Zaloguj się, aby obserwować  
Gram.pl

Konkurs Dungeons - zapuść się do lochu i zgarnij grę!

41 postów w tym temacie

http://bestgamewallpapers.com/files/2moons/castor-dungeon.jpg

- Znowu w domu... - pomyślał Trevor.
Jako jeden z nielicznych skazańców przemierzał tę trasę po raz drugi... Hopper''s Tail było najpodlejszym, a zarazem najbardziej "szczelnym" więzieniem w całym kraju. Gdy rok temu, jako trzeciemu więźniowi w historii, udało mu się uciec z mordowni poprzysiągł sobie - Z przestępczością koniec! Zaczynam nowe życie! - przy postanowieniu trwał aż do przejazdu konwoju poborcy podatkowego (czyli 3 dni)... Potem pomógł poborcy pozbyć się skrzyni z "żelastwem" i dzięki stał się osobą bardzo znaną a zarazem pożądaną - wyznaczono za niego nagrodę o równowartości trzech wsi.
Ze strachu przed łowcami nagród ponownie postanowił skończyć karierę przestępcy i zapadł się pod ziemię. Nie na długo bo na trzy miesiące - pech chciał, że przez cichą wioseczkę, w której się schronił przejeżdżał legat Wielkiego Inkwizytora. Legat zapewne nawet by Trevora nie zauważył, lecz ten nie mógł się powstrzymać przed zbadaniem zawartości sakiewki inkwizytorskiego wysłańca... Głowę zachował tylko dla tego, iż jak powszechnie wiadomo, legaci to złodzieje i wykazują troszkę zrozumienia dla kolegów po fachu, ale jednak trzy wsie wyrozumiałości nie równe... I dla tego wracamy do punktu wyjścia, a raczej wejścia do Hopper''s Tail.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

To miejsce mnie przeraża- wyszeptała Kaileth. Mark nic nie odpowiedział. Patrzył się tylko w głąb lochów.
- Jak wrócimy?- Spytała go Kaileth. Była jego młodszą siostrą. Miała ledwie 16 lat. Była bardzo chuda i niska a jej piękne jasne loki opadały na twarz. W wiosce podobała się wielu chłopakom jednak matka uważała że jest zbyt chuda. Była przeciwieństwem swego brata. Wysokiego i masywnego chłopaka w wieku 19 lat. Czuła się przy nim bezpiecznie jednak w tej chwili stał, beznamiętnie patrząc się przed siebie.
-Po co tu w ogóle przychodziliśmy? Wracajmy, proszę Mark.- dziewczyna bez skutku prosiła chłopaka. Po chwili wykrztusił z siebie: Pięknie tu, prawda? Ptaszki ćwierkają, woda płynie. Bardzo spokojnie, nie tak jak w domu.- C-co?- Dziewczna była zdziwona?- Co ty mówisz?!. Nagle kilka metrów od nich w korytarzu pojawił się wilk. Nie był to taki wilk jak w lesie. Ten miał nastroszoną sierść i czerwone oczy. Mówiły jedno. Krwi. Dziewczyna przeraziła się.- O! Jaki śliczny piesek!- Wykrzyczał Mark.- Hmmm. Dajmy mu jeść!- Wilk zbliżał się. Piana ciekła mu z pyska. Rzucił się na Marka. Nagle jakaś kula uderzyła w bestie. Kaileth odwróciła się. Zobaczyła kobietę. Wysoką i piękną. Długie włosy opadały jej na piersi. Ubrana była w wspaniale ozdobioną suknie.
- Och ukochany! Przepędziłam tego psa! Teraz możemy być już razem. Nic nam nie przeszkodzi.
-T-tak. Tęskniłem.- odpowiedział.
-Zaraz! O co tu chodzi! Wytłumacz mi to!- dziewczyna złapała kobietę za ramie.- Co ty mu zrobiłaś?
- Dałam mu szczęście. Którego ty mu nie dałaś!- krzyknęła nieznajoma.
- Ja? Ja nie rozumiem?- kobieta dotknęła jej głowy. Jakaś fala uderzyła w dziewczynę. Przez głowę przeszły jej różne myśli. Była w lesie z bratem. Mark mówił że zamierza upolować niedźwiedzia który pewnie będzie się go bał. Przecież był największy w wiosce! Kolejna myśl. Niedźwiedź przygniatał go. Krzyczał o pomoc. Dziewczyna patrzyła się na sztylet w swojej ręce i.... zaczęła uciekać. Następna myśl. Stała obok brata w lochach.
- Mów mi sprawiedliwość. Jestem demonem sprawiedliwości. Jeżeli chcesz wynagrodzić swoje czyny bratu idź dalej. Jeżeli nie jesteś w stanie i znów stchórzysz, kilka metrów z nami są schody do piwnicy w waszej chacie. Wybieraj.- dziewczyna patrzyła się na Marka. Przypomniała sobie płacz na pogrzebie. Wzrok matki...
-Całe życie byłam słaba. W przeciwności do niego. To się już nie powtórzy! Nie wiem co jest w tych lochach, ale teraz sobie poradzę.
- Idź.- powiedziała sprawiedliwość.- Za tymi drzwiami czeka Cię przygoda.- Powodzenia.
Szła w stronę drzwi. Pierwszy raz w życiu się nie bała.

20110716170717

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Adam wraz z Dawidem i kilkoma innymi kolegami bawił się w lesie w podchody . Podzielili się na kilka grup i zaczęli zabawę . Adam i Dawid byli w jednej z grup i jako pierwsi uciekali. Postanowili się schować za krzakami a kolegom podłożyć fałszywe tropy. Kiedy usłyszeli, że się zbliżają zaczęli uciekać.
Adam wybiegł przed Dawida i nagle poczuł jak ziemia zapada mu się pod nogami. Wpadł w jakieś dziwne miejsce. Wszędzie zwisały olbrzymie pajęczyny i korzenie a wody aż kapały od wilgoci. To miejsce budziło w nim takie przerażenie, że jak najszybciej chciał się z niego wydostać. Nie było jednak takiej możliwości, ponieważ dziura miała ponad 5 m głębokości. Adam zaczął wołać o pomoc. Dawid go usłyszał chociaż był kilkanaście metrów w tyle. -Gdzie jesteś Adam?! Krzyknął głośno.
-Wpadłem gdzieś. Nie mam pojęcia co to jest.
-Zaczekaj tutaj pobiegnę po pomoc.
Adam czekał na Dawida już 10 min ale nadal go nie było. Postanowił się rozejrzeć. Gdy wszedł głębiej zobaczył wiele pustych pokoi, do których każdego wejście było zablokowane masywnymi metalowymi drzwiami z kratami. Przeraził się kiedy stwierdził, że jedne z drzwi są otwarte. Jeszcze większy strach poczuł kiedy uświadomił sobie, że są to cele. Nagle usłyszał cichy, ale tak przeraźliwy głos jakiego jeszcze nigdy nie słyszał
- Pobaw się ze mną, pobaw się ze mną.
Głos ten dobiegał z końca korytarza. Powolnym krokiem zbliżył się do źródła tego głosu. Przy ścianie zobaczył starą szmacianą lalkę. Podszedł do niej i zobaczył, że jest cała umazana we krwi. Na plecach wyszyte miała różne imiona.
-Ona jest moja! Usłyszał niewyobrażalnie głodny krzyk za swoimi plecami. Obrócił się i zobaczył mała dziewczynę . Nie miała ona włosów jej oczy były całe blade, i szyderczo się uśmiechała. - Zawszę się na to łapią -powiedziała i dotknęła Adama na piersi. Ten upadł tak jakby życie z niego uleciało.
Dawid wrócił po niespełna godzina z pomocą. Wszystkie korytarze przeszukano, ale nigdy go nie znaleziono. Ratownicy znaleźli tylko starą lalkę a na jej plecach były różne imiona. Ostatnim z nich było Adam...

20110716215425

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

...Czy mieliście kiedyś wrażenie, że świat na którym teraz stąpacie od tysięcy lat dzieli się na dobro i zło? Heh, i w tym wszystkim właśnie to jest najśmieszniejsze, że próbując robić coś dobrego dla innych oni odpłacają ci się złem. Tak było w moim przypadku, lecz żeby zbytnio nie pogłębiać Was w smutku i żalu do ludzi z którymi teraz żyjecie opowiem Wam co się wydarzyło ze mną. Byłem zwykłym farmerem, nic szczególnego, gdyż na polu pracowało nas naprawdę wielu. Zaczęło się pewnego poranka, podczas gdy pracując przerzucałem gnój. Tak zwykła czynność, ale to po części przez nią tu trafiłem, przez to, że właśnie wtedy stałem w tym miejscu. I to wtedy dwóch nieuzbrojonych strażników chciało się "zabawić" z jedną z naszych dziewek. Nie mogąc dłużej patrzeć podszedłem do nich z widłami i jednym silnym ciosem wbiłem im je w plecy. Być może było to spowodowane nagłym przypływem adrenaliny, gdyż sam zwątpiłem, że mam w sobie tyle krzepy. W każdym razie podszedłem do kobiety, gdy nagle zaczęła drzeć się na wszystkie strony wołając o pomoc. Najdziwniejszy w tym wszystkim był fakt, że wiedziała, że ja chciałem ją tylko uratować, widziałem to po jej oczach. Widziałem też, że miała do siebie żal podczas gdy strażnicy zabierali mnie na wyrok śmierci. Nie wiem dlaczego to zrobiła i już nigdy się tego nie dowiem - jutro czeka mnie szubienica, na szczęście mógłbym rzec, gdyż głodzą mnie tu już od wielu dni, w tym marnym, zatęchłym lochu. Ale któż mógł pragnąć mej śmierci?...

Fragment listu pozostawionego przez więźnia skazanego na śmierć.

20110716225750

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

http://static1.menstream.pl/i/galeria/188/28/42684.jpg

"Oczy jego błękitne i głębokie jak ocean, serce zimne jak lód północy. Zniewoli cię spojrzeniem i strąci do otchłani pośród nocy…" - dziewczyna zanuciła pod nosem starą elficką balladę, którą ostatni raz słyszała w dzieciństwie. Nie bez powodu przypomniała ją sobie właśnie teraz. Podróżując skutymi lodem podziemiami ma się sporo czasu na rozmyślania. Zmęczony samotnością i strachem umysł podsuwa najróżniejsze obrazy, znajome dźwięki. A w rezultacie wszystko to okazuje się wspomnieniem, smutnym snem na jawie. Pozostawała tylko nadzieja. Na rychły koniec tego absurdalnego stanu rzeczy. Na światło na końcu tunelu.
"Buntownicy", grzmiało jej w głowie."Nieludzie powinni zniknąć z naszej ziemi!" Łzy same napływały do oczu, spływały po brudnych policzkach. Wędrowniczka ścierała je niezdarnie i pośpiesznie, chcąc pozbyć się nie tylko chłodu na skórze, lecz także wstydu. Każdy jej oddech zmieniał się w kłęby ciężkiej, białej mgły, śnieg skrzypiał pod okutymi w wysokie buty stopami. Szła ostrożnie i równym krokiem, niezbyt szybko, by zaoszczędzić jak najwięcej siły. W dzisiejszych czasach nawet w takim miejscu nie było bezpiecznie. Ona nie była już nigdzie bezpieczna. I jej podobni również.
Tunel nie był użytkowany od stuleci, nawet teraz prawdopodobieństwo, że pojawią się tutaj straże było znikome. Sytuacja w krainie była napięta, to fakt. Odkąd pojawił się nowy władca, zmieniło się wszystko, zaczęto przeszukiwać miasta i patrolować drogi. Do takich miejsc jednak nie docierało bystre spojrzenie króla. Te przejścia znały tylko rasy starsze od ludzi. I oto nastały czasy, kiedy trzeba z nich skorzystać. Ukrywać się. Uciekać.
Białogłowa przystanęła na chwilę, zaczęła poprawiać wbijające się w ciało paski od wypchanego po brzegi plecaka. Siedzący jej na ramieniu ognik o przyjemnej złotej barwie poruszył się niespokojnie.
- Spokojnie, Aureli – szepnęła dziewczyna spoglądając na demona z przepraszającym uśmiechem. –już niedługo będziemy po drugiej stronie gór. Tam odpoczniemy.
Wzięła głęboki wdech i na powrót podjęła marsz. Niemal natychmiast poczuła jak coś dziwnego kruszy się pod naciskiem jej stopy. Spojrzała w dół i oniemiała. Całą drogę niczym drogi dywan pokrywały gęsto zbielałe szkielety. Na dodatek korytarz robił się coraz węższy, niższy, bezlitosny błękit zdawał się powoli spadać dziewczynie na głowę. "Niedługo trzeba będzie się czołgać", pomyślała nerwowo przegryzając wargę, kropla szkarłatnej krwi zabarwiła jej zęby. "Spokojnie, muszę wziąć się w garść, mam zadanie do wykonania. A tutaj nikogo nie ma, nie mam się czego bać. Oni raczej już nie wstaną", skwitowała niepewnie.
Zimno atakowało z każdej strony, wdzierało się pod ubranie, potęgowało ból każdego mięśnia. Dziewczyna spoglądała beznamiętnie na swoje smętne odbicie w błękitnych lodowych ścianach. "Ile może zdziałać jedna, nic nieznacząca dziewczyna? Czy w obliczu wojny wystarczy jeden wypchany medykamentami plecak?" Tak bardzo chciała wierzyć, że nie była jedyna, że są jeszcze inni, którzy będą wspierać armię rebeliantów. "Ciężko zresztą nazwać tą garstkę żołnierzy wojskiem, większość z nich nigdy nie odbyła prawdziwego szkolenia. Ale to oni starają się nas stąd wyprowadzić, ratują przed całkowitą zagładą." Robiło się coraz ciaśniej, tunel zamienił się w wąską szczelinę. Chłodne powietrze drażniło nozdrza, dziewczynie było coraz trudniej oddychać. Demon zaczął wiercić się i marudzić, jego oburzony głos przypominał dźwięk tłuczonego szkła. Przemytniczka zamknęła oczy, poczuła jak krew błyskawicznie krąży w jej ciele, miała wrażenie, że zaraz eksploduje. Miejsca było coraz mniej, poruszanie się stało się niewyobrażalnie trudne.
"Zginąć tutaj?", pomyślała. "To byłoby marnotrawstwo. Pozbawić szansy na życie pobratymców przez własną słabość, głupotę. Okryłabym się hańbą. Trzeba iść, znaczy się pełzać dalej, cokolwiek by nie zamarznąć, nie zasnąć. Nie zostać tutaj na zawsze, jak moi poprzednicy. W baśniach i legendach dobro zawsze zwycięża zło. Wszyscy wiedzą, iż w rzeczywistości to nie zawsze tak działa. Ale w każdej bajce jest ziarno prawdy. Jeżeli przejdę przez tunel i wyjdę z podziemia, jeśli wszyscy wyjdziemy uda nam się przeżyć. Musi się udać."
Po chwili poczuła pieczenie na twarzy, powietrze też było jakby znośniejsze. Otworzyła oczy i zobaczyła wyjście na zewnątrz. Ognik dumny z wykonanej przez siebie pracy schował się w połach płaszcza. Dziewczyna uśmiechnęła się. Zobaczyła upragnione światło na końcu tunelu.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

