Zaloguj się, aby obserwować  
Gram.pl

Konkurs Risen 2: Mroczne Wody - dokończ opowiadanie i zgarnij wspaniałe nagrody

187 postów w tym temacie


Błędny rycerz cz.II


Z każdym niepewnie stawianym krokiem huk dział i odgłosy upadającego miasta cichły, sprowadzone do odległego dudnienia, dochodzącego jakby spod wody. Nic już także nie dzieliło świateł pochodni od gęstej ciemności, jaka panowała w podziemiach; wszelkie naturalne światło zatrzymało się u progu bramy. Piraci mocno ścieśnili szyk, niemal następując sobie na pięty i trącając ramionami, co zwiększyło i tak już ogromny niepokój. Pewnie wystarczyłby jeden głośniejszy dźwięk, jakiś krzyk lub wystrzał, aby banda oprychów, będąca postrachem kupców, żołnierzy i dziwek na całych południowych morzach, rzuciła się do panicznej ucieczki, instynktownie wybierając muszkiety i szble żołnierzy, byle tylko znaleźć się znów na świeżym powietrzu, z dala od cuchnącego mroku. Niestety, to właśnie on stanowił kierunek ich ucieczki. Piracka dola...
Przyjazne, swojsko śmierdzące pierwsze sto metrów korytarza skończyło się znacznie szybciej, niż by tego chcieli.
- No to witamy w dupie - mruknął Dragon i mocniej ujął rusznicę.
- Jak szczury - szepnął Slash- zagonili nas tutaj jak jakieś szczury.
- A my to niby kto, książęta? - zakpił Strup, po czym dodał bardziej stanowczym tonem- ruszajcie szybciej swe szczurze dupska, głębiej te cholerne sztywniaki w obesranych przez mewy mundurach nie zdołają nas znaleźć.
- Racja, tam dopadną nas inne sztywniaki - ponuro zażartował Slash.
- Bardzo, kurwa, zabawne, normalnie obszczałem sobie gacie ze śmiechu- zirytował się Dragon - nienawidzę umarlaków.
- Uważaj, żebyś ich sobie nie obesrał, jak już się na nich natkniemy.
- Ty mały, parszywy gnoju, ja cię nauczę szacunku do starszych!- Dragon, trzęsąc się ze złości, chwycił rusznicę jak maczugę i odwrócił się w stronę Slasha.
Na szczęście pomiędzy nimi stał jeszcze Baobab.
- Zagłada! - wykrzyknął głucho.
- Zamknąć się wszyscy, do kurwy nędzy!! - nie wytrzymał Roland- spokój ma być! Jesteście piratami, czy może małymi dziewczynkami, trzęsącymi się na samą myśl o ciemnościach?! Dragon, wracaj do szyku, Slash, z tobą policzę się kiedy już stąd wyjdziemy.
-J eśli wyjdziemy - szepnęli wspólnie obaj sprawcy zajścia.
- Milczeć, ale już!
- Kapitanie? - Strup ostrożnie chwycił Rolanda za mackę.
- Co!!
- Niech kapitan spojrzy, inny korytarz.
- A rzeczywiście, wybacz Strup.
Roland wzniósł wyżej pochodnię, starając się oświetlić plamę głębokiej ciemności, w kierunku której wskazywał bosman. Nowy korytarz, którego początek, czy też może ujście znajdowało się po stronie pilnowanej przez pół-goblina, skręcał po chwili w kierunku, z którego przybywali piraci.
-To pewnie kanał prowadzący z innej bramy - domyślił się Strup.
-Też tak sądzę- przytaknął Roland - zresztą, nie mamy czasu, aby się upewnić. Ruszamy dalej.
Dalej zniknęło jednak wśród huku wystrzałów i dziwnego, z każdą chwilą czyniącego coraz potężniejszy hałas dźwięku, nierytmicznego stukotu, jakby ktoś tłukł młotem kamienie.
Zza zakrętu, na zupełnie zaskoczonych piratów, z okropnym skrzekiem wyleciała papuga, trzepocząc rozpaczliwie nad ich głowami. Zaraz za nią, otoczone aureolą pochodni wypadły dwa przedziwne stwory.
Pierwszy z nich okazał się być również źródłem owego piekielnego hałasu, który to, jak się okazało, czyniła jego noga, a raczej proteza, zakończona metalowym kopytem. W prawej ręce dzierżył ociekający krwią kordelas, w lewej pochodnię, która rzucała światło na jego niemłodą już, zarośniętą siwą szczeciną facjatę i świecące w ciemności, kompletnie pijane oczy.
Drugie indywiduum wcale nie wyglądało lepiej.
Choć z początku szczelnie osnute dymem, wydobywającym się z luf błyszczących, smukłych pistoletów, po chwili ukazało się osłupiałym widzom.. no właśnie, co?
Istota, ubrana w lśniące, obcisłe spodnie z wężowej skóry, długą, luźną koszulę z bufiastymi rękawami - jeszcze rano pewnie białą, teraz zbryzganą krwią i poszarzałą od prochu - i delikatne, jedwabne rękawiczki wyglądała na kobietę. Wszelkich patrzących w tym osądzie mogła wesprzeć uroda owej istoty, delikatne, podkreślone subtelnym makijażem rysy, grube, namiętne usta czy duże, zielone oczy. Nie bardzo wiadomo, za kogo owe urocze stworzenie się uwarzało, wiadomym było jedynie, że od urodzenia, chcąc, choć raczej widocznie nie chcąc, stworzenie owo było mężczyzną.
-Sax, Julia!- wykrzyknął zdumiony Roland- co wy..
-Chodu!- wrzasnął pirat nazwany Julią. Kompania nie dała dwa razy sobie powtarzać.
Sax pozwolił wyprzedzić się uciekającym kamratom, po czym wysupłał spod pazuchy niewielką, czerwoną fiolkę.. Nie czekając, aż zza zakrętu wyłonią się ścigający, rzucił nią o ziemię. Fiolka, pękając, uwolniła gęsty płyn, który natychmistowo zmieszał się z lepką breją, sączącą się dnem każdego z kanałów.
-Ognia!- krzyknął Sax i rechocząc pijacko, cisnął pochodnię przed siebie, jednocześnie uskakując poza światło zakrętu.
Wybuch był potężny. Fala eksplozji wypełzła gwałtownie z drugiego tunelu , muskając licznymi jęzorami ciało pirata, ale wdzięczny żywioł zdecydował się oszczędzić swego wyzwoliciela. Okazał się jednak bezlitosny dla żołnierzy, goniących w ślad za dwójką; ich potworne, przepełnione bólem wrzaski długo jeszcze ścigały piratów.


*


- Kapitanie, co teraz?
- Hmm.. - Roland zamyślił się.
Chaotyczną ucieczkę zakończyła ślepa uliczka. Kompania już od dobrych kilku chwil stała przed gładką, pokrytą czerwonawą emalią ścianą. Co prawda miało to swoje dobre strony, przerwa ofiarowała piratom moment wytchnienia, pozwoliła także dołączyć do reszty Saxowi, wspierającemu się na ramieniu cyklopa, który na rozkaz kapitana wrócił po towarzysza. Jednak Roland wciąż obawiał się żołnierzy, przeczuwając, że oddział, który dogorywał w zawalonym tunelu, nie był jedynym penetrującym podziemia.
- No, to..- zaczął Roland - to..
- Wewnętrzna brama - przerwał mu Sax - jedna z czterech prowadzących do serca podziemi, w samo jądro ciemności.
- A ty niby skąd to wiesz? To przecież naga, gładka ściana, nigdzie nie widać tu drzwi - podniosły się różne głosy.
- Cisza, niech mówi. Tylko jaśniej Sax - powiedział kapitan.
-Nie tak prędko, chwila moment - wycharczał stary pirat, wyjmując zza pazuchy pokaźny bukłak i przytykając go sobie do ust.
Wiele uderzeń serca później, którym wtórował odgłos wzorowo pracującego przełyku, Sax oderwał się wreszcie od baniaka i znacznie jaśniejszym spojrzeniem powiódł po kompanach.
- Na czym to ja.. - widząc jednak pożądliwie wpatrzone w niego oczy piratów, szybko skonstatował, w czym rzecz - no dobra, bierzcie i pijcie, tylko zostawcie jeszcze choć parę kropel.
Przez kilka następnych chwil słychać było wyłącznie syk pochodni i łapczywie żłopiących rum piratów.
- Dobra, do rzeczy, nie możemy tkwić tu w nieskończoność - przypomniał kapitan ocierając usta.
- Jak już mówiłem, to jedna z trzech wewnętrznych bram..może sześciu? Nie pamiętam. Szkopuł w tym..
- Co? - spytali równocześnie bliźniacy.
- Szkopuł w tym, wy bezmózdzy kretyni, że nie są to zwykłe wrota.. Nie wyważysz ich od tak, pierwszym lepszym pierdolnięciem - pirat wzniósł palec - trzeba znaleźć sposób.
- A ty, panie przemądrzały, oczywiście go znasz.
- Niestety nie - Sax czknął i zwiesił głowę.
- Świetnie. Strup, Moonshine, wspomóżcie naszego drogiego filozofa, macie jak najszybciej otworzyć tę pieprzoną bramę. Sax, jeszcze jedno, obwiąż sobie czymś to cholerne kopyto, zanim wszyscy żywi i martwi dowiedzą się, gdzie jesteśmy. A teraz może ktoś mi wreszcie powie, co tu się, do stu pijanych czortów i na litość opiekónów morza dzieje?- Roland spoglądał w stronę Julii.
- Inkwizycja, kapitanie. Aguirre, zawszony pies Mendozy, przypłynął tutaj w sile trzech okrętów wojennych. "Gniew bogów" i "Gromowładny" otrzymali rozkazy zrównania z ziemią górnego Necroville.
- Co czyniął niezwykle skwapliwie, kutasy zasyfione - wtrącił Cloudy.
- Załoga "Błędnego rycerza" - kontynuował Julia - zeszła na ląd; wszyscy żołnierze mają udać się do podziemi. Aguirre dowodzi nimi osobiście.
- Aguirre, Błędny rycerz. Coś znajdującego się w tych zaplutych kanałach musiało zainteresować Święte Oficjum. Tylko co?
- Zagłada - jęknął Baobab.
-Powoli zaczyna mi na to wyglądać - zaskakująco dla samego siebie przytaknął kapitan - a my leziemy w sam środek tego całego gówna. Dragon, czy wspominałem już może, jak bardzo nienawidzę piątków?
- Więcej razy, niż mam palców u rąk - choć brakowało mu co najmniej trzech, nie miało to żadnego wpływu na czarny jak serce Tytana nastrój Rolanda.
- Ej, w górę! - krzyknął Slash.
- Co?
- Spójrzcie w górę, barany!
Roland podszedł do chłopaka i wzniósł pochodnię.
- O w mordę, ktoś wymalował cały sufit - rozdziawił swą paskudną gębę Dragon.
- To chyba jakieś obrazki, jak w świątyniach - dodał Slash - widzę tu okręt, płonące miasto, dzikusów jakichś..
- Ale ślicznotki - westchnął Uhu, wskazując na wianek nagich dziewcząt oplatający całość malowidła.
- O, pan kapitan - stwierdził spokojnie Willow.
- Co, gdzie, co ty wygadujesz?!
- Tu, w środku.
Willow wskazywał swym ogromnym łapskiem centrum fresku, w którym znajdował się ołtarz. Piraci przyjrzeli się czterem stojącym wokół niego osobom. Trzy z nich były zamazane, wilgoć i czas zdążyły zrobić swoje, ale jedna z postaci była niezwykle wyraźna.
- Kurwa, on ma rację, spójrzcie, ten gość ma macki dokładnie takie same jak nasz kapitan - gorączkował się Slash.
- Nie, nie dokładnie, jednej mu brakuje, ale podobieństwo rzeczywiście jest uderzające - zgodził się Julia.
Roland chciał zaprzeczyć, ale tylko bezradnie zamachał wszystkimi sześcioma górnymi kończynami i, pod wpływem nagłego zawrotu głowy byłby upadł, gdyby nie fakt, że podłoga gdzieś znikła. W momencie, gdy Julia kończył zdanie, Strup, który jako jedyny nie przyłączył się do podziwiania fresków, tylko wciąż szukał sposobu na otwarcie bramy, odnalazł dziwny, pokryty pajęczyną i mocno zapleśniały przycisk, którego nie omiszkał bezzwłocznie nacisnąć. Podłoga, będąca wcześniej nadzwyczj solidnym zaklęciem, rozpłynęła się w mgnieniu oka. Zaskoczeni piraci z początku nie byli w stanie dobyć z siebie choćby zduszonego jęknięcia, jednak, ze względu na przedłużający się lot, większość z nich przypomniała sobie o istnieniu strun głosowych, więc na wyprzódki zaczęli testować granice ich możliwości.
Głęboką, podziemną studnię wypełniły okrutne wrzaski, które urwały się tak samo niespodziewanie, jak wcześniej zniknęła podłoga.
Rolanda ogarnął gęsty, zimny mrok, brutalnie wciskając mu się do ust, dławiąc go, dusząc. Jego oczy powoli gasły, stawały się coraz bardziej beznamiętne. Opadał bezwładnie, jak wypuszczona z rąk kukiełka. Nie zareagował, gdy ktoś schwycił go za rękę i zaczął ciągnąć ku górze. Ostatkiem świadomości zarejestrował błysk białek okalających czerwone źrenice. "Baobab" pomyślał, po czym przykryła go ciemność.


*


Z bezbrzeżnej próżni wyrwał go krzyk.
- Kapitanie! Kapitanie! Ty zawszona ośmiornico, ocknijże się wreszcie!
Pierwszy oddech rozdarł ciemności niczym płachtę, oddzielającą go od świata. Roland zgiął się w pół i zaczął intensywnie wymiotować, woda ciekła mu z nosa i ust, wysiłek wyciskał łzy z oczu. Spazmy targały nim dłuższą chwilę. Gdy się uspokoił, Moonshine przytknął mu bukłak z resztką rumu do ust.
- Pij.
Wypił posłusznie, po czym znowu wstrząsnęły nim torsje.
- Jeszcze raz - nakazał chirurg.
Tym razem alkohol rozlał sie po całym ciele wspaniałym, ożywczym ciepłem. Roland, po opróżnieniu zawartości odetchnął kilka razy i wyszeptał:
- Żyję - i z uśmiechem, w tym momencie przypominającym grymas topielca, powiódł po otaczających go, zamartwionych kompanach.
- Kapitanie, całe szczęście - mówili jeden przez drugiego.
Roland, pełen wdzięczności w sercu i rumu w żyłach odezwał się do nich:
- Jasne, że, kurwa, szczęście, cobyście beze mnie zrobili, wy dziwki we mgle, niedojdy ostatnie, zdawać mi raport, ale już! Wszyscy żyją?! I gdzie my, do ciężkiej cholery, jesteśmy?! Strup, ty pieprzony, goblini bękarcie, odpowiadaj, ale już!!
- Wszyscy cali i zdrowi kapitanie. Tylko mokrzyśmy jak podtopione szczury. Na szczęście nasz uczony już kombinuje jakieś chemiczne ognisko, ponoć za rozpałkę mają mu posłużyć kamienie.
- Kamienie? - zdziwił się Roland.
Strup tylko wzruszył ramionami i kiwnął głową za siebie. Jakby na potwierdzenie jego słów, coś strzeliło, zasyczało i buchnęło wysokim płomieniem; światło, do wtóru z rechotem Saxa, zaczęło anektować ziemie należące wcześniej do mroku i wilgoci.
- A jesteśmy, hmm, właśnie tu, gdzie jesteśmy.
- Jaśniej Strup, jaśniej.
- Wpadliśmy w sam środek podziemnego jeziora.
- Jeziora?
- Niech kapitan obliże usta.
- Racja, nie są słone. Zaraz, jak to wpadliśmy?
Bosman zamilkł i utkwił wzrok we własnych, zielonkawych stopach. Z pomocą przyszedł mu Sax.
-Wcześniej zapomniałem dodać, że tylko jedna z bram wiedzie bezpośrednio do Nekropolii. Pozostałe oferują mniej lub bardziej niebezpieczne pułapki. Myślę, że i tak mieliśmy sporo szczęścia. Mogliśmy przecież spłonąć, albo zostać zmasakrowani przez jakieś wirujące żelastwa.
Roland uśmiechnął się paskudnie.
- Mam szczerą nadzieję, że Inkwizycja również miała problemy z odnalezieniem właściwej bramy. Dobra, w takim razie zarządzam postój. Doprowadzimy się do porządku i ruszamy dalej. Strup, powiedz bliźniakom, żeby spróbowali nałowić jakichś rybek w tym jeziorze, myślę, że nie tylko ja zaczynam odczuwać wilczy apetyt.


*


Roland wrzucił resztki upiornej, uzbrojonej w szereg ostrych jak igły kłów i lampę sterczącą ze łba ryby do ogniska, po czym, dłubiąc ością w zębach, podszedł do stojącego na granicy światła Baobaba.
- Wiesz, stary.. - zaczął niepewnie, odchrząknął, splunął w piach i kontynuował - dziękuję ci. Uratowałeś mi życie. Zaciągnąłem u ciebie naprawdę ogromny dług.
Czarownik spojrzał mgliście na pirata.
- Wkrótce go spłacisz - rzekł enigmatycznie i ponownie zanurzył się w głąb siebie.
Choć mocno zaintrygowany, Roland wiedział, że jakiekolwiek wypytywanie czarnoskórego maga nie miałoby sensu.
- Ty skończony idioto, wrzuciłeś nasze ubrania w ogień! - darł się Dragon, starając się uratować cokolwiek z żarłocznych płomieni.
- To nie ja, ja tylko siedziałem obok tego cholernego sznurka, to nie moja wina, że się zerwał! - tłumaczył się Slash.
- To przez ten twój pieprzony cutlas przyrośnięty do łapska - dołączył się rozzłoszczony Julia- moje piękne spodnie!
- Hahaha - głośno śmiał się Sax, w czym wtórował mu Willow, wyraźnie zadowolony z panującego rozgardiaszu.
- Zobacz, co zostało z moich spodni!- lamentował Julia.
- Idioci - wycedził przez zęby Moonshine - Sax, przestań rżeć i chodź tutaj, musimy przygotować jakiś wywar, aby nam kutasy nie poodmarzały.
W cały ten zamęt spróbował włączyć się Roland.
- Panowie, ogarnijcie dupska, dość już plażowania! - odpowiedziała mu jedynie papuga, skrzecząc przekornie.
- Co, nie umiesz po ludzku, wstrętne ptaszysko?
Papuga zwiększyła tylko siłę wydawanych dźwięków, które nawet przy najszczerszych chęciach słuchającego nijak nie mogły skojarzyć się z mową, ale idealnie wpisywały się w panujący wokół harmider.
"Na co piratom papuga, która nie potrafi gadać?" zastanawiał się w duchu Roland. Z tych jakże głębokich rozmyślań wyrwał go krzyk, dobiegający od strony jeziora.
- Kamraci, chooduu!! - wrzeszczeli na przemian Strup z cyklopem. Towarzystwo przy ognisku umilkło. Wszyscy obejrzeli się w stronę nadbiegających. I, jak jeden maż, rzucili się nagle do broni. W ślad za bosmanem i Uhu podążało ogromne, przypominające sparzone z trollem, krabopodobne monstrum. A za nim następne. I jeszcze jedno.
- O, kurwa - szepnął Roland i skoczył po cutlasa i pistolet - nie walczyć mi z tym gównem, łapać broń i w nogi!
Pierwsza z bestii była już jednak przy cyklopie. Gdy próbowała sięgnąć go szczypcami, Uhu z niezwykłą jak na jego rozmiary sprawnością obkręcił się i odbił okropną kończynę trzymanym w ręku drągiem, służącym mu wcześniej do utłukiwania upiornych ryb. Potknął sie jednak i upadł u stóp potwora. Odturlał się poza zasięg ciosu prawej łapy bestii, przypominającej ogromna maczugę, przed kolejnym zasłonił się drągiem, który pękł z głuchym trzaskiem. Na szczęście dla cyklopa odezwały się pierwsze strzały, kilka kul trafiło potwora; nie zdołały przebic jego pancerza, lecz wstrzymały go na chwilę. Wystarczyła, by pirat zerwał się na nogi i ponownie rzucił do ucieczki. Sax, gdy tylko Uhu znalazł się wśród nich, cisnął wypełnioną prochem kule pod nogi stwora. Wybuch rozerwał miękki spód istoty, która z rykiem runęła w piach.
Dwa następne zatrzymały się.
- Cloudy, one boją się ognia, daj sukinsynom popalić! - wykrzyczał Sax.
Cloudy zgarnął resztki ubrań i zionął na nie swym ognistym oddechem. Tak uzbrojony, w asyście wystrzałów i ciskanych z procy płonących kamieni z ogniska, ruszył na potwory. W ślad za nim podążali Roland z cutlasem w dłoni i Moonshine ze swoją dzidą. Zupełnie oślepione bestie stały się łatwym celem dla doświadczonych piratów, którzy podbiegali błyskawicznie, zadawali cios pomiędzy segmenty pancerza i odskakiwali na bezpieczną odległość. Tak gnębione stwory szybko zostały zniechęcone do dalszego polowania i uciekły z powrotem do jeziora.
- Załatwione - wydyszał Moonshine, oblizując grot dzidy - błe, nie znoszę krabów, zalatują rzygowiną.
Roland roześmiał się z ulgą.


*


Kapitan dał znak Strupowi.
- Wszyscy gotowi? - spytał bosman i nie czekając na odpowiedź, dokończył - no to w drogę, śmierdzące lenie, a raźno!
Szyk wyglądał niemal jak poprzednio, z tą tylko różnicą, że Strupa z przodu zastąpił dzierżący pistolety Julia, a bosman szedł u boku Saxa tuż za Baobabem. Zmienił się także wygląd grupy. Mianowicie, w związku z incydentem przy ognisku, wszyscy szli nago, ubrani jedynie w pasy z przytroczoną do nich bronią i zapasami sporządzonych przez Moonshine''a i Saxa mikstur przeróżnej maści ( w tym wysokoalkoholowych, smakiem do złudzenia przypominających rum), a także bukłaków z wodą z jeziora i upieczonych kawałków upiornych ryb i krabotrolla. Uhu otrzymał zadośćuczynienie za starcie z bestią w postaci jego ogromnych szczypiec, które teraz dzierżył w obu dłoniach jak miecze. Piraci więc nieco raźniejszym krokiem zmierzali na spotkanie z ciemnością.
Ogromna, podziemna studnia wiele kroków pózniej kończyła się ścianą z litej skały. Jednak niedaleko szlaku, którym podążali, odnaleźli wejście prowadzące w głąb jaskini.
Echo stawianych kroków i urywanych szeptów przybrało znacznie skromniejszy wymiar niż wcześniej, zdawało się skapywać delikatnie wprost z fosforyzujących stalagmitów.
- Kurwa, pięknie tu - westchnął Julia.
Światło, płynące z pochodni, stało się niepotrzebne. Całą jaskinię gęsto porastały mchy, które wydzielały miękką, różową poświatę i zdawały się wyściełać wnętrze niczym kobierzec.
- Czuję się tu jak w najdroższym burdelu.
- Albo we wnętzu cipki - zachwycali się piraci.
Wszyscy zwolnili kroku, wodząc dookoła oczyma zmrużonymi jak w trakcie przeżywanej rozkoszy.
- Ja chcę tu zostać, nie chcę iść dalej - wyszeptał Slash zatrzymując się.
- Kapitanie, zróbmy sobie postój, idziemy już tak długo - proponował Strup.
Coraz więcej piratów przystawało, niektórzy kładli się, wtulając ciałami w wilgotne mchy.
- Nie, musimy iść dalej - bez przekonania powiedział Roland – musimy..iść.. - uczynił jeszcze kilka kroków, po czym opadł na miękki dywan.
- Chłopcy, kumy moje, co z wami, co się dzieje? - przestraszył się Julia, jedyny z kompanii, który nie uległ pokusie zapadnięcia w sen.
"No pięknie" myślał "pieprzone, trujące zielska, i co ja teraz zrobię?". Nagle zesztywniał. Z głębi jaskini dobiegł go dziwny, mrożący krew w żyłach syk. Julia skrył się za najbliższym stalaktytem i powoli odciągnął kurki pistoletów. Chwilę pózniej z różowej ciemności wychynęła najdziwniejsza bestia, jaką w życiu widział. Włochaty, pajęczy odwłok przechodził w smukłą, kobiecą sylwetkę. Całość przypominała centaura, z tą różnicą, że podstawę hybrydy stanowił nie koń, lecz pająk. Istota zatrzymała się niedaleko śpiących piratów, uśmiechnęła szeroko, ukazując szereg potwornych, ogromnych zębów i zaczęła ludzkimi rękami pleść pajęczą sieć.
Julia przełknął ślinę. "Wstrętne pająki" pomyślał i wyskoczył z kryjówki. Pierwsza kula zmiażdżyła twarz potwora, druga utkwiła nieco niżej, w okolicach piersi. Bestia padła na ziemię, konwulsyjnie przebierając odnóżami.
- Załatwione - rzekł zadowolony - teraz tylko muszę..
Z głębi jaskini wypełzły następne pająki.
- Ja pierdolę - rzucił i zaczął gorączkowo ładować pistolety. Gdy skończył, pierwsza bestia była tuż przed nim. Wypalił jej wprost w rozdziawioną gębę. Następną również udało się położyć, wiedział jednak, że nie zdąży przeładować po raz trzeci. Podbiegł więc prędko do Saxa, zerwał z niego pas z fiolkami, przeżucił przez ramię i chwycił dogasającą już pochodnię, leżącą obok Rolanda. Rozbił jedną z buteleczek i wylał zawartość na cutlasa kapitana, po czym zbrojny w pochodnię w jednej i płonące ostrze w drugiej ręce, odpędził najbliższą z bestii.
- Panie może mają ochotę zatańczyć? - ukłonił się i skoczył między potwory.
Julia, zwinny i szybki jak jaguar, wirował pośród ogromnych pająków niczym tancerz w święto ognia. Przesuwał się w głąb jaskini, tnąc i oparzając swoje przeciwniczki. Po kilku długich chwilach, odmierzanych sykiem i wrzaskami ranionych bestii, walczący znaleźli się w rozległej wnęce. "Gniazdo" pomyślał i przebił kolejną hybrydę.
- No, dość tego moje drogie, jestem już zmęczony, koniec zabawy! - wykrzyknął i przystawił pochodnię do pasa z miksturami.
Nie zdążył poczuć bólu.


*


Rolanda obudził swąd spalenizny. Podniósł się z trudem i oparł o stalaktyt, starając się zwalczyć zawroty głowy i mdłości. Za nim zbierali się pozostali piraci.
- Cholera, co się stało, gdzie my jesteśmy? - pytali niektórzy.
- Moj łeb, czuję się, jakbym miał potężnego kaca - wydyszał Slash i zwymiotował.
- Jaskinia - przypomniał sobie kapitan - wciąż jesteśmy w tej dziwnej jaskini. Musieliśmy zasnąć. Strup, zarządzałeś postój?
- Nie, chyba nie..
- To te mchy, widocznie nas otruły - domyślił się Sax.
- Skąd ten zapach spalenizny? - spytał Cloudy, oddychając głęboko.
- Spójrzcie! Cóż to za paskudy? - Strup zauważył ciała pająków.
- Cholera, co się tutaj działo? - zastanawiał się Roland.
Sax rozejrzał się uważnie po towarzyszach i mocno sposępniał.
- Ej, a gdzie Julia? - zmartwił się bosman.
- Kapitanie, Moon, pozwólcie ze mną - poprosił Sax.
Rolandowi wystarczyło jedno spojrzenie w głąb oczu starego pirata.
- Strup, ogarnij wszystkich, Moonshine, idziemy z Saxem - rozkazał.
- Tak przypuszczałem. Moon, chyba nic tu po twoich zdolnościach - odezwał się Sax, gdy już dotarli do gniazda pająków i, pośród wielu podobnych, odnaleźli bezsprzecznie ludzkie szczątki - opary z tych gównianych mchów widocznie nie działały na kogoś, kto przedkładał mężczyzn nad kobiety. Biedny, dzielny pederasta. Ależ będzie mi go brakować - stary, hartowany przez niejedne niepomyślne wiatry żeglarz zapłakał.
Wrócili w milczeniu do pozostałych.
- Julia nie żyje - oznajmił Roland - poświęcił się, by uratować nasze żałosne dupy, podczas gdy my smacznie sobie spaliśmy.
Piraci smutno pozwieszali głowy.
- Żeby jego śmierć nie poszła na marne - kontynuował ściszonym głosem - ruszmy tyłki i wyjdzmy wreszcie z tych cholernych podziemi.


*

W głębi gniazda znajdowała się wąska szczelina. Gdy już się przez nią przecisnęli, ich oczom ukazał się monumentalny widok.
Stali w ogromnym, znacznie wyższym niż kopuła świątyni w Calderze hallu, oświetlonym zwisającymi z sufitu świecznikami. Przed nimi wspinały się schody; były tak długie, że ich szczyt ginął w mroku.
- Dobra, szczęki w górę panowie. Idziemy dalej - ocknął się Roland.
Mniej więcej w połowie schodów natknęli się na pierwsze zwłoki.
- Kto to?
- Z pewnością nie żołnierz. Całą mordę ma wymalowaną kolorowymi farbami. Chyba jeden z dzikich - bosman wstał znad trupa - strzelili mu w plecy.
Im wyżej się wspinali, tym trupów było więcej. Wszystko wskazywało na to, że rozgorzała tutaj zacięta walka. Mijane ciała można było podzielić na trzy rodzaje: dzicy, żołnierze Inkwizycji i niewolnicy, prowadzeni przez którąś ze stron.
- Obawiam się, że u szczytu schodów czeka nas niezła impreza - Cloudy wykrzywił usta w ponurym uśmiechu.
- Hmm, którego wybrać - zastanawiał się Moonshine - o, ten wygląda całkiem apetycznie - zdecydował, po czym oderżnął rękę aż u ramienia jednemu z żołnierzy. Odpowiedziały mu skrzywione ze wstrętem miny piratów.
- No co, zgłodniałem.
- Smacznego - życzył uprzejmie Willow.
- Dzięki. Ty jeden potrafisz zachować się wsród tych dzikusów.
Wiele stopni później, zbyt wiele, by mógł je zliczyć nawet uczony Sax, piratów z męczącej monotonii wyrwał niespodziewany gość, który zbiegał z naprzeciwka.
- Cholera, albo mnie wzrok myli, albo to całkiem naguśieńka dziewka! - zdumiał się Dragon, opóściwszy rusznicę.
- Ależ ona.. - w tym momencie nad głową Rolanda świsnęły kule. Piraci, z wyjątkiem zauroczonego kapitana, przykucnęli na schodach, nie chcąc stać się łatwym łupem dla żarłocznych pocisków.
- Piękna - dokończył Roland gdy kobieta, która nie zauważyła pirata, całą swą uwagę skupiając na pościgu, z ogromnym impetem wpadła mu w ramiona. Niestety, niefortunnie uderzyła głową w jego bark, co spowodowało u niej utratę przytomności i upadek obydwu, zamortyzowany przez macki Rolanda.
Strup, widząc kapitana wijącego się w objęciach miłości, a przede wszystkim wyłaniających się z mroku żołnierzy, postanowił na krótki okres przejąć dowodzenie.
- Kamraci, na nich, zaabiić!!
Zaskoczeni takim obrotem sprawy goniący stanęli jak wryci. W ciągu mgnienia stracili pozycję drapieżców, z krwawą pewnością ścigających swą ofiarę. Na ich nieszczęście surowe, żołnierskie wychowanie nie pozwoliło zaadaptować się do nowych warunków, z czym najmniejszych problemów nie mieli piraci, którzy z tuzina myśliwych wkrótce uczynili tuzin trupów.
Roland, niosąc na rękach wciąż nieprzytomną dziewczynę, dołączył do towarzyszy, zajętych zdzieraniem odzieży z poległych.
- Prędzej, to nie miejsce na postój. Musimy być już niedaleko szczytu tych cholernych schodów.
Wymieniając żartobliwe uwagi na temat najnowszej miłości kapitana, w niedługim czasie dotarli do miejsca, w którym stopnie przechodziły w skaliste wzniesienie.
- Bosmanie, widzisz tamtą stertę głazów, po lewej? - Strup spojrzał w kierunku wskazywanych obiektów - urządzimy tam krótki postój. Sax, zaopiekujesz się naszą znajdą, lecz jeśli tylko ją tkniesz..
- Spokojnie, kapitanie, ja już jestem za stary na takie historie.
- Patrząc na ciebie jestem skłonny w to uwierzyć. Cloudy, Slash, idziemy na zwiad. Trzeba zobaczyć, co nas czeka za tymi pagórkami.


