyją rana umierając powoli z bólu i wyziębienia. I choć serce jej krwawiło na myśl o nieuchronnej śmierci niewinnych ludzi, to rozum podpowiadał jej, że nie są w stanie ich uratować... nieodgadnione są wyroki boskie... i nawet jeśli się z nimi nie zgadzamy, to trzeba je przyjmować z pokorą...

Zakonnica szła odmawiając różaniec. Razem z nią szli ludzie pogrążeni we własnych myślach. Ich stopy grzęzły w śniegu. Czuła, że przemoczyła nogi, ale próbowała nie myśleć o drętwiejących palcach. Nagle jeden z mężczyzn padł na kolana i zaczął rozpaczliwie szlochać.
- Dlaczego moja żona? Dlaczego właśnie ona? - wołał zanosząc się łzami.
Zakonnica podeszła do niego, uklękła obok i objęła go ramieniem.
- Taka była wola Boża - powiedziała.
- A co myśmy mu zrobili, że tak nas ukarał? Boga nie ma, nie ma Boga! - krzyczał mężczyzna.
- Bóg wobec każdego z nas ma jakiś plan i kiedy wysyła po nas swoich wysłanników-aniołów, musimy z nimi iść. Czas Twojej Żony na tej ziemi dobiegł końca, ale Ty masz jeszcze Boży plan do wykonania. Wstań, musimy iść - siostra Kale pomogła mężczyźnie wstać. Kątem oka zauważyła dziewczynę z podniesionym aparatem. Pokiwała w jej stronę głową. Nie, to nie była dobra chwila na robienie zdjęć...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Szli dalej. było zimno, nogi Buscetty były jak zamrożone. Nigdy nie lubiła zimna, a co dopiero takich warunków. Ale nie miała żadnego wyboru. Skupiała się na tym, żeby iść, żeby nie spanikować. Zobaczyła, jak jeden z mężczyzn szlocha nad losem swojej żony, a zakonnica pociesza go mówiąc, że Bóg ich wybrał. Podniosła aparat do oka, ale nie była przekonana do zrobienia fotografii. Utwierdziła ją w tym zakonnica. Odłozyła więc urządzenie do torby i postanowiła go na razie nie uzywać. Fakt - to jest zły moment na takie fanaberie.

zaczęła zastanawiać się nad tym, co powiedziała zakonnica. Czy naprawdę byli wysłannika Boga? Trudno było jej w to uwierzyć. Gdyby Bóg był z nimi, nie mógłby pozwolić na smierć tylu osób. A może to miała być dla nich próba... Zapowiadało się, że będzie miała jeszcze czas na takie przemyślenia. W każdym razie podziwiała osoby, które tak szybko potrafiły się pogodzić z tym co się stało, które nie były tak przestraszone jak ona, as jednocześnie dziwiła się, że niektórzy tak swobodnie traktują to, co się wydarzyło. Jakby nie było to dla nich niczym szczególnym.

Zebrała się w sobie i postanowiła odezwać do tego rosłego faceta, który ciągle szedł obok. Bokser czy kulturysta.
- Hej, czy Ty coś z tego wszystkiego rozumiesz?

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Utwórz konto lub zaloguj się, aby skomentować

Musisz być użytkownikiem, aby dodać komentarz

Utwórz konto

Zarejestruj nowe konto na forum. To jest łatwe!


Zarejestruj nowe konto

Zaloguj się

Masz już konto? Zaloguj się.


Zaloguj się