http://bestgamewallpapers.com/files/fable-2/dungeon.jpg

Cholera, ale tu ciemno, pomyślał Niklar. Już od dobrych czterech godzin penetrował podziemia pod górą Kwarc. Na początku wszystko szło gładko, wspominał sobie, ale gdy dotarłem do granicy, po której przekroczeniu zapanowały ciemności, owionął mnie paskudny chłód, taki, który przenika przez całe ciało i ciężko się go pozbyć, nawet przy ognisku, w otoczeniu przyjaciół. Płomień pochodni oświetlał jedynie metr przed nim, jednak Niklar czuł się pewnie, dużo czytał o tych podziemiach i sporo o nich dowiedział się także od wędrownych kupców. Wiedział, że jakaś grupa ratunkowa, która wyruszyła w celu odnalezienia zaginionego człowieka, i zamiast go odnaleźć napotkała ruiny, które prowadziły do podziemi. Nie były one jednak stworzone ręką ludzi, całe ściany pokrywały dziwne symbole, co według wielu było dowodem na to, że ręka ludzka tego nie stworzyła. W tunelach można było natknąć się na ślady bytności jakiegoś gatunku nieznanego dotychczas ludziom, jednak tajemniczych mieszkańców nigdzie nie było. Początkowo wielu ludzi, w większości poszukiwacze skarbów, udało się do nich w poszukiwaniu skarbów, jednak po pewnym czasie niektóre osoby zaczęły ginąć bez śladu. Najpierw uważano, że natknęli się oni na jakąś żyłę złota, i wydobywszy ją, uciekli. Ktoś jednak puścił plotkę, że są tu potwory i to one porywają górników, ale kto by tam dawał wiarę staremu dziadowi? Ale ludzi schodziło coraz mniej, a potem już w ogóle. Mimo wszystko Niklar udał się tam, miał nadzieję znaleźć coś cennego i polepszyć swój byt. Jego poczucie bezpieczeństwa zwiększał pistolet 9 mm w kaburze u prawego boku.
Niklar szedł na na wyczucie, nie zatrzymywał się na rozwidleniach, tylko odważnie wybierał drogę, ale jeszcze nic nie znalazł. Nagle zatrzymał się, rozejrzał, i w świetle pochodni dostrzegł na wpół uchylone drzwi. Drzwi, które wcześniej mijał były zamknięte i nijak nie dało się ich otworzyć. To było dla niego zaskoczenie. Podszedł do nich, powoli, uważając by kamienie pod nogami nie zaszurały. Przecież nie wiadomo, co może się tam kryć. Nagle zawiał wiatr, mocny, płomień pochodni przybierał przeróżne kształty pod jego wpływem, ale zaraz wszystko ustało. Niklar jednak nie należał do tych maminsynków, dla których pohukiwanie sowy jest powodem by brać nogi za pas, ale nie należał też do tych odważnych, którzy nie boją się ryzykować życiem. Po chwili wahania wszedł do pomieszczenia. Sklepienie było tu niskie, Niklar musiał się trochę pochylić. Ale zawiódł się bardzo, zamiast oczekiwanych kosztowności natknął się na garnki, łyżki i inne przedmioty codziennego użytku. Pewnie tu był jakiś pokój dla górników, pomyślał. Przed wyjściem obejrzał dokładnie ściany. Pokrywały je te same tajemnicze symbole, co na ścianach tuneli. Nagle jego wzrok przykuło niewielkie wgłębienie. Podszedł do niego i włożył palec. Na jego końcu był przycisk. Wcisnął go bez wahania. Po tym jedna ze ściań przesunęła się, ujawniając niewielkie pomieszczenie. Niklar je oświetlił i to, co tam zobaczył sprawiło, że cały się zatrząsł. Na końcu pokoiku leżał kościotrup. Mężczyzna podszedł do niego i spostrzegł coś złotego. Pochylił się. Trup trzymał w kościstej łapie naszyjnik. Po bliższych oględzinach, Niklar zauważył rubin w środku błyskotki, a dookoła niego były te same tajemnicze znaki. Ucieszony już miał zacząć szukać drogi, aby wyjść z tuneli usłyszał coś dziwnego. Wsłuchał się w to. Z lewej strony coś nadchodziło. Miarowe "tap - tap" się cały czas zbliżało. Niklar wyjął broń. Zza zakrętu nadszedł stwór. Najprawdziwszy stwór. Poruszał się jak człowiek, na dwóch nogach, jednak w jego postawie było coś dziwnego. Pochylał się w prawo i dziwne zataczał jedną nogą. Był pokryty zieloną sierścią. I wtedy spojrzał na Niklara. Miał czerwone oczy i zęby - małe, lecz ostre i ułożone w kilku rzędach. Bohater nie miał czasu na zastanawianie się, co to za szkaradztwo, ale od razu chwycił lewą ręką za broń i strzelił, nie patrząc na niego. Ale zamiast oczekiwanego huku i wycia potwora nic się nie stało. Jego broń się zacięła. A monstrum patrzyło na niego swoimi złymi oczami, jakby wiedząc, że zaraz wzbogaci swoją dietę o człowieka. Wychudzonego, co prawda, ale zawsze. Niklar, nie wiedząc, co zrobić rzucił w bestię pochodnie i zaczął uciekać. Aby się nie oglądać, myślał, jeśli jeszcze raz spojrzę w te plugawe ślepia, to nie dam rady, muszę dobiec do wyjścia, chcę jeszcze zobaczyć światło. Więc uciekał najszybciej jak potrafił, jednak musiał uważać, wszędzie leżały zdradzieckie kamyki, przez które mógł się przewrócić. Lecz bestia nie dawała za wygraną. Słyszał ją i te kroki "tap - tap" szybkie i pewne. Nie wiedział, ile już ucieka, lecz stres dodawał mu sił, to było coś dzięki czemu mógł postawić jeszcze jeden krok. I po nieskończenie długiej pogoni, po tym wariackim wyścigu o życie, dostrzegł w końcu promień światła. Przyspieszył, co wydawało się niemożliwe. I nagle stanął w pełnym świetle, za nim była już granica mroku. Niklar biegł jeszcze przez chwilę, ale nie słyszał już złowieszczego "tap - tap". Zatrzymał się, odwrócił. Zauważył tego stwora stojącego w ciemności, jednak on nie ruszał się z miejsca, widocznie bał się światła. Niklar jeszcze chwilę się popatrzył, ale zaraz ruszył, gdy już wychodził na powierzchnię usłyszał jeszcze ryk. Potężny, złowieszczy, powoli przechodzący w skowyt, który nagle ustał.

KONIEC.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

http://bestgamewallpapers.com/files/fable-2/dungeon.jpg

Cholera, ale tu ciemno, pomyślał Niklar. Już od dobrych czterech godzin penetrował podziemia pod górą Kwarc. Na początku wszystko szło gładko, wspominał sobie, ale gdy dotarłem do granicy, po której przekroczeniu zapanowały ciemności, owionął mnie paskudny chłód, taki, który przenika przez całe ciało i ciężko się go pozbyć, nawet przy ognisku, w otoczeniu przyjaciół. Płomień pochodni oświetlał jedynie metr przed nim, jednak Niklar czuł się pewnie, dużo czytał o tych podziemiach i sporo o nich dowiedział się także od wędrownych kupców. Wiedział, że jakaś grupa ratunkowa, która wyruszyła w celu odnalezienia zaginionego człowieka, i zamiast go odnaleźć napotkała ruiny, które prowadziły do podziemi. Nie były one jednak stworzone ręką ludzi, całe ściany pokrywały dziwne symbole, co według wielu było dowodem na to, że ręka ludzka tego nie stworzyła. W tunelach można było natknąć się na ślady bytności jakiegoś gatunku nieznanego dotychczas ludziom, jednak tajemniczych mieszkańców nigdzie nie było. Początkowo wielu ludzi, w większości poszukiwacze skarbów, udało się do nich w poszukiwaniu skarbów, jednak po pewnym czasie niektóre osoby zaczęły ginąć bez śladu. Najpierw uważano, że natknęli się oni na jakąś żyłę złota, i wydobywszy ją, uciekli. Ktoś jednak puścił plotkę, że są tu potwory i to one porywają górników, ale kto by tam dawał wiarę staremu dziadowi? Ale ludzi schodziło coraz mniej, a potem już w ogóle. Mimo wszystko Niklar udał się tam, miał nadzieję znaleźć coś cennego i polepszyć swój byt. Jego poczucie bezpieczeństwa zwiększał pistolet 9 mm w kaburze u prawego boku.
Niklar szedł na na wyczucie, nie zatrzymywał się na rozwidleniach, tylko odważnie wybierał drogę, ale jeszcze nic nie znalazł. Nagle zatrzymał się, rozejrzał, i w świetle pochodni dostrzegł na wpół uchylone drzwi. Drzwi, które wcześniej mijał były zamknięte i nijak nie dało się ich otworzyć. To było dla niego zaskoczenie. Podszedł do nich, powoli, uważając by kamienie pod nogami nie zaszurały. Przecież nie wiadomo, co może się tam kryć. Nagle zawiał wiatr, mocny, płomień pochodni przybierał przeróżne kształty pod jego wpływem, ale zaraz wszystko ustało. Niklar jednak nie należał do tych maminsynków, dla których pohukiwanie sowy jest powodem by brać nogi za pas, ale nie należał też do tych odważnych, którzy nie boją się ryzykować życiem. Po chwili wahania wszedł do pomieszczenia. Sklepienie było tu niskie, Niklar musiał się trochę pochylić. Ale zawiódł się bardzo, zamiast oczekiwanych kosztowności natknął się na garnki, łyżki i inne przedmioty codziennego użytku. Pewnie tu był jakiś pokój dla górników, pomyślał. Przed wyjściem obejrzał dokładnie ściany. Pokrywały je te same tajemnicze symbole, co na ścianach tuneli. Nagle jego wzrok przykuło niewielkie wgłębienie. Podszedł do niego i włożył palec. Na jego końcu był przycisk. Wcisnął go bez wahania. Po tym jedna ze ścian przesunęła się, ujawniając niewielkie pomieszczenie. Niklar je oświetlił i to, co tam zobaczył sprawiło, że cały się zatrząsł. Na końcu pokoiku leżał kościotrup. Mężczyzna podszedł do niego i spostrzegł coś złotego. Pochylił się. Trup trzymał w kościstej łapie naszyjnik. Po bliższych oględzinach, Niklar zauważył rubin w środku błyskotki, a dookoła niego były te same tajemnicze znaki. Ucieszony już miał zacząć szukać drogi, aby wyjść z tuneli usłyszał coś dziwnego. Wsłuchał się w to. Z lewej strony coś nadchodziło. Miarowe "tap - tap" się cały czas zbliżało. Niklar wyjął broń. Zza zakrętu nadszedł stwór. Najprawdziwszy stwór. Poruszał się jak człowiek, na dwóch nogach, jednak w jego postawie było coś dziwnego. Pochylał się w prawo i dziwne zataczał jedną nogą. Był pokryty zieloną sierścią. I wtedy spojrzał na Niklara. Miał czerwone oczy i zęby - małe, lecz ostre i ułożone w kilku rzędach. Bohater nie miał czasu na zastanawianie się, co to za szkaradztwo, ale od razu chwycił lewą ręką za broń i strzelił, nie patrząc na niego. Ale zamiast oczekiwanego huku i wycia potwora nic się nie stało. Jego broń się zacięła. A monstrum patrzyło na niego swoimi złymi oczami, jakby wiedząc, że zaraz wzbogaci swoją dietę o człowieka. Wychudzonego, co prawda, ale zawsze. Niklar, nie wiedząc, co zrobić rzucił w bestię pochodnie i zaczął uciekać. Aby się nie oglądać, myślał, jeśli jeszcze raz spojrzę w te plugawe ślepia, to nie dam rady, muszę dobiec do wyjścia, chcę jeszcze zobaczyć światło. Więc uciekał najszybciej jak potrafił, jednak musiał uważać, wszędzie leżały zdradzieckie kamyki, przez które mógł się przewrócić. Lecz bestia nie dawała za wygraną. Słyszał ją i te kroki "tap - tap" szybkie i pewne. Nie wiedział, ile już ucieka, lecz stres dodawał mu sił, to było coś dzięki czemu mógł postawić jeszcze jeden krok. I po nieskończenie długiej pogoni, po tym wariackim wyścigu o życie, dostrzegł w końcu promień światła. Przyspieszył, co wydawało się niemożliwe. I nagle stanął w pełnym świetle, za nim była już granica mroku. Niklar biegł jeszcze przez chwilę, ale nie słyszał już złowieszczego "tap - tap". Zatrzymał się, odwrócił. Zauważył tego stwora stojącego w ciemności, jednak on nie ruszał się z miejsca, widocznie bał się światła. Niklar jeszcze chwilę się popatrzył, ale zaraz ruszył, gdy już wychodził na powierzchnię usłyszał jeszcze ryk. Potężny, złowieszczy, powoli przechodzący w skowyt, który nagle ustał.

KONIEC.


Usuńcie ten post, zdublowało mi się ;]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

"Tam i z powrotem"

- Znowu w domu... - pomyślał Trevor.
Jako jeden z nielicznych skazańców przemierzał tę trasę po raz drugi... Hopper''s Tail było najpodlejszym, a zarazem najbardziej "szczelnym" więzieniem w całym kraju. Długie lochy ciągnęły się kilometrami w głąb góry, na której wznosiła się ogromna forteca, a w niej zawsze stacjonował Inkwizytor ze świtą, odpowiedzialny za resocjalizację więźniów. W praktyce wyglądało to tak, iż więźniowie w ramach pracy ku zbawieniu kopali długie tunele wgłąb góry, a bezużyteczne w więziennej społeczności kolorowe kamyczki wydobyte podczas drążenia oddawali Dłoniom Inkwizytora (zwykłym pijakom znającym się na machaniu toporem) w zamian za kilka dni wolnego od morderczej pracy...
Gdy rok temu, jako trzeciemu więźniowi w historii, Trevorowi udało się uciec z mordown,i poprzysiągł sobie - Z przestępczością koniec! Zaczynam nowe życie! - przy postanowieniu trwał aż do przejazdu konwoju poborcy podatkowego (czyli 3 dni)... Pomógł mu pozbyć się skrzyni z nikomu nie potrzebnym "żelastwem" i dzięki temu stał się osobą bardzo znaną a zarazem pożądaną - wyznaczono za niego nagrodę o równowartości trzech wsi.
Ze strachu przed łowcami nagród ponownie postanowił skończyć karierę przestępcy i zapadł się pod ziemię. Nie na długo bo na trzy miesiące - pech chciał, że przez cichą wioseczkę, w której się schronił przejeżdżał legat Wielkiego Inkwizytora. Legat zapewne nawet by Trevora nie zauważył, lecz ten nie mógł się powstrzymać przed zbadaniem zawartości sakiewki inkwizytorskiego wysłańca... Głowę zachował tylko dla tego, iż jak powszechnie wiadomo, legaci to złodzieje i wykazują troszkę zrozumienia dla kolegów po fachu, ale jednak trzy wsie zrozumieniu nie równe... I dla tego wracamy do punktu wyjścia, a raczej wejścia do Hopper''s Tail.