*


- Niech mnie Tytani - wyszeptał Cloudy, który jako pierwszy zdołał odzyskać mowę.
Roland odkaszlnął cicho.
- A wydawało mi się, że w życiu widziałem już wszystko.
Przed nimi rozpościerał się najniezwyklejszy krajobraz, jaki tylko oczy ludzkie mogły ujrzeć.
Piraci znajdowali się u szczytu gigantycznego krateru. Na prawo od nich, ze stromego stoku schodziły czarne, bazaltowe stopnie, podobne do tych pokonanych niedawno. Na dole przechodziły w szeroką groblę prowadzącą ponad jeziorem lawy. Po obydwu bokach alei stały dziesiątki posągów.
- Bogowie, one są ze złota! - ekscytował się Slash.
Kolosy powiodły patrzących wprost do stóp czarnej piramidy, którą wieńczył złoty ołtarz. Ponad świątynią wznosił się ogromny kryształ, którego światło narzucało całości obrazu odcień sepii.
- Panowie, witajcie w Nekropolii - odezwał się uroczystym tonem Roland.
- Kapitanie, spójrz! - Slash wskazywał na podnóże świątyni - tam ktoś walczy.
Roland wyjął lunetę zza pasa i przystawił do oka. Istotnie, w miejscu wskazanym przez młodszego pirata kłębiło się od walczących.
- To ci dziwaczni kultyści – relacjonował - opanowali schody wiodące na szczyt piramidy i teraz odpierają ataki żołnierzy Inkwizycji - wzniósł lunetę ciut wyżej - o rzesz w mordę, a kogo ja widzę?
W ognisku lunety znalazło się kilka postaci. Roland zlekceważył nagie niewolnice, całą swą uwagę skupiając na prowadzącej je dwójce. Po chwili był już absolutnie pewien.
- Odnalazły się nasze ptaszki. Przyznam, w dość niespodziewanej roli - rzekł i przekazał lunetę Cloudy''emu.
- Vortex! Mówiłem, że to imię zalatuje mi jakimś śmierdzącym czarnoksiężnikiem. Mogliśmy nie zabierać tego przybłędy z Antigui.
- I jego przydupas, Ogopogo - dokończył kapitan.
Nim jednak zdążyli w pełni strawić tę niespodziankę, już uwaga ich przykuta została przez coś nowego. U szczytu bazaltowych schodów pojawił się kolejny oddział Inkwizycji, na czele którego kroczył wysoki, okryty szarym płaszczem wojownik.
- Aguirre - uśmiechnął się Roland - no, to chyba mamy komplet. Slash, zostaniesz tutaj i będziesz obserwował przebieg wydarzeń - polecił i przekazał młodemu lunetę - Cloudy, wracamy do reszty.
Przywitały ich dobiegające spomiędzy głazów krzyki.
- Aach, ty przeklęta zdziro! - wrzeszczał Dragon - zapłacisz mi za to!
Pięść wzniesiona do ciosu jednak nie zdążyła opaść. Wokół ramienia pirata oplotły się macki i potężnie nim szarpnęły. Trzask pękającej kości tylko o mgnienie wyprzedził huk pięści wbijającej okrzyk z powrotem w gardło paskudnego pirata. Dragon padł na ziemię bez przytomności.
Roland spojrzał w stronę dziewczyny. Ta wpatrywała się w niego szerokimi ze zdumienia oczyma.
- Nic ci się nie stało? - spytał, a gdy nie uzyskał odpowiedzi, zbity z tropu jej spojrzeniem, wyjąkał - C-co, o co chodzi?
- Khal''la''Muerte - wyszeptała.
- Kto?
- Dosłownie oznacza to "Ten, który ujarzmił Śmierć" - odpowiedział zza pleców Rolanda Sax.
Kapitan odwrócił głowę. Wokół zdążyli zgromadzić się wszyscy piraci, z wyjątkiem Slasha, wciąż pozostającego na posterunku.
- Gówno mnie to obchodzi - Roland odzyskał kontenans i przyklęknąwszy przy nagiej dziewczynie, okrył ją zdobycznym płaszczem - powiedz mi lepiej, mój drogi Saxie, w jaki to sposób dziewczyna znalazła się sam na sam z Dragonem, z dala od obozu, gdy kazałem ci sprawować nad nią pieczę?
- Wybacz, kapitanie - stary pirat spuścił wzrok.
- Kapitanie, to nie jego wina - odezwał sie Strup, wychodząc przed zgromadzonych - gdy tylko odeszliście na zwiad, Dragon zaczął dobierać się do dziewczyny. Mówił, że zeszłej nocy nie zdążył sobie pochędożyć, teraz więc takiej okazji nie przepuści. Oczywiście nie zgodziliśmy się na to. Dragon, rozwścieczony, uderzył Saxa i sięgnął po rusznicę. Gdyby strzelił..
Roland wskazał sprawcę zajścia.
- Zabierzcie to ścierwo i zejdźcie mi z oczu. Sax, ty i Moon zostajecie tutaj.
Gdy podeszli, Roland zwrócił się do Saxa:
- Ona nie mówi w kontynentalnym, prawda?
- Nie, nie mówi.
- Znasz język dzikich?
- Słabo, kapitanie. Myślę, że Moonshine okaże się bardziej pomocny ode mnie.
- Moon, będziesz tłumaczył. Spytaj dziewczyny, jak ma na imię.
- Tak jest - a po chwili dodał - Mina, kapitanie.
- Mina- powtórzył Roland - powiedz jej, że jest już bezpieczna. Nie chcę jej teraz o nic pytać, niech odpocznie. Mina, możesz iść?
Mina, po chwili potrzebnej na tłumaczenie, pokiwała twierdząco głową. We czwórkę wrócili do pozostałych.
- Za tym wzniesieniem - zaczął bez ceregieli Roland - znajduje się.. - przerwało mu wołanie o pomoc, dobiegające z miejsca, w którym zniknął Strup wraz ze związanym Dragonem. Roland wyjął pistolet i bez wachania pobiegł na ratunek. Chwilę później ujrzał bosmana walczącego ponad wciąż nieprzytomnym więźniem z trójką umarlaków.
Właśnie składał się do strzału, gdy spomiędzy kamieni wypadły na niego kolejne żywe trupy. Jednemu zdążył przestrzelić szyję, lecz następne były zbyt blisko. Uratował go cyklop, potężnym machnięciem krabich szczypiec ścinając głowę najbliższemu i przewracając dwóch innych.
- Kapitanie, trzymaj - Uhu wręczył jedną połowę szczypiec Rolandowi i obaj kontynuowali walkę. Gdy tylko wszyscy piraci znaleźli się na placu boju, szybko zyskali przewagę. Ostatniemu z przeciwników Willow swymi ołowianymi rękawicami zmiażdżył szczękę.
- Co to było, do cholery?! - dyszał Cloudy.
- Widocznie ci na schodach nie byli wystarczająco martwi.
- A teraz są? - zaniepokoił się Uhu.
- Nie wiem.
- A my nosimy ich ubrania! - Cloudy z obrzydzeniem zaczął zdzierać z siebie wcześniej zrabowane odzienie. Inni, powodowani tym nagłym impulsem, poszli za jego przykładem.
- Gdzie jest Strup? - zorientował się Roland.
Odnaleźli go po krótkich poszukiwaniach. Bosman leżał oparty o niewysoki głaz. Moonshine okazał się bezradnu, Strup nie żył.
- Kurwa!! - klął kapitan, kopiąc z wściekłą rozpaczą pobliskie kamienie - niech by to wszystko szlag!
Gdy się uspokoił, podszedł do niego Sax.
- Kapitanie, musimy go spalić. Nie chcemy chyba, aby jego ciało ocknęło się tak jak tamtych.
- Niech Cloudy się tym zajmie - odpowiedział głucho.
- Jest jeszcze jedna sprawa. Dragon zniknął.
Roland podniósł oczy na Saxa. Choć stary pirat niejedno już w życiu widział, ciężar tego spojrzenia kazał mu opuścić wzrok i cofnąć się kilka kroków.
- Znajdę go. Znajdę i wepchnę przez lufę jego przeklętej rusznicy wprost do piekła.


*


Podsumujmy - zaczął Roland, chcąc zakończyć krótką naradę - Vortex, znając takie historie, prawdopodobnie chce zdobyć władzę nad śmiercią, umarlaki chcą wszystkich zeżreć, a Aguirre, nasz szlachetny błędny rycerz, wszystko zniszczyć. Tylko my w tym całym doborowym towarzystwie chcemy stąd kulturalnie i nadzwyczajniej po ludzku spierdolić, Z tym, że..
- Nie mamy dokąd - dokończył za niego Sax.
- Właśnie. Ale wiecie co, myślę, że ten najważniejszy problem rozwiążemy kiedy indziej. Miałem nadzieję przeczekać, aż tam na dole już wszyscy się wyrżnął, a my sobie elegancko stąd pójdziemy, ale nasi strupieszali koledzy najwidoczniej nam na to nie pozwolą - gdy skończył, wskazał przed siebie.
Piraci powiedli wzrokiem wzdłuz trasy wyznaczonej ręką kapitana. To, co zobaczyli na jej końcu, być może nie zdziwiło ich już zanadtto, bynajmniej wcale się nie spodobało.
- Wspaniale, jeszcze więcej umarlaków - zaśmiał się Cloudy.
- Panowie, chooduu!!
Ożywieńcy zmusili ich do ucieczki na schody. Z tamtąd droga wiodła już wyłącznie w jedną stronę - do świątyni. Lecz żeby do niej dotrzeć, najpierw tzreba było przebić się przez walczących u jej stóp żołnierzy i popleczników Vortexa. Sytuacja nie rysowała się więc zbyt wesoło - cóz, jak już to było powiedziane, taka piracka dola.
"Właściwie to nie wiem, czy my uciekamy, czy atakujemy - pomyślał w biegu Roland. Odpowiedziały mu obojętne spojrzenia złotych posągów.
- Zabić! - wrzasnął i sieknął w plecy pierwszego z żołnierzy. Piraci wpadli z impetem w tylne szeregi doborowego oddziału Inkwizycji, potęgując i tak ogromny już zamęt, jaki panował pośród walczących. Pojawienie się niespodziewanych gości wykorzystali dzicy Vortexa, spychając żołnierzy do samego podnóża piramidy. To sprawiło, że piraci utknęli, niemalże w miejscu rozdając ciosy na prawo i lewo.
Pierwszy zginął Willow; niezbyt zwrotny i zwalisty pirat był łatwym celem dla śmigających gęsto ostrzy. Następnym w kolejce do piekieł okazał się cyklop. Gdy jego trup legł na ziemi, pod sobą mając stertę pokonanych przeciwników, wściekli żołnierze zaczęli masakrować jego ciało, dżgając je raz po raz włóczniami. Widząc to Slash zapłonął gniewem i z okrzykiem "bracie" na ustach skoczył w ich stronę. Przywitał go las nastawionych włóczni. Młody pirat sprytnie wcisnął się pomiędzy nie i zaczął siec nie mogących manewrować żołdaków. W krótkim czasie Slash, stojący dzielnie nad ciałem swego "bliźniaka", utworzył wokół siebie okrąg wypełniony zakrwawionymi trupami w mundurach. Nie mógł tak jednak walczyć w nieskończoność. Żołnierze ponownie nastawili drzewce i zakłuli go na śmierć.
W tym czasie Sax, będąc zbyt starym, by móc skutecznie walczyć w bezpośrednim zwarciu, skrył się za jednym z posągów i rozłożywszy przed sobą kilka zdobycznych sztuk broni palnej, strzelał w tłum, a każdy wystrzał niechybnie sięgał celu.
Jeden z oficerów zdecydował się to zakończyć. Zwołał do siebie kilku podwładnych i ruszył w kierunku kryjówki pirata. Sax zdążył położyć dwóch, gdy żółnierze znaleźli się tuż przy nim.
- Mam dla was ostatnią, specjalną niespodziankę, kurwie syny - uśmiechnął się paskudnie i zdetonował ukryty w jukach ładunek.
Eksplozja na moment powaliła wszystkich walczących. Gdy opadł wzniecony wybuchem pył, okazało się, że grobla została przerwana, odcinając tym samym świątynię od brzegów krateru.
Roland, otoczony kilkoma przeciwnikami, niespodziewaną eksplozję przyjął jak błogosławieństwo. Zebrał się prędko i skoczył w ślad za Moonshinem i Cloudy''m, którzy, osłaniając z obydwu boków znajdującego się w magicznym transie Baobaba, zdołali przebić się przez pierwszą linię walczących i, wybijając stojących im na drodze dzikich kultystów, pieli sie w górę schodów.
Wtedy jednak naprzeciw Rolanda stanął Aguirre.
- Nie przejdziesz! - krzyknął będny rycerz.
- Wiesz, wydaje mi się, że to jeszcze nie czas na finałowy pojedynek - mówiąc to odepchnął Inkwizytora wszystkimi czterema mackami i popędził w górę schodów.
Piramida tworzyła trapez, na szczycie którego wzniesiono pokrytą płaskorzeźbami komnatę. Gdy Moonshine, Baobab i Cloudy wreszcie do niej dotarli, przywitał ich grad strzał, wypuszczonych przez strzegących wejścia kultystów. Ochronne pole, utkane z szeptanych wciąż przez czarownika zaklęć, zdołało spopielić wszystkie pociski, jednak ciśnięta przez któregoś z wojowników dzida okazała się obłożona silniejszym kontrzaklęciem. Ugodzony w pierś Cloudy zrobił jeszcze kilka niepewnych kroków, ciął na oślep swym rzeźnickim nożem i upadł na posadzkę.
Moonshine zawył wściekle. Wiedział, do kogo należała ta broń.
- Ogopogo! Wkrótce urządzę sobie ucztę z twego trupa! - krzyknął i zaczął przebijać się w stronę zdradzieckiego pobratymca.
Baobab przyklęknął i podwyższył ton swoich inkantacji. Tuzin kultystów uniosło się w powietrze. Nagle czarownik ryknął i wstał gwałtownie. Dzikusy Vortexa z wrzaskiem polecieli na wszystkie strony. Czarnoskóry mag spokojnie wmaszerował do wnętrza komnaty.
Moonshine wreszcie dopchał się do Ogopogo i spróbował pchnąć go dzidą. Ten jednak zdążył się uchylić i odskoczyć od przciwnika. Chirurg atakował jeszcze kilkukrotnie, lecz za każdym razem młodszy rywal okazywał się szybszy. Wokół nich zrobiło się sporo wolnej przestrzeni. Zaczęli krążyć po okręgu jak jaguary, mierząc się pałającymi żądzą mordu ślepiami i wyczekując dogodnej okazji do ataku. Ta nadażyła się, gdy u szczytu schodów pojawił się Roland z depczącym mu po piętach Aguirre. Moonshine skoczył na przeciwnika, nareszcie uzyskując upragnioną przewagę.
Roland odwrócił się do Inkwizytora i wydyszał:
- No, to chyba i na nas już pora.
- Teraz już mi nie uciekniesz, tchorzliwy kundlu - Aguirre odrzucił włócznię i wyciągnął z pochwy u boku piękny, póltoraręczny miecz, ze zdobioną rubinami głownią i inkrustowanym ostrzem.
Roland splunął.
- Wsadż go sobie w dupę - rzekł i chwycił swymi mackami leżące w pobliżu maczety.
Tak uzbrojony, przypominając teraz morskiego potwora, wywinął szaleńczego młynka i natarł na rycerza. Aguirre nie przeląkł się jednak. Cofnął się dwa kroki i machnął magicznym mieczem, niszcząc jedną z maczet. Następny cios odrąbał górną mackę. Roland krzyknął z bólu, ale nie przerywał natarcia. Obaj atakowali tak szybko, że ciosy zaczęły się rozmywać, scalając walczących jak pełna błyskawic chmura burzowa łączy dwa fronty powietrza.
Tymczasem Baobab wspiął się po spiralnych schodkach na dach komnaty.
Ujrzał tam Vortexa, ubranego wyłącznie w straszną, szkarłatną maskę. Stał przy ołtarzu, na którym leżała naga kobieta. Czarnoksiężnik raz po raz wściekle opuszczał dzierżące rytualny nóż ręce, masakrując ciało ofiary. Obok leżało na stercie kilka innych trupów.
- Dlaczego nic się nie dzieje! - wrzeszczał - dlaczego - uderzenie - nic..się..nie..dzieje! Co to ma być!!
- Zagłada - powiedział Baobab i zmienił Vortexa w płonącą pochodnię.
Roland próbował wstać z kolan. Spomiędzy przyciśniętej do boku dłoni sączyła się krew.
- To twój koniec, piracie! - Aguirre wzniósł miecz do ostatecznego ciosu. W tym momencie spod mostka błędnego rycerza wysunął się grot dzidy.
- Jeszcze nie tym razem - odpowiedział Roland i ściął Inkwizytorowi głowę.
- Dzięki, Moon - odezwał się kapitan.
- Drobiazg - wycharczał kanibal - jestes poważnie ranny?
- Nie, to nic takiego. Ostrze przejechało po żebrach. Gówno wygląda paskudnie, ale nie jest głębokie. Moon, co z tobą?! - zaniepokoił się, widząc, że pirat słania się na nogach.
- Ten złamany kutas miał zatrutą broń. Na szczęście trafił do piekieł szybciej niż ja - uśmiechnął się ponuro i osunął na ziemię.


*


Roland ze zgrozą przyglądał się ofiarom Vortexa. Wszystkie bez wyjątku były młodymi kobietami. "Minę też czekał by taki los" pomyślał. "Oby udało jej się ukryć". Wtem ktoś delikatnie chwycił go pod ramię. Drgnął zaskoczony i obejrzał sie. U jego boku stała Mina.
- Ty..tutaj..jak? - pytał zdumiony, w głębi ducha jednak ogromnie się ciesząc.
- Khal''la''Muerte - szepnęła i spojrzała na niego. Krótki moment ciszy przerwał huk wystrzału i odgłos padającego Baobaba.
- Jesteście, moje gołąbeczki - Dragon wzniósł rusznicę - zanim wystygniesz, ty dzika kurewko, zdążę sobie podogadzać. Z wyrazami głębokiej nienawiści, kapitanie - nacisnął na spust. Jednak chwilę wcześniej z potwornym skrzekiem na jego wstrętną głowę opadła papuga, orając mu skórę dziobem i pazurami. To sprawiło, że pirat zachwiał się i strzelił wprost w wiszący nad ich głowami kryształ. Miejsce, w którym stał, eksplodowało ciemnością.
- Khal''la''Muerte - krzyknęła Mina i pocałowała Rolanda.
Oszołomiony kapitan nawet nie poczuł sztyletu, który przebił mu serce.


*

- Witaj po drugiej stronie rzeki, Khal''la''Muerte.
- Kim jesteś?
- Zwą mnie Ha-roon. Mogę zaprowadzić cię do królestwa umarłych. Albo spełnić dwie twoje prośby.
- Prośby? Jakie?
- Możesz poprosić o nieśmiertelność Wszak pewnie po to tu przybyłeś.
- Niekoniecznie. A druga prośba?
- Możesz wrócic z powrotem do świata śmiertelników, zabierając ze sobą jedną, najdroższą ci osobę. Którą więc prośbę wybierasz?
Z ciemności zaczęły wyłaniać się zjawy. Najpierw pojawił się brat. Później wuj Stellan. Następnie załoga Orlicy: Strup, Julia, Sax, Moonshine i reszta, z wyjątkiem Dragona. Dalej duchy zamordowanych przez Vortexa kobiet. Na końcu ukazało się widmo Miny.
-Kochasz ją?
-Tak.
-Zatem to twój wybór?
Zastanowił się. Nagle, pośród bezgranicznej pustki, poczuł jakiś ciężar. Trzymał w dłoniach przeklętą rusznicę.
- Tak się składa, panie Ha-roon - odpowiedział Roland - że jestem piratem. A piraci biorą co chcą - ciemności rozdarł huk wysrzału.


*


Stuk. Stuk, stuk.
Roland powoli wypływał na powierzchnię jawy z odmętów ciepłego, głębokiego snu. Ostatecznym powodem, dzięki któremu otworzył nieznacznie lewe oko, było dziobnięcie w podbródek, którym został uraczony.
- Ahoj, niemowo - odezwał sie do papugi.
Ptaszysko zaskrzeczało w odpowiedzi.
Roland zdecydował się otworzyć prawe ślepię, po czym, zbierając w sobie całą siłę woli i nieustraszone męstwo pirata, uniósł się na łokciach. Mrużąc oczy, spróbował rozejrzeć się dokoła.
- Kurwa - mruknął wiedząc, że żadne inne słowo nie odda tak dobrze emocji wynikających z oglądanego obrazu.
Leżał na pokładzie statku; nad jego głową łopotały białe, rozpostarte żagle. Dźwignął się, najpierw na jedno kolano, później na obydwie nogi, z niejakim zdumieniem konstatując, że nic mu nie dolega. Zdał sobie sprawę, że wciąż jest nagi, lecz teraz jego ciała nie obciążały żadne pasy z ekwipunkiem. Przeciągnął się potężnie. "Chyba jeszcze nigdy nie czułem się tak rześki" pomyślał.
- Kapitanie ! - Roland spojrzał w stronę rufy - kapitanie!
- Strup!! - zawołał radośnie i pobiegł w kierunku operującego sterem bosmana - ty stary, zzieleniały goblinie, żyjesz! - wykrzyczał przez łzy.
- No, no, kapitanie, proszę mi się tu nie rozklejać, co by powiedziała reszta załogi, gdyby zobaczyła swego dowódcę płaczącego jak mały dzieciak.
- Reszta załogi? To.. zaraz, gdzie my wogóle jesteśmy, w zaświatach?
- A gdzie tam, własnie obrałem kurs na Antigue. Musimy zgubić "Gniew bogów". "Gromowładny" już dawno został w tyle.
- Czekaj, czekaj. Chcesz przez to powiedzieć, że znajdujemy się na "Błędnym rycerzu"? Ale jak?
- Ano, właściwie to czort go wie. Albo i on może nie wiedzieć. Obudziliśmy się rankiem, w sobotę. Teraz mamy piękne niedzielne popołudnie.
- I ja tu leżałem cały ten czas, prażąc się jak rak na słońcu, a nikt nawet nie pomyślał, aby mnie czymś okryć?
- Mina kazała, by nikt kapitana nie ruszał, póki się kapitan nie zbudzi. Powiedziała..
- Mina?! - wszedł mu w słowo Roland.
- Ha, no tak, czeka w kajucie oficerskiej. A, i jeszcze jedno - krzyknął w ślad za odbiegającym - radzę nie schodzić pod pokład, właśnie trwa tam najwspanialsza orgia na morzach południowych!


*


W czasch, jakie teraz nadeszły, przepełnionych mrokiem i śmiercią, gdy ludzkość znalazła się na krawędzi upadku, historia o dzielnych piratach z "Orlicy" dodaje ludziom otuchy, pokazując, że na tym świecie możliwym jest wszystko, nawet szczęśliwe zakończenia. Po zapadnięciu zmroku, gdy w tawernach zbierają się strudzeni niosącą coraz więcej zagrożeń pracą rybacy i marynarze, piraci, dzieciaki i dziwki, po cichutku, tak, aby nie wzbudzić niepotrzebnych podejrzeń wśród żołnierzy Inkwizycji, patrolujących ulice, śpiewa się morskie pieśni, dzięki którym wciąż w ludzkich sercach tli się iskierka nadziei.
Oto fragment jednej z nich:

Do królestwa ciemności
Weszli nadzy jak dzieci
Odebrali łup Śmierci
Arborejscy piraci!
Hej ho i butelka rumu!!

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

No... to będzie mój pierwszy taki konkurs... nie, to w ogóle pierwszy konkurs, w jakim biorę udział... aaa, więc proszę o wyrozumiałość, dla mojego talentu literackiego. Opowiadanie [ 18+] - silne nasilenie pokładowego żargonu, seksu i szowinistycznego humoru.

***

Im dłużej podążali tunelem, tym on bardziej się poszerzał, aż przeistoczył się w wysoko sklepioną galerię podtrzymywaną przez marmurowe kolumny. Zniknął smród ekskrementów i stęchlizny zastąpiony przez lekko duszącą woń kadzideł i perfum. Na ściany wypełzły miłe dla oka płaskorzeźby niewiast w negliżu. Wciąż wszystko było obleczone woalem mroku, lecz w każdym oświetlonym przez blask pochodni miejscu wypływały nowe cuda – skrzynie wypchane po brzegi złotem, worki klejnotów, wspaniałe wschodnie arrasy i dywany. Teraz, powtarzane jak modlitwa ”Zagłada” przez Baobaba było tylko mglistym i dalekim echem, którego nikt nie rozumiał, a wolał zignorować.
Stanęli na rozstaju dróg. W jedną stronę dalej ciągnął się tunel, a naprzeciwko otwierało się wielkie kopulaste pomieszczenie skąd dolatywała muzyka. Delikatna, melodyjna i nużąca.
Ruszyli bez słowa do komnaty, chociaż rozsądek, w postaci wielkiego, czarnego maga, starał się ich zatrzymać. Bezskutecznie, nieomal go stratowali prąc do zastawionych jadłem i napitkiem stołów.
Rzucili się na jedzenie jak wygłodzone hieny, wyrywając sobie co smaczniejsze kawałki. Każdy znalazł coś dla siebie. Strup i Dragon przylgnęli do dzbanów z winem, Slash nadział sobie perliczkę na cutlas... nawet Moonshine wynalazł skądś pulchnego trupa i począł obgryzać mu mordkę mlaszcząc z rozmiłowaniem.
– Heh, kto by pomyślał, że znajdziemy tu coś takiego – rzekł Roland zakładając nogi na stół i polewając sobie do złotego kielicha purpurowego trunku. – Ci idioci na górze wybiją się nawzajem, a my napełniamy kadłuby.
– Nawet nie musimy stąd iść – odparł Cloudy.
– Taa, te wszystkie historie o Złu to jakieś brednie – parsknął Strup.
– A ci wszyscy poszukiwacze przygód i inne obdartusy? – zapytał z wahaniem cyklop.
– Jest im tu tak dobrze, że nie chcą wychodzić – podsumował kapitan. – Tylko dziwek brakuje i mógłbym zapuścić tu korzenie.
Gdzieś w ciemności usłyszeli cichy szmer. Skoczyli na równe nogi, każdy z dobytą bronią, bądź macką. Z czerni poczęły wyłaniać się cienie, powoli materializując się w drobne, obute w pantofle stópki, długie nogi, rozkołysane biodra, smukłe talie, pokaźne atrybuty i burzę ciemnych włosów, a wszystko obleczone cienkim jak pajęczyna, rozpustnie przezroczystym jedwabiem. Kobiety szły, tańczyły i wyginały się w lubieżnym wężowym pląsie. Nic nie mówiły, tylko uśmiechały się filuternie i błyskały hipnotyzującymi zwierciadłami spod kurtyny rzęs.
– Kim jesteście? – Padło pytanie.
– Raczej czym – rzekł Uhu. – Jak długo żyję, nie widział żem takich kurew.
– A co tu pytać, kiedy trzeba rżnąć – zarechotał bosman i rzucił się na jedną z niewiast.
Dziewka zatrzymała go w miejscu, co mogłoby wydawać się niemożliwe, gdyby znać jego rozjuszone libido chomika. Pociągnęła go za sobą do ustawionych pod ścianami łóżek z baldachimami, których próżno wcześniej by wypatrywali. Za jej przykładem postąpiły inne kobiety odciągając resztę kompanów na legowiska.
– To ja rozumiem – zawołał Dragon. – Chętna i nie miele ozorem. Marzenie, nie kobieta.
– Właśnie, jest za cudownie – powiedział Roland, gdy panna mocowała się z klamrą jego spodni. – Która dziewka, o zdrowych zmysłach, wzięłaby Strupa, albo ciebie do wyrka?
– Panie kapitanie – burknął pół-goblin – uprzejmie proszę się odpierdolić i zająć się własną dziurą.
Ze wszystkich piratów tylko Baobab nie igrał z niewiastami. Stał z boku, w ciemności, z żarzącym się czerwono ćwiekiem i lśniącymi białymi zębami. Odtrącał wszystkie podchodzące do niego zjawiska i tylko mamrotał o zagładzie, której, jak pomyślał Roland, znikomym było szukać i już zapewne nie zobaczą, co mu bynajmniej nie przeszkadzało. Trafili, jak myszy do spiżarni, czemu miałoby się to popsuć.
Zdawać by się mogło, że piątkowy pech ich opuścił; kapitan nawet posądzał, że mogła być już sobota – nie był pewien jak długo szli tunelem, zdawało się, że była to chwila, ale równie dobrze mogły minąć godziny. I kiedy wszystko było w porządku, spojrzał na Uhu i wznoszącą się nad nim, to opadająca dziewkę, którą głaskał blask pochodni. Nie chodziło, o samą dziewczynę, lecz o cień jaki rzucała: jej czarne loki na ścianie zmieniały się w igrające węże.
– Do stu czartów – zaklął zrzucając z siebie panienkę – Hejże, to meduzy!
Pochodnie zgasły. W ciemności świeciły tylko pionowe źrenice i czerwony ćwiek.
– Kurwa, napierdalać na ślepo! Nie gapić się im w gały.
Gwar niewidomej bitwy, jęki, syki i przekleństwa zapanowały w komnacie. W ruch poszły cutlasy, krzesła i macki. Co straszne, Dragon strzelał gdzie się dało, to samo czynił Strup z kuszą. Tylko w pojedynczych migawkach, gdy Cloudy zionął widzieli wszechobecną jatkę. Willow napieprzał wszystko wokół siebie łóżkiem, na którym jeszcze przed chwilą leżał. Moonshine gryzł, a rozbudzony w ogniu walki Baobab szastał magicznymi pociskami.
– Strup, pierdzielu! Postrzeliłeś mnie w nogę – zawył Roland i zatopił swój oręż w piersi potworzycy.
– To Willow mnie jebnął.
– Ja nie chciałem! A masz!
Przy następnym chuchnięciu Cloudy’ego spostrzegli, że już wszystkie monstra nie żyją. Powiedzieli kamratowi by podpalił jedno z łóżek, ażeby mogli lepiej widzieć. Leże zapłonęło wesołym płomieniem oświetlając masakrę, jaka rozegrała się w komnacie. Kobiety, które wcześniej ich uwiodły, w blasku ognia okazały się tylko iluzją, a w ich miejscu leżały pochlastane, zmiażdżone, albo spopielone ciała – ale nie ludzi, a odpychających stworów obleczonych w łuski.
Większość była tylko podrapana przez pazury meduz, lecz poważniejszego uszczerbku od nich nie doznali. Natomiast nawzajem się poranili. Kilka osób miało przypalone włosy, albo oberwało z cutlasa, ewentualnie z łóżka, a ich pokładowy kanibal obgryzał ucho, które prawdopodobnie należało do Slasha.
– Dobra, czas się stąd zbierać – zawyrokował kapitan. – Od teraz uważamy na podejrzanie ładne dziwki. Bosmanie, przelicz załogę. Moonshine zajmij się rannymi i wypluj to z gęby!
– Mmm, brak Uhu – rzucił niepewnie Strup.
– Znajdźcie go.
Cyklop znajdował się tam, gdzie widział go po raz ostatni – na łożu, skąpanym we krwi. Rana na jego piersi otworzyła się podczas szamotaniny, do tego miał jeszcze jedną na szyi, ale przed zgonem zdołał ukręcić kark żmii. Kapitan zastanawiał się, czy ostatecznie nie wykończył go chybiony strzał Dragona.
– Przynajmniej umarł po, a nie przed – rzucił Cloudy.
– Co?!
– Noo, z dziewczyną, to znaczy z meduzą… Musisz przyznać Slash, że ostatnie chwile miał nie najgorsze.
– Tak, tylko nie wiecie, jak bardzo można się przywiązać do takiego cyklopa.
– Przecież nie byliście prawdziwymi braćmi.
– Wiecie, on miał jedno oko, a ja miecz zamiast ręki.
– Nie widzę powiązania.
– Jedna ręka… oko… eee, nie ważne. Chodźmy już.
Wyszli z komnaty poobijani, zmarnowani i o jednego towarzysza mniej. Ruszyli dalej galerią, która na powrót była brudnym i cuchnącym tunelem, przypominającym ściek. Wszelkie skarby i cuda, które widzieli do tej pory okazały się złudnym mirażem.
Podążali nie bardzo wiedząc gdzie i po co, gdy usłyszeli za sobą regularny tupot ciężkich butów, a w oddali ujrzeli blask odbijający się od czubatych hełmów i luf karabinów. Żołnierze truchtali na całą szerokość tunelu, na przedzie z barczystym, łysym oficerem.
– Chłopaki, mamy partnerów do tańca – rzucił obojętnie Roland.
– Poloneza czas zacząć – zawyli chórem, lecz bez przekonania, gotując broń.
Pluton zatrzymała się na odległość strzału przed piratami, a oficer ich prowadzący zasalutował, co kapitan odebrał bardziej jako szyderstwo niż grzeczność. Zarezerwował swoje macki specjalnie dla tego człowieka.
– Hej tam, psubraty! – huknął tubalnym głosem oficer – Jam, sir Baldwin, w imieniu Królowej na Kontynencie i komodora Błędnego Rycerza aresztuję was. Złóżcie broń i poddajcie się, a oszczędzimy wasze szczurze żywota. – Tu uczynił przerwę dla zwiększenia dramatyzmu – póki nie zawiśniecie na szafocie!
– Ahoj, toś się udał matce z nazwiskiem, jak trup w zupie – odpowiedział kapitan. – Bez urazy – Skierował do Moonshine’a. – A takiego, jeśli myślicie, że się poddamy, wymoczki.
Na znak łysego szeregi podwładnych rozstąpiły się, ukazując dwulufowy garłacz podtrzymywany przez krępego zbrojnego. Z groźnej paszczy broni plunął ogień i dym, a grad kul i śrutu zasypał byłą załogę Orlicy.
„Nie cierpię piątków” zdołał tylko pomyśleć Roland, gdy na całe gardło Baobab wołał „Zagłada”

***
Roland powoli otwierał oczy. W głowie mu dudniło, a połowę twarzy miał jakby odrętwiałą od bólu. Co na początku wziął za kaca, szybko okazało się przeoranym przez kulę policzkiem i poszarpanym uchem. No pięknie, krzyczał w duchu, teraz będę równie piękny, co Dragon. Modlił się by wszystko to było tylko koszmarem wywołanym nadmiernymi ilościami rumu i wonią Margaret, lecz to był piątek i nic nie mogło iść tak, jakby tego chciał.
– Wreszcie się obudziłeś, kapitanie – usłyszał wysoki głos, zupełnie niepasujący do właściciela.
– Kto żeś kurwa jest?
– Ja, Hmm, zdaje się, że mnie nie pamiętasz. – W komodorski mundur przystrojony był korpulentnej budowy typ, u którego każda część ciała była zaprzeczeniem słowa „chudy”. W kaprawych, świńskich oczkach tliły się złośliwe diabliki.
– Nie, nie zadaję się z takimi pieprzonymi kutasami – wypluł przysadzistemu niby-mężczyznie. – Gdzie moja załoga, co z nimi zrobiliście? O co tu chodzi, do kroćset?!
– Spokojnie, spokojnie, wszystko w swoim czasie – powiedział z rozbawieniem i pociągał pirata za policzki, jakby był małym, niesfornym dzieckiem. – Rozkoszuj się tym widokiem.
Serdelkowate palce ukazały mu okno przez, które mógł zobaczyć scenę mordowania Necroville.
Żaden z przycumowanych onegdaj statków nie przetrwał armatniego pogromu. Większość budynków obróciła się w gruzy, a te co jeszcze trwały niewzruszone objął pióropusz ognia. Roland słyszał doskonale zawodzące jęki i lament. Jakże było mu żal tych wszystkich dziwek, tych hektolitrów przepitego rumu i pozbywania się członków po partyjce kości. Może by i zapłakał, gdyby posiadał coś tak infantylnego, jak kanaliki łzowe.
– Zastanawiasz się po co to wszystko?
– A żebyś wiedział, ty toczony grzybicą kur…
– Dobrze, powiem ci.– Przerwał mu świniak. – To twoja wina.
– Co ty pleciesz, że niby…
– No nie do końca twoja, ale po części. Widzisz, Jej Królewska Mość miała dość tego zadupia, tej zakały wśród wszelakich przystani. Czarnej, śmierdzącej i rozpustnej plamy na wszystkich mapach świata. Dola Necroville była przesądzona, ale nikt tym się nie przejmował i jego pogrzeb wielokrotnie odkładano w czasie. A to z braku budżetu, a to chętnej jednostki, a to korupcja i łapówki wszystko wstrzymywały, także może jeszcze parę lat pędzilibyście sobie ten swój obmierzły żywot. Rozkład, a Fe! – Strzepnął z siebie niewidoczny pyłek i kaszlnął lekko, jakby samo przebywanie w tej okolicy przyprawiało go o chorobę. – Aż tu pewnej nocy, czwórka dżentelmenów złożyła mi wizytę z pewną bardzo zachęcającą ofertą – mianowicie ciebie. Domyślasz się kto to?
– Sax, Julia. – Zagryzł wargi, aż popłynęła strużka krwi – Ogopogo, Vortex.
– Tak, zgadłeś. Wybornie. Posłuchaj więc dalej. Ja postanowiłem upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Dorwać ciebie i zdeptać Necroville, a sama Królowa dołożyła się do mojej zemsty.
– A co ja niby tobie zrobiłem, świński wałachu?
– Wtedy, byłem trochę szczuplejszy. – Rozmarzył się dowódca Błędnego Rycerza. – Młody marynarz na kupieckiej krypie, ambitny. Nawet nie wiesz jak się cieszyłem z pierwszej dużej wypłaty. No i co zrobiłem? – zapytał rozbawiony nieskorego do żartów i zagadek pirata. – Oczywiście, poszedłem do burdelu. Była tam taka jedna, najpiękniejsza dziwka, jaką w życiu widziałem i już chyba nie zobaczę. Dałem jej wszystko, wszystko co miałem, a ona… ona powiedziała…
Roland jakby sobie przypominał, po tej chwiejności i zająknięciach w mowie. Gdzieś to słyszał, tylko pamięć mu szwankowała w tym miejscu. Nie żeby była to wina zmasakrowanego ucha i tam–tamów w czaszce.
– Powiedziała, że go tylko potrzyma. Bezczelna kurwa! – Jego głos się podnosił, niemal do pisku. – Widziałem jej obrzydzenie w oczach dla mojej urody i lichego majątku. Nie mogłem tego zdzierżyć. Rąbnąłem ją w mordę i... może trochę przesadziłem, ale należało się jej. Prawie bym skosztował tego owocu, gdyby nie TY!
Wycelował w gardło pirata żądło rapiera – drżała mu ręka ze złości, a po palcach spływał pot, jedynie w oczach świeciły lodowe sople – nacisnął lekko, a na szyi wystąpiła kropla krwi. Cofnął ostrze.
– Wielki bohater ratuje swoją dziwkę. Na jej krzyki wparowałeś do pokoju, jak rozjuszony dzik i zmasakrowałeś mi twarz podeszwą swego buta. A później, oj lubiłeś się pastwić nad swoimi ofiarami, oberżnąłeś mi najdroższy skarb każdego mężczyzny. Nawet nie wiesz, jak długo mi zajęło z takim głosem i wyglądem osiągnięcie mojej pozycji. Ile ja dupy nastawić musiałem, nie masz pojęcia. Ale doszedłem na szczyt i wreszcie wywrę moją zemstę na tobie, zapijaczona szujo! – Kopnął Rolanda w twarz ciężką oficerką. – To pierwsza cześć rewanżu.
– Khe, khe, więc to ty jesteś tym eunuchem. – Na przemian śmiał się i pluł krwią z rozciętych warg. – Aleś wówczas kwiczał, jak zarzynane prosie! Ale ta dziwka, Kalipso, po tym, co jej zrobiłeś, nie miał już wielu kilentów… khe, acz mną zdążyła się jeszcze zająć; nawet nie przeszkadzała jej twoja obecność… kutasie... mmm, nie, to zdecydowanie, już, do ciebie nie pasuje, cipo!
– Śmiej się śmiej, jeszcze możesz. Kiedy z tobą skończę będziesz tylko piszczał posuwany przez całą załogę.
Odwrócił się plecami do pirata i skierował do okna. W jego oczach odbijało się ogarnięte pożogą miasto.
– Twoi kamraci też nie będą mieli lekko. Na razie siedzą pod pokładem, ale przyjdzie na nich czas. Nie sposób tego nawet porównać z twoim losem, ale obiecuję ci, że przynajmniej zawisną. Nad ich głowami powiewają listy gończe z siedmiu mórz. – Charknął i plunął w czarne odmęty morskie. – Tylko, ten czarny i wrzeszczący poderżnął sobie gardło nim moi ludzie położyli na nim ręce.
– Baobab, ty idioto – szepnął kapitan bez statku i załogi. – A co zrobiłeś z tymi konfidentami?
– Eh, oni siedzą w jednej z kajut. Jeszcze nie wiem, czy ich oszczędzę. Może byś mi coś doradził, hę? Nie?... no cóż. Heh, patrz jaki piękny wschód słońca, wschód mojej zemsty. – Pierwszy raz w historii Necroville słońce postanowiło wyłonić się oblewając wody złotym blaskiem. – Zapowiada się piękna sob… – Urwał w pół zdania, gdy jego tłusty kark został zmiażdżony przez parę macek. Zewłok osunął się na podłogę.
– Sukinsyn – mruknął Roland podnosząc się chwiejnie z podłogi.
Teraz, musiał tylko uwolnić kamratów, zajebać zdrajców i opanować tą pływająca galerę. A później co, zapytacie. Wypłynąć na jakieś cieplejsze wody – z dala od Bram, zbyt ładnych dziwek( umiar trzeba znać) i eunuchów. Wciąż nie rozumiał słów czarnego maga, lecz to nabrało drugorzędnego znaczenia, bo była…
– Sobota. To chciałeś powiedzieć wieprzu. – rzekł do podnoszącego się z ziemi trupa i wycelował pistolet. – Zapowiada się piękna sobota. I miałeś cholerną rację!
Pocisk przeorał na wylot głowę kapitana Błędnego Rycerza i poleciał dalej, w stronę wschodzącego słońca, skąd napływała armada czarnych okrętów.
Tak się rozpoczął początek końca – Zagłada!

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Wybaczcie, że tego jest aż tyle, ale wena długo była niezaspokojona


Ciemność ogarniała ich coraz bardziej. Już dawno skończyło się wypolerowane sto pierwszych metrów. Już nie było słychać strzałów, walących się budynków, odgłosów walki. Nie było za nimi światełka, przez które weszli. Był za to coraz bardziej gęsty mrok. W milczeniu skał i plusku wody wyróżniał się tylko głos Baobaba nieustannie powtarzający słowo „Zagłada”. Piraci kluczyli w ciszy, w świetle pochodni bardzo długo, a każda chwila wydawała im się wiecznością. Marsz do tego utrudniała śmierdząca odchodami i zgnilizną woda sięgająca do pasa. Wszyscy byli niesamowicie znudzeni, ale na odwrót nie było już czasu.
- KURWA! - zakrzyknął nagle przeraźliwie Moonshine upadając na ziemię. Wszyscy spojrzeli w jego kierunku i przerazili się. Na chirurgu stał ghul, nieumarła bestia czyhająca w jaskiniach, kanałach i wszelkich ciemnych miejscach. Z wyglądu był podobny do małpy, miał jednak białą, trupią twarz, długie, szpiczaste kły oraz szpony podobne do orlich. Wyglądał obrzydliwie, do tego miał całą mordę we krwi niewinnego kanibala.
- Strzelać do cholery! - rozkazał Roland wyciągając cutlasa. Ghul przestraszył się krzyku. Dragon podniósł rusznicę do ramienia. Kapitan gdy tylko to spostrzegł wybił mu broń z ręki.
- Pojebało cię? Ta broń przecież zawsze zabiera jedno życie - krzyknął kapitan zrozumiawszy idiotyzm wydanego rozkazu. Bestia postanowiła wykorzystać to małe zamieszanie. Jednym prężnym skokiem skoczyła w kierunku Willowa chcąc go zaatakować. Powstrzymał ją jednak Baobab, który uderzył potężną falą magii, rzucając potworem o ścianę. Jednocześnie zgasił przy tym wszystkie pochodnie. Nastała ciemność, a jak wiadomo człowiek z takim potworem, w takich warunkach ma dużo mniejsze szanse. Piraci usłyszeli tylko głośny syk i bestia zaatakował po raz kolejny. Tym razem padło na Slasha. Niestety dla ghula był to ostatni skok jego życia.
- A masz szmato! - krzyknął mężczyzna wbijając swe przyrośnięte do ręki ostrze w ciało potwora. Ghul zawył niczym demon, zaczął się wić w krwawych konwulsjach i zdechł upadając do czarnej jak smoła wody, a jego skowyt jeszcze długo odbijał się echem po kamieniach podziemia.
- Moonshine! Dychasz? - zapytał Roland podbiegając do krwawiącego pirata.
- Idźcie! Ten huj przegryzł mi tętnicę szyjną! - próbował wyjaśnić kanibal, z trudem składając wyrazy.
- I co z tego?! Dragon ma płytkę zamiast mózgu i jakoś żyje. Ty też przeżyjesz! - powiedział spokojnie Willow.
- Ja zdycham debile! - próbował krzyknąć jednak nie dał rady. Krew zaczęła mu wypływać z gęby. Dragon niewiele myśląc podniósł rusznicę i strzelił do umierającego towarzysza.
- Nie znoszę żywych trupów – skwitował całe wydarzenie jednym z jego ulubionych powiedzeń.
- Co ty zrobiłeś?! On mógł żyć – rzekł Roland chwytając za kark Dragona jedną ze swoich macek – po co go zabiłeś debilu?
- Po co miał się męczyć? I tak zdychał. A teraz bierz tą swoją śmierdzącą mackę, bo ci ją odetnę – odrzekł niewzruszony. Kapitan miał ochotę jeszcze coś powiedzieć, ale ugryzł się w język. Zamiast tego popatrzył głęboko w oczy swojemu towarzyszowi.
- Nie będziemy tu gnić. Musimy iść – rzekł donośnym głosem Roland w kierunku swojej drużyny.
- Jak pójdziemy dalej to zginiemy – powiedział Uhu lekko nieśmiało.
- Tylko mi teraz nie pierdolić, że się boicie! Idziemy i basta! Kurwa jego mać! - powiedział donośnym, rozkazującym głosem Roland i zaczął iść dalej.
- Zagłada – rzekł Baobab i ruszył za nim. To samo zrobił Dragon zadowolony z tego, że mógł użyć swojej rusznicy, Willow cieszący się dalej nie wiadomo z czego. Ruszyli także Strup i Slash przybici śmiercią Moonshine`a, ruszył Uhu przestraszony wizją dalszej drogi przez te kanały, a cały ten pochód zamykał Cloudy i Baobab do znudzenia powtarzający słowo „Zagłada”. Za nimi został trup chirurga-kanibala, którego już za chwilę obgryzały wielkie szczury. Po krótkim marszu wreszcie pod ich nogami przestały chlupotać ścieki; stanęli na suchym lądzie. Najbardziej z tego ucieszył się Strup, na którego takie warunki nie działały zbyt korzystnie, gdyż gobliny mają uczulenie na wodę co objawia się potwornym swędzeniem głównie koło narządów płciowych. Kompania przeszła jeszcze kawałek, po którym zobaczyli światło. Przed nimi znajdowała się ogromna grota, wielka na tyle by mogli zmieścić się w niej wszyscy obywatele Necroville. W jaskini było jasno dzięki obficie lejącej się lawie, która wypływała ze ściany po lewej stronie. Ósemka piratów ostrożnie wyszła z ciasnego przejścia, bacznie rozglądając się we wszystkie strony. Gdy tylko Baobab jako ostatni wszedł do jaskini, przejście zostało zagrodzone przez ścianę kamienną. Kilka metrów przed piratami za to z ziemi poczęły wyłazić stwory jakich jeszcze nigdy nie widzieli na oczy. Były to wszelkiego rodzaju nieumarłe plugastwa - od szkieletów przez zombi do rycerzy ciemności – stworów mających kaptur na głowie i długie na 3 stopy miecze. Umarlaków była dosyć ogromna ilość, Uhu ze strachu oceniał ich ilość w tysiącach, jednak tak naprawdę było ich „zaledwie” kilkadziesiąt.
„ Nadszedł czas na rzeź moje rączki” – pomyślał w duchu kapitan piratów spoglądając na swoje wystające z pleców macki
- Dalej rozpierdolmy umarlaków – krzyczał dosłownie nieziemskim głosem Roland rozwalając nadbiegającego kościotrupa macką.
- Zagłada! - ryczał Baobab rzucając w około fale magii. I zaczęła się bitwa. Kapitan piratów co rusz rozpruwał flaki zombim, a jego macki dusiły nieumarłych karłów. Dragon niepocieszony tym, iż nie może używać swojej rusznicy walił cutlasem gdzie popadnie. Tuż obok niego walczył Cloudy co rusz spopielając kościotrupów i Bliźniacy, którzy swoją nazwę wzięli chyba właśnie stąd, iż potrafili świetnie współpracować. Strup i Willow byli w najtrudniejszym położeniu gdyż na nich nacierali mroczni rycerze. Pół-goblin radził sobie z dosyć dużymi problemami, z ramienia leciała mu krew, a któryś z wrogów odciął mu ucho. Willow został jednak otoczony i odcięty od swojego kompana. Wtedy dosyć szybko ujawniło się to, iż niezbyt dobrze włada bronią białą. Jeden z upadłych rycerzy po rozbiciu bloku wbił miecz prosto w serce pirata. Willow, największy pijak Necroville, teraz klęczał na kolanach oddając ostatnie tchnienie. Dopiero wtedy z pomocą przyszedł mu Baobab, który uderzając falą magiczną wrzucił kilku nieumarłych do lawy. Niestety dla Willowa było już za późno.
„To koniec – pomyślał Roland widząc iż jego piracka kompania jest coraz bardziej przypierana do ściany jaskini – zagłada nadeszła”. Wtedy usłyszał strzał, a raczej strzały jak gdyby wszystkie działa nieistniejącej już „Orlicy” wystrzeliły w jednym momencie. Odepchnął od siebie paskudnie wyglądającego zombi, przekuł go na wylot cutlasem i spojrzał w kierunku odgłosów broni palnej. Okazało się, iż wejściem po drugiej stronie wbiegła armia, która jeszcze nie tak dawno rozwalała na proch i pył miasteczko Necroville. Ułożyli się oni szybko w dwuszereg obronny i poczęli strzelać salwami, najpierw pierwszy rząd, potem drugi. Takiego obrotu spraw nieumarli się nie spodziewali, oczywiście pod warunkiem, że te umarlaki w ogóle się czegoś spodziewały.
- Walczyć! Nie poddawać się! - rozkazywał Roland odcinając drugą głowę pewnemu bardzo wrednemu zombiemu – Zwyciężymy kurwa jego mać!
Po tych słowach jego kompania rzuciła się na umarlaków z nową siłą. Dragon rozłupał czaszkę zombiemu „pożyczoną” od innego martwiaka siekierą, Uhu rzucił mrocznym rycerzem prosto na ostrze Slasha, Strup i Cloudy dobijali powalonych przez magię Baobaba, który wypuszczał już coraz to słabsze energie magiczne. Od tyłu tymczasem wojska nieumarłych były przerzedzane przez nieznanych najeźdźców Necroville. Po kilku minutach walki po całej jaskini walały się kości, resztki ciał nieumarłych, gdzieś w kącie leżało ucho Strupa, a na środku znajdowały się zwłoki Willowa. Baobab jeszcze przez dłuższą chwilę uspokajał magię, która pragnęła walczyć nadal, mimo iż nie miała już z kim i mimo iż nie miała już mocy, aż w końcu mag upadł na ziemię głośno dysząc. Wszyscy piraci byli ranni, począwszy od Rolanda, który utykał na nogę przez Slasha, który stracił „małego” palca po Dragona, któremu metalowa płytka wbiła się nieco głębiej do głowy. Piraci cieszyli się ze zwycięstwa dopóki nie dostrzegli, że są na muszce kilku dziesiętnej armii strzelców. Nagle środek szeregu rozstąpił się, a z ciasnego przejścia wyszedł mężczyzna, z sięgającymi do ramion włosami o ognistym kolorze. Twarz miał porytą kilkoma szramami, a największa z nich zaczynała się na czole przechodziła przez środek lewego łuku brwiowego i przez sztuczne lewe oko, a kończyła się w kąciku lewej wargi. Miał na sobie patynową zbroję i hebanową pelerynę.
- Kim jesteście i co tu do jasnej cholery robicie? - odezwał się w końcu rudowłosy wychodząc przed swych żołnierzy
- Knight Errand. Błędny Rycerz. Mogłem się domyślić, że to ty skurwielu – rzekł swoim znamiennym głosem Roland
- No proszę, proszę kogo my tu mamy – perfidnie uśmiechnął się facet ze szramą – Roland i jego banda dziwolągów. Hehehe. Ile razy ja was chciałem zabić. A tu proszę dwie pieczenie na jednym ogniu.
- Chcesz powiedzieć, że rozwaliłeś pół miasta tylko po to by mnie zabić? - zapytał kpiąco kapitan piratów.
- Głupcze! Za kogo ty się masz co? Jestem Inkwizytorem, a ktoś taki nie ugania się za byle złoczyńcami.
- To po co tu przylazłeś Scar? Czemu rozwaliłeś miasto, które i tak się waliło? Po co? - kontynuował zadawanie pytań Ronald, z obrzydzeniem patrząc na twarz swojego rozmówcy
- Nie twój zasrany interes „piratku”. Dobra, dość tego pierdolenia! 3 kompania, do mnie! - zawołał odwracając się w kierunku swojego wojska. Piraci zaczęli przeczuwać najgorsze, w ich oczach pojawił się strach. Inkwizytor tymczasem szepnął kilka słów dowódcy wezwanej drużyny i krzyknął do reszty by poszła za nim. Roland popatrzył na Baobaba, który trząsł się nie mogąc utrzymać swojej magii na wodzy.
- Spokojnie. Wytrzymaj jeszcze chwilę - szepnął do maga kładąc mu rękę na ramieniu. Potężna armia inkwizycji licząca ponad stu ludzi ruszyła w międzyczasie za swym przywódcą, niczym kurczęta chodzące krok w krok za swą matką. Udali się w kierunku ściany, z której wypływała lawa i weszli za jej strumień. Roland i jego drużyna stali jak gdyby byli wrośnięci w ziemię. Uhu, najbardziej przerażony ze wszystkich piratów, trząsł się i zaczął mówić niezrozumiale do siebie. Baobab tymczasem nie mógł powstrzymać magii, która wręcz wrzała w nim. Po kilku minutach w grocie została tylko 3 kompania szlachetnych wojsk inkwizycji składająca się z około 20 ludzi i siedmioosobowa załoga piracka zatopionej w odmętach morza „Orlicy”.
- Kompania baczność! Na ramię broń! - krzyknął dowódca oddziału. W jednym momencie dwadzieścia metrowych arkebuzów zostało podniesionych do ramienia i wycelowanych w piratów.
Wtedy zaczęło się piekło.
- Zagłada! - zaryczał diabelskim głosem Baobab wyrzucając z siebie skupianą od dłuższego momentu energię magiczną. Fala magii niczym potężna wichura zaczęła zbierać krwawe żniwo. Nieświadomi żołnierze inkwizycji łamali karki o skały podziemnej jaskini, rzygali i pocili się krwią, która wychodziła także uszami, rzucali się z bólu po ziemi.
- Zabić psy inkwizycji – rozkazał Roland wyciągając pistolet zza pazuchy. Jego kompanii nie trzeba było dwa razy powtarzać. Ochoczo wyjęli miecze, bronie palne, noże po prostu wszystko co nadawało się do mordowania. W tym momencie przewaga liczebna wroga nie miała żadnego znaczenia. Piraci bez problemu dobijali kolejnych leżących we własnych wymiocinach i we własnej krwi żołnierzy inkwizycji. Roland dusił swoimi mackami, Dragon szalał zadowolony z tego, iż jego rusznica może pożerać dusze wrogów. Strup wraz z Slashem zarzynali wrogów cutlasami, Cloudy strzelał z pistoletu, a Baobab siedział z tyłu odpoczywając po wyczerpaniu pokładów magii. Po kilku minutach w jaskini leżało 20 zwłok ludzi, którzy odeszli na swą ostatnią wartę.
- Co teraz kapitanie? - zapytał Cloudy podnosząc z ziemi arkebuza – wracamy się?
- Nie wiem czy zauważyłeś idioto, ale wszystkie przejścia są zamknięte – z szyderstwem w głosie powiedział Strup.
- Morda! - uspokoił ich Roland – pójdziemy za tym pierdolonym inkwizytorem. Chcę się dowiedzieć o co tu chodzi.
- I co mamy narażać dupsko i pchać im się w łapy? - retorycznie zapytał Dragon pukając się wskazującym palcem po metalowej płytce - nie ma huja we wsi! Ja nie idę!
- Dragon tobie ten złom we łbie już kompletnie odbija – odrzekł kapitan popychając go. Dragon nie chcąc być dłużny, przyłożył Rolandowi w mordę. Ten odpowiedział mu tym samym. „Metalowe czoło” odskoczył na kilka kroków i wyciągnął cutlasa. Dla pirata coś takiego brzmi jak wyzwanie. Wyzwanie do walki na śmierć i życie. Wyzwanie na które trzeba odpowiedzieć.
- Wiesz co? Chyba za długo byłeś już kapitanem. Czas to zmienić. – rzekł Dragon uśmiechając się perfidnie co w jego wykonaniu wyglądało jeszcze paskudniej niż uśmiech inkwizytora.
- Kompletnie ci odbiło. Ale skoro tego pragniesz – odpowiedział Roland wyciągając swoją broń, którą skromnie nazywał razorem. Reszta piratów odeszła na bok, gdyż niepisany punkt trzeci regulaminu pirackiego brzmi „Gdzie dwóch (piratów) się bije tam trzeci nie przeszkadza”. Kapitan podszedł szybkim krokiem do swojego rywala. Zamachnął się, zamarkował cios, wykonał półobrót i uderzył przeciwnika macką w mordę. Syknął przy tym z bólu gdyż, jego prawa noga bolała jeszcze po niedawnej walce z umarlakami. Dragona ten cios wkurzył niemiłosiernie. Rzucił się na kapitana, waląc cutlasem raz z lewej raz z prawej strony. Roland zrozumiał wtedy, że jego przeciwnik ma zdecydowanie większą siłę, dlatego próbował co rusz uderzać mackami. Pirat z żelaznym czołem o dziwo dosyć dobrze radził sobie z unikami. Odskoczył przed atakującą macką, rozbił obronę Rolanda i wymierzył cios prosto w prawe udo. Kapitan piratów zawył z bólu i upadł na kolano. W tym samym momencie zaliczył siarczystego kopa w gębę, który powalił go na ziemię.
- Czas to skończyć – głosem pełnym nienawiści rzekł Dragon podchodząc do leżącego przeciwnika walki. Już miał wbijać cutlasa prosto w serce, gdy coś zaczęło oplatać go wokół szyi. Była to macka kapitana, która zaczęła rzucać nim na prawo i lewo o podłogę i ścianę. W końcu po którymś z rzędu uderzeniu Roland rzucił piratem tak daleko, że ten o mało nie wpadł do lawy. Dragon próbował się jeszcze podnieść, ale nie miał już siły. Kapitan począł iść ku niemu powoli, kulejąc, gdyż noga niesamowicie go bolała. Gdy stanął przed swym byłym kompanem, Dragon podniósł rusznicę i wystrzelił z niej. Szybciej od niego zareagował jednak Baobab, rzucając kapitanem o ścianę. Pirat z metalową czaszką chybił.
„Ceną za pociągnięcie spustu zawsze było przynajmniej jedno życie” - te słowa zadźwięczały mu w uszach. W tym samym momencie poczuł ból, jak gdyby jego dusza paliła się od wewnątrz piekielnym ogniem. Przed oczami zaczęły wyskakiwać mu obrazy wszystkich zabitych diabelską bronią, począwszy od rolnika Petra, który nie chciał mu dać swojej córki do chędożenia, przez barona Gieorgija, którego zabił podczas abordażu 5 lat temu, do żołnierza inkwizycji, leżącego we własnej krwi i wymiocinach. Z jego ust wychodził potężny, demoniczny okrzyk bólu, który trwał przez dłuższą chwilę powodując ciarki na plecach wszystkich piratów. Nagle wszystko ustało. Dragon leżał na ziemi martwy, miał białe, błędne oczy, z jego czaszki zniknęła wypalona runa tak samo jak i z broni, która tak dzielnie dzierżył. Roland wstał z ziemi otrząsnął się i puścił wiązankę na temat wszechobecnego bólu. Podszedł do nieżyjącego pirata, podniósł go na ręce i wrzucił jego zwłoki i broń do lawy. To samo rozkazał zrobić z ciałem Willowa by „ścierwojady nie miały co jeść”.
- Chodźmy wreszcie. Zbyt dużo czasu tu zmarnowaliśmy – rzekł podążając śladami Scara. Zmniejszona o kolejnego członka załoga „Orlicy” ruszyła za lawospad i podążyła tunelem znajdującym się za nim.
- Kto to jest w ogóle ten Scar – zapytał po chwili Cloudy wycierając sadzę z gęby.
- Zagłada – odrzekł niepytany Baobab dziwnie poruszając ustami.
- Scar to jest przezwisko, które mu wymyśliłem ze względu na jego blizny. Tak naprawdę nazywa się Dominus i jest jednym z największych skurwysynów jakich znam – odrzekł Roland spoglądając w przód.
- I nienawidzisz go tylko za to że jest inkwizytorem? - zapytał ponownie Cloudy.
- Za to też. Nienawidzę go jednak za to, że... - zaczął spuszczając głowę w dół - No dobra po kolei. Po prostu kiedyś na siłę wepchnął mnie do inkwizycji, wtedy gdy byłem tylko wyrzutkiem, pośmiewiskiem, człowiekiem ośmiornicą, a on jeszcze nie był inkwizytorem. Nazywał mnie Knight Errand Błędnym rycerzem. Szkolił mnie, badał, eksperymentował psia mać. Miałem być jego żołnierzem doskonałym. Pewnego razu zabił jednak rządzącego inkwizytora i zrzucił całą winę na mnie. O mało wtedy nie zginąłem, ale zdołałem uciec i tak poznałem Strupa i Bliźniaków – w tych kilku słowach kapitan opisał skróconą historie swojego życia. W międzyczasie tunel zaczął się rozszerzać. Piraci co rusz potykali się o rozszarpane zwłoki żołnierzy inkwizycji. Kilka kroków dalej znaleźli winowajcę, truchło ogara, którego miejscowi nazywają psem diabła. Podobna sytuacja zdarzyła się jeszcze kilka razy.
- Kapitanie, a co jeśli tych bestii będzie tam więcej? – zapytał Uhu z przerażeniem patrząc na trupa mającego flaki na wierzchu
- Dopóki nie znajdziemy ciała Scara to nie mamy się czego bać. Gorzej jednak jak znajdziemy go żywego – rzekł Roland uśmiechając się. Szli więc dalej, aż w końcu dotarli do przeogromnej jaskini. Była ona tak duża, że spokojnie zmieściło by się tu Stadsolen – dawna stolica nieistniejącego już państwa Karavirsów. Piraci gdy weszli do jej wnętrza, oniemieli z wrażenia. Z lewej strony znajdował się wielki wodospad, natomiast naprzeciwko niego z prawej ściany wypływała lawa. Obie te ciecze spotykały się gdzieś w dole, dlatego też jaskinia była wypełniona po brzegi parą wodną, która była niczym mgła tworząca się co rano na ulicach Necroville. Środkiem groty biegła „ścieżka” szeroka na tyle, że spokojnie koło siebie zmieściła by się wymordowana 3 kompania wojsk inkwizycji. Para wodna porządnie ograniczała widoczność, dlatego też piraci szli z wyciągniętymi rękami co chwila wpadając na siebie. W końcu mgła lekko ustąpiła, a kapitan i jego kompania dojrzeli potężną bramę sięgającą sufitu jaskini, tak że wręcz nie szło zobaczyć jej końca. Przed wrotami znajdowały się schody,a przed nimi stał inkwizytor Dominus, wraz z oddziałem zaledwie 10 ludzi – resztę piraci spotykali nieżywych, rozszarpanych przez wszelkiego rodzaju bestie. Scar jednak nie zauważył nowo przybyłych zajęty rozmową z istotą, która stała na najwyższym stopniu.
- Myślisz, że ratujesz świat? Tak naprawdę sprowadzasz na niego ZAGŁADĘ! - krzyczał nieznany głos, podobny do tego, który Roland często słyszał błądząc w stanie upojenia alkoholowego po cmentarzach Necroville podczas pełni księżyca.
- Pozwól, że to ja o tym zadecyduje durny nieumarły magu – rzekł Scar wyciągając zza pleców kostur, ten sam, którym kiedyś zabił inkwizytora Sancheza.
- Zaklinam Cię! - krzyczał dalej nekromanta – jeśli otworzysz te wrota...
- To co? Zabijesz mnie? Hahaha! Nie możesz, bo jesteś tylko duchem – odpowiedział rozkręcając buławę. Wyciągnął z jej środka fioletowy, świecący, magiczny kryształ. Podszedł do bramy i wcisnął go w otwór, a następnie przekręcił. Brama poczęła się pomału otwierać.
- Zagłada! - krzyknął ni stąd ni zowąd Baobab nienaturalnym głosem, przypominającym głos nieumarłego ducha, który jeszcze przed chwilą próbował powstrzymywać inkwizytora przed otwarciem drzwi. Jednocześnie z jego rąk ruszyła niewidzialna ściana magii. Scar zorientował się o co chodzi i zdążył wyczarować barierę obronną. Niestety jego żołnierze nie mieli tyle szczęścia. Kilku z nich spadło w przepaść pełną gorącą wody i lawy, dwóch rozwaliło się o otwierające się wrota, z czego jeden tak nieszczęśliwie, że żył przez krótką chwilę mając głowę odwróconą tak, że mógł zobaczyć swoje plecy. Inkwizytor po serii dziwacznych znaków i wypowiedzeniu niezrozumiałych słów wysłał swą odpowiedź magiczną. W międzyczasie to samo zrobił Baobab, który był opętany przez nieznanego nekromantę. Fale spotkały się na środku „pola bitwy”. Po jaskini rozległ niesamowity pisk, podobny do dźwięku, który wydaje lecąca kula armatnia, tyle że kilka razy mocniejszy. Była to walka wielkich magów. Walka Baobaba i starożytnego nekromanty z inkwizytorem Niestety murzyn dość szybko opadł z sił. Upadł na kolana, pot zaczął spływać po jego czole i plecach, a oko zaczęło świecić na niebiesko. Padł strzał. Powietrze wypełnione magią spowolniło kulę, Scar dzięki temu zdążył się uchylić. Wtedy uderzyła w niego reszta mocy opętanego, czarnoskórego maga. Inkwizytor przeleciał przez otwarte już wrota i wylądował tuż przed wodą, znajdującą się wewnątrz. Baobab tymczasem upadł głową na ziemię i zaczął ciężko oddychać.
- Herätä Kraken ja nouse – krzyknął Scar podpierając się łokciami. Woda znajdująca się za nim zabulgotała po czym z głębin wyłoniła się potężna bestia sięgająca sufitu. Miała trzy płaskie głowy, trzymające się na trzech długich, cienkich szyjach. Oprócz tego z wody wystawały macki, identyczne jak te, które posiadają ośmiornicę.
- Od teraz na arboreiskich morzach będzie rządzić tylko inkwizycja – krzyczał Dominus podnosząc się z ziemi. Gdy wstał wyciągnął spod płaszcza amulet.
- Teraz Krakenie, Tytanie Wody masz mnie słuchać – mówił dalej wyciągając rękę w kierunku potwora. Kraken najprawdopodobniej nie rozumiał co rudowłosy inkwizytor do niego mówi, gdyż zaryczał donośnie i jednym zwinnym ruchem pożarł Scara. Piraci uwidzieli go tylko jeszcze raz gdy morska bestia podrzuciła go do góry by mogła go łatwiej przełknąć. Tytan wody zawył wtedy jeszcze raz, tyle że głośniej, znacznie głośniej.
W tym momencie zaczęła trząść się ziemia.
- Spierdalamy – krzyknął Roland biegnąc w kierunku z którego przyszli.
- A Baobab? - zapytał się Strup patrząc w kierunku leżącego dalej maga. I w tym momencie skała pod nim załamała się zrzucając go w przepaść. To samo zaczęło się dziać ze ścieżką na której się znajdowali. Na piratów zadziałało to niesamowicie motywująco. Zaczęli biec z prędkością, której nie powstydziłby by się nawet szablak, uważany za najszybsze zwierzę na świecie. Najpierw biegł kapitan tuż zanim znajdował się Cloudy i Strup. Przedostatni uciekał Slash, a na szarym końcu znajdował się przerażony Uhu. Zdołali dobiec do tunelu, gdy pod cyklopem pękła podłoga. Zginąłby, gdyby nie refleks Rolanda, który złapał go macką i wciągnął z powrotem do świata żywych. Piraci obejrzeli się i zobaczyli jak z sufitu do środka wlewa się woda, jak gdyby nad nimi znajdował się cały ocean.
- Nienawidzę piątków! Nienawidzę wszystkiego jest piąte! – narzekał Roland licząc piratów. Było ich pięciu.