Dodano niezbędne poprawki i dołączono obrazek

20110718184320

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Paccini Mano był naprawdę dobry w tym, co robił. Jako stary wyga, zaprawiony w bojach weteran, poruszał się bezszelestnie. Krok za krokiem ostrożnie stawiał stopy jednocześnie prowadząc ręką po chropowatej ścianie. W egipskich ciemnościach jakie go otaczały kompletnie nic nie było widać. On jednak wytężał wzrok, co chwilę oglądając się do tyłu. Nagle poczuł impuls, który już nie raz ratował mu życie. Rzucił się więc pędem przed siebie i w tym momencie tuż zanim pojawiła się zjawa. Musiała wyleźć zza jakiejś ściany w bocznym korytarzu, bo wcześniej nie zauważył charakterystycznej poświaty, jaka zwykle poprzedza zjawy. Chyba, że coś przeoczył. Wzrok miał już zmęczony tym gapieniem się w ciemność. „Na dziś zdecydowanie dosyć. – pomyślał – Żadnych więcej poziomów.” Oczywiście jeśli uda mu się uciec. Zjawa rozświetlała korytarz wokół siebie upiornym, zimnym, bladoniebieskim światłem. Była prawie tak szybka jak on. "A to oznacza – ucieszył się Paccini – że wyjście jest już blisko."

Zjawa wciąż deptała mu po piętach. I właściwie tylko dzięki temu dojrzał w ostatniej chwili pędzącą nań ścianę kończącą korytarz i czerń otworu po lewej stronie. Skręcił gwałtownie. Pędził dalej na złamanie karku i chwilę później wpadł na kolejną ścianę. Znów skręcił w lewo i ... włos mu się zjeżył na głowie. Na końcu krótkiego korytarza zobaczył wyraźnie czerwoną poświatę, a chwilę później jego oczom ukazało się jej źródło w pełnej krasie. Światło czerwonej zjawy było znacznie jaśniejsze niż niebieskiej, dzięki czemu dostrzegł czerń kolejnej odnogi korytarza po prawej, całkiem niedaleko. Ale czy dość blisko żeby miał szansę zdążyć?

Na myślenie nie było czasu. Za sobą czuł mrożącą krew w żyłach obecność niebieskiego upiora. Pędził więc dalej wprost w objęcia czerwonego monstrum, by w ostatniej chwili rzucić się w boczny korytarz. Skrzydeł dodawała mu nadzieja, że za następnym zakrętem znajdzie eliksir. Gdzieś tam powinien być.

Eliksiru nie było. Ale Pacciniemu Mano nie dane było się o tym przekonać. W momencie gdy skoczył poczuł palący uścisk na lewej stopie. Rąbnął jak długi na podłogę. Szarpnął silnie aż do bólu i ... pomogło. Kostkę miał co prawda skręconą, ale wolną. Poderwał się więc znowu do szaleńczego biegu, a właściwie zaczął się podrywać, gdy przygniótł go do ziemi lodowaty ciężar. "Życie – zdążył jeszcze pomyśleć – jest jak koszulka niemowlaka. Przykrótkie i ..."

20110719205005

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

http://fotoforum.gazeta.pl/photo/8/qc/gg/etab/ar97DboacxKRHamYxX.jpg

Droga mamo
Gdy zajechałem z kolegami do podziemi bardzo się bałem. Było tam ciemno, a wilgotne ściany oblepione były ochydnymi pajęczynami. Romek wszedł w jedną. Tak się wystraszył, że zaczął płakać. Przez niego my też zaczęliśmy płakać, bo było to straszne :(
Jak najszybciej przeszliśmy przez całą trasę. Gdy już widzieliśmy wyjście dopadł nas straszny krasnal (taki jakiegoo mamy w ogródku) po czym zakuł mnie w kajdany. Bałem się, ponieważ myślałem, żę już mnie nigdy nie wypuszczą. Chłopaki robili mi wtedy zdjęcia, lecz mi nie było do śmiechu.
Dołączam ci jedno ze zdjęć.
Nie mogę się doczekać kiedy wrócę i będę jeść pyszny miodek w domciu.
Andrzejek

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Matka Marcusa zawsze powtarzała mu by nie oddalał się zbyt daleko od wioski. Bo mimo że był to chłopiec rozumny, odważny i sprytny, nadal był tylko dzieckiem. Oczywiście chłopak jednak wiedział lepiej, z każdym dniem zataczając coraz większe kręgi wokół wioski. Tego dnia zwiedzał potężne skały, które niegdyś dane mu było odwiedzić wraz ze swoim ojcem gdy miał tylko dwa lata. Niestety, przeciwnie do przewidywań miejscowego wróżbity, pogoda w tym dniu nie okazała się być dla Marcusa łaskawa. Gdy miał już wracać do wioski, zastał go deszczy. Potężna ulewa, która w mig zmoczyła jego ubranie. Chłopak niewiele myśląc rzucił się w kierunku najbliższej jaskini. Gdy tylko przekroczył jej wejście, w tle rozbrzmiał potężny grzmot.

Marcus usiadł na kamieniu i począł przyglądać się odpadającym kroplom deszczu. Może było to i nudne zajęcie, ale z pewnością nie miał ochoty zapuszczać się w głąb jaskini. Był świadom tego, co może go tam czekać. Wtem usłyszał jakiś hałas. Nie były to jednak kolejne grzmoty, a raczej znany chłopcu dźwięk zderzającej się stali. Był synem paladyna, więc nic dziwnego, że w momencie gdy rozpoznał ten dźwięk, ciekawość zwyciężyła nad rozsądkiem. Zahipnotyzowany odgłosami walki zaczął podążać w kierunku ich źródła.

Bardzo szybko ujrzał on światło. Tajemnicze dźwięki również stawały się wyraźniejsze. Chłopiec wychylił głowę i ujrzał ogromną kamienną komnatę, oświetloną jedynie przez znajdujące się w samym środku ognisko. W pobliżu ogniska zaś toczyła się zażarta walka pomiędzy dwoma rycerzami. Jeden z nich odziany był w jasną i bardzo błyszczącą zbroję, którą Marcus rozpoznał natychmiast, gdyż była podobna do tej, którą nosił ojciec. Był to jeden z paladynów należących do tego samego zakonu co jego ojciec. Jego włosy były długie i niemalże tak samo złote jak zdobienia na pancerzu. Oczy chłopca zrobiły się wielkie, gdy paladynowi udało się powalić przeciwnika. A przeciwnik ten wzbudzał w chłopcu negatywne emocje. Jego strój był kompletną przeciwnością tego, co nosił złotowłosy paladyn. Zbroja była czarna i miejscami postrzępiona, jak gdyby ktoś złożył ją z kolców. Ma głowie zaś miał hełm który zasłaniał jego twarz przed światłem z ogniska. Dlatego też chłopiec widział jedynie lśniące czerwone ślepia rycerza. Świeciły się tak samo jak kryształowe oko umieszczone w rękojeści jego miecza.

Wojownicy nadal wymieniali między sobą ciosy. Ze strony czarnego rycerza poleciało również kilka ognistych kul, które paladyn omijał jednak z gracją. Obydwaj też cały czas ze sobą rozmawiali, jednak Marcus nie był ich w stanie zrozumieć, wyłapał może z dwa naprawdę obraźliwe słowa których matka zabroniła mu używać. Chłopak oglądał walkę niczym w transie, z ustami otwartymi tak szeroko, jak na widok jego ulubionych naleśników. Odzyskał świadomość dopiero w momencie, gdy jedna z kul ognia poszybowała w jego kierunku. Uderzyła ona w ścianę za jego plecami, przez co jęknął ze strachu, zwracając uwagę obydwu wojowników. Gdy chłopiec to zobaczył, szybko skrył się za wyłomem.

Paladyn wykorzystał chwilę zamieszania i wbił swój miecz w plecy przeciwnika. Cios ten przeszył go na wylot. Marcus wrócił do obserwowania walki w momencie gdy paladyn wyciągnął już ostrze z trzewi czarnego rycerza, który już leżał martwy. Marcus był tak zszokowany, iż nie zwrócił uwagi na maniakalny śmiech towarzyszący paladynowi. Ten zignorował chłopca i sięgnął po torbę należącą do rycerza, wyciągając kilka zwojów, a następnie chwycił za miecz z kryształowym okiem i skierował się do wyjścia. Marcus, sparaliżowany widokiem prawdziwej walki, nie ruszył się o krok, wpatrując się w paladyna. W jego oczach był to wojownik światła, którego ciało rozświetlała aura sprawiedliwości. Paladyn pochylił się nad nim i z wyrazem twarzy nie skrywającym satysfakcji z tego co przed chwilą zrobił wręczył chłopcu miecz należący do czarnego rycerza, po czym poszedł dalej.

Marcus jeszcze przez kilka minut stał, wpatrując się w miecz który ledwo potrafił utrzymać w rękach. Oszołomiony zaczął ciągnąć go za sobą do wyjścia z jaskini. Gdy tylko ujrzał promienie słońca, zapragnął zostać paladynem jak jego ojciec i ten wojownik którego dzisiaj spotkał...

20110720224026

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Tunel wydawał się nie mieć końca. Od dłuższego czasu Gordrad biegł ile sił w nogach, a jedyną rzeczą, którą widział była ciemność. Mimo to, wciąż nie zapalał pochodni. Nie miał pojęcia jak dużo czasu zajmie mu jeszcze ucieczka w nieznane więc wolał oszczędzić to jedyne źródło światła na lepszy moment.
Zawrócenie również nie wchodziło w grę. Wciąż słyszał jęki i wrzaski jego konających kompanów, a potworne odgłosy morwarów wcale nie milkły. Widocznie szansa na zdobycie świeżego pokarmu górowała nad ich zmęczeniem. Nie miał wyboru, musiał biec dalej.
W pewnym momencie dotarł do czegoś na kształt komnaty. Tak przynajmniej mu się wydawało bo z każdej strony wyczuwał lodowate ściany. Jedynie na wprost rozpoznał spory kawał drewna, coś niczym drzwi. Zdecydował się zapalić pochodnię. Dla morwarów światło było bez znaczenia. I tak znalazły by go po zapachu. Wygląda na to, że są już w odległości mniejszej niż trzysta kroków.
Ogień rozświetlił pomieszczenie, wyglądało to na wejście do czegoś dużego. Potężne, stare drzwi były jedynie zatrzaśnięte. Gordrad otworzył je bez problemu, zupełnie jakby zapraszały do środka. Natychmiast je zamknął, obrócił się i zaczął je podpierać. Serce jeszcze nigdy tak mu nie waliło. Oparł czoło o zakurzone deski, zamknął oczy i czekał...
Nagle tuż obok jego prawego ucha ogromny szpon przebił się przez drzwi, zaraz drugi, trzeci czwarty... Morwary przebijały się przez te potężne wrota niczym przez cienką listewkę. W końcu uderzenie było tak silne, że Gordrad nie wytrzymał i odleciał na dobre kilka metrów. Drzwi, a raczej te strzępy drzewna runęły tuż przed nim. Nawet nie wstawał, czekał już tylko na koniec. Jednak stało się coś, czego nie potrafił by wyjaśnić nawet najstarszy mag z Błękitnego Zakonu. Morwary stały w miejscu, wymachiwały szponami bezradnie, ale nie przesuwały się ani o krok. Zupełnie jak by stała im na drodze niewidzialna ściana. To była chyba jedyna okazja aby przyjrzeć się tym kreaturą z bliska. Po chwili zawarczały złowrogo i pobiegły z powrotem do tunelu.
Gordrad nie mógł w to uwierzyć. Coś go uratowało, coś czego nawet nie widzi, coś co pozwoliło mu przekroczyć wrota.
Podniósł pochodnię i powoli otworzył kolejne drzwi. Jego oczom ukazało się wąskie, podłużne pomieszczenie. W większości było zaciemnione. Jedynie w oddali, na samym końcu stał ogromny tron skąpany blaskiem dwóch pochodni. Nie były to jednak zwykłe pochodnie bowiem palił się na nich jasnoniebieski płomień. Skierował swoje kroki ku niemu. Szedł powoli nabierając sił. Po bokach mijał wysokie kamienne posągi przedstawiające coś podobnego do człowieka, jednak posiadające dziwne maski na twarzy. Każdy miał inną. Łączyła je jedna cecha - wyglądały naprawdę przerażająco. Po drodze naliczył dwanaście posągów. W końcu doszedł do tronu. Wyglądał równie dziwnie jak wszystko inne co widział odkąd przekroczył wrota. Masywny, kamienny, przyozdobiony futrem nieznanej mu zwierzyny. Nie myśląc długo usiadł na nim. To co się wydarzyło kilka sekund później przeszło jego najśmielsze oczekiwania. Dwanaście posągów równocześnie rozświetliło się jasnoniebieskim światłem. Jego barwa była identyczna jak ogień z pochodni oświetlających tron. Gdy blask zmalał, Gordrad dostrzegł znane mu zarysy postaci. To były postacie z posągów. Ustawiły się w rzędzie, jeden obok drugiego. Każdy z nich w dalszym ciągu promieniował błękitnym światłem. Wydawało mu się, że są przezroczyści, ale stali zbyt daleko aby mógł być tego pewien. Na plecach nosili wielkie dwuręczne miecze, odziani w jakieś łachmany.
Jeden z nich przemówił mroźnym głosem:

- Czy to ty nasz panie? Czy powróciłeś w końcu aby nas uwolnić, byśmy mogli dokończyć cośmy zaczęli?