Tak właśnie zaczęła się historia Krakena, który przez kilka następnych dziesięcioleci grasował po południowych arboreiskich morzach. I grasuje, aż po dzień dzisiejszy.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Korytarz ciągnął się, jak wydawało się bohaterom bez końca. Na ścianach widniały tajemnicze runy i podejrzanie wyglądające czerwone ślady przypominające krew. Piraci jednak nie patrzyli na boki, posuwali się równym tempem do przodu myśląc o tym, żeby jak najszybciej ujrzeć światło na końcu tunelu.
Wreszcie marzenie kamratów się spełniło, zauważyli jasny blask na swej drodze.
Światełko! - zawołał Dragon i pomknął przed siebie.
Czekaj! Tam może ktoś się czaić przecież! - krzyknął Roland, jednak bardziej do siebie i towarzyszy przy nim, bo Dragon już był daleko – No, panowie. Ruszamy mu na odsiecz, jak zwykle.
Jak trzeba, kapitanie... - mruknął Uhu, niezadowolony na myśl potencjalnego niebezpieczeństwa.

Nagle, w połowie drogi, zespół piratów usłyszał odgłos osuwającego się ciała. Od razu pomyśleli, że to Dragon, który do lekkich nie należał, a dźwięk, który dało się słyszeć był dość głośny.
Ostrożnie, psubraty! Chyba nie chcecie podzielić jego losu. Zrobimy tak... - kapitan nie zdołał dokończyć, gdyż nagle dotarła do nich kula paraliżującego pocisku magicznego.
Mogli tylko patrzeć, jak zakapturzone postaci wlekły ich na koniec korytarza i wkładały do klatki, która znajdowała przy wyjściu. Była ona przytroczona do grzbietu hirotona. Zwierzę wyglądało na otumanione magią, jednak zbliżenie do niego nadal mogło okazać się groźne. Gatunek ten cechował się niezwykłym słuchem i wzrokiem. Niestraszne były mu ciemności, ani rażące płomienie słońca. Wzrok przystosowywał się do każdych warunków, a trąba służąca za nos wyczuwała zapachy z promienia stu pięćdziesięciu stóp. Samo zwierzę było koloru żółtego z czerwonymi pasami przechodzącymi pionowo przez całe podbrzusze. Na plecach miało cętki koloru zielonego, z których często wydzielał się kwas siarkowy. Ogon był ostry jak miecz, a najmniejszy kontakt ze skórą często powodował paraliż tego, kto miał nieszczęście się z nią zetknąć. Zgromadzone tutaj stado wyglądało jednak na w pełni udomowione. Nawet Uhu przeraził się na widok tak uspokojonych stworzeń, które były wykorzystywane w roli tragarzy. Nie ulegało wątpliwości, że ktokolwiek sprawował nad nimi władzę był wyjątkowo potężnym magiem.
Z zadumy wyrwał załogę widok nieprzytomnego kompana. Dragon leżał pod ścianą bez ruchu. Czyżby zginął? Rolanda ogarnął niepokój na myśl, że mógłby stracić przyjaciela, jednak porywacza zabrali i jego, co dawało nadzieję na to, że nadal żył.
Następnym, czego doświadczyli bohaterowie był widok płachty zarzucanej na klatkę i zapach eliksiru, którego odór uderzył ich tak, że aż poczuli mdłości. Po krótkiej chwili stracili przytomność i mogli tylko biernie czekać na to, co przygotował im los.

---------------------------------

Sevhard Renerh siedział przy swoim ulubionym biurku. Było ono zrobione specjalnie na zamówienie przez cieślę, który przypadkowo znalazł się w złym miejscu i o złym czasie. Mebel posiadał złote zdobienia, które w wielu miejscach tworzyły herb zleceniodawcy – misternie tłoczoną literę R otoczoną podkową – i był wykonany ze specjalnie dostarczonego niebieskiego mahoniu. Niektórym się co prawda ten kunsztowny wyrób nie podobał, ale nie obchodziło to Wielkiego Maga Bractwa Khar''silar (nie modlono się w tym zgromadzeniu, ale Wielki Mag założył je, aby mieć immunitet w niektórych miastach). A jeśli ktoś wyjątkowo dobitnie wyrażał swoją dezaprobatę, to nie było problemu, żeby podzielił los cieśli – nic tak nie poprawia gustu jak spalenie żywcem.
Sevhard przeglądał świeże raporty od swych agentów zakonnych. „Jak zwykle, nic ciekawego” - pomyślał. Standardowe doniesienia o problemach z egzekwowaniem należności za ochronę („Spali się takiemu pół domu, to pomyśli, czy aby na pewno nie potrzebuje ochrony”), sprawach politycznych (które Renerha ani trochę nie obchodziły, więc zaraz je zmiął i wyrzucił przez okno swojej kajuty), czy inne przyziemne sprawy. Już miał zająć się swoim ulubionym zajęciem (patrzeniem na morskie fale, bardzo go to uspokajało), gdy usłyszał pukanie do drzwi.
Wlazł – warknął swym przepitym głosem
Mistrzu, schwytaliśmy piratów, co z nimi zrobić?
Był to Mardik, generał zakonników i najwyżej postawiona osoba po Mistrzu. Miał szczupłą sylwetkę i kozią bródkę z końcami związanymi w znak nieskończoności. Nosił niebieską szatę z wyhaftowaną czerwoną ręką na jej środku, z przodu i z tyłu – symbolem swego stopnia. Wzbudzał szacunek wśród swych podkomendnych (czyli całej reszty zakonu), co sprawiało mu niekłamaną przyjemność. Zawsze miał władcze nastawienie.
Gdzie ich zanieśliście? - Sevhard zawsze zwracał się do rozmówcy w liczbie mnogiej.
Do ładowni, Mistrzu. Po stronie Burty Dziewicy.
„Dziewicy” - pomyślał Wielki Mag - „Z dziewicą ma ona tyle wspólnego, co ja z wiedzą o polityce”.
Już tam idę. A wy posprzątajcie pokład. Od czegoś w końcu was mam.
Tak jest, Mistrzu, wedle życzenia.
Mistrz Renerh nie był typem człowieka, któremu łatwo jest się sprzeciwić. Był to dość rosły, muskularny mężczyzna z blizną przecinającą lewe oko. Wyraz twarzy zawsze miał brutalny (chodziły pogłoski, że nawet raz w życiu się nie uśmiechnął). Nosił co prawda szatę zakonu magów, ale pod nią miał nie tylko standardowe eliksiry, ale również broń palną i białą. Lubił być przygotowany na każdą sytuacją, a pokonanych przeciwników zawsze dodatkowo ćwiartował, aby mieć pewność, że nie wstaną, natomiast zwłoki palił zaklęciem. Jak zwykł mówić – przezorny zawsze ubezpieczony. Bliznę na twarzy zawdzięczał powalonemu wrogowi, który zaatakował Sevharda, gdy ten myślał, że oponent nie żył. Od tego czasu wyrobił w sobie wspomniany nawyk.
Udając się do więźniów Mag mijał zakonników pracujących przy typowych marynarskich robotach i odczuwał pewnego rodzaju przyjemność widząc, że jego załoga się go boi. „I dobrze” - pomyślał - „Nic tak nie wzmaga dyscypliny, jak stary, dobry terror”. Zszedł na dół, na niższe piętro i połechtała go przyjemna woń wina zmieszanego z rumem. „Będę musiał sobie wziąć kilka butelek, gdy będę wracał do swojej kajuty” - postanowił. Przeszedł jeszcze kilka kroków i znalazł się w miejscu, w którym chciał być – przed klatką z piratami.
Witam, co was sprowadza w me skromne progi? - zaczął Mag – Cisza? Nikt nie ma zamiaru się odezwać? Może to i lepiej, wolę jak ofiary milczą. Ale i tak, do czasu...
Czego od nas chcesz? - jak zwykle pierwszy zadziałał Dragon
O, wreszcie ktoś przemówił. Czego od was chcę... Pomyślmy... Złoto już wam zabraliśmy, broń też, co pozostaje... A, tak! Życie. Chcę waszego życia. Pięknie będziecie płonąć, już to widzę oczyma wyobraźni, taaak. Zwłaszcza wy, grubasku.
Dlaczego chcesz nas spalić? Boisz się stanąć do uczciwej walki na miecze?! - odezwał się
Tak. Wolę mieć większe szanse, a więc korzystać z magii.
To co ty na taki układ? Ktoś z nas cię pokona, puszczasz nas wolno. Ty pokonasz któregoś z nas, zabijasz wszystkich.
Hmm, ciekawa propozycja. Co prawda, mógłbym od razu was zabić, ale przyda mi się trochę treningu. Zgoda, wybierzcie reprezentanta, a za pół godziny odbędzie się walka, od której wyniku zależeć będzie, czy was zabiję. Przeniesie się was na górny pokład, abyście widzieli jak polegnie, bez obaw. To kogo wyznaczacie?
Zapadła cisza, w której piraci wymieniali między sobą pełne napięcia i zdenerwowania spojrzenia. Wiedzieli, że od tego, kto się zdecyduje zależy ich przyszłość. Nikt nie chciał mieć na swoich barkach tak wielkiej odpowiedzialności, gdy nagle:
Ja będę walczył – to odezwał się Baobab. Widocznie stwierdził, że skoro zna zaklęcia magiczne, to ma największe szanse w starciu. Po pomrukach kompanów zdawało się sądzić to samo.
W takim razie do zobaczenia za pół godziny. Nacieszcie się ostatnimi chwilami swojego życia.
To powiedziawszy, Sevhard oddalił się do swej kajuty. Minął po drodze butelki z winem i rumem, ale postanowił, że napije się po pokonaniu pirata – w końcu alkohol najlepiej smakuje po zwycięstwie. Gdy już znalazł się w swojej kajucie, zawołał Mardika.
Tak, Mistrzu, słucham?
Za pół godziny odbędzie się pojedynek między mną a więźniem. Myślą, że w ten sposób ocalą swe życie. Srodze się rozczarują. Przenieście pojmanych na górny pokład, aby widzieli klęskę swego „bohatera”. Gdybym w jakiś niesłychany sposób poległ, co jak wiesz jest bardzo mało prawdopodobne, wy przejmiecie dowództwo nas statkiem. Pamiętajcie, niezależnie od wyniku musicie najpierw zabić jeńców. Dałem słowo, że ja ich nie zabiję i go dotrzymam.
Wedle rozkazu, Mistrzu.
To wszystko, wykonać.
Oczywiście, Mistrzu.

Po dwudziestu minutach Wielki Mag opuścił swą komnatę i udał się na starcie z reprezentantem. Dookoła wyznaczonego terenu służącego za arenę zebrała się cała załoga. Na wprost od kapitana stała klatka z więźniami, a po obu jej stronach byli ustawieni kolejni załoganci.
Na środku wydzielonego okręgu stał Baobab, który nie dzierżył w ręku broni.
„A więc również mag” - stwierdził Renerh - „Będzie ciekawie”.
Podszedł do czarnoskórego czarownika, po czym powiedział:
Witajcie, panie. Jakieś konkretne życzenia odnośnie umierania?
Tak. Abyś był to Ty!
Natychmiast po tych słowach Baobab wyrzucił z rąk falę uderzeniową. Przeciwnik jednak zdołał jej uniknąć szybkim odskokiem. „A więc twoją domeną jest odpychanie” - pomyślał. Mag błyskawicznie obrał inną taktykę niż zamierzał i zaczął trzymać się na odległość. Krążył po prowizorycznej arenie starając się zawsze znajdować przy obiekcie, za którym mógłby się schować.
Obrońca kompanów bynajmniej nie stał jak kołek, również stale się poruszał czekając na dogodny moment do ataku. Po chwili znalazł się przy maszcie, na którym wisiała lampa naftowa. Renerh nie mógł sobie wymarzyć lepszej sytuacji. Bezzwłocznie, nie dając Baobabowi czasu na zorientowanie się, wypalił płomieniem. Pożar, który tym spowodował zwalił maszt. Już wydawało się, że przygniecie przeciwnika, ten jednak zdołał go odepchnąć za pomocą magii. Blok drewna sunął w stronę kapitana z zawrotną prędkością, wydawało się, że bohater nie zdoła uniknąć uderzenia. Skupił się i wypuścił olbrzymią falę ognia licząc na spalenie przeszkody. W ostatniej chwili się mu to udało, jednak spalony element spadł z impetem tworząc prostokątną dziurę w pokładzie. Sevhard nie tracił czasu na podziwianie swego dzieła i wypalił kulę ognistą w Baobaba. Celował w nogi, aby przeciwnik się przewrócił i wpadł do otworu, ale tamten odskoczył i płomień nie dotarł do celu. Pirat nie uszedł jednak bez szwanku, spaliła się większość jego prawego ramienia. Przybrało ono czarno-czerwoną barwę, a ból aż naprowadził łez do oczu ofiary. Atak Maga dotarł również do jednego z zakonników, który spłonął żywcem. Baobab był już osłabiony, jego czary traciły na mocy. Odniesiona rana miała wpływ na siłę zaklęć. Kapitan raz za razem rzucał ogniste kule, częściej raniąc jednak swych „braci” niż cel. Kolejny czar trafił już ranionego bohatera w nogę, przez co wpadł on do leja po maszcie. Renerh podszedł do krawędzi i wypalił kulą w samą twarz pirata, na której jawił się wyraz niedowierzania. Czarnoskóry mag zginął na miejscu, co jednak nie przeszkodziło jego zabójcy dobyć miecza, wskoczyć i odrąbać mu kończyny i głowę od korpusu. Stare przyzwyczajenia dawały o sobie znać.
Statek aż zadrżał od oklasków i okrzyków na cześć kapitana, Ten zaś spojrzał na jeńców i... lekko się uśmiechnął. Ten, dotąd nie występujący na jego twarzy grymas spowodował, że wiwatującą wcześniej załogę ogarnęło przerażenie. Jeńcy zrozumieli, że od tej chwili śmierć będzie ich największym z marzeń.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Widzę, że konkurencja duża. Nie daje to wielkich nadziei ;) Nie czytałam wszystkich opowiadań, więc nie wiem czy pomysł się nie powtórzył. Jeśli tak, to z góry przepraszam:)"

***

Chociaż lochy pod miastem przypominały labirynt, ta część, w którą weszli piraci, składała się praktycznie z jednego długiego korytarza. Natknęli się, co prawda na pięć czy sześć odnóg, ale gdy w nie skręcali, szybko okazywało się, że są to ślepe uliczki – przejścia były najpewniej przez kogoś zamurowane.
- Mam nadzieję, że jest stąd jakieś wyjście. Komuś chyba zależało, żeby została tylko prosta droga… Dlaczego nie wzięliśmy więcej pochodni? Bardzo by się przydały - odezwał się Dragon, próbując mówieniem zamaskować swój strach. Niestety bezskutecznie, więc szybko umilkł. Szli dalej w milczeniu. Pochodnie dawały coraz mniej światła, stopniowo pozwalając wrócić mrokowi na swe poprzednie miejsce. Nie było już słychać odgłosów walki toczącej się na powierzchni. Cisza, która ich otaczała była jednak równie niepokojąca, sprawiała, że każdy szmer, oddech, krok był tysiąc razy głośniejszy i bardziej przerażający. Nagle widok dalszej, głęboko czarnej części tunelu został zastąpiony przez toporne, drewniane drzwi. Roland podszedł bliżej i zauważył, że drzwi te nie mają klamki. Popchnął je, więc ręką, a gdy nie puściły, naparł na nie całym ciałem; wciąż jednak pozostały zamknięte.
- No i co teraz? – Spytał się Strup. Drzwi były wbudowane w ścianę przedzielającą korytarz na dwie części i blokowały przejście.
-Ja się tym zajmę – odparł Baobab w odpowiedzi i zaczął mruczeć coś pod nosem. Stanął koło swojego kapitana z uniesionymi rękami. Błysnęło, huknęło, i drzwi lekko się poruszyły. Roland otwarł je na oścież i grupa ruszyła dalej. Nie uszli nawet kilku kroków, gdy znów się zatrzymali. Przed nimi widniały w oddali kolejne drzwi, ale bardziej zaskoczyła ich zbliżająca się postać. Po kilkudziesięciu minutach spokojnego marszu po pustych lochach jej pojawienie się było tak niespodziewane, że nieustraszeni zazwyczaj piraci z trudem opanowali atak serca. Chudy, zgarbiony, ubrany w łachmany człowiek z piracką chustą na głowie, która przykrywała resztki skołtunionych i brudnych włosów, wyciągnął rękę i dotknął twarzy stojącego najbliżej Rolanda. Woń stęchlizny i gnicia uderzyła w jego nozdrza z taką siłą, że ten odruchowo się odsunął, zauważając, że to zmizerowane coś jest kobietą, w dodatku ślepą.
- To nie wy… - wycharczała, sięgając ręką w stronę stojącego obok Baobaba. Zaczęła powoli badać postać mężczyzny, stopniowo docierając dłonią o ohydnych szponach do twarzy. Zatrzymała się gwałtownie, gdy natrafiła na wbity w oczodół ćwiek.
- Zagłada. Witaj– szept maga był ledwo słyszalny – Błędny Rycerz powrócił.
Na twarzy Zagłady zagościł uśmiech, czyniąc ją bardziej potworną niż była.
- Czekałam tyle czasu, Baobabie – jej głos przypominał papier ścierny. Mówiła powoli jakby przypominając sobie słowa – Cierpliwie, aż wrócicie. Aż ty wrócisz. Ale nie, nie musisz się bać – poklepała go niemal z czułością po twarzy i odsunęła się – Wybaczyłam ci. Dostaliśmy nową szansę. Wszyscy. Już jej nie zmarnujesz, prawda? – Wychrypiała.
- Nie – odparł już normalnym głosem Murzyn.
Nie zważając na resztę obecnych, dziwna kobieta skierowała się do wyjścia, a Baobab za nią.
- Hola, może jakieś wyjaśnienie…? – Roland nie mógł się już biernie temu przypatrywać i postanowił odzyskać, chociaż część kontroli. Zresztą nie podobało mu się, że członek jego załogi tak po prostu sobie odchodzi.
Zupełnie go zignorowawszy, Zagłada wyminęła kapitana, najnormalniej w świecie przeszła koło Dragona, Strupa, Willowa oraz Slasha, na którym opierał się dyszący ciężko Uhu. Zatrzymała się jednak obok mlaskającego Moonshine’a. Pociągnęła kilka razy nosem, wdychając powietrze koło kanibala i wykrzywiła twarz w grymasie obrzydzenia.
- Pachniesz ludzkim mięsem. Nie lubię kanibali – stwierdziła, po czym z szybkością godną światła poderżnęła mu gardło nożem wyciągniętym zza pasa. Równie szybko schowała broń i spokojnie podążyła dalej. Moonshine złapał się za szyję i oparł o ścianę, po której zaraz się bezwładnie zsunął.
Nim ktokolwiek zdążył zareagować, Baobab się odwrócił i rzekł:
- Nie idźcie za nami.
- Co do cholery?! Co to ma być?! – Krzyknął Roland
Rozkaz maga był jednak tak stanowczy, że ani on ani nikt inny nie odważył się poruszyć.
- Zamknij je, Baobabie. Tak jak wtedy – powiedziała Zagłada, gdy tylko znaleźli się poza linią drzwi.
- Nieee! – Zawył Dragon, widząc jak Murzyn unosi ręce do góry, i rzucił się na otwarte jeszcze wrota.
Zaklęcie minęło wejście i uderzyło w przeciwległe drzwi, odblokowując je, z takim samym błyskiem i hukiem jak poprzednio. Te drzwi, które wskazała Zagłada, zamknął podmuch pędzącej magii, który również zgasił prawie wypalone pochodnie i przewrócił Dragona. Pirat odleciał do tyłu uderzając w twardą ziemię i wykrzykując wszystkie znane mu przekleństwa, zaczynając od tych najpospolitszych na opisach matki Baobaba kończąc. Roland zdążył się tylko zdumieć, ile słów można wykrzyczeć w przeciągu kilku sekund.
Wszystko pogrążyło się w mroku i nastała chwilowa cisza, podczas której Dragon skupił się na zbieraniu z ziemi. Przerwał ją Strup, zarządzając natychmiastową ucieczkę drogą, która dzięki uprzejmości Baobaba stała teraz przed nimi otworem.
- Cloudy, idziesz przodem i świecisz ogniem, bo to się już do niczego nie nada. Willow, bierz Moonshine’a. Tam leży. TAM! Tu ja stoję – Roland zaczął ogarniać sytuację. – Idziemy powoli i ostrożnie, zrozumiano?
Ruszyli powoli i ostrożnie. Cloudy wypuszczał z ust, co kilka sekund małe płomyki, ale nie dawały one dużego światła, więc szli po omacku. Starania, żeby się nie zgubić i nie potknąć, pochłaniały ich tak bardzo, że nie mieli siły i ochoty by rozmawiać. Każdy z nich miał tych pieprzonych lochów już dość, i wszyscy zgadzali się, co do tego, że nawet najgorsza bitwa na powierzchni jest lepsza od zostania tutaj.
Po jakiś dwóch godzinach w końcu zobaczyli przed sobą upragnione światełko w tunelu.
- Nareszcie – mruknął Strup – nogi włażą mi do tyłka.
Wyszli przez Bramę na światło dzienne, które ich oślepiło, chociaż przez ciemne chmury nie było widać słońca. Gdy już się przyzwyczaili, rozejrzeli się dookoła. Przed nimi rozpościerał się przerażający widok. Coś, co składało się na urokliwą zabudowę Necroville, leżało teraz porozrzucane po ziemi. Całe miasto było praktycznie w ruinie, gdzieniegdzie zostały tylko samotne budynki czy same ściany. W niektórych miejscach tliły się pożary. Wszędzie natomiast walały się ciała mieszkańców, piratów, żywych trupów i żołnierzy. Roland i jego załoga tylko stali i rozglądali się, nie wierząc własnym oczom.
- Ej, tam, patrzcie. – Strup wskazał ręką na odległą stertę gruzów – Ktoś tam się ruszał.
- A niech się rusza, co nas to. Dobra, idziemy. W stronę portu – zadecydował Roland.
Ciężko było poznać, co jest ulicą, co chodnikiem, a co dawną podłogą domu, więc piraci po prostu szli przed siebie, starając się uważnie przyglądać zwłokom; któreś mogły należeć do ich dawnych kompanów.
- Wiecie w ogóle, kogo żeśmy uwolnili? – Zapytał się Slash, poprawiając ułożenie uwieszonego na nim cyklopa. Strup, widząc, że Uhu ledwo już stoi, podszedł z drugiej strony i zarzucił sobie jego prawą rękę na szyję.
- Myślałem, że praktyki zamykania ludzi w podmiejskich lochach, za magicznie zamkniętymi drzwiami, by umarli z głodu i knuli zemstę, wyszły już z mody. Widać nie. Pewnie to jakaś paskudna piratka, którą ukarano za jakieś niemożebnie straszne czyny – odparł Roland przechodząc nad zwłokami zmasakrowanego żołnierza. Starał się nie myśleć, że to, w co przed chwilą wdepnął, było trzewiami denata – Albo ktoś się jej chciał pozbyć, nie wiem. Baobab ją znał, może kiedyś się z nią przyjaźnił, a potem zdradził. Skoro wiedział, jak odpieczętować drzwi, to wniosek z tego taki, że to on je zapieczętował. Dlatego się chyba tak bał. Tak ja to widzę. Ino szkoda, że wybrał ją zamiast nas.
- Szczerze, to w życiu nie słyszałem o żadnej Zagładzie – powiedział Slash – Kij w zdrowe oko Baobaba, że nic nam nie powiedział.
- No i ciekawe, kto to – zastanowił się na głos Strup, śledząc wzrokiem idącego im na spotkanie osobnika – Sunie jak jakiś zombiak.
- No, ogólnie dużo tu tych zombiaków leży – odezwał się Cloudy.
Nieznajomy zbliżył się już na tyle, że mogli rozpoznać w nim niskiego rangą marynarza. Szedł z podniesioną bronią. Jego wygląd wyraźnie wskazywał na to, że faktycznie jest już martwy, ale w jego oczach paliła się iskierka świadomości.
- Cloudy, przytrzymasz go jak tylko go rozbroję – rozkazał Roland, po czym wyciągnął swój kordelas i podbiegł do trupa. Z pomocą macek udało mu się wygrać walkę. Ożywieniec szarpał się i wił, ale uścisk Cloudy’ego był mocny.
- Słyszysz mnie? Rozumiesz, co mówię? – Roland pochylił się nad więźniem. Ten skinął głową w odpowiedzi.
- Możesz mi odpowiedzieć na kilka pytań? Umiesz mówić? – Trup ponownie skinął głową.
- Nie podoba mi się, że chcesz go przepytywać – powiedział Slash, patrząc z niepokojem na zwłoki – Z czymś takim nigdy nic nie wiadomo. Jeszcze i nas pozamienia.
- Przecież go trzymam – odpowiedział Cloudy – Odsuń się, jeśli masz drżeć jak dziwka przy Saxie.
- Ja tam bym najpierw mu łeb odrąbał a potem pytania zadawał. I kołek w serce wbił, o!
- Cisza! – Rozkazał Roland – Trup, nie trup, jeśli gada to skorzystam. Hmmm... – Spojrzał na jeńca – czy ty jesteś z Błędnego Rycerza?
- Taak.
- Świetnie. Wyjaśnij w takim razie, co tu się stało.
- Wróciliśmy. Obiecaliśmy, że wrócimy. Po kapitan. – pojmany marynarz mówił szybko, jakby urywkami, bez żadnej intonacji – Powiesili nas, ale obiecaliśmy. Więc czekaliśmy. Na odpowiedni moment. I wróciliśmy.
- Ale po co niszczyć miasto?
- Nie tylko my opuściliśmy nasze groby. Ale tylko my mamy cel. To martwe miasto. Tak było bezpieczniej.
- A ci żołnierze odwalali w takim razie brudną robotę?
- Tak.
- Co takiego zrobiliście, że tak was ukarali?
Umarły już szykował się do odpowiedzi, ale nagle rozległ się inny, tak samo pozbawiony emocji głos:
- Tu jesteś, Derp.
Jego właścicielem okazał się wysoki, ubrany jak oficer pokładowy człowiek, który wyłonił się właśnie zza jednego z niezawalonych budynków. Obok niego pojawili się Zagłada z Baobabem, a za nimi stało około piętnastu uzbrojonych żeglarzy. Nie ulegało wątpliwości, że wszyscy oni należeli do tego samego rodzaju nieumarłych, co przesłuchiwany Derp.
- Nie puszczaj go! – Krzyknął Roland, widząc, jak Cloudy poluźnia uścisk, a uwięziony szykuje się do ucieczki.
- To wy! Jak wam się udało wydostać? – Zagłada poznała Rolanda po głosie.
- Eee… Cloudy wysadził ścianę – odpowiedział szybko Strup. Rzekomy detonator spojrzał na niego zdumiony, ale nie zaprzeczył.
- Nie wiedziałam, że też jest magiem. Ale nie potrzebujemy świadków. Zabić ich – Zagłada ruchem ręki nakazała swoim podwładnym otoczyć i zlikwidować grupkę piratów. Nagle jednak przyszedł jej do głowy inny pomysł, bo podniosła rękę zatrzymując atak – Albo nie. Jesteście przyjaciółmi Baobaba. Wam również dam kolejną szansę. Jeśli tylko zgodzicie się dołączyć do mojej załogi…
- Ale dołączyć w sensie… jak oni? – zapytał się Slash, wskazując głową na gotowych do ataku marynarzy.
- To nie będzie bolało – stwierdził Baobab monotonnym głosem.
- Chyba was popier****ło, umarlaki! – wrzasnął Dragon, unosząc swoją rusznicę. Skierował ją w stronę Zagłady i nacisnął spust. Demoniczna broń, nie znajdując tam duszy, postanowiła zabrać znajdujące się najbliżej jej życie. Wypaliła piratowi prosto w twarz. Wybuch rozerwał lufę i opryskał wszystko dookoła krwią oraz kawałkami mięsa i metalu. Załoga Orlicy jak jeden mąż poderwała się i dobyła broni, zupełnie jakby uderzenie ciała Dragona o ziemię było sygnałem do ataku. Rozpoczęła się walka. Willow cisnął ciałem Moonshine’a w nadbiegających wrogów, a potem sam ruszył w ślad za chirurgiem. Slash i Strup równocześnie puścili Uhu, który upadł z cichym jękiem, co zwróciło uwagę Baobaba. Slash skoczył do przodu, tnąc powietrze i ożywieńców swoją zmodyfikowaną ręką, bosman celował z kuszy. Cloudy zdążył skręcić Derpowi kark, nim przewrócił się, trafiony strzałem z pistoletu. Roland używając macek i kordelasu pojedynkował się z kilkoma żeglarzami. Zagłada stała tylko w miejscu i słuchała. Do szczęku metalu i świstu strzałów dołączył głęboki głos maga, krzyczącego wręcz inkantację nad ledwo żywym cyklopem. Gdy tylko Slash to zobaczył, momentalnie się odwrócił i rzucił się biegiem do swojego Bliźniaka, ignorując poprzednich oponentów. Nie mógł pozwolić, by Baobab zabrał duszę Uhu, zamieniając go w zombie. Niestety, poprzedni oponenci nie zignorowali jego. Jeden z nich wykorzystał błąd Slasha, wbił mu szablę w plecy i poderwał ją do góry, rozcinając chłopaka prawie że wzdłuż kręgosłupa. Znajdującemu się obok Rolandowi nasunęła się smutna refleksja o tym, jak to szybko i zwyczajnie można kogoś stracić. Bez żadnych fanfar, wyznań, pięknych i wzruszających scen śmierci. Tak jakby ich całe życie i długa przyjaźń nie miały żadnego znaczenia. Ukłucie bólu po zamordowaniu najmłodszego członka załogi umożliwiło jego przeciwnikom zyskanie przewagi. Wytrącona z ręki kapitana broń potoczyła się w gruzy, a on sam musiał odbiec do tyłu, by uniknąć ostrzy. W tym samym czasie Willow upadł, nie mogąc już ustać na nogach z powodu zmęczenia, wbitego w jego ciało miecza i ran po kulach. Szybko go dobili. Strup odpędzał teraz wrogów samą kuszą. Bełty mu się już skończyły. Widząc, że jest na placu boju praktycznie ostatni, bo Roland robiąc uniki oddalał się coraz bardziej, wyskoczył zza prowizorycznej osłony i krzyknął:
- Poddaję się!
Przykuło to na chwilę wzrok wszystkich walczących. Baobab, który kończył właśnie swój rytuał nad Uhu, nie zmieniając pozycji wyciągnął tylko jedną rękę w kierunku bosmana, posyłając tam część nekromantycznej mocy. Roland zrobił jedyną rzecz, którą w tej sytuacji mógł zrobić. Rzucił się do ucieczki, nie mogąc się pozbyć wrażenia, że poddanie się Strupa było przejawem nie tchórzostwa, a odwagi i gotowości do poświęcenia się, by ocalić kapitana. Nie oglądając się za siebie, biegł w stronę Bramy. Nie miał za bardzo żadnego planu, ale liczył na to, że uda mu się ukryć gdzieś w niezawalonej do końca części miasta. Słyszał za sobą pogoń, wokoło niego świstały kule i zaklęcia Baobaba. Na szczęście nic w niego nie trafiło. Był kilka kroków od Bramy, gdy czerwono-fioletowy promień przeleciał mu nad głową i uderzył w fasadę kamienicy, powodując, że naruszony już wcześniej budynek zaczął pękać i się kruszyć. Nie myśląc wiele, Roland rzucił się szczupakiem w wejście do lochów, lądując na podłodze w tym samym momencie, co pierwsze kawałki domów. W ostatniej chwili przeturlał się szybko w głąb tunelu, cudem unikając kamieni i cegieł.
Zawalenie się zaułku i Bramy nie zraziło jednak nieumarłych marynarzy. Gdy tylko opadł kurz, rzucili się od odgarniania gruzów. Ich rozkazem było zabicie Rolanda, więc muszą być pewni, że nie żyje. Baobab jednak, zamiast pomóc, zwrócił się ku nadchodzącej powoli Zagładzie.
- Zostaw go. Brama się zawaliła. Nawet, jeśli przeżył, tędy nie wyjdzie. A z drugiej strony są drzwi. Zamknięte. Wiesz, że są dobrze zamknięte. On tam zostanie na wieki.
Zagłada chwilę stała i rozważała słowa maga. W zamyśleniu stukała pożółkłym paznokciem o nóż, na którym wciąż była krew Moonshine’a. W końcu poleciła swojej załodze odejść od Bramy. Poszli w stronę portu, zabierając po drodze swoich poległych towarzyszy oraz Uhu i Strupa. Nastało już południe, gdy podnieśli kotwicę i Błędny Rycerz, wraz ze swoją załogą i prawowitą panią kapitan znów powrócił na bezkresny ocean.
Roland odczekał jakiś czas, po czym ruszył przed siebie. Wciąż był w szoku po stracie załogi, a podczas uskoku przed kamieniami obił sobie żebra. Jednak marsz uspokajał go i wkrótce przestał się trząść. Minął jedne i drugie otwarte drzwi, dziękując w duchu za to Baobabowi. Gdy wyszedł z lochów, miasto było zupełnie puste. Na wodzie kołysało się tylko kilka szalup żołnierzy. Nie chcąc już tu dłużej przebywać, wskoczył do jednej i samotnie odpłynął, zostawiając Necroville daleko za sobą.

Dalej prowadził życie pirata, jednak nigdy już nie spotkał ani Zagłady, ani Błędnego Rycerza, ani nikogo ze swojej starej załogi. Zmarł w wieku 82 lat, w swoim domu, w otoczeniu kochającej żony, czwórki dzieci, dziewięciu wnucząt i dwóch prawnucząt.
END OF THE STORY.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Brnęli tunelem już od ponad godziny nadal nie widząc jego końca. Zmęczenie coraz bardziej dawało się we znaki. Szczególnie Strup wydawał się wyzuty z sił. Pozostali członkowie załogi próbowali zabić zmęczenie potrawką z chrząszcza.
-Uhu, pamiętasz jakeśmy w więzieniu „zajadali się tą paciają – zagaił Slash, aby przerwać ciszę, która zapanowała od czasu wejścia do tunelu – zdawało mi się ze wtedy smakowała inaczej.
- Ta, bo wtedy tamtejszy kwatermistrz spuszczał się do zupy, aby ją trochę „przyprawić” – zarechotał Uhu
- Sam żeś szczał do garów jak kasy na dziwki nie miałeś – odszczekał Slash i znowu zamilkł.
Nie było dnia, w którym bliźniacy oszczędziliby sobie wzajemnych obelg. Rolandowi i reszcie kompani zdawało się, że w ten właśnie sposób okazują sobie braterską miłość. Zawsze, gdy dochodziło do walki obaj walczyli ramię w ramię starając się wzajemnie chronić.
- Możecie przestać zadręczać nas waszymi frapującymi historiami z dzieciństwa, usiłuję się skupić – próbował Roland ugasić konflikt, bo z reguły gdy bliźniaki zaczynały się kłócić trwało dobre pół dnia.
- Skupić to się można w…- próbował rozweselić towarzystwo Willow
- Klopie – skwitował Baobab i cała załoga ryknęła gromkim śmiechem.
Jednakże Rolandowi nie było w tym dniu do śmiechu. Nie dość, że był piątek to jeszcze szli w ciemnym tunelu mając tylko jedną pochodnię. Kapitana martwiły dwie sprawy. Pierwszą był statek „Błędny Rycerz” , o którym był pewien, że już gdzieś go spotkał tylko nie potrafił sobie przypomnieć gdzie. Jedno wiedział na pewno statki widmo niszczące całe miasta nie zwiastują nic dobrego. Drugą sprawą, która poniekąd dotyczyła jego samego był tunel, w którym się znajdował. Zbyt dobrze pamiętał opowieści starego księdza, o tym co znajduje się w lochach miasta Necroville. Kapitan Roland rzadko kiedy dawał wiary takim opowieścią, ale tym razem ekonomiczniej było po prostu wierzyć i mieć się na baczności.
- Czy coś Cię gryzie? – wyrwał z zadumy kapitana, Dragon.
- Oprócz tych pieprzonych robali?- wskazał palcem na swoje buty- nie poza tym wszystko jest na swoim miejscu.
Nim Dragon zdążył zadać następne pytanie z końca tunelu dobiegł ich ochrypły i lodowaty głos: Kto śmie wkraczać do mego domu? Zdanie które pojawiło się w zupełnej pustce spowodował, że wszyscy piraci stanęli jak wryci. Pierwszy odezwał się Strup jak do tej pory idący w milczeniu.
- Zdaje mi się, że wdepnęliśmy w niezłe gówno.
- Całkowicie się z Tobą zgadzam – podchwycił Uhu – nawet śmierdzi tak jakbyśmy stali tym gównie.
Ciszę, która zapadła później przerywana była tylko krótkimi poleceniami kapitana : Willow pochodnia…Slash cutlas w górę…Moonshine toporek.
Z oddali znów dało się słyszeć głos rozchodzący się po ścianach tunelu: Daj mi swój topór, a pokaże Ci co masz w środku - to zdanie sprowadziło lekarza na ziemie z wielkim hukiem.
- Kuurna Roland zrób, że coś – wystękał Moonshine
- Ujawnij się, kimkolwiek jesteś – rozkazał Roland próbując zachować odwagę, która już dawno opuściła jego kamratów.
Boje się, że Twoi grosza warci kompani nie utrzymają zwieraczy gdy mnie zobaczą. Jestem kim jestem – rozchodziło się echo w głębi tunelu. – Jestem Twoim początkiem oraz końcem. Jestem Margaret , którą dziś spałeś oraz księdzem, który opowiadał Ci historię o mnie. Jestem Zwiastunem – głos był mocny i porywisty niczym tajfun, zerwał czapki z głów załogi i zmusił ich, aby padli przed nim na kolana.
- Czy ktoś do jasnej cholery jest mi w stanie powiedzieć co się tutaj dzieje! – wrzeszczał Slash próbując przekrzyczeć szalejący wiatr. – Co za Zwiastun!?
Ach – odezwał się teraz już nieco spokojniej cień – sprowadziłeś ze sobą młodego panicza, to miło, że się nim opiekujesz Rolandzie.
- Czego od nas chcesz! – wystąpił naprzód Uhu kryjąc swego bliźniaka – nie dość, że siedzimy w ciasnym tunelu o suchym pysku, to jeszcze bawisz się w chowanego, popieprzyło Ci się chyba już do reszty we łbie.
W tym czasie Rolandowi po głowie biegały różne myśli . Próbował się skupić, ale w tych warunkach to wydawało się raczej niemożliwe. Myśli krążyły wokół „Błędnego Rycerza” statku, którego widział w porcie. Sądził, że ten cały Zwiastun musi mieć coś z nim wspólnego. Cholerny pech – pomyślał Roland – że też to musiał być dzisiaj piątek.
- Zwiastun to o „Błędnego Rycerza” Ci chodzi. To dlatego jakaś siła wepchnęła nas do tego tunelu, zgadłem?
- No brawo, nareszcie zaczynasz mówić z sensem. Ten statek was ściga. Przypłynął za wami do Necroville, ale udało wam się zbiec tracąc przy tym Orlicę – wygląd twarzy piratów sugerował, że byli zupełnie zaskoczeni tym, że Zwiastun wiedział o ich statku. – widziałeś ten statek jakiś czas temu, ale postanowiłeś go zostawić ponieważ miałeś inne plany. Wtedy wydawał się niegroźny, a co powiesz o nim teraz?
- Skąd to wszystko wiesz i co to w ogóle jest za statek – gorączkował się Moonshine – daj mi jego kapitana, a wypruje mu flaki korbą!
Kamraci Rolanda pływali na Orlicy od zawsze . Statek stał się ich domem nie licząc burdelu, a teraz go stracili. Każdy w takich warunkach tracił by głowę.
- Kapitan nazywa się Edward Blake – przemówił Zwiastun – jeśli mi zaufacie pomogę wam odzyskać statek, a także dostaniecie okazję pozbycia się kapitana. Mogę wam pomóc, ale nie za darmo.
- Dlaczego mamy Ci zaufać- przemówił już od dłuższego czasu jakby nieobecny kapitan. – Czego chcesz w zamian?
Dalszej części rozmowy żaden z piratów nie pamiętał za wyjątkiem Rolanda. Kapitan dobrze zapamiętał słowa Zwiastuna: Cofnę was w czasie o 2 miesiące do miejsca ,w którym zobaczyliście statek. Liczę na to, że tym razem nie popełnisz błędu. W zamian za to chcę busolę z tamtego okrętu.
Pirat nie pamiętał, czy przystał na propozycję Zwiastuna, czy ją odrzucił. Jedno było pewne ocknął się za sterem Orlicy.
- Kapitanie – okrzyk bosmana zerwał kapitana ze snu. – kapitanie okręt o nieznanej banderze na bakburcie. Jakie są Twoje rozkazy kapitanie?
- Nie wiem, czy to co widziałem to sen, czy to się wydarzyło naprawdę. ale jednego jestem pewien. Panie Strup 2 rumby w lewo a chyżo! Mam dzisiaj ochotę kogoś powiesić.
Chwilę później na pokładzie zrobił się wielki zamęt. Bosman Strup próbował dyrygować załogą. Działa na pozycję, ładować kartacze! Macie tylko jedną szansę później wchodzimy na pokład. Dragon zbierz mi załogę abordażową, ale ruchy jakby Cię sam czart batem poganiał.. Bandera na maszt wy pomioty szatańskie! Mamy robotę. – wreszcie można było zobaczyć, że załoga odżyła. Od kilku tygodni płynęli bo bezkresnym oceanie nie mając nic do roboty.
W tym czasie kiedy bosman ogarniał swoich ludzi statek wykonał błyskawiczny zwrot w stronę „Błędnego Rycerza” i ciał fale na spotkanie z nieznanym. Wiatr tego dnia był po ich stronie. Wiał od rufy pomagając nabrać zawrotnej prędkości 12węzłów.
- Baobab – przywołał maga Roland – kiedy będą w zasięgu strzału podpal im żagle, ułatwimy sobie zadanie.
- Z przyjemnością kapitanie przypiekę boczków tym skurwysynom.
Kiedy okręty stanęły burta w burtę cała załoga Orlicy znalazła się na pokładzie mocno już uszkodzonego „Błędnego Rycerza”. Krew lała się strumieniami, a latające flaki przysłoniły czyste niebo. W ruch poszły kusze, cutlas, rapiery oraz pioruny. Walka była krótka, ale nawet to nie uchroniło od śmierci kompanów Rolanda. Wśród poległych znaleźli się Sax, Julia, Vortex oraz Ogopogo. Mimo wszystko w swoim dzienniku Roland zanotował, że był to dobry dzień, nawet jak na piątek „Bitwa wygrana, straciłem kilku dobrych ludzi, złupiliśmy statek i zostawiliśmy go na środku morza z kapitanem wiszącym na rei, może piątek nie jest jednak złym dniem.”
Następny wpis sugeruje, że Orlica wyruszyła do Necrovill uregulować pewne sprawy. W dzienniku Rolanda czytamy:
„Nie zamierzałem kusić losu odłożyłem busolę przy wejściu do tunelu. Nie chodzi tutaj o to, czy wierzę w tą historię ze Zwiastunem, czy nie, lecz o to, czy mogę sobie pozwolić na to, by w nią nie wierzyć.”
Tu kończy się ta opowieść gdyż pozostałe strony dziennika zostały wyrwane lub autor nie jest w stanie ich odczytać.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

I tak wszyscy zniknęli w ciemności. Idąc przed siebie, trzęśli się niemiłosiernie. Nagle rozległ się głośny trzask i donośny szelest.
- Co to było? – zapytał Dragon.
- Nie wiem. – odpowiedział Roland. Wszyscy stali w miejscu, wsłuchując się w śmiertelną ciszę, modląc się, by żadne straszliwe potwory ich nie dorwały. Te modlitwy były na marne… Po chwili trzaski, i szelesty były coraz głośniejsze, a naszym bohaterom nie pozostało nic innego jak uciekać. W końcu znaleźli jakieś drzwi. Nad nimi był napis „Magazyn”. Nie zwracając już na nic uwagi ukryli się tam, a drzwi zabarykadowali.
W środku magazynu było pełno różnych beczek, pudeł i tym podobne. Na półkach walało się od starych rupieci. Między innymi były różne książki, parę mioteł i (co było dla piratów naprawdę wielkim skarbem) setki butelek rumu.
- I tak zginąć to ja rozumiem! – powiedział Strup. – Przynajmniej będę mocno upity rumem.
- Patrzcie, jest jakaś kartka. – powiedział Willow.
- Daj mi ją! – rozkazał Roland.
- Proszę bardzo. I tak nie umiem czytać. – rzekł Willow, i podał kapitanowi kartkę. Nagle rozległo się głośne walenie w drzwi, i wołanie o pomoc. Potem głos ten zaczął się dławić, najpewniej własną krwią. I wszystko ucichło na bardzo, bardzo długo.
- Lepiej zabiorę się za picie… - bąknął Strup. Trząsł się jak osika.

- Roland! Czytaj co jest tam napisane, zanim zginiemy! – krzyknął Dragon.
- Hmmm… Więc... – zaczął czytać Roland -

„Testament Petera Parkinsona”
„Minęło już dużo czasu odkąd się tu znalazłem. Załja… ekhem… zjadłem już połowę moich zapasów i wypiłem z tuzin butelek rumu. Nie pociągnę już długo. Gdzieś za szafkami sma… emmm… znalazłem linę. Jest też krzesło, i belka podtrzymująca sufit. Wystarczy, że tylko zrobię dobry węzeł i już nie żyję. Jesce… eh… jeżeli ktoś to przeczyta, jestem za szafkami z książkami.

Peter Parkinson

P.S. Pochowajcie mnie przy kościele.”

- Jest tam jakaś data? – zapytał Uhu.
- Jest. – odpowiedział Roland – Napisał to 5 lat temu.
- Kurwa! Tu cały czas jest ten truposz! – przestraszył się Dragon.
- Ćśśśśś!!! Nie tak głośno imbecylu! – upomniał go przywódca.
- Pochodnia gaśnie. – przerwał rozmowę Strup, jeszcze nie upity. – Po za tym… Niedobry tren rum.
- Skoro niedobry to polej nim pochodnię, a będzie się dłużej paliła. To przecież alkohol. – pouczył Strupa Roland. – No dobrze! Koniec postoju! Idziemy dalej! Chyba, że chcecie tutaj zgnić na dobre!

I tak cała drużyna wyruszyła z powrotem w nieznane, nie wiedząc, co ich jeszcze czeka…


Wiem, że krótkie, ale jak na początku zostało powiedziane: Liczy się jakość, nie ilość :P

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Roland wraz z towarzyszami szybkim krokiem przesuwał się w głąb mrocznego korytarza. Delikatne światło płynące z pochodni oświetlało kamienne ściany tunelu, które pokryte kroplami ściekającej z sufitu wody błyszczały niczym drogocenne kryształy. Piraci szli przed siebie mijając kolejne, spowite ciemnością, wejścia pojawiające się po obu stronach drogi.

- Kapitanie podążamy na przód już od dłuższego czasu, może powinniśmy sprawdzić, któreś z tych przejść po lewej lub prawej stronie? – zapytał cichym głosem Dragon

- Ten korytarz musi się wreszcie skończyć – warknął Roland – Musi prowadzić do czegoś konkretnego. Po co ktoś miałby zadawać sobie tak cholernie dużo trudu, aby wykuć w pieprzonej skale wiodącą do nikąd drogę. Ale jeśli tak bardzo chcesz możemy się rozdzielić. Zabierz ze sobą Bliźniaków oraz Willowa i zbadajcie co kryje się za najbliższym zakrętem.

-Tak jest kapitanie. Zobaczymy czy coś tam jest, ale jeśli nie znajdziemy nic interesującego to po tysiącu kroków zawrócimy i dogonimy was.

- Dobra niech tak będzie, uważajcie na siebie. – odparł Roland

Grupa pod przewodnictwem niosącego pochodnię Dragona wkroczyła w korytarz, który niebawem pojawił się w prawej ścianie. Piraci wymienili ostatnie spojrzenia i ruszyli w drogę. Natomiast Roland wraz z pozostałymi członkami swojej załogi konsekwentnie podążał wcześniej obraną trasą. Nagle, po kilkuset krokach, mijając kolejne tajemnicze przejście zauważyli delikatne światło, które z każdą chwilą stawało się coraz mocniejsze.

- Kryć się, pod ścianę – wyszeptał Roland

- Zgaście mi ta pochodnie i to już – dodał

Przyczajony Roland, ostrożnie zerkał w stronę tajemniczego światła. Po chwili jego oczom ukazały się cienie, a następnie sylwetka mężczyzny. Był to łysy, ohydny zbir, którego twarz rozpoznał by nawet po wypiciu beczki rumu.

- Dragon, do cholery, co się tak skradasz – huknął Roland

- Kapitanie, choć tu szybko zobaczyć co mamy – odpowiedział Dragon

Roland wraz z pozostała czwórką natychmiast wyruszył w stronę reszty towarzyszy. Przejście nie miało więcej niż pięćdziesiąt kroków długości i po chwili załoga była już w komplecie.

- Możesz mi powiedzieć co takiego wyjątkowego mam tu znaleźć – powiedział ze złością na twarzy Roland, który przez dłuższą chwilę rozglądał się we wszystkich kierunkach.

- Nie chodzi o to co znaleźć, ale co zauważył Willow – odparł Dragon

- Kapitanie. Już tłumacze – wtrącił Willow – Otóż gdy się rozdzieliliśmy, droga którą szliśmy po chwili też się rozdzielała. W którąkolwiek stronę nie poszliśmy, po kilkuset krokach mieliśmy kolejne rozwidlenie. Jedynie idąc na wprost dotarliśmy do litej skały, w której nie było więcej wejść. Z moich obliczeń wynika, że za nim do niej dotarliśmy przeszliśmy cztery takie skrzyżowania, a więc mamy do czynienia z co najmniej pięcioma długimi tunelami, które co chwilę przecinają mniejsze, łączące je drogi.

- Chcesz mi powiedzieć, że jakiś idiota kazał wykuć w skałach pod Necroville pajęczynę? – zapytał Roland
- Myślę, ze jest to bardziej coś na kształt szachownicy – odparł Willow

- Pola śmierci. Zagłada – wyszeptał Baobab

- Skończ wreszcie pieprzyć o tej zagładzie. Nasłuchałeś się jakiś starych bzdur i teraz panikujesz. Może zaraz mi powiesz, że to stąd biorą się te wszystkie trupy, albo że porywają tu ludzi i wykorzystują ich jako sługi. – wykrzyczał ze złością Roland

Baobab tylko zacisnął usta i z niepokojem w oczach usunął się na bok

- Ciszej. Słyszycie? – odezwał się Strup, który od czasu wejścia do podziemi nie wypowiedział nawet słowa – Kapitanie. Wydaj mi się, jakby przed nami..

- Płynęła woda – dokończył Roland, który natychmiast podążył w kierunku, z którego dochodził dźwięk.

Piraci natychmiast podążyli za kapitanem i wkrótce dotarli do końca korytarza. Po drodze sprawdzili jeszcze tylko, czy teza Willowa się potwierdza i skręcając w lewo dojdą do tunelu, którym szli na samym początku, a także czy idąc dalej znajdą jeszcze więcej podobnych dróg. Ostatecznie okazało się, że podziemia liczyły siedem równoległych dużych , długich tuneli, które regularnie przecinały mniejsze przejścia.

- Musi tu być jakieś przejście, miejcie oczy szeroko otwarte – rozkazał Roland – jeśli dotrzemy do tej wody prawdopodobnie będziemy mogli spokojnie podążyć w górę jej nurtu i wydostaniemy się na zewnątrz w bezpieczny miejscu.

- Kapitanie tu jest coś co wygląda na dźwignie – zawołał po chwili Dragon

- Brawo, Ty stary łachudro, a teraz spróbujmy ją przełączyć i spadamy z tego labiryntu – rzekł Roland
Dragon pociągnął za wystający ze ściany drewniany element. Za ściana coś zazgrzytało, rozległ się delikatny pisk i z potężnym łomotem, który rozniósł się echem po całych podziemiach oczom piratów ukazało się wejście do wykutego w skale kanału, którym płynęła woda. Jako pierwszy do pomieszczenia wkroczył Roland, rozejrzał się dokładnie i zawołał resztę swojej załogi.

- Widzicie, woda płynie z przeciwnego kierunku niż przyszliśmy, czyli z głębi wyspy. Te ściany wyglądają identycznie jak te, które towarzyszył nam do tej pory. Myślę, że jeśli pójdziemy w tamtą stronę pewnie niebawem znajdziemy wyjście, które według mnie będzie gdzieś w okolicach wzgórza za Necrovill. To stamtąd wypływa rzeka, która biegnie przez miasto, więc pewnie i ten strumień musi mieć tam swój początek. Tam będziemy bezpieczni i pomyślimy co dalej z naszymi nieproszonymi gośćmi.

Piraci szybkim krokiem podążyli za Rolandem. Tym razem tunel był prostym wysokim na cztery beczki rumu przejściem, którego środkiem cały czas płynęła woda. Tylko Baobab zdawał się nie wykazywać entuzjazmu, z którym kroczyli jego współtowarzysze i wyraźnie pozostawał w tyle.

- Baobab rusz się, niedługo będziemy na powierzchni. Nie ma się czego bać - krzyknął w jego stronę Cloudy
Czarnoskóry olbrzym zignorował apel kamrata i nadal wolnym krokiem podążał za reszta grupy.

- Kapitanie. Ciekawi mnie tylko czego mogli chcieć ci żołnierze z „Błędnego Rycerza”. Przecież w tym mieście nic nie ma. Ani dobrych dziwek, ani złota, nawet alkohol jest gorszy niż w innych portach - powiedział z zaciekawieniem Stup

- Może chcieli sprawdzić swoja siłę ognia, bo szykują się do ataku na inny port – odparł Slash

- Albo chcieli wykurzyć wszystkich z powierzchni, żeby zrobić tam swój obóz - zaproponował Willow

- O cholera! Zamknijcie się! Kto powiedział, ze szukali czegoś na powierzchni! – wyszeptał z nutą przerażenia w głosie Roland

Piraci podeszli w milczeniu do swojego kapitana, który zatrzymał się kilka kroków przed nimi i zgodnie ze znakami, które im pokazywał przykucnęli. Tuż przed nimi droga zakręcała w prawo i po chwili łączyła się z ogromny pomieszczeniem, pełnym różnych skrzyń, beczek i sprzętu górniczego. Na podziemnej rzece, która przebiegała przez środek jaskini, a następnie znikała w jej głębi, stała przycumowana szalupa, a na brzegu stał żołnierz ubrany w identyczny strój jak załoga „Błędnego Rycerza”.

- Wygląda na to, że nasi przybysze czegoś szukają w tych podziemiach. Chcieli wypłoszyć działami mieszkańców, aby spokojnie móc wejść do tych tuneli i je splądrować. – wyszeptał Roland - Czyżby jednak Necroville kryło jakaś tajemnicę? – dodał z niepokojem.

- W tej dziurze można co najwyżej zarobić kulkę w łeb, gdyby były tu jakieś skarby dawno położylibyśmy na nie nasze łapy – wtrącił Dragon

- Chodźcie, zobaczymy co kryje się w tej jaskini. Slash i Uhu zajmijcie się tym strażnikiem – tylko po cichu i spotkamy się przy tamtej małej łodzi. – nakazał Roland

Bliźniacy bezbłędnie wywiązali się z powierzonego zadania, ukryli ciało w wodzie i po chwili całą dziewiątka przemknęła w głąb pomieszczenia, które wyglądem przypominało magazyn lub ładownie towarów. Na jego końcu znajdował się mały wodospad, który doprowadzał wodę do kanału, a obok niego znajdował się kolejny, tym razem ogromny otwór w skale. Z końca tunelu dobiegało jasne światło i słychać było ciche niewyraźne rozmowy.

- No to do roboty, idziemy złożyć wizytę tym nieproszonym gościom, tylko po cichu i bez niepotrzebnych ruchów – rozkazał Roland

Piraci, jeden za drugim, wolnymi krokami podążali tunelem. Przejście stawało się coraz szersze i wyższe, aż w końcu wpadało do wielkiej, oświetlonej blaskiem pochodni groty. Natychmiast schowali się za leżącymi tuż przy wejściu blokami skalnym i ze zdumieniem przyglądali się temu co zobaczyli.

- Wygląda mi to na coś w stylu podziemnego miasta. Widzicie, tam na wprost i po lewej są wejścia podobne do tego którym przyszliśmy, kto wie może nimi też płynie woda dla szalup, a dalej łączą się z innymi Bramami w Necroville. Ta jaskinia jest chyba z dwadzieścia razy większa niż nasz statek. A tam po prawej stronie na kilku poziomach są jakieś małe jaskinie, jakby wykopaliska. – powiedział Roland

- Kapitanie spójrz. To są chyba domy. Wyglądają identycznie ja te, które widzieliśmy w starej części Necroville. Takie małe ceglane prostokąty z jednym oknem i drzwiami, a na górze mają słomę – zauważył Dragon i wskazał palcem na położoną w oddali grupę konstrukcji.

- Masz Rację – potwierdził Kapitan – A tamten większy budynek to być może coś w stylu ratusza, albo centrum miasta, a przed nim jest plac, pewnie może służyć jako targowisko – dodał Roland

- Tylko po co maiłby Ktoś budować coś takiego? Po co to komu? Nie ma tu słońca, nie ma jedzenia, wszystko i tak trzeba przynosić z zewnątrz – odparł Strup

- A może to kryjówka, na wypadek wrogiego ataku, albo jakiegoś niebezpieczeństwa. Tylko w takim razie czego szukają tu Ci z „Błędnego Rycerza”? – zapytał Dragon

- Widzicie tamten gość na placu trzyma coś w rękach co wygląda jak mapa. Baobab, a może ty nam powiesz co tu jest grane, tylko bez bajek o zagładzie – mruknął nadal nie mogący wyjść z zaskoczenia po tym co zobaczył, Roland

-Słyszałem pewną historię. O zagładzie. O trzech polach śmierci prowadzących do jej wnętrza – wyszeptał nieśmiało Murzyn

- Baobab ostrzegałem Cię – powiedział z nienawiścią w oczach Roland

- Kapitan nie rozumie. To zagłada. To miejsce to zagłada. To jest przeklęte miejsce. Wiele istnień oddało tu swoje życie. Oni kopali pola śmierci. Ja słyszałem, że w Necroville szukano tajemnej magii, złej magii – wyszeptał z przerażeniem Baobab

- Chcesz mi powiedzieć, że kiedyś w Necroville mieszkali magowie i tu wybudowali sobie kryjówkę, żeby ją ćwiczyć? Po cholere?

- Dokładnie tak panie kapitanie, a teraz ręce do góry i bez żadnych sztuczek, proszę wychodzić pojedynczo i zejść na plac. Jesteście otoczeni przez moich żołnierzy, więc jeśli zależy wam na życiu radzę mnie słuchać – powiedział ubrany w złoty napierśnik i szpiczasty hełm człowiek, którego jeszcze przed chwila widzieli na dole z mapą w rękach.

- Do cholery Baobab nie mogłeś od razu mi powiedzieć? – krzyknął ze złością Roland

- Ja… chcia…. – Baobab próbował wydusić z siebie zdanie, ale uderzony w brzuch przez jednego ze strażników stracił równowagę i runął na ziemię.

- Zamknijcie się, bo każę was wszystkich rozstrzelać - wrzasnął tajemniczy dowódca
Gdy pilnowani przez blisko dwudziestu żołnierzy piraci znaleźli się wreszcie na palcu zostali związani sznurem i zakneblowano im usta.

- Zostawcie mi tu tylko tego czarnego dziwaka i tego, do którego zwracają się kapitanie, mogą mi się przydać – rozkazał dowódca – resztę zamknijcie w tych chatach i pilnujcie żeby nie uciekli. - dodał

- A więc, jestem kapitan Tiver, dowódca floty Inkwizytora Arlena IV, władcy Fashingi. Pewnie takim nędznikom jak wy te nazwy nic nie mówią, ale to nieistotne. Przybyłem tu z pewna misją, a wy pomożecie mi ją wykonać – rzekł Tiver

- Dlaczego mamy ci pomagać – odparł ze złością Roland

- Gdyż nie macie innego wyjścia. Wasza sytuacja jest.. jakby to powiedzieć.. niekorzystna. Jeśli dacie mi to po co przybyłem zostawię was tu, wrócę na mój statek i zapewne nigdy się już nie spotkamy. Ale jeśli będziecie stawiać opór, wtedy twoje życie znacznie się skróci i przyniesie całkiem sporo niespodziewanych cierpień – odpowiedział z uśmiechem na ustach Tiver

- Czego od nas chcesz? – mruknął z niezadowoleniem Roland

- Tiver natychmiast odparł - Chciałbym aby was tu nie było, żebyście uciekli jak reszta mieszkańców tego ohydnego portu, jeśli można taki słowem określić to coś. Ale pech chciał, że zachciało się wam zwiedzać tunele. Tunele, które jak wspominał twój czarnoskóry przyjaciel kryją pewna niewygodną i ciekawą tajemnicę. Otóż wiele lat temu grupa wybitnych magów przybyła do Necroville. Były to lata, gdy miasto było znaczącym punktem na mapie świata. Jak się wkrótce okazało owi magowie prowadzili pewne eksperymenty, które nie podobały się mieszkańcom. Dlatego też ludność miasta postanowiła wypędzić czarnoksiężników. Magowie oczywiście opuścili miasto. A raczej opuścili jego powierzchnię i zaszyli się w kanałach. Wkrótce ich badania przyniosły rezultaty, osiągnęli swój cel..

- Jaki cel – wtrącił Roland

- Opanowali pewna sztukę pozwalającą panować nad ludźmi, nie tylko za ich życia ale i po śmierci. Rzucając proste zaklęcie zmuszali ludzi do pracy. Pracy nad tym co widzisz. Przez lata ściągali tu osoby, które chciały ich wygnania, rzucając na nich czar zmuszali do morderczej pracy przy budowie tych tuneli. Budowie miasta, mającego służyć jako baza, a może coś na kształt uczelni nowej dziedziny magii – odparł Tiver

- Pola śmierci i Zagłada – stąd te nazwy, ludzie ginęli to bez śladu – rzekł Roland spoglądając na Baobaba
Murzyn pokiwał głową i rzekł – ludzie mówili, że pod ziemią jest zagłada, że ludzie nie wracają, że trzeba dawać ofiary, aby nie ginęli kolejni mieszkańcy miasta, ale myślałem że to tylko straszna historia, a potem gdy znaki się sprawdzały Kapitan mnie nie słuchał.

- Och jakie to wzruszające, kapitan nie słuchał swojego czarnoskórego przyjaciela, a trzeba było słuchać i nie wtykać nosa w nieswoje sprawy – wycedził z nutą ironii w głosie dowódca – A teraz moi drodzy pomożecie mi zdobyć te dokumenty, które zawierają zaklęcia i wskazówki jak ich używać. Mój Pan chce dostać te zwoje i ma wobec nich pewne plany. Jest tylko jeden problem. Księgi zawierające to czego szukam są zamknięte w jednym z trzech schowków wewnątrz ratusza. Jak się zapewne domyślacie, dwa z nich zawierają pułapki, których uruchomienie może być.. no cóż.. powiedzmy tragiczne. A teraz do roboty, oto mapa zawierająca wskazówki, jak otworzyć właściwą skrytkę.

Roland i Baobab zabrali papier od Tivera i po zapoznaniu się z jego treścią zaczęli przyglądać się każdemu z trzech schowków usytuowanych w podstawie figury stojącej w holu ratusza. Roland odczytał inskrypcje na pomniku i po chwili zastanowienia pewnym ruchem ręki przekręcił pomnik w prawą stronę. Rozległ się trzask i w tym samym momencie pod nogami kapitana otwarła się zapadnia. Roland nie zdążył nawet krzyknąć i pochłonęła go ciemność.

- No to zostaliśmy sami mój Czarnoskóry przyjacielu, obyś i ty się nie pomylił i nie musiał podzielić marnego losu twojego kapitana – powiedział z szyderczym uśmiechem na ustach Tiver

Tiver podszedł w stronę Baobaba. Spojrzał na przerażona twarz Murzyna i poczuł przenikający ból, spuścił wzrok w kierunku swojego brzucha i zobaczył ociekające krwią ostrze wystające z ciała.