Gordrad zamarł. Nie wiedział co powiedzieć. Był przerażony, do tej pory nic co spotkał na swej drodze nie było w stanie go przestraszyć. Ani żaden człowiek, ani belruty, ani nawet legendarny Kościej z najgłębszych zakamarków podziemi Talriara. Jednak tym razem wyglądało na to, że ma do czynienia z duchami, mitycznymi stworami, które ludzie znają jedynie z bredni opowiadanych przez starców na miejskim targowisku. Zdawał sobie sprawę, że od tego co teraz powie może zależeć jego życie. Postanowił spróbować kłamstwa, bo zaprzeczenie zapewne przedstawiło by go jako intruza w tym dziwnym miejscu.

Tak... Tak to ja, przybyłem abyśmy mogli wreszcie zrobić to, czego nam się nie udało dokończyć. - Starał się to powiedzieć przekonująco, ale trząsł się na tyle mocno, że wyglądało to raczej żenująco jak na kogoś kto jest jakimś władcą.

Wyczuwam w twoim głosie strach. - Odparła jedna z błękitnych zjaw.
My zjawy z zachodu nie czujemy strachu. Nie czujemy bólu i cierpienia. Nie czujemy nic. Łżesz. Nie jestem naszym panem.

Głos zjawy nie był już taki spokojny jak na początku rozmowy. Brzmiał złowrogo i Gordrad wiedział jak zakończy się ten krótki dialog.
Nie zastanawiając się ani chwili błyskawicznie wstał jednocześnie wyciągając miecz. Objął rękojeść dwoma dłońmi. Stanął w rozkroku, skierowany lewym ramieniem w kierunku zjaw.

Nie jestem waszym panem. Jestem Gordrad, prawa ręka króla Verlorga, najgorsza osoba z jaką moglibyście się pojedynkować. Nie jestem tutaj po to aby zakłócać wasz spokój ani po to aby was uwolnić. Zabłądziłem i chcę wrócić tam skąd przybyłem. Przepuście mnie i zakończymy tą sprawę. - Chciał swym głosem udowodnić, że wcale się nie boi choć było inaczej.

Zjawy nie odpowiedziały więcej. Wszystkie z nich zdjęły z pleców miecze. Skierowały ostrza w kierunku Gordrada i zaczęły powoli iść w jego kierunku.

Sami tego chcecie... - Szepnął przez zaciśnięte zęby.
Sami tego chcecie! - Zerwał się i pobiegł w kierunku zjaw.

Uniknął ciosu jednej z nich. Druga również nie zdołała go trafić. W końcu błękitne ostrze przejechało przez całe plecy Gordrada.

Aghh! - Wrzasnął.
A więc jednak potraficie mnie trafić tą przezroczystą wykałaczką! - Pomimo tego, że zdał sobie sprawę z tego, że nie walczy z byle wieśniakiem, a z tuzinem zjaw, nie zamierzał przestać drwić z przeciwnika jak to miał w zwyczaju.

Przez dłuższy czas unikał gradu ciosów ze wszystkich kierunków kontrując od czasu do czasu. W końcu zadał celny cios. Ku jego zdziwieniu ostrze przeniknęło przez tors ducha.

Cholera... - Warknął.

Poczuł mocny ból w okolicach wątroby. Zaraz kolejny. To miecze przechodzące na wylot przez jego ciało. Trzy zjawy wbiły mu swoje ostrza niemal po samą rękojeść, a pozostałe dziewięć zrobi to samo w ciągu najbliższych sekund.
Upadł na kolana. Kałuża krwi powiększała bardzo szybko. Chwila nieuwagi skończyła się tragicznie. W myślach liczył tylko kolejne ciosy jakie mu zadano. Był już półprzytomny.

Osiem... ,Dz.. Dziewięć.., Dziesięć - Z każdym ciosem czuł mniej bólu.
Jedenaście... - Wszystko wokół ucichło. Słyszał tylko własne myśli.
Dwanaście. - Wyszeptał na głos po czym upadł na ziemię. Nie był w stanie nic zrobi. Obserwował tylko jak zjawy powoli odchodzą. Ujrzał ten błękitny blask raz jeszcze. Gdy duchy wróciły tam gdzie ujrzał je po raz pierwszy, zamieniły się z powrotem w posągi.
Spojrzał na swoją rękę. Zaczęła się mienić w takim samym blasku. Niedługo potem całe jego ciało pochłonęła błękitna mgła.
Na samym końcu komnaty wyrósł kolejny pomnik. Siódmy przy lewej ścianie, trzynasty ogółem...


I tym pesymistycznym akcentem kończę moją historyjkę. Wyszło ponuro trochę. Nawet nie wiem kiedy zleciały mi te 2 godziny. :) Przepraszam za ewentualne błędy, ale jestem zbyt padnięty na korektę.

20110720224919

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

http://www.harrypotter.org.pl/images/lochy.jpg

Był odmieńcem.. mutantem, nieakceptowanym przez ludzi. Choć serce miał dobre, przez ludzi przemawiał wstręt.
Mieszkał w chatce, kilka kroków od wioski. Zabijał potwory, i pomagał ludziom. Lecz nigdy nikt nie okazywał mu wdzięczności... Pewnej deszczowej i ponurej nocy.. Nieopodal swojej chatki usłyszał, kilku bandytów skradających się koło jego domku.Bandyci, myśleli,że którego, imienia poznać nam nie dano śpi.Bandyci wkroczywszy do chatki ujrzeli,odmieńca siedzącego na krześle. Bandyci zaatakowali owego odmieńca lecz, bez skutku. Odmieniec ze wszystkimi sobie poradził. Następnego ranka, do drzwi puka straż królewska, I zatrzymują go pod zarzutem, Napadu na bezbronnych ludzi. Resztę życia Odmieniec spędził w Areszcie.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Tytuł: ''''Fanatycy''''

Gdy Grecja miała swój okres świetności i dobrobytu, a ludzie wierzyli w bogów pojawiła się grupa ludzi zwących się Fanatykami Hadesu, którzy nie uznawali iż to Zeus jest najważniejszym bogiem. Każde miasto miało swoje podziemia i katakumby ale kilkaset metrów pod chodnikami Aten powstało miasto świątynne o którym wiedzieli jedynie Fanatycy. Władze Aten mimo iż wiedziały o istnieniu miasta świątynnego nie mogły nic zrobić w związku z tym ponieważ nie znały lokalizacji.
W tych o to czasach narodził się nowy bohater, któremu dano na imię Agis, mimo iż urodził się i wychował w podziemiach Aten nie zgadzał się z teoriami i wierzeniami tamtejszych ludzi. drzemała w nim wielka ciekawość cóż się znajduje nad jego głową, nad kamienną kopułą która rozpostarta jest nad miastem. Wiedzę o wyjściu na powierzchnię posiadali jedynie kapłani i myśliwi.
Miasto było piękne na dole były budynki mieszkalne zwykłych jego obywateli a im wyżej się szło tym ważniejsi ludzie tam mieszkali na samym środku stała piękna świątynia poświęcona Hadesowi a na jej szczycie mieszkali kapłani. Agis znał każdą uliczkę miasta i każdy budynek potrafił sprawnie się poruszać po tamtym terenie. nasz bohater chciał się spotkać z kapłanami ale straż nie chciała go wpuścić. Próbował też przyłączyć się do myśliwych aczkolwiek ci go nie przyjęli gdyż nie potrafił się cicho poruszać a jego umiejętność w strzelaniu z łuku nie była zbyt dobra. W tawernie usłyszał że na szczycie świątyni w głównej komnacie modlitewnej jest księga ze wszystkimi tajemnicami i prawami miasta Świątynnego ale i również największa tajemnica, czyli to gdzie jest wyjście na powierzchnię. Agis zdecydował że podczas gdy świetliste kamienie zostaną zasłonięte a wszyscy pójdą spać on się włamie na szczyt.
Agis podszedł do świątyni niezauważony wspiął się na pobliski budynek a następnie sprawnie przeskoczył na ściankę po której mógł się wspiąć na balkon głównej komnaty modlitewnej. Przemkną jak cień do piedestału z księgą ale nim tam doszedł uruchomił serię pułapek. najpierw rząd latających półksiężycowych ostrz śmierci dalej były kamienne bloki które spadały a następnie się ponosiły. Gdy już doszedł do piedestału to do sali wbiegli strażnicy nie wiedział że księga była przybita do piedestału i nie udało mu się jej wyrwać zabrał jedynie kilka stron. By uciec musiał zeskoczyć z balkonu na sam dół na szczęście miał ze sobą line i udało mu się zjechać po niej na sam dół. co prawda uciekł ale nie poznał drogi ucieczki na powierzchnie ale skradł strony o magii z których nauczył się kilku zaklęć.
Straże się podwoiły a wejście do świątyni stało się nie możliwe dla kogoś kto nie znał by magii. Druga próba była poprowadzona krwią i trupami nasz bohater musiał zgładzić zastępy strażników i kapłanów by uciec z tego miasta.

20110721181704

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Kilka godzin ciężkiej, umysłowej roboty.
Życzę miłego czytania.