- Co.. Jak.. Ty.. – wybełkotał Tiver

- A myślałeś, że kto – odparł z uśmiechem Roland

- Przecież wybrałeś zły schowek i spadłeś – powiedział z trudem dowódca

- Wręcz przeciwnie właśnie otworzyłem zejście do biblioteki, a ty nawet nie raczyłeś sprawdzić co kryło się pod zapadnią, co więcej nawet nie sprawdziłeś czy nie ukryłem dodatkowej broni, oprócz tej, którą miałem przypiętą do pasa. Udałem, że spadam w przepaść, a tak naprawdę zeskoczyłem ze schodów i tylko czekałem, aż podejdziesz bliżej. Chyba nie spełnisz rozkazu swojego Pana – powiedział Roland i szybkim ruchem wyciągnął sztylet z ciała Tivera i podciął mu gardło.

Baobab tylko uśmiechnął się i razem z kapitanem rzucili się na biegnących z daleka trzech strażników. Nagle Roland zamiast zaatakować przeciwników wykonał unik, a potężny ognisty podmuch magii wysłany przez Baobaba powalił ich na ziemię. Kapitan pobiegł w stronę domku, w którym więziono resztę załogi, bez problemu poradził sobie z zdezorientowanym strażnikiem, wyłamał drzwi, rozwiązał Dragona i dał mu sztylet, aby ten uwolnił resztę załogi. Widząc uzbrojonych po zęby piratów, żołnierze Inkwizytora Arlena IV czym prędzej rozpoczęli ucieczkę w stronę wyjścia na powierzchnię.

- Niech uciekają. Myślę, że mamy dość wrażeń na dziś, wynośmy się stąd i poszukajmy Saxa Julia, Ogopogo i Vortexa – krzyknął Roland

Piraci zgodnie pokiwali głowami.

- Kapitanie, a skąd wiedziałeś jak otworzyć to przejście na dół? – zapytał z zaciekawieniem Baobab

- Tylko na inskrypcji schowka po prawej stronie był znak, który zauważyłem ukryty na mapie Tivera. Gdy spojrzało się na mapę w stronę światła w jej tle był identyczny symbol jak ten pod figurą. Dlatego to musiało być prawidłowe rozwiązanie. – odparł Roland

- Ten Tiver opowiadał coś o jakiejś magii. Kapitanie, czy znalazłeś coś? – zapytał Strup

- Tak. Wszystko jest ukryte w bibliotece. Zwoje, księgi, stoły alchemiczne, tam jest całe laboratorium. Ale nie wiem do czego to może służyć – odpowiedział oschle Roland – Myślę jednak, że pora się stad wynosić, ale wcześniej podpalmy ratusz i dopilnujmy, żeby nikt, nigdy nie dostał w swoje łapy dokumentów, które są tam ukryte. Lepiej, żeby nie dostały się w niepowołane ręce – rozkazał

Bliźniacy natychmiast rozpalili pochodnie i podkładali ogień w kolejnych pomieszczeniach ratusza, po chwili cały budynek stanął w płomieniach, a piraci wolnym krokiem oddalali się w stronę drogi, którą trafili do podziemi.

Roland szedł ostatni. Jeszcze raz rozejrzał się po jaskini. Upewnił się, że zwoje są dokładnie schowane w kieszeni i ruszył za swoją załogą.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Gdy brocząc po kostki w gównie doszli do pierwszej zamkniętej kraty, Uhu zapytał:
- Kapitan?
- Hę? - od niechcenia mruknął Roland, majstrując przy zamku.
- Gdzie my mamy zamiar tym dojść?
- Szukamy jakiegoś dalekiego wyjścia na powierzchnię, gamoniu! - warknął Dragon, którego legendarna rusznica właśnie upadła kolbą w ściek. - Jak dostaniemy się na powierzchnię, znajdziemy sposób, żeby się z tej dziury wyrwać. Taki mamy, psiamać, plan!
Roland właśnie skończył rozkręcać mechanizm i kopniakiem otworzył przejście. Powiódł wzrokiem na Dragona. Jego spojrzenie bynajmniej nie wróżyło zamiaru prawienia komplementu, czego pirat i tak nigdy nie robił.
- Tępa knago, na mózgi się z ostrygą zamieniłeś? Żadnego pierniczonego planu nie ma. Wykonaliśmy zwykły Szczurzy Manewr. Po prostu wpełzliśmy do najciemniejszej, najciaśniejsze i najbardziej śmierdzącej dziury, ratując skórę. Jak na ludzi naszego pokroju przystało. Bogowie jeno wiedzą, gdzie ten tunel prowadzi... Albo Błędny Rycerz.
- Co? - zapytał Strup.
- Gówno. Maszerujemy.
- Ja nie wierzę w bogów. - wymamrotał Slash.
- A powinieneś. - zarechotał upiornie chirurg-kanibal.

Czy to za sprawą pechowego piątku, czy boskiej kary, był to najbardziej beznadziejny Szczurzy Manewr w historii załogi Orlicy. Piraci, bardziej niż przeciętni ludzie odporni na smród, bród i niewygodę, zaczęli narzekać niebezpiecznie szybko. Korytarz często się rozgałęział, a z każdym kolejnym rozstajem rosła wśród kompanii niepewność, dodatkowo potęgowana pokaleczonymi stopami czy fekaliami w butach. Nikt nie miał pojęcia gdzie iść. Ba, nikt nawet nie miał przeczucia. Te zimne, tchnące starymi czarami katakumby wyzuły piratów z intuicji i instynktu. Można było jedynie iść naprzód, zwiększając dystans od wejścia. Ale nikomu nie wadziło, że oddalają się od Bramy. I tak nie mieli pojęcia, jak wrócić z powrotem.

Tunel, będący w zasadzie czymś w rodzaju kanału miejskiego, nagle się urwał. Nic nie wskazywało na to, że za litą ceglaną ścianą jest dalsze przejście. To był koniec.
- Do poprzedniego rozwidlenia będzie piechotą ze czternaście salw. - natychmiast skalkulował Cloudy.
- A konną bryczką ile? - zakpił Roland, z nadzieją obmacując ścianę. Nie zdążył przetestować wszystkich cegieł, gdy grunt pod stopami przestał być pewny. Podłoga tunelu zachwiała się, a zanim ktokolwiek wrzasnął "Kurwa!", zarwała się kompletnie i drużyna leciała w dół, w ciemność i niepewność. Gdy finalnie wylądowali na stercie fluorescencyjnych porostów, pominięty wcześniej wulgaryzm wyrwał się jękliwie i przeciągle ze wszystkich gardeł. Oprócz jednego.
- Cloudy? - mruknął Baobab, który pozbierał się jako pierwszy. - Ognista gębo?
Cloudy nie mógł odpowiedzieć na wołanie. Jeszcze nigdy nie zdarzyło się, aby na wołanie odpowiadał mężczyzna przysypany śmiertelnie stertą gruzu...

- Chodźcie już. - westchnął Roland do reszty drużyny. - Mnie też szkoda chłopa, ale to konieczne. - kapitan jako jedyny wykazał krew zimną jak lód. Piraci nie słynęli ze specjalnej empatii i wrażliwości, ale nawet Dragon klęknął przy gruzach. Nawet Dragon, ale nie Roland. Roland doskonale wiedział, że Cloudy zginie. Wiedział, odkąd weszli do tunelu. Ale nie miał pojęcia jak to się stanie i dlaczego jest tego tak śmiertelnie pewien. Błędny Rycerz...
- Jeszcze chwilkę. - jęknął Baobab, który podczas ślęczenia nad kurhanem co najmniej tuzin razy wymamrotał słowo "Zagłada". Cała załoga kręciła się wokół gruzowiska. Nie wiadomo, czy to z szacunku dla zmarłego, czy z chęci zdobycia jego butów i ozdobnej busoli.
- Do góry nie wrócimy. Nie ma jak. Trzeba iść naprzód. No chodźcie że, leniwe szczury! - ryknął kapitan, a jedna macka wystrzeliła ponad głowę i zapląsała gniewnie. I poszli. Powoli, niepewnie, bez pochodni, niepotrzebnych w jaskini pełnej fluorescencyjnej pleśni.

Tym razem tunel nie rozwidlał się. Droga wyglądała cały czas tak samo. Stanęli w końcu przed grubymi na pół łokcia, dębowymi drzwiami. Na ścianach po obu stronach wisiały pochodnie w finezyjnych uchwytach z miedzi. Co było najdziwniejsze, pochodnie się paliły. Gdy kapitan miał otworzyć drzwi, stało się coś, czego żaden załogant Orlicy jeszcze nie widział. Willow wybuchnął płaczem. Ale nie był to gruby, jękliwy i szorstki szloch starego faceta. To był płacz niemowlęcia.
- Ej, nie wygłupiaj się! - wrzasnął Strup, który wcześniej aż podskoczył ze strachu. - Zamknij mordę, Will!
Ale Willow ani myślał. Co więcej, usiadł na podłodze i rozpłakał się jeszcze głośniej. Ale nikomu nie było do śmiechu. Rozpacz towarzysza obudziła w świadomości reszty myśl, która właściwie towarzyszyła im od początku, ale nie chciała się ujawnić. Byli zgubieni. Bez jakiegokolwiek pojęcia o swoim położeniu i bez żywności. Zdani na łaskę lub niełaskę losu. Mogli liczyć jedynie na szczęście, które nigdy, przenigdy nie przychodziło w piątek....
Prawdziwy powód Willowowego płaczu znał jedynie Roland. Znał, choć nie miał pojęcia skąd to wiedział. Gdy wsłuchał się uważniej w echo jaskini, doszły do niego odgłosy plusków i konfrontacji czegoś galaretowatego z posadzką. Jakby na portową keję upuścić meduzę. Ale wszyscy, który słuchali zawodzenia Willa, nie mieli prawa dosłyszeć tamtych dźwięków.
- Dragon, Moonshine, Strup. Chodźcie tu - szepnął, z trudem uchylając ciężkie drzwi. - Za mną.
- A co z nimi? - padło oczywiste pytanie z ust bosmana.
- Zaufaj mi, Strup. Oni nie mogą tu wejść.

Baobab, Uhu i Slash nadal tkwili przy Willowie, starając się go uspokoić. Nawet nie zauważyli zniknięcia reszty drużyny. Stojący już za drzwiami kapitan ze swoimi ludźmi, zamknął wrota. Gdy tylko framuga całkowicie pochłonęła wielkie drewniane skrzydło, dało się słyszeć turkot i skrzyp mechanizmu zamykającego. Żelazne zbrojenia uniemożliwiły ponowne otwarcie.
- Co jest, do cholery? - zapytał Dragon, patrząc na kapitana nie tyle podejrzliwie, co gniewnie.
- Oni - zaczął zmyślać na poczekaniu Roland - chcieli nas skasować. Planowali bunt załogi. Widziałem to w pamiętniku Slasha. - kapitan, niebywale doświadczony w tym temacie, nawet nie mrugnął. Potrafił kłamać. A na dodatek, był diablo przekonujący. Inaczej Dragon ani Moonshine nie uwierzyliby mu. Sceptykiem był jedynie Strup:
- Przecież on nie potrafi pisać! - zauważył bosman.
W tym momencie płacz ucichł.
- Ale ładnie rysuje. Piktogramy, mój drogi, potrafią sporo powiedzieć.
Zza drewnianych drzwi wrzasnął Baobab. Żądali, aby im otworzyć. Było za późno. Mieli zginąć. Roland to wiedział. Tak jak w przypadku śmierci Cloudy''ego, czy płaczu Willowa, nie miał pojęcia dlaczego jest pewien. Ale wiedział.

Salwę później coś zasyczało i coś szczęknęło. A pozostawieni za wrotami kompani zaczęli wrzeszczeć. Tak przeraźliwych krzyków Dragon ani Moonshine nie słyszeli nigdy. Z płuc wydzierało im się wraz z głosem życie. Agonia potępieńców. Cierpienie przeklętych. Roland wiedział. Potajemnie się nawet uśmiechnął. Gdy rzężenie i ostatnie jęki ucichły, dało się słyszeć buczenie. Odgłos zupełnie z innego wymiaru. Innej otchłani. Buczenie niezaprzeczalnie wydawało to coś, co przed chwilą potraktowało Willowa i resztę.
- Jasna, kurwa mać, cholera. Co to było?! - pisnął Moonshine, a jego wyłupiaste oczy zalśniły w świetle pochodni.
- Slash nie wierzył w bogów. - powiedział Roland. Śmiertelnie poważnie. - Idziemy dalej, bo skończymy tak samo.
- Nie... - pisnął chirurg.
- Mnie dwa razy powtarzać nie musisz. Spierniczamy stąd! - oświadczył przerażony Dragon. Zawtórował mu bosman i oboje pobiegli dalej korytarzem, po którym ich cienie tańczyły jak dusze zmarłych marynarzy tańczą na tafli morza.
- Idziesz? - mruknął Roland do kanibala, który skulił się pod drzwiami. Nie uzyskał odpowiedzi, więc zapytał ponownie. Moonshine wyrecytował jedynie jakąś obcojęzyczną formułkę i skulił się jeszcze bardziej. Kapitan nie próbował dłużej. Zostawił kanibala i pobiegł do Strupa i Dragona. Przywykł do bycia świadomym czyjejś śmierci. I śmierć Moonshine''a nie była pod tym względem wyjątkiem.

Potłuczone przy zawalonym tunelu ciało dopiero teraz dało się wędrowcom we znaki. Poczuli ból w krzyżu i stawach kolanowych. Utykając, wlekli się jednak naprzód. Kamienny, ciasny korytarz, początkowo oświetlony pochodniami, z czasem przeszedł w galerię z lampami oliwnymi, mahoniową boazerią, parkietem i dziełami sztuki zdobiącymi tapetowane ściany. A końca nadal nie było widać. I Roland wiedział, że końca nie ma. Doszli do kolejnych drzwi, za którymi korytarz znów był wyłożony kamieniami. Zrozpaczeni, zaczynali powoli akceptować wieść o własnej śmierci. Najłatwiej przyszło to Rolandowi, który miał w podobnych sprawach doświadczenie...

- Strup. - rzekł cicho kapitan, gdy trzej piraci weszli do okrągłej komnaty.
- Hę? - odparł bosman, rozglądając się po nowym pomieszczeniu.
- Strup, przykro mi to mówić, ale... zaraz zginiesz. - mówił to tak beznamiętnie, tak spokojnie, tak zimno... Był wynaturzony, całkowicie niewrażliwy. Roland Demon... Bał się samego siebie. Bał się potwora, który w nim zamieszkał. Kim był ten potwór? Błędny Rycerz? Nie, to był jedynie symbol. Iskra zapalna. Sam Diabeł siedział w Rolandzie. Sam Diabeł...
- Co ty pierdolisz, kapitanie? - rzekli jednocześnie goblinowaty i Dragon. Podłoga zatrzęsła się. Tym razem pirat był wystarczająco szybki, aby powiedzieć "Kurwa". Nie uratowało go to jednak od wylądowania w wilczym dole, najeżonym palami. Roland nawet nie spojrzał w dół. Wiedział, że dla Strupa nie było szans. Również nie spoglądał Dragon, którego żelazny czerep zalśnił krwawo w świetle dogasającego łuczywa. Ten wymierzył jedynie rusznicę w kapitana i odezwał się w te słowa:
- Skurwysynu... Muszę, po prostu muszę cię zabić. Tu i teraz. Demonie. To ty ukatrupiłeś ich wszystkich. Wiem to, sukinkocie, i nie pozwolę się podejść tak samo. Rolandzie, mój kapitanie, giń. - i wystrzelił. Broń grzmotnęła, a z lejkowatej lufy wyleciał pocisk. Czas zwolnił. Roland na sekundę przed naciśnięciem spustu przez przyjaciela znał już rezultat strzału. Uśmiechnął się gorzko i powiódł wzrokiem na ścianę po lewej stronie, gdzie utkwiła kula z rusznicy. To był koniec. Każdy strzał pochłania jedną duszę. Nie widział twarzy Dragona. Nie widział tego, jak broń zasyczała, a inskrypcje na lufie rozgorzały czerwonym blaskiem. Jak pirat padł na ziemię, a z jego oczu zniknęły tęczówki i źrenice. Był martwy. Ale i tak spotkał go lepszy los niż Rolanda.

- Wstań. - powiedział mężczyzna. Było ciemno. Ale nie przez nocną porę, tylko przez dymy i opary, zasnuwające wszystko wokół. Było późne popołudnie. Kapitan Orlicy podniósł się na kolana i spojrzał na swojego rozmówcę. Oboje wyglądali identycznie. Sobowtór Rolanda. Albo złudzenie.
- Co się stało? - wymamrotał klęczący na ziemi.
- Stała się sprawiedliwość, Rolandzie. Czyli coś, czego wy, piraci, tak strasznie nienawidzicie.
- Dlaczego? Dlaczego teraz?
- Kiepsko liczysz, jak widzę. Od nocy pod Grave Island minęło właśnie 6 lat. Czyli tyle, ile wybłagałeś u mnie wtedy, będąc na granicy okropnej śmierci. Czas minął, więc przypłynąłem po ciebie.
- Gdzie jestem?
- Rozejrzyj się.
Pokład statku był brudny. Nie było na nim widać żywej duszy. Wiatr szarpał strzępy ozdobnych flag na wantach. Nad wejściem do przybudówki wisiał napis. Imię okrętu. "Błędny Rycerz".
- Jestem w piekle.
- Bingo. Strzał w dziesiątkę.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Co tam matura, musiałem to napisać ;)
Życzę miłych doznań.