---------------------------------------------

Odgłosy kroków, rytmiczne oddechy oraz cichy brzęk rynsztunku zmąciły nienaganny spokój panujący w podziemiach. Niewprawne ucho z pewnością nie wychwyciłoby owych allochtonicznych dźwięków wśród rdzennego ich bogactwa: głuchego skowytu wiatru, który wdziera się z zewnątrz, a następnie przemierza niezliczone korytarze, uderzających z pluskiem o podłoże kropel wody, szelestu przekradających się owadów oraz małych gryzoni, czy wreszcie obsypujących się nieustannie z ziarenek pisaku ścian. Postacie przemierzające ten prastary kompleks jaskiń doskonale zdawały sobie z tego sprawę, dlatego nie dbały o nadmierną ciszę, która z pewnością spowolniłaby ich pochód.
Liche światło padające przez wejście przestało już docierać do miejsca, w którym znajdowali się wędrowcy, co gdyby nie zapalone łuczywo, które pojawiło się w ręku jednego z nich, skutecznie uniemożliwiłoby dalszy marsz. Ogień doskonale oświetlił tajemniczą grupę, a właściwie mały oddział składający się z kilkunastu doskonale wyekwipowanych elfów. Każdy z nich posiadał niezwykle kunsztownie zdobioną broń i zbroję, których piękno aż zapierało dech w piersiach, a wykonanie ich, przy pomocy narzędzi kowalskich, wydawało się niemożliwe. I tak rzeczywiście było. Uzbrojenie, którym dysponowali zostało stworzone nie dzięki pracy rąk, lecz wyrosło w Dębowym Sanktuarium, w samym centrum elfickiego imperium, podlewane łzami Opiekunek i otulone intonowanymi przez nie pradawnymi pieśniami. Powstały w ten sposób rynsztunek, czy to miecz, czy napierśnik, zawsze jest wyjątkowy, a swój ostateczny kształt przybiera po pierwszym nałożeniu, dostosowując się zarówno do fizycznych, jak i mentalnych cech posiadacz. Pasuje tylko na tą jedną jedyną osobę, a po jej śmierci zamienia się w proch. Dostęp do tego bezcennego dziedzictwa mają tylko najwyżej urodzone magnackie rody elfickie, a to i tak w bardzo ograniczonym stopniu.
Nie mniejsze wrażenie niż ekwipunek wzbudzała aparycja tych postaci. Każda z nich mogła się pochwalić dumną postawą, lekko skośnymi, lodowato zimnymi oczami o srebrnych lub złotych tęczówkach, nienagannie gładką skórą i delikatnymi rysami. Spod szyszaka dowódcy, który wyróżniał się ponadprzeciętnym wzrostem, mając przy okazji zbroję przybraną czerwonymi piórami, wypadł kosmyk idealnie białych włosów, co bezsprzecznie rozstrzygnęło, że byli to Księżycowi Strażnicy – elitarny oddział złożony ze szlachetnie urodzonych elfów, będący bezpośrednio pod jurysdykcją królowej. Kandydaci do tej zabójczej formacji odbierani są rodzicom już w dniu narodzin i nigdy do nich nie powracają, chociaż poznają nazwę rodu, z którego się wywodzą i posługują się nią jako swoim imieniem. Dzieje się tak, gdyż jednocześnie tylko jedna osoba z danej rodziny może należeć do tej doborowej formacji. Następnie odchowywani są przez Opiekunki, by w końcu trafić do Patrzących odpowiedzialnych za ich wykształcenie i rozwój. Liczne tajemne rytuały oraz wyczerpujące próby, które jako efekt uboczny powodują całkowitą utratę barwnika w skórze i włosach, doprowadzają do stworzenia śmiercionośnych wojowników o odporności na czary i niesamowitej zwinności. Ich jedynym zadaniem jest niszczenie Herezji, czyli elfów, które zaczęły używać magii innej niż ta oparta na naturze.
Nieśmiałe światło pochodni odkryło także coś innego. Ściany korytarza od pewnego momentu przestały składać się z nierówno ociosanego kamienia przykrytego warstwą wilgotnego piasku, mchu, a czasami także korzeniami wiekowych drzew, a zamiast tego, jakby z głębi piekielnych czeluści, chełpliwym wzrokiem spoglądały ogromne kamienne twarze. Ciepły blask dawany przez tlącą się namoczoną smołą lnianą linę zwieńczającą głownię nie pozwalał na dokładne określenie tych olbrzymów, za to aż z nadwyżką pokrywał je licznymi cieniami, dodając im złowrogości. Ich nienaturalnie mocno rozchylone paszcze wydawały się być bezdenne i powodowały irracjonalne poczucie niebezpieczeństwa.
Nagle, z kierunku przeciwnego niż nadchodził oddział, słyszalne były ciche kroki. Ewidentnie zbliżały się one do podróżników. Ich twarze pozostały niewzruszone. Dalej parli naprzód. W końcu niezidentyfikowana postać pojawiła się w obrębie zakresu ich wzroku. Z pewnością nie mogła ona zrobić wielkiego wrażenia na elfach, gdyż był to ledwo co sięgający im do pasa gnom o długich, mokrych włosach nieschludnie opadających twarz i ramiona. Pośród nich wplątane były liczne liście, kawałki gruzu oraz coś, co na pierwszy rzut oka przypominało żabę. Cała jego pucułowata twarz umazana była w mule, a z wydatnej brody zwisała pijawka. Jego ciemnozielone oczy zdradzały, że wcale się nie boi, a wręcz przeciwnie, jest wściekły i mało brakuje, żeby jego złość znalazła exodus. Krótkie ramiona opadały bezsilnie w dół, a dłonie, co chwila zaciskały się w kiście i rozluźniały. Miał na sobie wysłużoną przeszywanicę o licznych przetarciach i łatach, lecz sam materiał, z którego się składała, wskazywał, że nie należała do najtańszych modeli. Ponadto zapinana była na całej swojej długości, a nie tylko pod szyją oraz doskonale dopasowywała się do ciała gnoma, co potwierdzało tę śmiałą tezę. Za konopnych spodni błyszczał lekko wyszczerbiony sztylet, a na ramieniu, metalowa klamra niewielkiego plecaka.
– Nigdy więcej! Nigdy! Słyszysz?! – Rozpoczął nie dbając zupełnie o dyskrecje, zbliżając się jednocześnie do dowódcy pochodu. – Wiedziałem na co się piszę, ale nie spodziewałem się, że tu jest tak mokro! Nienawidzę wody i dobrze o tym wiecie, wy sucze syny.
Elf, do którego słowa były kierowane, wydawał się niewzruszony. Położył jedynie palec na ustach, co miało uciszyć podenerwowanego gnoma, lecz tylko jeszcze bardziej go rozjuszyło.
- Cicho?! Mam być cicho?! – Wykrzyknął. – Pieprzę taką robotę. Za te marne kilka suwerenów nie opłaca mi się ryzykować życia. Poza tym wejście do komnaty, w której są Heretycy jest dobre pół godziny drogi stąd. Ściany są tak grube, że nic nie usłyszą. Żadnej magii podsłuchowej też nie wykryłem, więc droga jest bezpieczna… - w końcu nieco się uspokoił, lecz nadal mówił szybko i z przejęciem - …nie licząc zapadającego się gruntu pod nogami. Jak do was wracałem to wpadłem do tej cholernej wody kilkakrotnie.
Twarz interlokutora nawet nie drgnęła. Przez dłuższą milczał, by w końcu odezwać się swoim cienkim i bardzo melodyjnym głosem, w którym jednak nie brakowało siły i dumy:
- Wiedzieliśmy, że sobie poradzisz Glimie Berenie Murningu Ognistoręki. Nasza Pani i wszyscy Księżycowi Strażnicy są Tobie wdzięczni. Prowadź.
Gnom zaklął siarczyście pod nosem widocznie nieukontentowany podziękowaniami. Odwrócił się na pięcie i ruszył. Za nim podążyli pozostali. Monotonną podróż urozmaicały tylko ciche narzekania gnoma, które uwalniały się z jego ust za każdym razem, gdy potykał się lub trafiał na zalaną część korytarza. Po około dwudziestu pięciu minutach Glim podniósł rękę na znak, że zbliżają się do celu. Od tego momentu wszyscy zaczęli poruszać się o wiele uważniej, a przy okazji wolniej i niemal bezszelestnie. Po dłuższej chwili doszli do miejsca, w którym korytarz przeradzał się w ogromną salę. Poza wielkością i tym, że było to miejsce o wiele suchsze od tych, przez które przedzierali się do tej pory, niczym szczególnym nie wyróżniała się. Dopiero, gdy przesunęli się jeszcze kilka metrów do przodu, ich oczom okazały się naprawdę olśniewające wrota. Każde z dwóch skrzydeł było długości dorosłego mężczyzny, a wznosiło się na trzykrotnie taką wysokość i kończyło pół łukiem. Wykonano je z idealnie wyheblowanych desek o ciemnym kolorze, dodatkowo wzmocnionych solidnym, metalowym ożebrowaniem, przez co przypominały rozprasowany na płaskiej powierzchni kadłub statku. Jednak to, co jako pierwsze rzucało się w oczy, to monumentalne ornamenty na ościeżnicy, wykonanej z zielonkawego kamienia zdobionego gęsto drogimi kamieniami. Wyryto w niej liczne kształty, przeważnie postaci w powłóczystych szatach, które wykonywały różne czynności. Tematem przewodnim dla całej kompozycji była magia, dlatego nie zabrakło przedstawienia efektownych czarów takicj jak ognista kula wykonana z rubinu, śmiercionośna szafirowa burza, czy rytuał przyzywanie demonicznych sług aż mieniący się od niezliczonych granatów, szafirów, cyrkonii i oliwinów. Jednak i tak najokazalej prezentowała się scena nad samym łukiem. Umieszczona tam została pokaźnych rozmiarów marmurowa rzeźba smoka o wyprostowanych tylnych, a położonych przednich kończynach, z rozpostartymi skrzydłami i otwartej na oścież paszczy. Stworzenie wyglądało jak żywe, można było ulec wrażeniu, że za chwilę z jego gardła wydobędzie się wiązka niebieskiego płomienia, który w mgnieniu oka przerodzi się w wielki obłok palącego ognia. Wydawało się nawet, że klatka piersiowa tej przeraźliwej, acz majestatycznej bestii, porusza się jak gdyby oddychała. Łuski mieniły się w świetle płynącym z łuczywa, ukazując kunszt autora, gdyż każda posiadała na sobie unikalny wzór do złudzenia przypominający jakieś tajemnicze runy.
Ciszę przerwał szept gnoma:
- Tak jak się umówiliśmy. Ładunki są umieszczone na skrzydłach, tuż przy ościeżnicy, nieco nad podłogą i w miejscu, gdzie z linii prostej przeradzają się w łuk. Przy okazji, nie pytaj jak tam wszedłem. – Uśmiechnął się ukazując żółtawe zęby, których nieapetyczny kolor potęgowało przytłumione światło. – No i oczywiście na samym środku podwójna ilość materiału wybuchowego. Pułapek już nie ma. Iluzja ochronna zdjęta. Teraz tylko odpalam, chowam się w korytarzu, wy ich wybijacie ku chwale kogo tam chcecie i płacicie mi resztę. A tak w ogóle to po co ja wam to mówię? Współpracuję z waszym przełożonym już od dawna, więc chyba wiecie, że macie do czynienia z zawodowcem.
Elfi dowódca kiwnął głową i popędził rozgadanego towarzysza ruchem dłoni. Sam wraz z oddziałem cofnął się do miejsca, w którym korytarz łączył się z salą i przykucnął. W rękach każdego z wojowników błyskawicznie pojawiła się broń. W powietrzu zaczął rozchodzić się lekko wyczuwalny, jaśminowy zapach. Glim tymczasem zaczął majstrować przy podłożonych przez siebie ładunkach, które bardziej przypominały jakąś formowalną masę niż niebezpieczną broń. Do każdego powtykał bardzo cienkie lonty z rdzeniem z prochu czarnego. Były to odnogi takiej samej długości od jednego sznura, aby wszystko wybuchło w jednym momencie. Po jego skroni spłynęła kropelka potu. Trudno było uwierzyć, że te pulchne palce o twardej skórze, tak zręcznie radzą sobie z całą tą operacją. W końcu ciągnąc za sobą kilkunastometrową linkę dołączył drużyny i przesunął się na sam jej koniec. Wyjął jakieś dziwne urządzenie z prawej kieszeni spodni, które po naciśnięciu wypluło z siebie grad iskier. Jedna z nich musiała trafić na końcówkę lontu, gdyż ten zaczął tlić się powoli. Jednak z każdą następną sekundą płomień nabierał rozpędu, niczym wyśmienity koń, który na początku kłusuje, by harmonijnie przejść w galop, a ostatecznie w cwał. W końcu dotarł do rozwidlenia i rozszedł się w siedmiu kierunkach. Wszystko było idealnie wymierzone. Nastąpił moment, w którym ogień dotknął elastycznej substancji. Wyglądało to jak starcie potężnego ognistego rumaka z piaskowym niedźwiedziem. Żadne ze zwierząt nie chciało odstąpić. Mięsożerca atakował swoim potężnym cielskiem nie dając się stratować, jednak wierny wierzchowiec nie chciał odpuścić, zupełnie jakby na plecach nosił jeźdźca, który ciągle gnał go do przodu. W końcu zagłębił się w ciele swojego wielkiego przeciwnika i zniknął na ułamek sekundy. Nagle cielsko bestii zostało rozerwane, uwalniając przy tym ogromne pokłady energii. Siła wybuchu każdego z siedmiu piaskowych niedźwiedzi była wystarczająca, by rozerwać grube drewniane deski, z których stworzone były wrota. Płomień, który towarzyszył eksplozji również był zdumiewający, gdyż powstała ognista kula wbrew przewidywaniom, nie była pomarańczowożółta, a lekko fioletowa z zielonym centrum. Drzazgi gęsto posypały się po całej sali. Gdzieniegdzie o ścianę uderzyły metalowe wzmocnienia drzwi. Huk był niewyobrażalny, a hipnotyczny pisk przez długi czas towarzyszył elfickim wojownikom. Gnom, lekko już przygłuchy od częstego towarzyszenia w podobnych zdarzeniach, nie odczuwał tej dolegliwości. Księżycowi Strażnicy wydawali się jednak nie zważać na swój stan i rysio ruszyli w stronę wyrwy. O dziwo Glim, pomimo wyrażonej wcześniej niechęci, ruszyła za nimi.
Gdy wpadli do pomieszczenia o wymiarach podobnych do poprzedniego, zdziwienie zagościło na ich twarzach. Sala do złudzenia przypominała poprzednią, lecz oświetlały ją liczne świece postawione na stelażach znajdujących się przy ścianach. Mimo tego panował w niej półmrok. Nie ucierpiała ona w wybuchu, jedynie kilka kawałków drewna leżało w niewielkiej odległości od miejsca, gdzie kiedyś znajdowały się wrota. Nie to jednak zatrwożyło tych zaprawionych w bojach weteranów, a usypany na samym środku sali stos elfickich ciał. Leżały one bezładnie jedno na drugim, mężczyzna na kobiecie, kończyny wyginały się we wszystkie strony, niektóre nienaturalnie, niektóre aż złowieszczo. Wszystko okraszone było potężną dawką krwi, której stróżka dopłynęła aż do nóg przerażonych wojowników. Ich twarze nie przyzwyczajone do podobnego uczucia, gdyż słynęli z beznamiętności, wygięły się w straszne grymasy. Szaty martwych nieszczęśników były poszarpane, a laski używane do wzmocnienia czarów, przebijały ich ciała. Niewielka kupka tajemnych ksiąg leżała obok. Kilka pentagramów i inne tajemne znaki malowane nieznaną im, błękitną cieczą, zdobiły różne zakątki podłogi.