***

Pierwsze sto metrów tunelu, tak jak wspominał Strup, zadziwiało swoją czystością. Jeżeli przymkniemy oko na wzbudzającą torsję breję, która rozgościła się w szerokiej rynience, o stromych brzegach, ciągnącej się środkiem korytarza, było tutaj nawet schludniej niż w „Czarnej Płachcie”, a i zapach nie odbiegał diametralnie od tego, co zaszczycało receptory węchowe w zaułkach Necroville.
- Nawet tu przytulnie – zażartował Slash po czym splunął.
Nikt jednak nie podchwycił tematu. Wszyscy byli zbyt skupieni, aby nie poślizgnąć i nie zamoczyć swoich szanownych czterech liter.
Z czasem otoczenie uległo zmianie. Raz zmienione z wypucowanych starannie (oczywiście jak na standardy Necroville) ścian i lekkich pęknięć, z których przypatrywały się na podróżnych, z ciekawością, małe ślepia na mury oblepione szlamem, pleśnią, której niestety licha paleta kolorów zaczynała się na brązowo-czerwonym, a kończyła na brązowo-fioletowym, pozostało takie już prawie do samego końca. Trzeba przyznać, że trochę zawodziło jak na wszystkie straszliwe opowieści, które można było usłyszeć o Bramach wśród miejscowych przy rumie.
- Nosa już nie czuję – Cloudy przerwał ciszę tuneli, urozmaiconą wcześniej tylko odgłosem mąconej wody i odległym echem lęgnącego w gruzach miasta. – Poza tym, na krakena, gdzie są tutaj jakieś skrzyżowania? Ciągle prosto… Prosto… Prosto…
- Wolałbyś być na górze? – zarzęził Uhu łypiąc okiem na lewo i prawo, podparty o drugiego z Bliźniaków.
- Ja bym tam wolał – zadudnił Willow.
Roland machnął tylko ręką, nie chcąc się wdawać w głupie dyskusje, ale okrzyk Baobabu: „Zagłada! Zagłada!” wyprowadził go z równowagi.
- Stulcie pyski - krzyknął. – Za jakie grzechy ukarano mnie taką załogą?!
- A to mało ich było – zarechotał Slash.
Wszyscy zawtórowali mu jak jeden mąż. Jedynie Roland milczał, chociaż i jemu poprawił się humor, a kąciku ust ledwo zauważalnie zawędrowały w górę. Nie wiedział tylko, czy to przez durny żart towarzysza, czy przez rozwidlenie tunelu, które ukazało się im w tym samym czasie.
- Macie swoje wyjście – rzucił niedbale Roland. – A teraz idziemy dalej.
- A moż… - chciał zaproponować Dragon.
- Droga wolna – kapitan urwał przerwał ostro, nie patrząc nawet na kamrata.
Lekko się ociągając, cała ferajna nadal podążała za swoim dowódcą. Przytłumione odgłosy z góry nadal dochodziły do ich uszu, chociaż marsz trwał już dobrą godzinę. Smród nie przeszkadzał im już zupełnie. Wwiercił się już na tyle głęboko w ich nosy, że stał się integralną częścią znanego świata. Neutralizując go, z pewnością odczuliby niewypełnioną pustkę, którą złagodzić mogłaby tylko pokaźna dawka alkoholu.
- Myślałem, że będą nas gonić… A tu nic – po dłuższym milczeniu całej kompanii z nieudawanym zawodem zaczął Dragon.
- I właściwie, kapitanie, wiesz dokąd my idziemy? – dopytywał się Slash. – Uhu już ledwo idzie, a Moonshine nie zabrał ze sobą niczego, co mogłoby mu teraz pomóc.
Roland miał już przemówić, gdy niespodziewanie z któregoś tam z kolei mijanego przez nich rozgałęzienia, wypadła grupa żołnierzy przyodzianych i uzbrojonych zupełnie tak samo, jak ci, z którymi już się mierzyli na powierzchni.
- Zupełnie jak w książce! Ktoś coś wspomniał i nagle się to spełnia! – wykrzyczał ktoś z menażerii, przygotowując się do walki. – Znaczy się, tak słyszałem… Bo przecież żadnej nie przeczytałem.
- Tylko zostawcie tym razem kogoś przy życiu – ryknął bez przekonania kapitan, zastanawiając się jednocześnie czy oni faktycznie są tak głupi, czy mają tak stalowe nerwy, że nawet w obliczu śmierci nie odechciewa się im żartów.
Swojego zamyślenia mało nie przypłacił życiem, stojąc w zasięgu rażenia Baobaba, który już standardowo, jako pierwszy rozpoczął ofensywę. Szeroko otworzona gębę maga mogła faktycznie przyprawić o nocne koszmary nawet największego wilka morskiego, a co dopiero żołnierzy, z którymi przyszło się im mierzyć. Nie były to chucherka i nadrabiali pokaźną przewagą liczebną, ale do elity brakowało im jednak sporo.
Ciało czarnoskórego uniosło się na wysokość jednej stopy. Niewyobrażalny ryk wydobywający się z trzewi, albo i samego piekła, owładniętego magią mężczyzny, sparaliżował wszystkich na polu walki. Zarówno wrogów, jak i sprzymierzeńców. Powietrze aż wibrowało od eterycznej energii. Światło załamywało się na tej tajemniczej postaci, powoli formując w miejscu Baobabu, czarną kulę, do której wlatywały wszystkie nieprzytwierdzone przedmioty. Powietrze kotłowało się wyrywając broń ze skostniałych rąk i wyjąc upiornie.
Nagle niepokojący obiekt ruszył w stronę skupiska rywali i, przewracając wszystkich na swojej drodze, zatrzymał się w samym jego środku. A potem, zwyczajnie, czego z pewnością niejeden się spodziewał, eksplodował, odrzucając zebrane wcześniej niewielkie przedmioty, takie jak nieprzytwierdzony gruz, oręż, kamienie, hełmy oraz kilka monet, wszystko wymieszane z niewyobrażalną ilość cuchnącej substancji płynącej kanałem. Pęd pocisków był na tyle duży, że z łatwością przebiły one pancerze nieszczęśników, którzy stali na trajektorii ich lotu. Również kompania Rolanda została nieco poturbowana, ale oprócz kilku krwiaków i płytkich ran ciętych, nikt za mocno nie ucierpiał. No może poza Uhem, którego czaszka została roztrzaskana.
Paraliż w końcu opuścił ciała piratów. Natychmiastowe padnięcie na ziemię, paniczne łapanie powietrza i plucie krwią nie należało do najskuteczniejszych form walki, ale tylko na tyle było ich stać. Mieli też trochę szczęścia, bo rywali zostali wybici, co do nogi.
- Co… to… kurwa… było… - Moonshine pierwszy odzyskał trzeźwość umysłu. Nadal jednak nie mógł wstać.
- Ja pierdolę… - lakonicznie podsumował całe zdarzenie Dragon.
- Uhu nie żyje – posępnie stwierdził Slash, przejeżdżając z żalem końcówką kordelasa po boku zmarłego.
- Baobaba też nie ma… - stwierdził Strup cały wybrudzony krwią i fekaliami podobnie jak reszta.
Do ciała cyklopa podszedł Moonshine. Rozejrzał się niedbale po czym zaczął grzebać ręką w roztrzaskanej czaszce zmarłego towarzysza. Jeszcze ciepły mózg był nie lada gratką dla takiego smakosza jak on. Strużka śliny wypłynęła z kącika jego ust i wąskim strumieniem wyorała sobie drogę przez wybrudzone ciało aż do podstawy szyi. Pozostali udali się w miejsce, w którym eksplodował mag. Slash dojrzał kątem oka praktykę kanibala i wyraził swoją dezaprobatę szpetnymi słowami.
Jak się niebawem okazało, konstrukcja tuneli była nieprzygotowana na atrakcje w postaci magicznego wybuchu. Skutek był do przewidzenia. Kolaps. Zapowiedziało go przeciągłe jęknięcie, jakby starej kobiety, która po kilkudziesięciu latach poniżana przez współmałżonka, po jego śmierci, zorientowała się, że poza oprawcą na świecie nie miała nikogo. Równocześnie z sufitu zaczęły wypadać niewinnie kawałki kamienia, a na koniec wszystko runęło. Można by rzec, że jak piorun z jasnego niebo, ale zupełnie nie tak.
- Moonshine uciekaj! – zdążył jeszcze krzyknąć Roland, samemu, wraz z resztą grupy, umykając jak najdalej od zagrożonej zawaleniem strefy, ale było już zdecydowanie na taki okrzyk.
Zawalisko pochłonęło truchła zabitych żołnierzy, Uha, Moonshine i wszelkie drogi powrotne.
- Jednak to prawda, że obżarstwo może zabić – skwitował śmierć kamrata pół-goblin.
- Ja bym się nie zdziwił jak zaraz jeszcze coś pierdolnie! - rubasznie zaśmiał się Dragon, gdy już złapał oddech.
- Jak możesz się śmiać? – oburzył się Slash. – Przed chwilą utraciliśmy trzech dobrych kamratów!
- Jakbyś przeżył tyle co ja i pochował tylu towarzysz co ja to kostucha też by ci zobojętniała. Ja nie śmieję się z ich śmierci, a tylko cieszę, że to nie była jeszcze moja kolej.
Roland rozdzielił już prawie skaczących sobie do gardła mężczyzn.
- Dosyć! Dragon ma rację. Slash, chcesz teraz płakać? Myślałem, że na pokład zaciągam faceta z jajami, a nie jakiegoś szczura lądowego. Zbieramy się stąd.
- To chce nas dopaść – powiedział nieobecnym głosem Willow.
- Jak masz mówić takie brednie to lepiej zamknij pysk – zaproponował mu Roland.
Cloudy zrównał się z szybko maszerującym kapitanem. Już jako jedyny trzymał pochodnię, bo żagiew przełożonego została wessana przez czarną kulę.
- Myślisz, że… - tempo ewidentnie było dla niego za szybkie. – Ten Zły chce nas ukatrupić?
- Nie – zripostował ostro, nie zwalniając nawet na moment.
- To co myślisz o śmierci Baobaba? To przecież nie było normalne.
- A magowie są normalni? Może właśnie tak umierają. Może się teleportował i pije teraz rum w jakiejś spelunie na innej wyspie? Nie wiem. Pies mu mordę lizał.
- Może i masz rację… - bez wiary przyznał rację przełożonemu, po czym dołączył do wolniej idących Willowa, Dragona, Strupa i Slasha.
Tam również toczyła się rozmowa.
- Wiecie co mnie dziwi? – zawadiacko poprawił swoje przetłuszczone włosy Strup. – Gdzie są żywe trupy. Łazisz nocą po Necroville to nie ma bata, spotkasz takiego. A tutaj? Idziemy już tyle czasu i nic. Coś mi tu śmierdzi na milę!
- Dobrze gadasz – Dragon zgodził się z towarzyszem gładząc metalową płytkę.
- To chce nas dopaść . To chce nas dopaść…– nikt nie zwracał uwagi na mamrotane pod nosem jak mantrę stwierdzenie Willowa.
- Wyjdzie z tego sprawa gruba jak macki krakena – wtrącił się Cloudy. – Ja wam mówię. Nie zdziwię się jak cała horda zaraz na nas wyskoczy.
Tym razem nie spełnił się książkowy scenariusz. Ogniomiotacz nie wiedział jednak jak niewiele się mylił.
Do serc piratów powoli wkradał się strach. Od zawaliska przemierzyli już przynajmniej drugie tyle drogi, a przez ten cały czas nie trafili na żadne rozwidlenie. Tunele kręciły się, zwężały, rozszerzały, czasami brodzili po pas w nieczystościach, innym razem moczyli jedynie kostki, ale wyjścia nie było widać. Nawet sam Roland, w pewnym momencie, wspomniał niechętnie, że jak trafią na Bramę to nie ma na co czekać, trzeba wychodzić, bo jest zbyt niebezpiecznie.
Zaniedbany, zaszlamiony i zagrzybiony tunel również powoli ulegał zmianom. Kosmetycznym. Im głębiej się zapuszczali, tym ściany korytarza byłby bardziej zadbane, czemu przeczył zdrowy rozsądek. Oczywiście pleśń i inne niezidentyfikowane mazie nadal pokrywały kamienie, ale liczba pęknięć, wypadniętego budulca, pokruszonych murów i szczurów gwałtownie zmalała. Nawet breja płynąca rynsztokiem zyskała na rzadkości, chociaż do źródlanej przejrzystości nadal sporo jej brakowało. Jednak głębiej się nad tym zastanawiając, pewnie w co bardziej cierpiących na niedobór wody miastach już dopuszczono by ją do spożycia.
- Słyszycie? – Roland nagle odwrócił się do swoich komilitonów. – Coś charczy, jęczy i sapie… Przed nami.
- Uhm – skrzywił się Slash. – Racja.
- Radzę przygotować broń – ojcowskim tonem doradził reszcie Dragon.
- Burda – uszczypliwie i ironicznie, albo po prostu tępo, rzucił Willow.
Cloudy zgasił pochodnię. Widzieli niewiele, ale to działanie pozwoliło im zauważyć, że tunel przed nimi zielonkawo fluoryzuje. Wraz z posuwaniem się naprzód, ich wzrok coraz bardziej przyzwyczajał się do nikłego światła. Dostrzegli, że korytarz kończy się niewielkim wejściem z otwartymi na oścież drzwiami. Za nimi kryło się źródło luminescencji.
Kapitan zatrzymał załogę otwartą dłonią.
- Nie ma się co skradać, bo i tak usłyszą jak powłóczymy nogami w wodzie – szeptał. – Zatem tak… Wpadamy do środka. Rozwalamy czaszki, wszystkiemu, co się rusza. Cieszymy się ze zwycięstwa i szczęśliwi wypieprzamy z tych suczych kanałów. Zrozumiane?
Piraci przytaknęli głowami i z okrzykiem na ustach ruszyli w stronę światła. Pierwszy do środka wpadł Roland, za nim Cloudy, potem Slash, ciężko dyszący Willow, Dragon i Strup.
Sala była idealna, aby wyprawiać na niej różne bale, rauty i bankiety. Oczywiście najpierw trzeba byłoby oczyścić wszystkie ściany z nieczystości, pozbyć się stojącej gdzieniegdzie wody, usunąć obrazoburcze rzeźbienia na kolumnach, postawić kilka stołów, załatwić zastawę i wygonić jakieś dwie setki nieumartych śliniących się na widok każdego gościa. To ostatnie najbardziej zajmowało w tej chwili menażerię z „Orlicy”, która z niedowierzaniem na twarzach zastygła w miejscu.
- Jesteśmy w dupie – z grobową miną rzekł Strup.
- Plan chyba poszedł się jebać – niekonwencjonalnie przytaknął mu Dragon, mocno ściskając rusznicę.
Żywe trupy, niewiele różniące się od tego, którego Dragon zabił jeszcze na powierzchni, widocznie nie miały chęci wysłuchiwać dalszej konwersacji obu panów. Być może język niczym z rynsztoka, ranił pozostałości ich uszu? Ruszyły na nieproszonych gości.
Ożywione zwłoki nie są wymagającymi przeciwnikami, jednak ich liczba z pewnością przerastała możliwości załogi. Całe szczęście, że korsarze trzymali się razem, co prawda wbiegli trochę za daleko i przeciwnicy odcięli ich drogę ucieczki, ale w takim ustawieniu mieli chociaż minimalne szanse.
Cloudy pluł raz po raz na najbliższych przeciwników ogniem, co wystarczyło, aby odgonić, co mniej natrętnych, ale czasami i noże musiały pójść w ruch. Już od samego początku wymazany był w zielonej breji płynącej w żyłach truposzy. Slash wymachiwał finezyjnie swoim kordelasem przytwierdzonym do ręki, tnąc kilka ciał naraz. Jak do tej pory tylko raz zagapił się i cwany trup ugryzł go w nieuzbrojone ramię. Przed niespodziewaną amputacją kończyny uratował go Roland, który przebił ciało atakującego wroga na wylot. Życie i sprawność zawdzięczał mu także Strup, który najsłabiej radził sobie w walce w zwarciu. Macki okazały się po raz kolejny bardzo przydatne. Dragon przyzwyczajony do swojej rusznicy również nie przepadał za bronią białą. Dodatkowo w jego arsenale pozostał tylko toporek abordażowy, który, o dziwo, idealnie sprawował się w tych ciężkich warunkach. Jedyną postacią, która dobrze czuła się w toczącej walce był Willow. Z gracją niedźwiedzia-baletmistrza roztrzaskiwał czaszki, łamał żebra i wyrywał kończyny swoimi niebotycznie wielkimi łapami zamkniętymi w śmiercionośnych rękawicach.
Grymas zwierzęcej wściekłości i woli przeżycia na twarzach kaprów powoli ustępował zmęczeniu i strachowi. Wrogów nie ubywało chociaż kupa zwłok ciągle rosła, a ręce mdlały. Pot pokonywał przełomy na twarzach z zaschniętej, zielonej mazi. Było jasne, że odwlekają tylko nieuniknione.
Dragon dostrzegł, że liczba żywych trupów od strony wejścia nieco się przerzedziła.
- Biegnijcie do drzwi! – zawył wyjmując topór z trzewi padającego umarlaka.
- Co, kurwa? - wykrzyknął, któryś z towarzyszy głośno łapiąc powietrze.
- Biegnijcie, kurwa, po… - padł kolejny martwiak. – Lepiej... Jedna śmierć… Biegnijcie… Będziecie mieli, co gadać… Jak ktoś uwierzy…
Rolandowi zdawało się, że wie, co się święci.
- Nie zapomnimy... Ja mogę... Zrobić... To... – wrzasnął kapitan.
- Wypierdalać! – ryknął rozpaczliwie.
W tym samym momencie na ziemię padł martwy Strup. Z jego ręki wysunęła się broń, a oczy zaszły bielmem. Niczym stado wygłodniałych hien, do jego truchła ruszyła pokaźna chmara ożywionych trupów. Dało to dodatkowy czas reszcie na ucieczkę za drzwi, które momentalnie zatrzasnęli. Dragon tymczasem wyciągnął rusznicę i strzelił w najbliższą z bestii.
Pocisk bez trudu przebił nadgniłe ciało niegdysiejszego dziecka. Rana wlotowa znajdowała się jakiś łokieć pod kością potyliczną. Energia kinetyczna pocisku była na tyle duża, a materiał słaby, że z pleców młodzika pozostała tylko zielonkawa papka z fantazyjnie wychylającymi się potrzaskanymi kośćmi.
Makabryczny widok nie nasycił zaklętej broni. Ta domagała się duszy, a otrzymała tylko nędzne szczątki czegoś, co kiedyś nosiło miano człowieka. Swoje niezadowolenie zamanifestowała wpadnięciem w rezonans na tyle silny, że Dragon ledwo utrzymywał ją w swoich poharatanych dłoniach. Reszta trupów, w tym czasie, nie miała zamiaru przyglądać się nietypowemu zjawisku ani kibicować posilającym się pobratymcom, więc z pustką w oczach ruszyły na jedyną naprawdę żyjącą istotę w pomieszczeniu.
Niebawem nieszczęsny mężczyzna zorientował się, że w jego łydkę wgryza się zielono skóry staruszek, a skórę na przedramieniu ogryzła mu podgniła młódka. Na domiar złego rusznica także nie miała zamiaru odpuścić. Inskrypcje na lufie rozżarzyły się nienaturalnym, fioletowym światłem, które powoli rozlewało się na całą broń. W ciągu następnej sekundy już cała przybrała zagadkową formę. Było jej jednak ciągle mało. Korupcja zaczęła dotyczyć również niefortunnego strzelca. Blask z każdą chwilą zyskiwał na jasności, a gdy objął już całą sylwetkę Dragona i najbliższych ożywieńców, była to już najbardziej oślepiająca biel znana ludzkości. Do efektów wizualnych dołączył przeszywający całe ciało gwizd. Gdy dźwięk był już nie do wytrzymania, nastąpiła eksplozja, a raczej coś do niej podobnego, lecz bez swojej nazwy. Biel po prostu nagle rozprzestrzeniła się we wszystkie strony z ogromną szybkością, pochłaniając resztę monstrów i zniknęła. Żadnego wielkiego „bum”, chwiejących się w posadach ścian, resztek sadzy na podłodze, rozerwanych zwłok i wypełniających każdy zakamarek pomieszczenia wnętrzności. Ot tak po prostu: było i nie ma. Świst nawet pod koniec jakby przycichł. Na tym anormalność się nie kończyła. Sala została oczyszczona ze wszystkich świadków tragedii. Na bruku nie pozostała nawet kropelka krwi, kałuża zielonej breji, odcięty paluszek, czy resztki Strupa. Jedynie rusznica, niema sprawczyni tej masakry, znaczyła miejsce śmierci Dragona.
Grupka zagubionych piratów, która przed chwilą cudem ocaliła życie i marzyła teraz jedynie o wydostaniu się z podziemnego kompleksu, jeszcze długo po rzezi, która rozegrała się w pobliskim pomieszczeniu, czatowała pod drzwiami.
- Już z kwadrans nic nie słychać – niepewnie wyszeptał Slash.
- Bum nie będzie – lekko rozczarowany wydudnił Willow.
- Cisza… - zasępił się Roland. – Nie powinniśmy mu dać umrzeć. Może dalibyśmy radę? Jak ja nienawidzę, jak ktoś się za mnie poświęca. W piekle to już będzie trzecia osoba, u której zaciągnąłem taki dług wdzięczności. Jak ja nienawidzę poniedziałków – westchnął. – Dobra. Koniec żałoby. Wchodzimy.
Cloudy niepewnie pociągnął za klamkę. Drzwi nie opierały się. Głośno skrzypnęły. Sala była pusta.
- Pusto – Willow jak zawsze był na posterunku ze swoimi błyskotliwymi obserwacjami.
- Pusto. Pusto – zgodził się nieco z wahaniem kapitan, podchodząc do rusznicy. – Cloudy podpal pochodnię. Ciemno tu, a ta zieleń źle na mnie działa.
- Świecące kamienie w ścianach. Czego to już nie wymyślili… Nie mogli chociaż wybrać jakiegoś przyjemnego koloru, a nie brudną zieleń – parsknął Slash podnosząc broń Dragona. – A co z nią?
- Róbcie, co chcecie. Ja jej nie biorę. Ktoś chętny? – wszyscy zaprzeczyli a kordelasoręki odrzucił strzelbę na bok. – I dobrze. Na przeciwległym końcu są kolejne drzwi. Mam nadzieję, że ostatnie. Idziemy.
Roland obcesowo pociągnął za klamkę. Był tak pewien tego, że za nimi czeka ich już koniec utrapień, że nawet nie pomyślał, że równie dobrze może tam czaić się kolejna horda wrogów. Na szczęście, dla pirackiej ferajny, bo przecież nie dla kohorty przeciwników, sala nie przywitała ich setkami wpatrzonych we drzwi martwymi ślepiami. To był już sukces, jednak pusto tam wcale nie było.
Komnata do której wkroczyli niewiele różniła się od poprzedniej pod względem wystroju. Ewidentnie dekorator wnętrz powinien odpowiedzieć za swoje lenistwo. Za to z lewej i prawej strony znajdowały się dwa wejścia, najprawdopodobniej prowadzące dalej w głąb podziemi. Prawdziwą niespodzianką okazały się strasznie wysokie schody znajdujące się na końcu pomieszczenia, które kończyły niewielkie, otwarte na oścież drzwiami, przez które wpadały promienie popołudniowego słońca.
Od upragnionej wolności grupkę towarzyszy oddzielał jednak niecodzienny widok. Pośrodku pomieszczenia, na niewysokim podwyższenia, znajdował się jakiś świecący na czerwono przedmiot, który ciągnięty przez żołnierza uzbrojonego tak samo jak Ci, z którymi już się mierzyli, nie chciał się poddać sile mężczyzny. Osiłek w pewnym momencie tak się zaparł, że grymas bólu wkradł się na jego twarz, lecz złośliwy obiekt nadal nic sobie z tego nie robił, a wręcz zadrwił z niego i wymknął się z jego rąk, posyłając nieszczęśnika na kilkunastu stojących za nim w nieładzie kompanów.
- Wszyscyście gówno warci, kmioty! – wykrzyknęła jedyna postać odróżniająca się strojem i twarzą od zapijaczonej hałastry w hełmach.
Mężczyzna ten nie był najmłodszy. Świadczyły o tym przyprószone srebrem włosy nieśmiało wychylające spod okazałego hełmu, którego zdobienia nawiązywały do ptasich motywów. Broda była równo przycięta i niebywale zadbana, co można było uznać za ekstrawagancje nawet wśród najbardziej wychuchanych mieszkańców tej części archipelagu. Mieli więc do czynienia z straszliwym pedantem, co nie wróżyło nic dobrego, albo z kimś z naprawdę daleka, co też nie było jakimś wielkim pocieszeniem. Ponadto haczykowaty nos i przekrwione oczy przyozdobione siecią kurzych łapek, nie pomagały wzbudzić sympatii do tego osobnika. Oczywiście, poza metalowym napierśnikiem, wszystkie elementy jego ubioru były czarne lub chociaż mocno szare. Kropka nad i została postawiona. To musiał być zły charakter, który wykrada coś, co pozwoli przejąć władzę jemu lub jego panu. I pewnie jak w końcu zorientuje się, że do komnaty wpadli nieproszeni goście, uświadomi ich o swoich niecnych planach, a potem zabije. Klasyk.
- „Knight Errand” – wymamrotał niewyraźnie Roland, a następnie uderzył się otwartą dłonią w twarz. Wśród portowej młodzieży, takie zachowanie popularnie nazywane było facjatą palmową, w skrócie „facepalmem” i oznaczało zażenowanie.
Nieogarnięta kompania pod dowództwem kruczego czempiona wreszcie zauważyła menażerię z „Orlicy”. Chcieli już na nich ruszyć dobywając swych pałaszy, lecz najwyższy rangą zatrzymał ich okrzykiem.
- Stać… - prychnął. – Nie wierzę… Roland? A któż inny by miał takie macki!
Szczery śmiech wypełnił salę.
- Synu, co Ty tutaj do kaduka robisz? Nie mów tylko, że stęskniłeś się za ojcem? Myślałem, że te hałasy to zwykłe jęki zrujnowanego tunelu, a to ty z jakimiś obdartusami przedzierałeś się, aby wpaść w moje ramiona.
- Że ja tego nie skojarzyłem od razu… Przecież w Port-au-Duc i Cap Cayes już widziałem ten statek… - mówił do siebie. – Ale minęło tyle czasu. Nie było kiedy wyruszyć w pościg. Zemsta miała tylko poczekać, a ja ją wyparłem. Zdradziłem matkę. Zdradziłem Arię. Jak mogłem?! Teraz mi za to zapłacisz! – zawył potępieńczo.
W oczach Rolanda zapłonęła nienawiść. Stanowczym krokiem posuwał się w stronę rodziciela.
- Hola! Hola! Nie ma takiego bicia… - nie tracąc dobrego humoru, czarny charakter próbował zatrzymać potomka. – Może czas zapomnieć o dawnych urazach? Twoja matka była tylko portową dziwką. Twoja ukochana, brudna siostrzyczka skończyłaby tak samo, więc to nie była jakaś wielka strata… Za to ty mogłeś żyć bez zmartwień. Nadal możesz. Wystarczy, że do mnie wrócisz. Dobrze wiesz, że ja ich nie zabiłem. To tylko chłopaki nieco przesadzili, gdy dałem im wolną ręką. Widzisz sam jakie to jełopy? – uderzył jednego w tył głowy nie szczędząc siły. - Za krzty u nich delikatności, a to była nie lada gratka, gdy trafia się im lafirynda pokroju Samanthy. w ich życiu mało która kurwa miała tak mało blizn po ospie i nie cierpiała na rzeżączkę. A Aria… tak? Każdy lubi małe dzieci. Mógłbyś im wybaczyć, a jak wolisz karać to zaraz wszyscy zawisną. Wystarczy tylko twoje jedno słowo.
- Jak śmiesz! Ty! Ty! Zabiję Cię! Zabiję skurwysyna! Obedrę go ze skóry! – zaryczał niczym lew.
- Dokładnie takiego Cię pamiętam – zarechotał unikając ciosu mocno osłabionego Rolanda. –Pojmać ich.
Grupka mocno osłabionych piratów nie była wymagającym wyzwaniem. Żołnierze z „Błędnego Rycerza”, co prawda machnęli kilka razy swoimi ostrzami, ale żaden z nich nie odniósł obrażeń, a i o zmęczeniu nie mogło być mowy. W ciągu kilku minut intruzi zostali skrępowani i równo ułożeni w jednym z kątów pomieszczenia.
- To zanim nas zabijesz, zgwałcisz, czy co tam masz w planach, możesz powiesz po co zrównaliście z ziemią całe Necroville– wycharczał lekko niewyraźnie Slash.
- Może jeszcze opowiedzieć ci bajkę na dobranoc i utulić do snu? – prychnął ojciec Rolanda. – Zniszczyliśmy to zniszczyliśmy. Wielkie mi rzeczy. Te jełopy z mojej załogi nudziły się tyle na morzu, a nie są to typowi marynarze, więc musieli trochę sobie pofolgować – następnie niedbale wskazał ręką na skrępowanych. – Niech ktoś walnie ich jakąś pałką w łeb, ale nie za mocno. Chcę ich mieć przy życiu.
Pierwszy przytomność stracił Willow, następnie Slash. Oprawca Cloudiego jednak nieco przesadził z siłą i roztrzaskał czaszkę plującego ogniem. Szkarłatna krew utworzyła majestatyczną kałużę w kształcie bulwy ziemniaka. Rozkazodawca skwitował całe wydarzenie szpetnym, nietutejszym przekleństwem.
Następny w kolejce był oczywiście Roland, jednak tajemnicze wydarzenie nieco odwlekło w czasie spotkanie jego zakutego łba z rozpędzoną pałką. Z jednego z korytarzy prowadzących do komnaty słyszalny zaczął być rozpaczliwy krzyk. Każda mijająca chwila zwielokrotniała jego głośność i podkreślała tony rozpaczy. Przypominał zdeformowany lament matki nad umierającym dzieckiem. Niebawem dołączył do niego plusk posuwającego się w wodzie ogromnego cielska. Wreszcie w mroku korytarza ukazały się dwa wysoko usadowione ślepia. Z pewnością zmierzająca w ich kierunku maszkara, nie była gospodarzem tego lokum, który przyniósł ciasteczka i herbatkę, aby poplotkować o najnowszej modzie na panterkę wśród portowych dziwek.
- Mroooooooje… Mroooooje…. Dzirrreeeeeciiii…. – kakofonia wydawana przez nowego gościa, który jeszcze ciągle krył się w nieprzeniknionych ciemnościach tunelu, przywodziła na myśl połączenie walących się kamiennych bloków, skrzeczenia papugi, chrypę zapijaczonej kobiety o doświadczeniu z używkami większym niż wiek chociażby Rolanda z potępieńcze wyciem umarlaka. – Ooooddddacccireeeee…. Dzireeeeeeciiii…
W końcu monstrum ukazało się w pełnej krasie. Widok ten nie należał do najmilszych, co mógł najlepiej potwierdzić jeden z żołnierzy, który, gdy promienie oswobodziły ciało potwora z ciemnej zasłony, obrzygał swoje buty i stojącego przed nim kompana.
Maszkara mierzyła na oko jakieś dwanaście łokci, co pozwalało jej szorować plastycznym łbem o sufit. Miała ogromne, obleśne ciało. Tłuszcz wylewał się z niej z każdej strony, a dziwna biaława substancja, która oblepiała ją jak obcisła sukienka damy na balach, dodawała jej niezdrowego uroku. Bestia miała bardzo uwidocznione kobiece atrybuty, niebotyczne, obwisłe cycki (bo inaczej się tego nazwać nie da) wisiały na niej w trzech rzędach, po dwa w każdym, i wręcz ociekały nieprzyjemnie pachnącym szlamem. Dwie groteskowy dłonie, bardzo krótkie i chude w porównaniu z resztą ciała, targały się spazmatycznie i z charakterystycznym plaskiem uderzały o ciało Matrony. Nóg Roland nie dojrzał. Najwyraźniej poruszała się w podobny sposób do ślimaka. Za to ciągnęła za sobą coś na kształt jakiegoś odwłoka. Początkowo niedostrzegalne było co się na nim znajduje, bo niknął w mroku, ale wraz z biegiem czasu doszło do makabrycznego odkrycia. Z ciała poczwary wyłaniały się ludzkie ciała. Po jej lewej stronie, trąc czubkiem głowy o podłoże, mniej więcej od połowy torsu (reszta niknęła w cielsku dziwadła) zwisał Sax. Był zmieniony, miał lekko zielonkawy odcień, jak ciało, do którego został wchłonięty, i obrzydliwie wychudły. Roland rozpoznał go po charakterystycznej, długiej, rudej brodzie. Nieco nad nim bezwładnie majtała się pokryta sierścią noga Ogopoga. Samego Vortexa nie zauważył, ale co jakiś czas światło odbijało się od złotych bransolet, łańcuchów i innych świecidełek, których jego ślepy, opasły kamrat nosił aż nadmiar.
Na odrębny akapit zasługuje coś, co można nazwać twarzą Matrony (jak mianował ją na swoje potrzeby Roland). Ziemista acz doskonale natłuszczona skóra była zupełnie pozbawiona włosków. Depilator zasługiwał na najwyższe pochwały. Szkoda, że praca szła mu tak dobrze, że pozostawił potwora łysego jak kolano. Zwaliste policzki, pod którymi ciągle przelewała się jakaś substancja, opadały niezbyt majestatycznie na otwór gębowy jeszcze bardziej deformując, już i tak wystarczająco przerażający, pysk . Niewielkie, żółte ślepia nieruchomo wpatrywały się w nicość, nie reagując na jakiekolwiek bodźce. Ponętne usta… Niestety nie istniały. W mordzie po prostu straszyła ciemna dziura, z której co jakiś czas buchała, jak lawa, gęsta, zielonkawa ciecz. Zębów nigdy nie istniały, albo już dawno wypadły. Kapitan „Orlicy” widział w tym ogromne pocieszenie, bo zawsze uważał, że lepiej jak ktoś ssie jego członki niż je odgryza.
Cały ten obrót sprawy z wpadnięciem w kulminacyjnym momencie opasłej maszkary, zbytnio nie zaskoczył Rolanda mimo, że wcześniej był pewien, że za drzwiami czeka go koniec tułaczki. Chyba każdy spodziewał się, że na końcu korytarza czekać będzie jakaś straszliwy bestia, z którą stoczony zostanie heroiczny bój ku chwale czegoś tam. Bardziej niespodziewane było to, kto nieco wycofany kroczył po prawicy bestii. A był to Baobab. Co prawda nieco zmieniony, bo jakiś bardzo oszczędny w ruchach poza tymi motorycznymi, z wywieszonym długim aż do końca brody jęzorem i z bielmem na oczach, lecz to ciągle był Baobab! Niestety posiadacz macek nie mógł za długo nacieszyć się widokiem kamrata, gdyż nadgorliwiec nachylony nad jego plecami, w końcu posłużył się pałką i wysłał bohatera w błogą nieświadomość. Na skraju przytomności, dostrzegł jeszcze jak część żołnierzy z „Knight Errand” dezerteruje, a pozostali ruszają na poczwarę zgodnie z rozkazem jego ojca.

***

Tępy ból w okolicach potylicy to pierwsze, co Roland poczuł po swoim przebudzeniu. Musiało minąć co najmniej kilkanaście godzin, bo przez wejście na końcu schodów wpadało poranne światło. Nawet gdy już odzyskał świadomość jeszcze przez długi czas leżał nieruchomo na ziemi zanim zebrał w sobie dość siły i odwagi, aby w końcu otworzyć powieki. Widok, który mu się ukazał, nie był do końca tym czego się spodziewał. Najwidoczniej zbyt plastycznie wyobrażał sobie całe starcie. Co prawda flaki i śmierdzący trupem śluz walały się to tu, to tam, ale było ich za zdecydowanie mało. Gdzie wysmarowane krwią ściany? Gdzie kałuże posoki? Gdzie rozpłatane na pół ciało złej bestii? Chyba tylko na ustach karczemnych bajarzy.
Czerwono świecący artefakt leżał nienaruszony na swoim miejscu.
Ciała zabitych żołnierzy ułożone zostały w kupie, kilkanaście metrów Rolanda. Dostrzegł wśród nich nawet truchło swojego ojca. Natomiast Slash, Willow i Clody nadal leżeli na swoich dawnych miejscach. O dziwo w ich plecy (nawet zmiażdżonogłowego etatowego podpalacza pochodni) powbijane były toporne siekierki, jakby stworzone przez słabo rozwiniętą cywilizację.
Były kapitan „Orlicy”, poza oczywistym smrodem z rozkładających się ciał, miał jeszcze jeden problem. W jego plecy również była wbita broń (tylko z jego ust nie wylało się morze szkarłatnej cieczy jak u pozostałych, jedynie malutki akwenik). Nie wiedział jak to działało, ale zupełnie jej nie czuł, chociaż osłabienie z powodu utraty krwi, dawało mu się we znaki. Świat ciągle wirował, a każdy ruch sprowadzał go na granicę omdlenia.
W końcu, gdy zaczynała powracać względna jasność umysłu, wpadł na genialny plan, aby wyrwać się z tej kabały. Macki nie raz i nie dwa ratowały mu życie, i i tym razem okazały się cennym darem. Było je zdecydowanie trudniej skrępować i niewprawionym w tej sztuce, raczej nigdy się to nie udawało. Tak było i tym razem. Zwinnym ruchem wysunął macki z więzów. Zabrał się za rozplątywanie węzła na linie unieruchamiającej ludzkie kończyny. Gdy i ten manewr zakończył się sukcesem do jego uszu dobiegł niepokojący dźwięk. Przypominał jakby… kroki!
Adrenalina uderzyła do głowy Rolanda. Nie miał ochoty przekonywać się, czy ten ktoś ma zamiar mu pomóc, czy skrócić jego żywot. Jeszcze przed chwilą bezsilny, teraz ze zwinnością kulawej kuny z osteoporozą podniósł się i z wątpliwą gracją pozataczał się w stronę wyjścia. W jego uszach dudniło. Nie słyszał zupełnie niczego. Widział tylko schody uwieńczone, urastającym do rangi zbawienia, wyjściem. Wdrapywanie się do góry stanowiło nie lada wyzwanie. Mniej więcej w połowie zaczęło brakować mu sił i padł na kolana. Jednak nie dawał za wygraną. Kalecząc kolana i uderzając głową o schodki, wspinał się dalej. Nie myślał, co będzie dalej. Chciał być wreszcie na powierzchni. Odpędzić się od smrodu. Znów zobaczyć otwartą przestrzeń wolną od pleśni i wilgoci.
Pierwsze chwile po opuszczeniu podziemi były dla niego jak nowe narodziny. W oczach pojawiły się łzy. Wyczerpany padł na ziemię wdychając pył z kamiennej posadzki. Zdobione runicznymi znakami ściany przypominały mu te, które wielokrotnie widział podczas przechadzek po odwiedzanych wyspach. Zawsze wyryte były na świątyniach zapomnianych bogów. Mało kto wracał z tych pradawnych miejsc kultu, a jeżeli już, to zawsze niespełna umysłu. Czyżby Portale z Necroville byłby połączone z jedną z nich? To by wiele wyjaśniało.
- Sobota… - spróbował zaśmiać się Roland, a jedynie zapluł się krwią. – Wygrałem.
Wtedy nagle świat zaczął się rozmywać, ale zupełnie inaczej niż przy utracie przytomności. Kolory przygasały, a zaczynała dominować czerń. Zewsząd dochodziły szepty, które wraz z ciemnością, nasilały się. Miejsce po uderzeniu w czaszkę paliło, podobnie rana od siekierki. Każde otarcie i skaleczenie było wulkanem katorgi. Jednak nic nie mogło konkurować z cierpieniem jakie powodował nowy punkt, między trzecim a czwartym kręgiem. Niszczył ego Rolanda. Była to śmierć. Śmierć nie ciała a świadomości. Duszy.

***

Baobab wie, że nie może zawodzić swojej Pani.
Jak „naczynie” uciekło? Siekiery słabe.
Baobab odpokutuje. Tylko niech duchy nie szepczą.
Teraz jest dobrze. Jest cisza. Zupełna cisza. Mówi tylko pani. Duchy milczą.
Dobrze, że zatrzymał „naczynie”. Za mało „naczyń”.
Dobrze trafił. Między kręgi.
Pani straciła tyle dzieci.
Te „naczynie” dobre. To będzie przyszłe dziecko. Dobre dziecko. Nowe dziecko.
Chcieli zabrać skarb Pani.
Zabili tyle dzieci.
Pani się zemści.
Zagłada nadejdzie.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Roland szedł przodem z bronią gotową do strzału , gdy Moonshine namawiał ich do wyjścia z kanałów strasząc ich,
zaczął opowiadać o Zoombie i wielkich szczurach które grasują w tych kanałach.
Cloudy do Moonshina
-Nie pitol to to ....dyrdymały
-Ach...Tak to może się założymy ?
-No dobra 100 dukatów
-yyy no dobrze i właśnie prze.....
Roland im przerwał
-K****A , w takiej chwili macie ochotę na zakład ? Moonshine idź zobaczyć co z bliźniakami zostali w tyle
-no dobra dogonię was .
Szedł szedł i szedł gdy zobaczył 2 wielkie szczury jedzące ciała obu bliźniaków cofną się by uciec ale wtedy ,wielki miecz przebił jego klatkę piersiową .
Zdążył tylko krzyknąć
-Ej słyszeliście coś ? Powiedział Baobab
-Niby co ?
-Usłyszałem krzyk,z tam tąd , wskazał palcem , tam poszedł Moonshine
Wszyscy pobiegli w tamą stronę , znaleźli ciało Moonshina .
Roland do grupy
-Baobab , Cloudy zostańcie tu ! Reszta za mną .
Roland zauważył 2 szczury , wyją szablę i wbił ją monstrum w głowę . Drugi szczur rzucił się na jego ,
ale na szczęście Willow wyją pistolet i strzelił w szczura
-Pff,Dziękuje
-Nie ma za co , wisisz mi przysługę
mówił to uśmiechając się
-Co teraz ? co zrobimy z ciałami ?
- nie możemy tu zostać chodźcie .
Szli po Cloudiego i Baobaba
Willow wołał ich
-Cloudy , Baobab , gdzie jesteście ?
Roland miał się na baczności
Willow szedł przodem z pistoletem w ręku.
- Co tu się dzieje ?
Zapytał przerażony Willow
-Nie wiem , ktoś tu chyba jest , ale kto lub co ?
-I do diabła gdzie Cloudy i Baobab ?
Roland smutnym głosem odpowiedział
-Obawiam się że nie przeżyli
Szli dalej , gdy nagle zobaczyli drzwi
Roland szepną
-pss "wchodzę pierwszy osłaniaj mnie "
Willow przytakną
Roland wszedł do komnaty, tam stały obok siebie dwa stoły .
- O boże
Powiedział Roland
Na jednym stole był przywiązany pół żywy Cloudy a na drugim Baboach
Roland do Willow''a
Rozwiąż ich ja się tu rozejrzę .
Roland zauważył drzwi , Dragon ,Willow patrzcie to wyjście
Zadowoleni rozwiązywali przyjaciół , gdy Roland stał przy drzwiach
Dobrze szło gdy nagle , ktoś strzelił , Dragon oberwał Willow od razu do niego podszedł i wtedy poderżnięto mu gardło .
Roland schował się w cieniu by zobaczyć zabójce .
Zabójca podszedł do ciał , wtedy Roland go zobaczył .
Był przerażony , to nie człowiek , ani tym bardziej zwierzę,
to coś miało tors człowieka , głowę rekina i na dodatek na szyi miało macki
Roland po cichu wyszedł z kanałów , i nazwał się "Błędnym Rycerzem" bo zostawił przyjaciół , ale znalazł życiowy cel powrócić na tą piekielną wyspę , i rozprawić się z zabójcą .


Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Szli powoli, coraz bardziej zagłębiając się w mroczne trzewia tunelu, nie mając pojęcia, jakie przeszkody napotkają na swojej drodze.
- Mam nadzieję, że to całe Zło, to jedynie plotki i babskie gadanie – szepnął Cloudy, próbując dodać sobie odwagi.
- Jasne – Dragon parsknął niewesołym śmiechem, - a nikt stąd nie wrócił dlatego, że zaraz trafimy do nieziemskiego burdelu, z tyloma dziwkami, że wystarczy nam do końca życia.
Roland uciszył ich ruchem ręki. Przystanęli. Z wnętrza tunelu dochodziły jakieś dźwięki. Przez chwilę nasłuchiwali, po czym ponownie, krok po kroku ruszyli do przodu. Gdy minęli zakręt, ich oczom ukazało się blade światło, a dźwięk stał się wyraźniejszy. Nie było mowy o pomyłce. To była muzyka. Czoło Rolanda przecięła zmarszczka i pytająco spojrzał na towarzyszy. Skinieniem głowy potwierdzili, że słyszą to samo. Po pokonaniu kolejnego odcinka weszli prosto do rozległej groty. Stanęli jak wryci. Zimne, kamienne ściany pokrywały tu zwoje kosztownego materiału, a z sufitu zwisały mosiężne kandelabry z grubymi świecami, skutecznie rozjaśniającymi tunelowe mroki. Całości dopełniały tawerniane stoliki.
- Witam panów – podeszła do nich uśmiechnięta kelnerka w czymś, co było zaledwie sugestią sukienki. – Zapraszam – zachęcająco wskazała dłonią na wnętrze groty.
- Burdel, jak matkę kocham, burdel – Dragon sapnął z wrażenia, przyglądając się wszystkiemu z szeroko otwartymi oczami.
- I mają rum – Willow nie przestawał się uśmiechać.
- A mi coś tu nie gra – Roland czujnie zmrużył oczy.
Idąc do wskazanego przez kelnerkę stolika nie przestawali się rozglądać. Nie byli jedynymi gośćmi. Dookoła rozbrzmiewały wesołe rozmowy, podzwaniały kufle z piwem i butelki rumu. Nie brakowało też kobiet, które gotowe były podzielić się z nimi swoimi wdziękami. Nagle idący z nimi cyklop zachwiał się i padł jak długi na wysypaną złotym piaskiem posadzkę. Moonshine zaklął pod nosem i ukląkł przy nim. Pokrywający klatkę piersiową Uhu bandaż szybko nasiąkał krwią. Chirurg odrzucił pogryzaną wcześniej dłoń i mimo chęci zanurzenia języka w karminowej cieczy, starał się powstrzymać krwotok.
- Mamy rannego! – krzyknęła kelnerka w bliżej nieokreślonym kierunku. Dopiero teraz piraci zauważyli skryty w ciemnym kącie stolik. Siedząca przy nim kobieta wstała. Miała fantazyjnie upięte kruczoczarne włosy, których końce opadały jej na ramiona, oliwkową skórę i nieprzeniknione spojrzenie. Jej ciało przykrywała długa, zwiewna tunika koloru soczystej czerwieni, przewiązana rzemiennym pasem z przytroczonym do niego zamszowym woreczkiem. Szyję kobiety zdobił masywny, kolorowy wisior.
- To Alakama – wyjaśniła kelnerka. – Tutejsza uzdrowicielka. Na pewno pomoże waszemu przyjacielowi.
Moonshine łypnął podejrzliwie na kobietę, ale jednak odsunął się. Otrzymawszy nieme pozwolenie, Alakama przyklękła przy cyklopie i powoli zaczęła odwiązywać bandaże, nucąc przy tym pieśń w nieznanym piratom języku. W tym czasie kelnerka przyniosła kawałek płótna i miskę z ciepłą wodą, doprawioną alkoholem. Kobieta sięgnęła do woreczka, który wisiał przy jej pasku i część z jego wnętrza wsypała do miski. Woda zabarwiła się na zielono i lekko zabulgotała, a wokół rozszedł się słodkawo – cierpki zapach. Cyklop leżał z głową wspartą o kolana uzdrowicielki, a jego oko przymykało się gdy walczył z bólem. Zakrwawiony bandaż zsunął się na podłogę, ukazując paskudną ranę. Alakama przesuwała po niej, uprzednio zamoczonym w zielonkawej cieczy materiałem, nie przestając nucić. Pod wpływem jej dotyku najpierw ustąpił krwotok, a po chwili postrzępiona skóra zaczęła się ze sobą łączyć i zasklepiać. Gdy ucichła pieśń cyklop z niedowierzaniem spojrzał na swoją pierś i pomacał lekko jeszcze zaróżowioną skórę.
- Ki diabeł? – szepnął Strup, szeroko otwierając oczy.
- Czary jakie, czy co? – Willow poskrobał się po głowie.
- Wasz przyjaciel nie jest jeszcze w pełni zdrów – zaznaczyła uzdrowicielka, - ale jego życiu nie zagraża już niebezpieczeństwo. Przynajmniej nie w tej chwili – dodała, patrząc na towarzyszy Uhu.
- Czy moglibyśmy się jakoś... – zaczął Roland.
- Nie oczekuję wdzięczności – przerwała mu kobieta. – Usiądźcie proszę i napijcie się. Bądźcie naszymi gośćmi. Semiro – spojrzała na kelnerkę - podaj panom butelkę rumu. Wybaczcie, że nie będę wam towarzyszyła, ale każde uzdrowienie niezwykle mnie męczy. Muszę odpocząć – nie czekając na odpowiedź odwróciła się i ruszyła w stronę zajmowanego wcześniej stolika. Roland odprowadził ją wzrokiem, po czym dołączył do przyjaciół i stojącej już na stole butelki rumu. Gdy ją osuszyli, pojawiła się kolejna i następna. Willow był w siódmym niebie, wlewając do gardła szklankę za szklanką, a i innym zdawało się to nie sprawiać większego problemu. Dragon i Strup nie przepuścili też dziewczynom, które teraz siedziały na ich kolanach, z niemal obnażonym biustem. Gdy już solidnie mieli w czubie zaryczeli starą szantę, którą zwykli śpiewać w czasie rwania kotwicy.