Nagle świat zawirował. To, co przed chwilą widzieli bardzo wyraźnie, zaczęło mieszać się ze sobą i oddalać, tak jakby było tylko senną marą. Niektórzy zaczęli odczuwać nudności. Z każdą sekundą ruch wirowy wzrastał, a świat ciemniał. Już nie mogli odróżnić żadnych szczegółów. Jedynie siebie nawzajem widzieli ostro. Błysk wyrwał ich umysły z otępienia. Znaleźli się w bliżej nieokreślonym miejscu bez jakichkolwiek ścian, podłóg i sufitów. Otaczała ich tylko nieprzenikniona biel. Ich nogi opierały się na jakiejś niewidzialnej powierzchni. Część nie wytrzymałą i uwolniła żołądki od porannego śniadania. Wymiociny poddawały się innym prawom niż ciała elfów, gdyż spadły nie natrafiając na tą samą podporę, co stopy jej niedawnych właścicieli.
Zanim zdołali zareagować, spostrzegli, że na ziemi, w spazmach bólu, wije się ich wspólnik – Glim. Tarzał się po podłodze wydając z siebie straszne, gardłowe okrzyki świadczące o niewyobrażalnym bólu. Jego zaciśnięte dłonie uderzały w krępe ciało, próbując w ten dziwny sposób ulżyć sobie w cierpieniu. Twarz wykrzywiał przeraźliwy grymas, z wydatnego nosa i niewielkich uszu przekutych licznymi złotymi kolczykami, płynęły strużki krwi, a z pustych oczu łzy. W pewnym momencie gnom wbił w własny brzuch niezgrabne palce i naciskając coraz mocniej zaczął rozrywać własne ciało. Potok posoki polał się z ran i spłynął w dół na wzór wodospadu. W końcu ciało konającego zaprzestało wszelkich ruchów i głucho uderzyło o pustkę. Zdumione elfy zdążyły jedynie spojrzeć na swojego dowódcę, który bezradnie rozłożył ręce, kiedy to nastąpiło coś zdumiewającego, co jeszcze bardziej zmąciło ich, już i tak nadwątlony, spokój. Z wyrwy, znajdującej się w ciele Ognistorękiego, zaczęła wyłaniać się twarz młodej kobiety. Jej kruczoczarne włosy zwiewnie opadały na niewiarygodnej gładkości ramiona. Czerwone jak płatki róży usta były wprost stworzone do całowania, a duże, niebieskie oczy przykrywał cień długich, ciemnych rzęs. Kąciki ust podnosiły się w niewinnym uśmiechu. Widok był niesamowity, gdyż powoli ukazujące się ciało dziewczyny było ponad dwukrotnie dłuższe niż sam Glim. Ponadto nie ociekało krwią, a przykrywała je, tylko w newralgicznych, miejscach, zupełnie sucha, postrzępiona, prześwitująca tunika. Gdy już objawiła się w całej swojej, prawie boskiej krasie, zwinnie wyskoczyła ze starego „przebrania” i nieznacznie dygnęła, chichocząc. Oddział składał się z samych mężczyzn, więc ich uwadze nie umknęły też jędrne piersi, których wielkość nie oszołamiała, lecz za to idealnie pasowała do nienagannej sylwetki i niezbyt szerokich bioder.
Milczenie ze strony elfów zmusił kobietę do rozpoczęcia rozmowy.
- Przepraszam za wszystkie niedogodności. Miało to wyglądać nieco inaczej, ale tak długo się zbieraliście, żeby mnie odwiedzić, że aż w kulminacyjnym momencie przestałem nad sobą panować – Jej dźwięczny głos pomimo tego, że zsynchronizowany był z ruchem ust, bardziej brzmiał w umysłach Księżycowych Strażników niż dochodził do ich uszu – ale gdzie są moje maniery? Zapomniałbym się przedstawić. Wy, elfy, nazywacie mnie mianem Shadara, Astrathy Ahrighatima, jednak wolę niedołężne, lecz jakże miłe, ludzkie tłumaczenie - Shadar, Przędzarz Strachu. Mam po prostu jakąś słabość do ich kompletnie niewysublimowanego, wręcz topornego języka.
Wojownicy spoglądali na dziwną postać jak zahipnotyzowani. Ona tymczasem przechadzała się pośród nich. Często puszczając do nich oko lub lubieżnie oblizując wargi. Pod koniec swojej przemowy, podeszła nawet do dowódcy grupy i lekko musnęła dłonią po jego podbródku.
- Patrząc na was, moje biedne, skrzywdzone serce ogarnia ogromny smutek. Z natury jestem bardzo wrażliwy, a blisko tysiąc lat zapomnienia i przebywania w Niebycie jeszcze spotęgowało u mnie tę cechę – Shadar odszedł od swoich oniemiałych wojowników na kilka kroków, robiąc przy tym minę bardzo skrzywdzonej i smutnej - Nie zważajcie też na otępienie zmysłów i zawroty głowy. Niebawem miną. To przez waszą odporność na magię. Jak się ją złamie to właśnie takie niemiłe skutki temu towarzyszą. Gdybym tylko mógł to ulżyłbym Wam w cierpieniu.
Dziewczyna machnęła ręko do góry. W tym samym momencie po jej prawicy pojawił się dziwny tron. Siedzisko wydawało się być straszliwe niewygodne, gdyż w jego skład wchodziły przylegające do siebie żebra. Oparcie składało się z większych kości, najprawdopodobniej pochodzących z ramienia i kończyn dolnych. Podłokietniki zdobiło kilka lekko popękanych czaszek. Właścicielka tego niecodziennego mebla zdawała się nie zwracać uwagi na jego wątpliwe walory estetyczne i sprawy dotyczące wygody. Zasiadła na nim, zakładając nogę na nogę.
- Dosyć gadania o głupotach. Czas przejść do rzeczy – jej głos zmienił się i brzmiał teraz bardziej męsko i szorstko. – Zapewne zdajecie sobie sprawę z tego, że nie znaleźliście się tu bez powodu? Wbrew pozorom nie jestem złą postacią. Po prostu pragnę by na świecie przestało panować zakłamanie i wiara w zabobony, a że przy okazji żywię się strachem to chyba jednak nie do końca moja wina... Wasza piękna i szlachetna rasa – w tych słowach nie zabrakło ironii. Gdyby ta mogłaby się materializowała to obficie ściekałaby z ust kobiety – wysłała mnie do Niebytu właśnie za taki szczytny cel. Zapytacie pewnie, dlaczego nie unicestwili takiej bestii jak ja? Już odpowiadam… Po prostu bogów nie da się zniszczyć. Najwyżej pozbyć wyznawców i spowodować Letarg. Oczywiście ja byłem przygotowany na taki rozwój wypadków, dlatego w kilku miejscach pozostawiłem po sobie ślad. Po setkach lat, gdy pamięć o mnie już zatarła się w umysłach waszych przywódców i rozluźniły się różne przepisy oraz obostrzenia, mała grupka zbuntowanych elfickich magów dotarła do zakazanych zapisków i postanowiła odnowić mój kult. Byli jednak tak słabi, że ledwo co wyrwali mnie ze śpiączki. Postanowiłem ich unicestwić, pozostawiając przy życiu najmocniejszego, który przy okazji karmi mnie swoim strachem, i dotrzeć do postaci silniejszych, które zapewnią mi dawną potęgę. To na co stać mnie teraz to tylko marna namiastka mojej dawnej siły.
Shadar, Przędzarz Strachu dostrzegł poruszenie wśród swoich gości. Zaniepokoiło go to, że sięgają do broni i porozumiewawczo potakują głowami. Nie chcąc, by monolog, który układał sobie przez ostatnie kilka dni został zniweczony przez jakiś marny atak, pstryknął palcami i wprowadził ciała wojowników w swoisty paraliż.
Przepraszającym głosem kontynuował mowę:
- To taki mały środek ostrożności. Być może zastosowany nad wyrost, ale nawet byty wyższe, po przejściach porównywalnych z moimi, stają się paranoikami... Na czym to ja… Acha! Teraz właśnie przychodzi czas na wspomnienie o Was w moich planach! Powinniście się cieszyć z tak ważnej roli jaką wam przygotowałem. Jesteście tak silni, dumni i do niedawna pewni swojej niezwyciężalności, że ta kapka strachu, która dzisiaj do mnie dotarła, starczyłaby mi na kilka naprawdę widowiskowych trików. Przeznaczyłem dla Was jednak coś lepszego. Staniecie się orędownikami mojego słowa pośród swojego ludu. Jak tylko świat obiegnie wieść, że powróciłem, to jestem pewny, że nie zabraknie mi wyznawców. W końcu dla swoich czcicieli jestem najlepszym bogiem jakiego tylko sobie można wymarzyć. Nie uciekam do innych światów, mając was w pogardzie, tak jak robią to inni. Staram się być dobrym ojcem i każącym sędzią w jednym, a dla najwyższych dostojników mojego kultu… Tak! O Was teraz mowa moi mali Księżycowi Strażnicy – tajemniczy bóg uśmiechnął się do sparaliżowanych elfów. – Ale ta nazwa jest beznadziejna. Sami musicie przyznać. Wymyślę potem jakąś lepsz. Obiecuję, że będziecie zadowoleni. Powracając jednak do tematu… Dla najwyższych dostojników mojego kultu szykuję specjalne profity. Jeszcze nie wymyśliłem, co ale zapewniam, że będzie to coś czego nie pożałujecie. Odporność na rany, ogromna siła, prawie nieograniczona wiedza, prawdziwa odporność na magię – ostatnie słowa podkreślił nieco zniżając głos – i wiele, wiele więcej. Obowiązkowo jeszcze szpikulce! Jak ja kocham szpikulce! Na broni, na zbroi, na ciele. Gdzie tylko chcecie! Tylko nie mówcie nikomu, że mam taką słabość.
Shadar klasnął w dłonie uradowany, przez chwilę wydając się oddziałowi niegroźną, wątłą dziewczyną, która jeszcze nie do końca wyrosła z dziecięcego zachowania. Takie zachowanie po chwili tylko jeszcze bardziej zatrwożyło ich serca, Zdali sobie sprawę, że mają do czynienia z zupełnie nieobliczalnym pradawnym bogiem.
- Zatem, co wy na taki układ? – Z jego twarzy nie zniknął uśmiech. Jednocześnie uwolnił elfy od paraliżu. – Poznanie prawdy o świecie i nieograniczone moce w zamian za szerzenie moich nauk wśród swoich pobratymców? Układ marzenie. Ja bym się zgodził.
Dowódca doszedł już do siebie. Na moment spojrzał na swój oddział, a potem odrzekł hardo:
- Nigdy. Nigdy, prawda bracia?
Każdy elf z osobna powtórzył słowa swojego przełożonego i przyjaciela. Nie było w nich nawet cienia zwątpienia.
- Jak zawsze… Jak zawsze… - kobieca głowa kiwała się z niezadowoleniem. – Zawsze tak jest. Nigdy się nie nauczą. No cóż. Trudno. Nikt mi przynajmniej nie powie, że nie próbowałem.
Świat zawirował podobnie jak wcześniej i wszyscy znaleźli się w sali, w której rozpoczęło się to dziwne widzenie. Shadar zamiast na troni, siedział na stosie nieżywych magów. Jego ciało nie było już tak powabne jak wcześniej. Miało nieświeży kolor, tak jakby należało do osoby, która nie żyje od kilkunastu godzin. Spod skóry wystawały kości, a w miejscu gardła znajdował się otwór wielkości pięści, w której wiło się stworzenie przypominające czerwia. Twarz jednak nadal była powabna i młoda.
Nim lekko ogłuszeni wojownicy zdążyli zareagować, poczuli jak z ich ciał powoli ucieka cała moc i siła. Świat ciemniał, nie mogli utrzymać się na nogach, głowa im ciążyła. W ciągu kilku sekund padli na podłogę, a oddychanie pochłaniało całą ich uwagę. Było nadludzkim wyczynem.
- A wystarczyło się zgodzić – w ich umysłach ozwał się przeraźliwy, męski bas. – A tak znowu muszę odbierać to, co mi się należy za pomocą terroru. Nie zdajecie sobie nawet sprawy, jak bardzo brzydzę się przemocą.
Ostatnie słowa były jednak dla nich niedosłyszalne. Stracili przytomność. Tymczasem nad lewą dłonią Shadara Astratha Ahrighatima zawirowało piętnaście jasnoniebieskich ogników. Jedne krążyło dość wolno, inne pędziły zderzając się ze sobą nawzajem. Wszystkie jednak nie odlatywały dalej niż kilkanaście centymetrów od kobiecego ciała.
- W co by was tu tchnąć? – Ostatnia przytomna istota w pomieszczeniu mruczała pod nosem sama do siebie. – Szkoda, by tyle tak wartościowego strachu się zmarnowało... Ha! To będzie nawet zabawne.
W tej samej chwili latające punkty wleciały w bezwładne zwłoki Glima. Wstrząsnęły nim drgawki, a krew obficie wylała się z jego ust. Na kolejne kilka minut ponownie znieruchomiał. Zaczęło dziać się coś bardzo dziwnego. Rozerwany brzuch zaczął się zasklepiać, by ostatecznie nie pozostało żadnych znaków po rozerwaniu. Kolor nie powrócił jednak na obliczę mężczyzny. Wręcz przeciwnie, wydawał się jeszcze bladszy, a ciało wychudzone. W niektórych miejscach kości nienaturalnie mocno wżynały się od wewnętrznej strony w skórę. Konwulsje powróciły z podwojoną siłą. Twarz ozdabiał nie wyraz bólu, a strachu pomieszanego z obłędem.
Świadomość powróciła Księżycowym Strażnikom, jednak gdyby mogli, to z pewnością woleliby się nie zbudzić. Wszystkie kilkanaście umysłów zamkniętych zostało w jednym ciele i zlewało się ze sobą, każdy próbował walczyć o dominację, jednak żaden nie zdobywał przewagi. Wśród myśli dominował strach. Nie wiedzieli gdzie byli, co się dzieje. Pragnęli tylko ucieczki. Czuli się zaszczuci. Własne i cudze wspomnienia zalewały ich niczym fale. W chwilach spokoju wkradało się obłąkanie.
Tymczasem ich prawdziwe ciała także spotkała przemiana. Skóra, mięśnie, ścięgna, narządy wewnętrzne – wszystko to zamieniło się w popiół. Pozostały tylko same kości, które o dziwo, nie rozsypały się, a trzymały razem, jakby dalej coś je łączyło. Dodatkowo w licznych miejscach pojawiły się dziwne, zakrzywione wyrostki, które deformowały szkielety, dodając im jeszcze bardziej przeraźliwego wyglądu. Pancerz, w który przyodziane były te monstra, a niegdyś należał do członków najbardziej elitarnego oddziału elfów, także poddał się transformacji. Dostosował się do nowych właścicieli, jednak ciągle, tak naprawdę, poddany był umysłom swoich prawdziwych panów. Mienił się we wszystkich kolorach, chociaż panowała ponura paleta barw, jego kształt też ciągle się zmieniał. Raz wystrzeliwały z niego ogromne ostrza, innym razem pojawiało się coś na kształt skrzydeł lub kurczył się pozostawiając szkielety prawie nagie. To samo spotykało broń.
Shadar ciągle siedząc na zwłokach swoich wcześniejszych ofiar, uśmiechał się rubasznie, a czasami chwytał go spazmatyczny śmiech. Jego oczy świeciły się jak małemu chłopcu, któremu ojciec po raz pierwszy pozwolił potrzymać swój miecz.
- Tego mi brakowało! – Krzykacza zadowolony. – A teraz powstańcie!
Szkielety powoli podniosły się z ziemi. W ich oczodołach błyszczały zielonkawe płomienie. Wydawały się być całkowicie posłuszne woli, do niedawna zapomnianego, boga.
- Idźcie i mieczem świadczcie o mnie! – Krzyknął władczym tonem. – A ja tymczasem zajmę się moim nowym pupilem…
Elfickie truchła skłoniły się swojemu panu, a następnie ze skrzypieniem kości, niezgrabnie zwróciły się w stronę wyjścia z komnaty. Dziarskim krokiem opuściły salę. Jaśminowy zapach im towarzyszący jeszcze przez chwilę niwelował smród rozkładających się ciał magów. Shadar tymczasem radośnie spoglądał na targane spazmami ciało Glima…

20110723174322

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

http://img707.imageshack.us/img707/3250/jaskinias.jpg

____________________________________________

Kap, kap, kap... Zwykle odgłos kapiącej wody nie przekraczał mojego progu wrażliwości na dźwięki, więc zwyczajnie go nie zauważałem. Tym razem jednak było inaczej. To rytmiczne „kap, kap, kap” było tak żenujące i głośne, że wyrwało mnie z twardego snu i przyprawiło o ból głowy o nieznanej mi do tej pory intensywności. Nie sprawiło mi trudu domyślenie się, że musiał być to efekt działa sporej ilości alkoholu spożytej dnia poprzedniego. Coś mi jednak nie pasowało. Coś? Wszystko wydawało się nie w porządku. W miarę odzyskiwania przytomności do mojej świadomości docierały sygnały o bólu z każdej części ciała. Musiałbym się wręcz zastanowić, czy było coś, co mnie wtedy nie bolało. Dodatkowo czułem się niesamowicie słaby, na tyle, by nie być w stanie nawet otworzyć oczu. Na słuchu również nie mogłem póki co polegać, gdyż jedyne, co brzmiało mi w uszach to owo nieznośne kapanie. Został mi więc węch. Całą uwagę skupiłem na otaczających mnie zapachach i zaraz pożałowałem, że się na to zdecydowałem. Poczułem śmierć. Woń rozkładających się ciał uderzyła we mnie niczym patelnia, którą pewnego razu potraktowała mnie matka jednej dziewek, którą zdarzyło mi się... uwieść. Uświadomiłem sobie także, że byłem przemarznięty. Skąd zimno i ten okropny smród w karczmie? Kap, kap, kap... Woda! Wtedy do mnie dotarło. Nie byłem w karczmie. Więc gdzie? Nic nie pamiętałem. Przerażenie jakie poczułem musiało spowodować wyrzut adrenaliny, gdyż nagle znalazłem w sobie wystarczająco dużo siły by nie tylko otworzyć oczy, ale także podnieść się. Każdemu ruchowi towarzyszył jednak straszliwy ból. Obraz, jaki ujrzałem rozwierając powieki był początkowo zamazany, udało mi się wszakże spostrzec, że znajduję się w sporej jaskini, dodatkowo oświetlonej przez co najmniej dwie pochodnie, umieszczone w uchwytach na ścianach. Zrobiłem dwa kroki, po czym potknąłem się o coś miękkiego i upadłem. Tym miękkim czymś było ciało. Ponieważ jaskinia była duża, ja zaś znajdowałem się mniej więcej na jej środku, światło pochodni nie wystarczyło mi do rozpoznania trupa, było jednak wystarczające do tego, bym ujrzał inne ciała rozrzucone w pomieszczeniu. Ten, o którego się potknąłem był jeszcze ciepły, sprawdziłem więc z nadzieją, czy żyje. Nie wyczułem jednak pulsu. Musiał umrzeć niedawno. Kap, kap, kap... Udałem się w kierunku dźwięku, uważając by nie wpaść na kolejne zwłoki i spostrzegłem, iż to nie woda wydaje ten irytujący odgłos. Kiedy zamoczyłem palce w kałuży do której skapywała ciecz, poczułem, że jest ona ciepła i lepka. Krew. Jej źródło znajdowało się na położonej powyżej mnie półce skalnej. Skoro jeszcze nie zakrzepła, musiała pochodzić ze świeżych zwłok. Byłem przerażony, strach jednak nie paraliżował mnie, a raczej zmuszał do działania. Musiałem się wydostać. Na próbę przypomnienia sobie, co się wydarzyło przyjdzie jeszcze czas – myślałem. Nagle poczułem na twarzy lekki wiaterek, ruszyłem więc od razu w kierunku, z którego do mnie dotarł. Przed sobą miałem ciasny tunel, ten jednak nie był oświetlony pochodniami. Nie mogłem jednak zostać na miejscu i czekać, aż dopadnie mnie to, co zabiło innych w jaskini. Udałem się więc w ciemność, obiema rękami przesuwając po ścianach tunelu. Szedłem tak bardzo długo, nie natrafiłem jednak na żadne rozgałęzienie, nie mogłem więc się zgubić. W pewnym momencie tunel stał się na tyle szeroki, że nie byłem w stanie dotykać obu jego ścian, trzymałem się więc lewej strony. Powiew powietrza stawał się coraz bardziej odczuwalny, musiałem w takim razie zbliżać się do wyjścia. W oddali ujrzałem blade światło, w dodatku jego źródłem nie mogła być pochodnia. Było to światło dnia. Na ten widok znalazłem w sobie nowe pokłady sił i ruszyłem jeszcze szybciej przed siebie. Na końcu tunelu mieściła się jaskinia, dużo jednak mniejsza od tej, w której się obudziłem, u jej szczytu zaś znajdował się całkiem spory otwór, przez który wpadało światło. Perspektywa wspinaczki nie była zachęcająca, nie mogłem jednak wrócić do tych trupów. Zacząłem więc powoli wdrapywać się coraz wyżej i wyżej, aż dotarłem do wyjścia.
- No nareszcie! Ileż można czekać? Załatwiłeś ich? - usłyszałem, ale moje przyzwyczajone do ciemności oczy oślepiło światło słoneczne, nie wiedziałem więc, kto do mnie mówił. Głos jednak wydawał mi się dziwnie znajomy. Nie mając siły odpowiadać, położyłem się na trawie i znów straciłem przytomność.
Nie wiem, jak długo spałem, obudziłem się jednak w miękkim, wygodnym łożu, w pomieszczeniu poza mną znajdowało się trzech mężczyzn, od razu ich poznałem. Kiedy zobaczyli, że się obudziłem, uradowali się i podeszli do mnie. Picie z nimi to ostatnie co pamiętałem przed tym, jak moją świadomość wypełniła czarna dziura i obudziłem się w pełnej trupów jaskini.
- W końcu obudził się nasz bohater – powiedział jeden z nich, grubas z łysą głową i długą, czarną, skołtunioną brodą. Pozostali, dwaj chudzielcy, którzy musieli być bliźniakami, gdyż wyglądali identycznie, odpowiedzieli na to śmiechem. Wszyscy trzej byli ubrani schludnie, po szlachecku. Wspólnymi siłami udało nam się odtworzyć wydarzenia minionych dwóch dni. W ich miasteczku zatrzymałem się na jedną noc, zmierzając do stolicy w celu zaciągnięcia się do wojska. Kiedy odwiedziłem tutejszą gospodę, ci trzej zaprosili mnie do wspólnego picia, a że byłem zmęczony podróżą, przyjąłem ich propozycję. Kiedy już byłem mocno zalany, zacząłem przechwalać się, jaki to ze mnie wojownik i zabijaka. Rzucili mi więc wyzwanie, abym wykończył nękających miasteczko bandytów, kryjących się w pobliskiej jaskini. Jako, że czułem się niezniszczalny i dziwnie pewny swoich sił, z ochotą zgodziłem się. Zaprowadzili mnie do jaskini, przed którą czekali na mnie calutką dobę, powoli tracąc wiarę w mój powrót. Ja jednak wróciłem. Najgorsze jest to, iż do tej pory nie przypomniałem sobie, jak udało mi się zabić całą bandę rabusiów w ich własnej kryjówce. Kiedy zaś dotarłem do stolicy, moja kandydatura do armii została odrzucona. Szkoda, że przed testami nie urżnąłem się, jak tamtej nocy.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

http://zapodaj.net/images/7046294ccd51.jpg

Obudził się, czując dotkliwy chłód i przeszywający ból w potylicy. Rozglądnął się tępym wzrokiem i usiłował sobie przypomnieć, co robi w miejscu, gdzie powietrze cuchnie truchłem, a do uszu dochodzi jedynie jego głośne sapanie. Prawą ręką wymacał na głowie ranę, prawdopodobnie zadaną uderzeniem obucha. Na dłoni poczuł wilgoć, co oznaczało, że cios został wymierzony stosunkowo niedawno. Ile czasu leżał skazany na czyjąś łaskę? Tego nie wiedział. Nie pamiętał nawet własnego imienia. Jedynym o czym teraz myślał było wydostanie się z tego miejsca.
Odzyskał w końcu pełną władzę w ciele i rozejrzał się po raz drugi, tym razem już nie w celu ustalenia swojego położenia, ale po to, aby znaleźć wyjście. Na ścianie tliła się jedna pochodnia, więc ktoś musiał tu niedawno przebywać. Podpierając się jedną ręką, Bezimienny spróbował wstać, upadł jednak, ponieważ zawirowało mu w głowie. Po chwili ponowił próbę i tym razem udało mu się utrzymać równowagę. Podpierając się o zamarzniętą ścianę, podszedł i wyjął pochodnię z uchwytu. Oświetlił całe pomieszczenie i teraz mógł ocenić gdzie się znajduje. Nieregularnie zwisające ze sklepienia stalaktyty wskazywały na to, że pomieszczenie jest z pewnością położone pod ziemią. Była to jaskinia. Wszędzie pełno było lodu, idąc trzeba było zatem zachować ostrożność, żeby nie upaść. Bezimienny ruszył ku jedynemu wyjściu, gdy nagle coś przyciągnęło jego uwagę. Miał przy swoim boku pochwę, w której nie było żadnego oręża. Ponadto w kieszeni swojej tuniki znalazł pustą sakwę. Czy został więc okradziony i przeniesiony w czeluście tego lodowego piekła? Na razie nie mógł tego określić. Najważniejszym było teraz dla niego, aby wyjść z tej przerażającej jaskini.
Parł przed siebie od około dziesięciu minut, mijając dziwnie wyglądające skały, które wydawały się wpatrywać w niego i obserwować uważnie każdy jego ruch. Mróz cały czas dawał mu się we znaki, a sfont rozkładających się zwłok był teraz intensywniejszy. Przemierzając podziemia dotarł wreszcie do dużego pomieszczenia, które zdawało się być leżami jakiejś dziwnej kreatury. Na środku znajdowało się wygasłe palenisko. Pod wschodnią ścianą leżały przedmioty, jak gdyby składowane tam bez celu, żeby jedynie cieszyć się zdobytymi łupami. Reszty nie było widać z miejsca, w którym stał teraz Bezimienny. Zrobił więc krok naprzód i usłyszał trzask. Oświetlił grunt pod nogami. Na ziemi gęsto ścieliły się ludzkie kości, łatwo rozpoznawalne nawet przez laika, dzięki charakterystycznej czaszce. Widząc to, zagubiony bohater rzucił się przed siebie, kiedy jego drogę zastąpiła ściana zwłok. Podszedł bliżej i przyjrzał się trupom, zatykając przy tym nos, gdyż smród był nie do zniesienia. Wszystkie leżące ciała miały jedną cechę charakterystyczną. Każda czaszka była od tyłu uderzona tępym narzędziem.
Teraz, kiedy już wiedział, że miał skończyć martwy, Bezimienny począł zastanawiać się, dlaczego był on oddzielony od reszty, w odległej odnodze jaskini i dlaczego przeżył. Czyżby był przeznaczony do innych celów? Ale dlaczego został okradziony, skoro miał przeżyć? W tym momencie poczuł za sobą ciężki oddech. Powoli obrócił się i zobaczył humanoidalną istotę wysoką na jakieś dwa i pół metra, ale z pewnością nie był to człowiek. Kreatura stała na dwóch nogach i miała dwie ręce, ale jej głowa przypominała bardziej kozła. Rogi wyrastające ze skroni, brak nosa i zarośnięta twarz wyglądały wyjątkowo złowieszczo. Teraz promień światła rzucony został na nogi, włochate i zakończone kopytami. Ze strachu serce Bezimiennego zaczęło bić dwa razy szybciej i niemal stracił przytomność, ale został szybko otrzeźwiony uderzeniem w twarz, tak potężnym, że rzuciło go na ziemię.
- Wstawaj! - powiedział wyraźnie zmutowany człowiek. Wyraźnie zdziwiony bohater wstał dygocząc ze strachu. - Nie jestem tu, żeby ci pomagać, chcę jedynie żebyś nie skończył tak, jak ja - teraz wziął głęboki oddech i zaczął opowiadać niskim głosem. - Jestem nieudanym eksperymentem maga tej krainy. W istocie kiedyś wyglądałem tak, jak ty. Zostałem złapany i zmutowany, tyle mi powiedziano. Jestem świadkiem masowych porwań ludzi. Najpierw zadawane jest im uderzenie w tył głowy, żeby stracili przytomność, ale nie zginęli. Później są przenoszeni do tej kryjówki. Nikt nigdy nie zapuszcza się w te strony, ze względu na panujący tu chłód, jest to więc idealne miejsce na kryjówkę. Na ludziach przeprowadzane są eksperymenty. Pierwszą fazą jest sprawdzanie zgodności tkanek. Jeśli test wypada negatywnie, kończysz martwy na tej stercie ciał. Pozytywny wynik oznacza przejście do drugiej fazy. Jest nią łączenie genów ludzkich ze zwierzęcymi. Potem budzisz się w najodleglejszej komnacie tego lodowego lochu i czekasz na mutację genów. Trzecią fazą jest wynik. Ja zostałem zmutowany z kozłem. Jeżeli nie skończysz tak, czyli ordynarnie przemieniony, posiądziesz zdolność przemiany w zwierzę. Wygląda na to, że mag, który przeprowadza te mutacje wie, jak cofnąć drugą fazę, trzeciej już się nie da. Ja już straciłem nadzieję. Ty masz jeszcze szansę. Wybór zostawiam tobie. - to mówiąc pobiegł i zniknął w ciemności.
Teraz Bezimienny także stracił nadzieję. Odzyskał pamięć. Widział wszystko, co zaszło. Dokładnie przypomniał sobie jak został złapany. Nie był przypadkowym człowiekiem, był bowiem prawą ręką owego maga. Sam pomagał mu w eksperymentach. W swoim zaślepieniu nie przewidział jednak, że on także może paść ich ofiarą. Słyszał w głowie szyderczy śmiech swojego przywódcy. Słyszał go coraz głośniej. Wreszcie stracił przytomność od nawału wszystkich informacji.
Obudził się w tym samym miejscu, a wszystko wydawało mu się takie, jak było. Z wyjątkiem jednej rzeczy, nie było mu już zimno. Spojrzał teraz na swoje ciało, a tym, co zobaczył było niedźwiedzie futro.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Szli już ponad godzinę. W jaskini robiło sie coraz ciemniej i chłodniej. Musieli zachowywać się bardzo cicho, nie wiedzieli gdzie i kiedy może zaskoczyć ich przeciwnik. Mimo wszelkich starań najwięcej hałasu robił ostatni ze skradających się. Był to mierzący około dwóch metrów wojownik z Mroźnych Krain Północy. Na plecach wisiał mu dwuręczny topór, część ciała okrywała niedźwiedzia skóra, która w niektórych miejscach odsłaniała stertę mięśni. Jego siwe włosy delikatnie unosiły się z każdym krokiem. Przed nim szła kobieta, dużo niższa od poprzednika. Maszerowała znacznie ciszej. Miała średniej długości brązowe włosy i skąpe ciemnozielone odzienie. Na jej plecach natomiast znajdował się kołczan strzał i łuk. Nie był to jednak zwyczajny łuk, taki jaki mają ludzcy łucznicy z małych warowni. Był to długi, solidnie wykonany i naznaczony runami dalekosiężny łuk. Posiadał zakrzywione końce, co sugerowało elfie wykonanie, lecz rodzaj runów wskazywał na wkład ludzi. Wystrzelona strzała mogła lecieć nawet na dwieście kroków. Posiadaczka tej broni nigdy nie opowiadała skąd go ma. Przed nią szła druga kobieta, bliźniaczka, również łuczniczka. Ubrana była identycznie, jedyną różnicą był jej oręż- również łuk, ale dużo krótszy. Posiadał trzy miejsca na osadzenie strzały. Typowy łuk szbkostrzelny. Niewiele jednak było istot, które potrafiły się takim posługiwać. Wymagało to niebagatelnego refleksu oraz dużej wprawy. Na samym przodzie szedł przywódca, jeżeli można go tak nazwać. Ubarny był w ciemne rzeczy, twarz była owinięta chustą, w ręce wciąż ściskał sztylet. U boku schowane były dwa krótkie miecze. Jego wzrok budził niepokój. Widać było jego zdeterminowanie, ale zmęczenie również dawało się we znaki. Ostatnie miesiące były dla niego ciężkie, nie miał czasu dla siebie, może nie chciał mieć.
-Postój- rzucił krótko.
Drużyna zatrzymała się.
***
-Dex- powiedziała jedna z łuczniczek- Co my tutaj właściwie robimy? To miejsce może roić się od jakiś potworów. Nie chcemy narażać karków nie znając nawet naszego celu.
-Tu jest ostatni z nich- odrzekł mężczyzna bawiąc się sztyletem.
-Jaki ostatni, z jakich nich?- dopytywała się wciąż kobieta- Powiedz w końcu o co tak naprawdę chodzi!
-Wiecie kim jestem. Skrytobójca. Tropiciel. Morderca. Tak o mnie mówią już we wszystkich sześciu królestwach. W czterech z nich za moją głowę płacą niezłą sumką złota. Nie zawsze tak o mnie mówili. Sierota z Brondingam. Najpierw zabijałem żeby przeżyć, później dla pieniędzy. Szybko stałem się znany, pracowałem dla najróżniejszych ludzi, nieludzi również. Moje usługi obejmowały zabójstwa, tortury, zastrzaszenia i wiele innych rzeczy. W końcu zaczęto mnie ścigać. Musiałem uciekać, tym razem opuściłem ludzki kraj i udałem się na zachód. Tam poznałem pewną kobietę. To było najszczęśliwsze pół roku w moim życiu. Wróciłem z nią do kraju i zamieszkaliśmy w Tauen, Mieście Mieszańców. Po trzech tygodniach wybuchło powstanie nieludzi. Gineły wszystkie istoty ludzkiej rasy niezależnie od wieku i płci. Nie było mnie w domu w momencie, gdy potwory dźgały jej już i tak martwe ciało. Do miasta wróciłem pod koniec rzezi. Nie mogłem sobie wybaczyć jej śmierci, obiecałem sobie zemstę. Tak to się zaczęło. Zaraz po powstaniu udało mi się złapać jakiegoś krasnoluda, który zabawiał się z truchłem dziewczynki. Przesłuchanie nie trwało długo, moje tortury jeszcze nigdy mnie nie zawiodły. Robiłem to już wcześniej, robiłem to dobrze. Dał mi nazwisko swojego przywódcy. Owy przywódca, zanim umarł oczywiście, wydał mi innych nieludzi, którzy uknuli powstanie. Było ich jeszcze czterech: Wysoki Elf Iznan, zginął dosyć szybko. Krasnolud Yufus, jego broda śmiesznie się paliła. Książe Kannan, pół elf, pół człowiek. I ostatni, goblin, Gen''art. To w tej jaskini przesiaduje, gdy nie jest zajęty niczym innym. On jako jedyny może sprawić mi problemy w walce, a właściwie jego wojsko. Dlatego ściągnąłem was: dwie najlepsze łuczniczki ze Wschodnich Puszczy- Tivia i Nivia i półolbrzyma barbarzyńcę, wybacz, ale twoje imię jest zbyt trudne w wymowie. A teraz ruszamy.
W jego oczach nie było widać już zmęczenia, pozostało tylko zdeterminowanie.


http://www.paranormalne.info/obrazy/jaskinia-1.jpg

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

http://ja.gram.pl/Paszczaczek

Wiedz, cny Czytelniku, że to, co czasami bierzemy za rzeczywistość, fantasmagorią senną jest tylko lub – jak uroda – złudzeniem optycznym; i odwrotnie – najdziksze fantazje niespodzianie wkroczyć mogą w twe życie, wywracając je do góry nogami. Posłuchaj mej opowieści…
Dnia pewnego, gdym życiem gracza komputerowego znużony błąkał się po mieście, matka moja zadzwoniła do mnie i kategorycznie stwierdziła, że ojciec do remontu domu potrzebuje kilku diamentów. Zdziwiłem się, i stropiony wielce, postanowiłem iść za wskazaniem ręki warszawskiej Syrenki, by, niczym w baśni o Panu Kleksie, odnaleźć swe przeznaczenie (i diamenty). Myślami błądząc po podziemiach Neverwinteru i obmyślając przemyślne strategie na Torchlight’owe stwory, zawędrowałem do czeluści warszawskiego metra. Nad wejściem napis zdobnie wykuty: „Do you want unlimited lives?” Zdumiony, zamknąłem i otworzyłem oczy - za dużo komputera. Napis zniknął, ale ja znalazłem się w ciemności.
Gdzieś daleko przed sobą ujrzałem światła i hurgot nadjeżdżającego pociągu. Rzuciłem się do ucieczki; pociąg był coraz bliżej; słyszałem gwizd lokomotywy, stukot przekładni i grzmot kół trących o starodawne szyny. Nagle potknąłem się i wymachując rękami runąłem na ziemię. Uderzyłem w coś; poleciałem w ciemność roziskrzoną tysiącem gwiazd; obok mnie, wijąc się niczym stalowa wstęga, w oparach dymu i kolorowych iskier spadał pociąg, pełen przerażonych trolli. Trolli?! Zemdlałem.
Cóż zdarzyło się dalej? Jak opisać wszystkie me fantastyczne perypetie w poszukiwaniu owych kilku diamentów, których tak pożądała mama? Czy trolle były tylko przywidzeniem? Niestety, nie były.
Obudziłem się zziębnięty na dnie wielkiej sztolni; moje buty gdzieś zniknęły. Nie wiedząc, co czynić, wstałem i ruszyłem przed siebie; drogę oświetlały mi osadzone w ścianach łuczywa. A więc była tu cywilizacja! Po pewnym czasie doszedłem do miejsca, gdzie korytarz rozwidlał się na trzy nowe odcinki. Nad wejściem pierwszego z lewej korytarza, ozdobny napis głosił dumnie: „Cthulhu fthaghn!” Nie, lewy odpadał. Przy prawym ktoś wydrapał koślawo: „Tu byłem. Gandalf”. Wybrałem środkowy. Moja wędrówka zakończyła się po kilku krokach, gdy podziemiami wstrząsnął potężny głos: „Uciekajcie, głupcy!” Daleko przed sobą zobaczyłem światła pochodni; to, tupocząc i wrzeszcząc, nadbiegały znajome trolle! Wyleciałem z korytarza niczym wystrzelony z katapulty, obróciłem się na pięcie i wbiegłem w ostatnie, prawe przejście. W przelocie, kątem oka złowiłem napis: „Do you want unlimited lives?”
Nie wiem, jak długo trwała moja wędrówka. Godziny, dni, a może lata, spędzone w wirtualnych światach? Była na końcu komnata, pełna kosztowności. I ona – zielonooka i uśmiechnięta, najpiękniejsza; elf; kwiatek, zamknięty pośród nieprzebranych skarbów.
- Szukam diamentów – powiedziałem żałośnie. Cóż, byłem żałosny.
- Dać ci mogę tylko jeden – odparła – za to jedyny. Jak Pierścień, jak miłość, jak uczucie. W nim zaklęta jest twa przyszłość: twoje marzenia, chwile najpiękniejsze i uczucia najgorętsze.
Wziąłem do ręki maleńki, błękitny kamyczek. Jak mogłem podziękować?... Nie mogłem wykrztusić słowa.
- Musisz już iść – powiedziała po chwili. – Wnet wróci smok, pan tych wszystkich skarbów.
- Jak wrócę do domu?
- Weź te czarodziejskie trzewiki – odparła, wyciągając coś z kufra. – Ubierz je, a potem postukaj o siebie zelówkami. Wrócisz do domu…
Moje adidasy! Jakim cudem się tu znalazły? Ubrałem buty i zrobiłem, jak powiedziała.
- Czy cię jeszcze zobaczę? – krzyknąłem, ale wielka siła unosiła mnie już do góry; dziewczyna machała do mnie rękami i coś krzyczała, ale pęd wiatru zagłuszył słowa.
No i, tak wróciłem do domu. Była straszna afera, mama była wściekła. Okazało się, że mama nie chciała diamentów, ale kit do fundamentów. Po co ten kit, nie wiedziałem i do tej pory nie wiem. A dziewczyna? Odnajdę ją. Przemierzę wszystkie podziemia, lochy wszystkich światów, prawdziwych i nie. By włożyć na jej palec pierścionek z najpiękniejszym błękitnym kamykiem na świecie.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Moja opowieść w prawdziwie oldschoolowym stylu.

Po królestwie rozeszła się wieść o zaklętej księżniczce, zamkniętej w strzeżonych przez potężne stwory podziemiach. Wielu śmiałków próbowało przedrzeć się wgłąb ziemi, by oswobodzić nieszczęsną z niedoli.
Serfigen stał przed wejściem do groty. Już z daleka rzucały się w oczy szczątki poległych nieszczęśników. Serfiegen uklęknął, w prawej ręce miał miecz, w lewej krucyfiks, a na plecach niósł tarczę. Odmówił modlitwę, by uchronić się od złego.
Wszedł do jaskini, ostrożnie czyniąc kroki by nie upaść w nieznane. Wkrótce wkroczył do dużej sali z której wychodziły dwa wyjścia. Nasz bohater zatrzymał się, niepewny co robić dalej.
Z cienia nagle wyłonił się starzec, tymi słowy przestrzegł śmiałka: "Chcesz uwolnić nieszczęsną z niedoli, zatem dam ci wskazówkę. Jeśli wybierzesz lewe przejście, wybierzesz drogę na skróty. Wkrótce powinieneś dotrzeć do podziemnego zamku, w którym cierpi niewiasta."
"Druga zaś droga wiedzie przez niezliczone trudności. Czeka cię wiele wysiłku i poświęcenia, a być może nawet śmierć. Nie ma gwarancji, że dotrzesz do końca. Cel jest blisko, nagroda przyświeca, wybieraj teraz!".
Wojownik bez słowa wybrał drogę w prawo. Nim jednak zagłębił się w mrok, usłyszał za sobą głos.
"Czekaj! Mogę ci zadać jedno pytanie?"
"Pytaj, jeśli chcesz."
"Dlaczego nie wybrałeś lewej ścieżki, jak zwykła czynić większość awanturników?"
"Nie ma drogi na skróty. Zdołałem się o tym przekonać. Wszystko co możemy zdobyć, musimy dla siebie wypracować swą krwią i potem."
"Rozumiem. Życzę ci więc powodzenia. Coś ci powiem: gdybyś wybrał lewe przejście, zginąłbyś niezawodnie. Czekałyby cię męki i śmierć. Mądrość powinna cechować dobrego wojownika."
Serfigen wszedł w ciemność.
Wiele godzin przemierzał podziemia, przyszło mu zmierzyć się z wieloma przeciwnikami, kilka razy znajdował się już na skraju śmierci, lecz dotarł w końcu do ciasnej ścieżki która w oddali przemieniała się w ogromną salę. Gdzieś daleko majaczył zarys zamku. Wojownik wkroczył w ścieżkę.
Wtem podłoże się zatrzęsło, ziemia otwarła. Usłyszał zawodzenie dusz potępionych, piekielne wycie czartów. Nie uląkł się jednak Serfigen. Mocniej ścisnął krucyfiks, przeżegnał się, ruszył do przodu. Wszystko nagle znikło, krzyki ucichły. Zmów był sam na ciemnej ścieżce. Na jednej z okolicznych skał siedział starzec.
"Odwaga stanowi podstawę działań wojownika. Czyń tak dalej i zdobądź nagrodę."
Bez słowa ruszył dalej. Dotarł wkrótce do podnóża zamczyska, żeby tam jednak dotrzeć, musiał jeszcze przekroczyć fosę wypełnioną wrzącą lawą, żar było czuć nawet tutaj.
Nagle potężna bestia wyłoniła się z ognia i wzleciała ku górze i stanęła pomiędzy wojownikiem a zamkiem.
"Dalej nie przejdziesz, jeżeli mnie nie pokonasz. Musisz się ze mną zmierzyć lub zawróć!"
"Jak sobie życzysz."
Serfigen dobył potężny miecz w prawicę, wielką tarczę pochwycił.
Bój trwał wiele godzin, nikt nie mógł zdobyć przewagi, walka pomiędzy bestią a człowiekiem. Wkrótce jednak wojownik powalił potwora.
"Pokonałeś mnie w uczciwej walce, udowodniłeś że jesteś godzien nagrody. Przegrałem, możesz mnie zabić.
"Zejdź mi z drogi. Nie zabiję cię. Udaj się gdzie chcesz obmierzła bestio!"
Potwór nagle przemienił się w rycerza w pełnej zbroi, który zwrócił się do wojownika tymi słowami:
"Dziękuję ci panie. Uwolniłeś mnie spod wpływu zaklęcia, którym wiązała mnie zła czarownica. Udowodniłeś swoją siłę, zaiste godzien jesteś nagrody!"
Rycerz udał się w przeciwnym kierunku.
Przy bramie zamkowej siedział starzec i rzekł:
"Nie tylko siła, ale i litościwość są twymi przymiotami. Idź dalej tą drogą, a dotrzesz do królewny."
Wojownik wkroczył do zamku, na tronie siedziała piękna kobieta i zwróciła się do Serfigena:
"Pokonałeś wszystkie przeciwności, udowodniłeś, że jesteś godzien mojej ręki. Szlachetny panie, wyjdź za mnie, a nie pożałujesz. Ja jestem twoją nagrodą."
Serfigen uklęknął.
"Pani, jesteś wolna. Nie zamierzam jednak przyjąć twojej oferty. Udaj się drogą, która przybyłem by wyjść na powierzchnię.
Po czym wstał, odwrócił się i chciał ruszyć ku wyjściu.
"Jak śmiesz! Nie wypuszczę cię stąd. Zapłacisz mi za to!"
Wojownik poczuł jak opuszczają go siły, upadł na posadzkę. Niewiasta zerwała się z tronu, wyszarpując z pochwy morderczy puginał i pobiegła w stronę Serfigena.
"Giń!"
Ostrze uniosło się ku górze, by po chwili opaść na szyję wojownika. Nie nastąpiło to jednak, klinga zderzyła się ze stalą. To starzec zasłonił mieczem wojownika.
"Zła niewiasto, odpowiesz za wszystkie krzywdy które wyrządziłaś. Przez swój kaprys zamknęłaś się tutaj, by zdobyć męża. Wielu wspaniałych ludzi poległo, by zwrócić ci wolność, jednego czarami przemieniłaś w bestię, by ci służył. Ten oto wojownik uwolnił cię, a ty tak mu się odwdzięczasz. Niech on teraz wymierzy ci słuszną karę."
Serfigen wyprostował się odrzekł:
"Niech idzie w swoją stronę, nie ja jestem sędzią ni katem, nie ja ją będę karać. Niech idzie w swoją stronę."
Starzec odrzekł:
"Zaiste wielkim jesteś wojownikiem, pokonałeś zło w sobie, lecz także uwolniłeś innych. Prawdziwego wojownika cechuje nie tylko siła, czy mądrość, lecz także uprzejmość wobec kobiet. Od teraz ja zostanę nauczycielem tej niewiasty, by zawrócić ją na dobrą drogę."
"Uczyń jak mówisz."
Niewiasta i starzec zniknęli. Wojownik zawrócił i opuścił podziemia. Nie czuł zmęczenia, był szczęśliwy, zaiste odnalazł w sobie wszystkie cechy prawdziwego rycerza.

Epilog:
Pytacie, co się później z nim stało?
Jeszcze wiele w życiu dobrego go spotkało, żył on długo i szczęśliwie. Pewnego dnia został królem, a rządził dobrze i sprawiedliwie. Po pewnym czasie przybył do niego starzec i przyprowadził ze sobą niewiastę.
"Uczyniłem z niej prawdziwą damę, dobrą i wierną kobietę dla ciebie."
Król ożenił się z nią, wydał za tej okazji przyjęcie na które zaprosił wielu gości.
I ja tam byłem, miód i wino piłem, po brodzie ściekało, do gęby nie trafiało.

20110724202015

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Zaloguj się, aby obserwować