„Żyła kiedyś kurtyzana,
Co się zwała Ruda Wrona,
Która zaciskając uda
Obrywała człona.

I żadnemu facetowi
Nie udało się jej dosiąść
On dostawał wciąż bandaże
A ona korkociąg

Aż się zjawił pewien majtek
Mieszkał podobno w Lisbonie
Co drewnianą swą protezą
Zrobił kuku Wronie...”

Jedynym, który nie śpiewał, był Roland. Coś mu nie pasowało w tym miejscu. Tu nawet rum dziwnie smakował. A może tylko mu się wydawało? Może wszelkie jego wątpliwości brały się z tego, że on znowu się pojawił? Błędny Rycerz. Ile już lat go nie widział? Pięć, siedem czy może dziesięć? Dla pirata kalendarz był pojęciem względnym. Już wiedział, skąd cała ta rozpierducha. Co było powodem tego, że Necroville w tej chwili obracało się w niebyt. Tym powodem był on.
Jednym haustem wychylił szklankę. Alkohol znajomo zaszczypał w język i podpalił gardło. Teraz, kiedy myślał, że udało mu się uciec, cala historia zaczynała się na nowo. Zresztą, czy on naprawdę kiedykolwiek pomyślał, że Błędny Rycerz już nigdy nie stanie na jego drodze?
Baobab, który wyraźnie powrócił na swój zwykły próg szaleństwa, ponownie napełnił mu szklankę. Roland opróżnił ją bez wahania, a potem kolejną i następną. W głowie zaczynało mu szumieć, a grota zdawała się kołysać, niczym wnętrze Orlicy w czasie sztormu.
W pewnym momencie czarnoskóry mag tak niefortunnie chwycił butelkę, że wypadła mu z ręki i z głośnym brzękiem roztrzaskała się o podłogę. Niemal natychmiast przy ich stoliku pojawiła się dziewczyna z miotłą i ścierką w ręku. Miała mysie, wypłowiałe włosy, ziemistą cerę i zmęczone oczy. Schyliła się, by zebrać szkło, a wtedy Roland usłyszał jej szept.
- Uciekajcie stąd, póki jeszcze możecie – nie patrzyła na niego, zajęta wycieraniem podłogi. – Tu nic nie jest tym, czym się wydaje.
Kapitan omiótł salę zamglonym spojrzeniem. Co tu niby miało być nie tak? Zgraja pijanych piratów, śpiewających i wrzeszczących w niebogłosy. Widok jak w każdej tawernie. Nic niezwykłego. Już miał poddać w wątpliwość słowa dziewczyny, kiedy jego uwagę przykuł pewien szczegół. W pierwszej chwili pomyślał, że to alkohol mąci mu wzrok, ale nie. Siedzący niedaleko niego pirat w trójgraniastym kapeluszu i czerwonym żakiecie wyraźnie stawał się przezroczysty. Może nie zupełnie, ale pod skórą dawało się zauważyć białawe kości szkieletu.
- Co do.... – mruknął pod nosem, niemal natychmiast trzeźwiejąc. Dopiero teraz dotarło do niego, że wesołe na pozór rozmowy były dziwnie sztuczne, a toasty machinalne. Jeden z gości podniósł głowę i spojrzał prosto na Rolanda, z jego oczodołów wyzierała pustka. Zło najwyraźniej było bardziej podstępne, niż przypuszczali. W tym momencie jego wzrok padł na kubek z niedopitym rumem. To, co zobaczył wewnątrz na pewno nie było tym, co jeszcze niedawno w siebie wlewał. Ciecz była jadowicie zielona. Zerknął na towarzyszy. Nadal pili i śmiali się w najlepsze, najwyraźniej nie dostrzegając otaczającego ich niebezpieczeństwa. Cloudy po raz kolejny napełnił szklankę i przechylił ją. Rum pociekł mu po brodzie. Otarł ją wierzchem dłoni, ale Roland i tak zdążył dostrzec, że spływająca po twarzy ciecz miała zielonkawą barwę. Wszyscy pili to cholerstwo. Jego dłoń powędrowała do przytroczonej u pasa pirackiej szabli.
- Panowie – szepnął, wciąż dyskretnie spoglądając na boki. – Wdepnęliśmy w niezłe gówno.
- Kapitanie – Strup zaśmiał się rubasznie, - coś taki poważny? Nigdy nie potrafisz... – podążył za wzrokiem Rolanda i zamrugał. – O rzesz kurwa...
- So tak spo... spowasznieliście? – z ust Willowa wypłynął pijacki bełkot. – Nalejcie sobie jesz...
- Odstaw butelkę – ton głosu kapitana był tak ostry, że pirat nawet nie myślał go nie posłuchać. Smętnie zajrzał do kubka, spodziewając się dojrzeć resztki trunku.
- So to je? – zakręcił naczyniem, by poruszyć płyn. - A pszysiogłbym, że rum piłem... – uniósł głowę i rozejrzał się niepewnie. – Czy wy tesz widzita co ja? – przetarł dłońmi oczy i ponownie spojrzał. – Ki chu...
Pozostali powoli też jakby zaczęli budzić się ze snu. Rzucali ukradkowe spojrzenia, po czym sprawdzali, czy aby na pewno ich broń znajduje się na właściwym miejscu. Uhu wyglądał na najbardziej zaskoczonego.
- Nie rozumiem – powiedział. – Jeśli chcą nas zabić, to po kiego diabła mnie wyleczyli?
- Są pewni siebie – szepnął Roland – nadal taksując wzrokiem grotę. – Myślą, że i tak dadzą nam radę, a gdyby ci nie pomogli, natychmiast zaczęlibyśmy coś podejrzewać.
- Mogli mnie tylko opatrzyć – nie ustępował cyklop.
- Może jesteśmy im potrzebni żywi...
- Jakoś mnie to nie pociesza – Strup przesunął dłonią po zielonkawym karku. – Lepiej stąd spieprzajmy. Wolę spotkanie z tymi jebańcami na zewnątrz, niż czort wie z czym w tej norze.
- Racja – Moonshine energicznie pokiwał głową.
- Myślicie, że nas puszczą? – usta Rolanda wykrzywił ironiczny uśmiech.
- Nie mam zamiaru pytać – Dragon zacisnął palce na swojej rusznicy. – Gotowi? - Pozostali skinęli głowami. – No to jazda!
Wstali, dobywając broni. Niemal natychmiast otoczyła ich zgraja szkieletów.
- Pieprzone kościeje – Monnshine płynnym ruchem zdekapitował pierwszego z napastników. Reszta poczynała sobie równie śmiało. Nawet pijany w sztok Willow od czasu do czasu trafiał przeciwnika pięścią w ołowianej rękawicy. Nagle gdzieś obok nich rozległ się przeraźliwy jazgot. Przyjaciele rozejrzeli się zaniepokojeni. Pośrodku groty, z szeroko rozpostartymi ramionami unosiło się ciało uzdrowicielki. Tym razem jej szata wyglądała jakby ktoś zamoczył ją we krwi. Twarz kobiety nie była jednak tą, którą zapamiętali. Błękitne wcześniej oczy, teraz płonęły czerwienią, a z ust wystawały długie, ostre kły.
- A ja miałem ochotę ją... – zaczął Dragon.
- Nie kończ! – Roland roztrzaskał kolejny szkielet. – Lepiej pomyśl, jak się tego pozbyć.
- Naiwni – usta demona wykrzywił złowrogi uśmiech. – Naprawdę sądzicie, że uda wam się stąd wydostać? – Machnęła ręką, a mężczyzna poczuł, jak coś zaciska się wokół jego szyi. To była okrętowa lina, poruszana niewidoczną mocą. Cutlas wypadł mu z dłoni, gdy zaczął tracić dech. Ostatkiem sił zerwał koszulę i... poczuł się nagi. Macki zniknęły. Doszedł go złowieszczy śmiech.
- Kapitanie Rolandzie – upiorny głos wręcz przeszywał jego czaszkę, – czekałam na ciebie wiele lat. Smakował rum?
- Czego... chcesz? – wychrypiał przez ściśnięte liną gardło w czasie kiedy jego towarzysze wciąż walczyli ze szkieletami.
Upiorna postać powoli opadła na podłogę, nie zwalniając jednak linowego uścisku.
- Czego chcę? – zaskrzeczała. – Od wielu lat tułam się pomiędzy światami żywych i zmarłych, dręczona przez koszmary jednych i drugich. A wszystko przez ciebie... Szukałam cię po świecie i przysięgłam, że nie spocznę, póki cię nie zabiję.
- Ale co...? – zakaszlał kiedy lina zacisnęła się jeszcze bardziej i upadł na kolana, usiłując ją rozluźnić.
- Nie pamiętasz mnie, prawda? – jej twarz zaczęła się zmieniać, by wreszcie przybrać postać ciemnowłosej kobiety o karminowych ustach. – A teraz?
- Loretta... myślałem, że...
- Nie żyję? – na jej ustach pojawił się cierpki uśmiech.
- Kapitanie – stojący nieopodal Dragon właśnie strzaskał kolbą głowę kolejnego kościeja. – Jeśli chciałbyś mi się do czegoś przyznać, to to jest dobry moment...
- Twój kapitan – podjęła Loretta, ponownie przybierając demoniczną postać, - to największy z drani, którzy chodzą po tej ziemi. – Machnęła ręką. Liną znowu szarpnęło. Na szyi Rolanda zaczęły pojawiać się krwawe wybroczyny. – Miałam cię przyprowadzić na okręt. Tylko tyle – znów szarpnięcie. – Wynajął mnie jakiś człowiek w porcie. Sakiewka złota dla zwykłej dziwki to było coś. Ale zwiałeś nad ranem, nawet mi nie płacąc. Dla ciebie kolejna, nic nie znacząca noc w burdelu. A dla mnie to był koniec. Rozumiesz?! KONIEC! Mężczyzna, który mnie wynajął, okazał się magiem. Gdy zrozumiał, że nie wykonałam zadania, przeklął mnie. Stałam się... tym – pogarda na jej twarzy była aż nazbyt widoczna, - a moja nienawiść do ciebie rosła z roku na rok. Dziś wykonam zadanie. Doprowadzę cię na ten pieprzony okręt, czy tego chcesz, czy nie. Ciebie i twoją popapraną załogę.
- O czym ona do cholery gada?! – Slash na oślep ciął szablą.
- Roland! O co tu kurwa chodzi? – Dragon ponownie zamachnął się kolbą rusznicy i kolejny szkielet obrócił się w proch.
- No powiedz im kapitanie – Loretta najwyraźniej nieźle się bawiła patrząc, jak uwięziony przez nią pirat miotał się, usiłując złapać oddech. – Powiedz, kim jesteś! – powiedziała wyzywająco. – Brakuje ci tchu? Tak mi przykro – szarpnęła liną. – Wasz kapitan to oszust.
- Toś nam powiedziała paniusiu – mimo trwającej walki Uhu uśmiechnął się kpiąco. – Bo my tu wszyscy święci.
- Nadal nie rozumiecie? – jej śmiech odbił się echem od ścian groty. – Błędny Rycerz przypłynął tu po niego. Po niego i po was.
- Co to za brednie? – Uhu najwyraźniej nie podobała się strona, w którą zmierzała cała ta historia.
- Nie nauczyli cię kapitanie, że danego słowa trzeba dotrzymywać?
Roland szarpnął mocniej i ucisk sznura nieco zelżał. Zakaszlał.
- Słowa? – wychrypiał. – Ja żadnego nie dawałem. Nikt mnie nie spytał, czy chcę całe życie spędzić na tym przeklętym okręcie – głęboko wciągnął powietrze tuż przed tym, jak sznur ponownie się zacisnął. - Ojciec... – nie przestawał walczyć z duszącą go liną – nie miał prawa tego robić. To moje życie. Nie poświęcę go dla tej cholernej łajby.
- Nie mam zamiaru pytać cię o zdanie. Zakończmy to wreszcie – przymknęła powieki. – Brać ich!
Piraci zrozumieli, że to, co dotąd rozgrywało się wokół nich, było zaledwie staranie przygotowanym przedstawieniem. Jeśli kiedyś sądzili, że roztrzaskanie kościeja powoduje wyeliminowanie go z placu boju, to teraz ta pomyłka została im boleśnie wytknięta. Wszystkie, z powalonych dotąd szkieletów podniosły się i ponownie stanęły w szranki.
Roland rzucił błagalne spojrzenie w stronę Baobaba. Jeśli ktoś miał szansę na pokonanie upiora i tej kościstej hordy, to tylko on. Murzyn został jednak otoczony przez największą zgraję przeciwników, którzy skutecznie blokowali każdy jego ruch.
- Już po nas – jęknął Roland, powoli tracąc wszelką nadzieję.
I wtedy rozległ się wybuch.
Uwolniony z więzów kapitan upadł na twarz, w pierwszej chwili nie rozumiejąc, co się naprawdę stało.
- I to by kurwa było na tyle – Dragon zamachał dłonią, rozpędzając wydobywający się z jego rusznicy dym.
- To... – Roland wciągnął powietrze przez wciąż jeszcze zaciśnięte gardło - ... nie mogłeś tak od razu? – zakaszlał.
Wokół nich szkielety rozsypywały się w proch kiedy zabrakło ożywiającego je upiora.
- Jasne, że mogłem – Dragon był wyraźnie z siebie zadowolony, - ale jeszcze chwilę chciałem popatrzeć, jak się wijesz w objęciach tej liny.
- A niech cię porwą kaci Dragon – Roland wstał, otrzepując się z kurzu.
- Spoko kapitanie, bez nerwów. Za blisko ciebie stała ta łachudra, a chyba nie chciałbyś dostać z mojej małej – pieszczotliwie pogładził rusznicę.
Dookoła widać było ślady pyłu, który pozostawiły po sobie szkielety. Jedynym, co zdradzało niedawne wydarzenia, było leżące na podłodze ciało dziewczyny, która ostrzegła ich przed niebezpieczeństwem. Jej twarz wyglądała jednak dużo starzej, niż wcześniej.
- I co teraz? – Slash rozejrzał się po pobojowisku.
- Na zewnątrz wyjść nie możemy – Roland ponownie usiłował włożyć rozdartą koszulę. Bez macek czuł się dziwnie obco. Miał nadzieję, że wraz ze śmiercią Loretty zakończy się też działanie eliksiru, który mu podała. Niestety, plecy nadal pozostawały gładkie. – Jesteśmy zbyt słabi, żeby walczyć z załogą Błędnego Rycerza.
- A właśnie – Willow poskrobał się po głowie. – Co to za historia, w którą nas wpakowałeś?
- Nie czas teraz o tym mówić.
- To może chociaż w skrócie, co?
Roland westchnął. Nie lubił mówić o tym, jak jego los został przesądzony jeszcze zanim się narodził. Wiedział jednak, że był winny przyjaciołom tę opowieść.
- Jakieś pół wieku temu kapitan Błędnego Rycerza wyłowił z morskich odmętów chłopaka. Dał mu wybór. Albo jego krew spłynie po pokładzie, albo przyrzeknie, że kiedy jego drugi syn osiągnie wiek odpowiedni by ruszyć na morze, zgłosi się na Błędnego Rycerza wraz z załogą, by objąć na nim dowództwo. Ojciec był młody, głupi i wystraszony. Nie mając większego wyboru, zgodził się. Nie wiedział, że okręt był przeklęty. Kiedyś nazywał się Łapacz Burz, a jego kapitanem był najokrutniejszy z piratów, jakiego kiedykolwiek nosiła ziemia, Haron Ognistooki. Pirat ten przez całe lata grasował po morzach , grając na nosie żołnierzom, ograbiając i mordując każdego, kto stanął na jego drodze. Wreszcie i na niego przyszedł kres. Został zdradzony przez jednego ze swoich kanonierów i wpadł w zasadzkę. Nie chcąc oddać się w ręce władz i by na zawsze pozostać legendą Haron wymordował całą swoją załogę na koniec strzelając sobie w łeb. Zanim zmarł, przeklął okręt. Od tej pory na burcie statku widniała nazwa Błędny Rycerz, a ktokolwiek wszedł na pokład, musiał dołączyć do załogi, lub zginąć. Miał tak pływać dotąd, aż nie pojawi się drugi syn wyciągniętego na pokład rozbitka, który wraz ze swoją załogą zajmie miejsce dotychczasowej i pozostanie na okręcie dopóki jego kości nie rozsypią się w proch.
- No to pięknie nas urządziłeś kapitanie – Uhu bezmyślnie kręcił bolas.
- Skoro już w tym siedzimy, to trzeba pomyśleć, co dalej – Dragon nie miał zamiaru siedzieć bezczynnie.
- Słuchajcie – zaczął Roland, - nie musicie w tym uczestniczyć. Jeszcze jest szansa, żebyście się wycofali.
- Niby jaka? – Willow zaciekawiony przekrzywił głowę.
- Musicie przestać być moja załogą.
Spojrzeli na niego tak, jakby właśnie chciał złamać jakiś święty sakrament.
- Przecież przysięgaliśmy – Strup wyraźnie nie mógł uwierzyć w to, co sugerował kapitan, a inni przyznali mu rację.
Roland roześmiał się.
- Jesteście bandą największych złodziei, dziwkarzy i oszustów, jakich znam. Sprzedalibyście własną matkę za kilka monet. Zdaje się, że Cloudy nawet to zrobił. Skąd nagle te skrupuły?
- Roland – Dragon podjął temat, - może i jesteśmy największymi mętami na tej ziemi, ale nawet dla nas słowo dane kapitanowi jest święte – ponownie rozległ się pomruk aprobaty. – Nie z takich opresji razem wychodziliśmy, a jeśli tym razem nam się nie uda, to przynajmniej razem trafimy do Fiddler''s Green. Wtedy weźmiemy wszystko, co będziemy chcieli i wypijemy wszystko w zasięgu wzroku, póki świat się nie zatrzyma. Prawda chłopaki?
Odpowiedziały mu gromkie okrzyki pozostałych.
- No to sprawdźmy, jak się stąd wydostać – Roland zatarł ręce.
Uhu już wcześniej oderwał się od reszty i teraz przeszukiwał jedną, dotąd skrytą w cieniu ścianę.
- Tu coś jest! – krzyknął. – Chyba jakiś przejście.
Rzeczywiście, w rogu, osłonięte grubą tkaniną znajdowało się ciemne wejście do tunelu.
- Nie mamy pochodni – zauważył Strup.
- Będziemy musieli iść na oślep – Roland z powątpiewaniem zerknął w mrok.
- Mogę wyczarować ognistą kulę, która... – zaczął Baobab, ale przerwały mu szybkie, trochę strachliwe zaprzeczenia pozostałych. Dobrze wiedzieli, że kula ognia mogła się równie dobrze przeobrazić w rzekę płonącej lawy, która pochłonie ich wszystkich.
- Chyba bezpieczniejsze te diabelskie ciemności – Dragon już pchał się w ciemną czeluść. Pozostali niepewnie ruszyli w ślad za nim.
- Nienawidzę tych cholernych szczurów – Cloudy zaklął, gdy mały gryzoń zapiszczał w okolicy jego stóp.
Żaden z nich nie był pewien, jak długo poruszali się po omacku, ostrożnie badając stopami grunt i trzymając broń w pogotowiu. Na swojej drodze nie napotkali jednak niczego poza wspomnianymi szczurami i nietoperzami. Gdy zaczynali już wątpić, że wyjdą żywi z tego labiryntu, Slash wyrwał do przodu.
- Chyba widzę światło! – wrzasnął. – Tak, tam jest!
Potykając się w ciemnościach ruszyli w stronę wyjścia. Na zewnątrz pierwszy wydostał się Roland.
- Chłopaki! – rozpromienił się widząc Julię, Ogopogo, Saxa i Vortexa, zaginionych członków załogi. – Gdzieście się podziewali?
- Znalazły się zguby – Strup też wynurzył się już na światło dzienne, a za nim pozostali.
- Dobrze, że jesteście – Roland znów poprawił rozdarta koszulę, która zaczynała zsuwać mu się z ramienia. – Musicie...
- Nie, to wy musicie – Vortex wycelował w niego kordelas, a trzej pozostali odwiedli kurki garłaczy, jednocześnie kładąc dłonie na wiszących przy pasku szablach. – Zdaje się, że czeka na pana okręt, panie kapitanie.
- Nie wiecie, że zatopili Orlicę?
- Kto tu mówi o Orlicy? – Ogopogo roześmiał się, ukazując poczerniałe zęby.
Roland przełknął ślinę. Skąd do cholery się dowiedzieli? A co ważniejsze, co zamierzali z tą wiedzą zrobić.
- Miałeś nas za głupców? – Vortex przyłożył koniec kordelasa do szyi Rolanda. – Myślałeś, że zaciągniesz nas na ten przeklęty okręt? Że zgnijemy tam razem z tobą? – pchnął lekko bronią tak, że przebiła już i tak posiniaczoną skórę. Z niewielkiej rany spłynęła kropla krwi.
Kapitan syknął i odruchowo odchylił głowę, by choć trochę uciec od ostrej krawędzi broni.
- Ogopogo, zwiąż ich – wydał polecenie Vortex, najwyraźniej przewodzący grupie.
- O niedoczekanie – Dragon już kładł palec na spuście rusznicy. Nie zdążył jednak wystrzelić, bo jeden z napastników błyskawicznie ciął go szablą przez pierś.
Zaskoczony pirat wypuścił broń z rąk.
- Zdrajcy – szepnął, upadając na kolana.
Zanim reszta załogi zdążyła zorientować się, co się dzieje Sax zbliżył się do Baobaba i zarzucił mu coś na szyję. Rzecz okazała się naszyjnikiem, z zawieszoną na nim buteleczką, wewnątrz której przelewał się szary płyn.
- Jad widmowyja – Vortex uśmiechnął się, wyraźnie z siebie zadowolony.
- Że co? – Strup zmarszczył czoło i rozejrzał się w poszukiwaniu odpowiedzi.
- Nie może czarować – wyjaśnił Moonshine. –. Jeśli spróbuje go zdjąć, zginie. Skubańcy dobrze się przygotowali.
- Przypuszczam, że nie sami – wycedził Roland przez ściśnięte gardło.
- Chyba rozumiecie, że nie macie szans? - Vortex nadal się uśmiechał. – Poddajcie się.
Kapitan myślał przez chwilę. Poza rusznicą Dragona nie mieli innej broni palnej, ich mag został pozbawiony mocy, a on stał z przyciśniętym do szyi kordelasem. Co im zostało? Ołowiane rękawice Willowa? Bolas Uhu? A tyle razy powtarzał gnojkowi, że dwie kulki na sznurku, to nie broń. Ze złością cisnął cutlas pod nogi napastnika.
- Związać ich! – powtórzył zniecierpliwiony Vortex.
- Zdrajcy – ponownie wyszeptał Dragon, którego koszula zdążyła już nasiąknąć krwią.
- Nigdy – wysyczał Sax, zbliżając swoją twarz do twarzy pirata, - nie zdradziliśmy SWOJEGO kapitana.
- Bzdura – tym razem odezwał się Strup. – Nie możecie służyć na Błędnym Rycerzu Pływacie z nami od roku, a w tym czasie statek dawno upomniałby się o swoje. Wasz wiek też coś mi się nie zgadza...
- Naszym kapitanem jest Bezwzględny Lee, pływający na Wojennej Gwieździe. Syn obecnego kapitana Błędnego Rycerza – wyjaśniał dalej Sax.
- Chcesz nam wmówić, że Bezwzględny jest tak kochającym synkiem, że gorąco pragnie uwolnić duszę ojca? – Strup prychnął pogardliwie.
- Durnyś. Ojciec chce, żeby syn do niego dołączył. Przy każdej okazji próbuje go zwabić na pokład. Musimy więc Błędnemu wymienić kapitana. Proste.
- Dosyć tego gadania. Ruszać dupy – Vortex pociągnął za linę, którą wcześniej Sax zawiązał na szyi Rolanda. Ten skrzywił się, kiedy ostre włókna wbiły się w podrażniona wcześniej skórę. Teraz zrozumiał, dlaczego ta banda tak chętnie zamustrowała się na jego statek, choć reszta załogi nie tylko nie należała do elitarnych, ale wręcz budziła ogólną niechęć. Powinien był bardziej uważać. Dał się podejść jak głupiec. Teraz będzie musiał za to zapłacić. On i jego ludzie.
Rozmyślania przerwała mu nagła utrata równowagi. To Vortex szarpnął za linę i teraz zanosił się śmiechem patrząc, jak jego były kapitan pada na twarz.
- Bez macek coś masz problem z koordynacją ruchów – drwił.
- Koordynacja? Nie wiedziałem, że znasz takie trudne słowa – mimo kiepskiego położenia Roland nie pozostawał mu dłużny. Vortex się mylił, brak macek nie miał nic wspólnego z tym, że stracił równowagę. Raczej fakt, że poza liną na szyi miał też związane za plecami ręce, co znacząco pogorszyło jego stabilność. Gdy z trudem podnosił się po upadku, oprawca znowu pociągnął z tę swoistą smycz i zaniósł się jeszcze głośniejszym śmiechem.
Pirat przez chwilę pozostał na ziemi. Trudno było mu przełknąć fakt, jak bardzo cierpiała w tej chwili jego duma. Wreszcie splunął krwią, która po kolejnym upadku napłynęła mu do ust i wstał.
- Ruszać się panienki – Ogopogo poganiał resztę, mierząc do nich z garłacza.
Odpowiedziały mu bluzgi i przekleństwa więźniów.
Vortex jeszcze kilkukrotnie ciągnął za linę, rycząc ze śmiechu za każdym razem, kiedy kapitan upadał. Roland usiłował wyswobodzić się z więzów, ale Sax zawsze był biegły w sztuce wiązania węzłów i teraz po raz kolejny popisał się swoimi umiejętnościami. Lina nie ustępowała nawet o milimetr.
Wreszcie dotarli na przystań. Na horyzoncie nie widać było żadnego okrętu, jedynie z wody wystawały smętne szczątki zatopionej Orlicy.
- No i gdzie ten wasz stateczek? – Moonshine zaśmiał się złośliwe.
- Spokojnie – Ogopogo nie wydawał się zmartwiony brakiem Błędnego Rycerza. – Na pokład załadujemy was jutro, ale żebyście nam się za bardzo nie oddalili mamy tu dla was nocleg.
Roland dopiero teraz zauważył kilka sporych klatek, rozstawionych na brzegu.
- No panienki, hotel czeka – Sax, trącając piratów garłaczem, otworzył drzwiczki.
Klatki były zbyt niskie, by w nich stanąć, ale każdy miał dostatecznie dużo miejsca, by w miarę wygodnie usiąść.
- I jak, podoba się? – Vortex dokładnie zamknął wszystkie drzwi i zawiesił klucze na szyi.
- Mógłbyś nas chociaż rozwiązać dupku – kapitan usiłował usiąść tak, żeby zminimalizować ból w ramionach. – Do rana zesztywniejemy w tych więzach.
- Jak się nie zamkniesz, to zwiążę ci te łapy na karku.
- Przed nami cała noc – wtrącił Slash, - a od wczoraj nie jedliśmy. Przydałoby się coś.
- To trzeba było pójść do knajpy, a nie do burdelu. – Sax nie miał dla nich ani krzty współczucia. – Ostatnią rzeczą, na jakiej nam zależy, to żebyście nabrali sił.
Roland niemal natychmiast zaczął szukać szansy na ucieczkę Obawiał się, że jego byli załoganci nie spuszczą z nich oka, ale rzeczywistość okazała się bardziej przychylna. Kiedy już na dobre zapadł zmrok pomiędzy Vortexem, Ogopogo i Saxem zaczęła krążyć butelka rumu, a później dołączył do nich tez Julia. Po pierwszej butelce pojawiła się następna. Strażnicy stracili zainteresowanie więźniami. Na to właśnie liczył Roland, który już wcześniej znalazł w kracie klatki ostrą wypustkę, a teraz intensywnie pocierał o nią liną. Wiedział, że na jej przecięcie nie miał najmniejszych szans, ale liczył, że uda mu się choć trochę poluzować więzy. Pracował długo i zapamiętale, niejednokrotnie raniąc przy tym ręce, ale wreszcie poczuł, że węzeł się rozluźnia.
- Sam nie dasz rady – usłyszał szept tuż przy swoim uchu. To był Slash. – Przesuń się trochę, to ci pomogę.
Odwrócił się plecami do przyjaciela. Slash był nie tylko piratem, ale też zręcznym złodziejem, o czym Roland miał okazję już niejednokrotnie się przekonać. Tym razem zwinne palce chłopaka okazały się wybawieniem. Zanim na dobre pozbył się więzów, rzucił okiem na pilnujących ich mężczyzn. Rum wyraźnie zaszumiał im już w głowie, bo zaczynali przysypiać. Nie zastanawiając dłużej kapitan zrzucił krępujący go sznur i zabrał się za uwalnianie Slasha.
- Dasz radę nas wypuścić? – zapytał, kiedy chłopak odzyskał swobodę ruchów.
- Spoko wodzu, nie takie rzeczy się otwierało – uśmiechnął się łobuzersko, wsunął dłoń do wewnętrznej kieszeni kubraka i wyjął pęk wytrychów. – Ci durnie nie pomyśleli, żeby mi to zabrać – sięgnął do kłódki i bez problemu otworzył ją kilkoma wprawnymi ruchami.
- Brawo młody. Dobra robota – pochwalił Roland, po czym zabrał się do rozwiązywania więzów Strupa.
- Nie kapitanie – powstrzymał go bosman. – Uciekaj. Bez ciebie nie jesteśmy im potrzebni, więc nawet jeśli zauważą twoje zniknięcie, zanim my zdążymy uciec, to i tak ścigać będą tylko ciebie. Wiej, a jeśli i my damy radę uciec, spotkamy się tam, gdzie zawsze.
- Jesteś pewien?
- Tak – skinął głową, a pozostali również przytaknęli.
- Dzięki. A na wypadek, gdyby... no wiecie... byliście najlepszą załogą, jaką miałem.
- Daruj sobie te ckliwe pierdoły i zabieraj dupę gdzie pieprz rośnie.
Roland nie pozwolił sobie na dalszą zwłokę. Najciszej, jak potrafił, wymknął się z klatki i uciekł w stronę miasta. Wiedział, że w zgliszczach i gruzach będzie miał większe szanse na znalezienie kryjówki. Przyczai się, wmiesza w tłum, potem może zdoła jakoś przedrzeć się na stały ląd, a wtedy szukaj wiatru w polu. Biegł najszybciej, jak był w stanie, nie oglądając się za siebie. Pozwolił sobie na to dopiero, kiedy wpadł do pierwszego z szeregu opuszczonych budynków. Nikt go nie ścigał. Oparł się plecami o chłodną ścianę i odetchnął z ulgą. Rozejrzał się. Przede wszystkim musiał znaleźć coś do jedzenia. No i do picia. Spożyty przez niego tego dnia rum dawał o sobie znać piekącym pragnieniem. Pod przeciwległą ścianą majaczył zarys kredensu. Może tam coś znajdzie. Otworzył zwisające na jednym zawiasie drzwiczki. Ukłucie zawodu było bolesne, kiedy spojrzał na puste półki. No tak, czego innego się spodziewał? Tutejsze szczury tylko czekały na okazję. Przeszukał dostępne pomieszczenia, ale nie znalazł niczego, co mogłoby mu się przydać. Pod osłoną nocy przedarł się do kolejnego domu. Niecierpliwie przeszukiwał parter. Pragnienie dokuczało mu już niemiłosiernie. Gdy i tam niczego nie znalazł poszedł na piętro. Ucieszył się na widok wbitego w ścianę niewielkiego sztyletu i zagubionego w kącie wysuszonego kawałka chleba. Gorzej, że nigdzie wciąż nie było niczego do picia. Wtem jego wzrok padł na stojący na stole kociołek. Zajrzał do środka. Wewnątrz majaczyła resztka wody, prawdopodobnie deszczówki. Skrzywił się, bo kociołek był przerdzewiały i brudny, a w dodatku nie pachniał zbyt zachęcająco, Roland rozumiał jednak, że w jego sytuacji wybrzydzanie nie było najmądrzejszym posunięciem. Przechylił naczynie, sięgnął do wnętrza i na dłoni wydobył odrobinę cuchnącej stęchlizną cieczy. Przełknął ją z obrzydzeniem. Powtórzył to kilkakrotnie. Mimo ohydnego smaku woda pozwoliła mu na ugaszenie przynajmniej tego najbardziej palącego pragnienia. Ostrożnie wyjrzał przez okno, wychodzące na port. Zaklął widząc, że jego załodze nie udało się wydostać. Z tej odległości mógł dostrzec, że przy klatkach pozostały dwie osoby, a to oznaczało, że dwie kolejne poszły go szukać. Podejrzewał, że na ogonie miał Vortexa i Saxa. Oni byli najbardziej nieustępliwi. Musiał zacząć bardziej uważać. Zszedł na parter. W jednej ze ścian majaczyła dziura po kuli armatniej. Przecisnął się przez nią, nie chcąc ryzykować wychodzenia głównymi drzwiami. Starając się jak najmniej zwracać na siebie uwagę, ruszył w stronę niewielkiego skupiska budynków. Znał jeden z nich. Znajdowała się w nim dziupla przemytnika Johna. Roland wiedział, że pirat miał tam tajną skrytkę, w której dziś mógłby bezpiecznie przenocować, a jeśli mu się poszczęści, zastanie na miejscu również samego Johna. Nie wiedział, jak długo przedzierał się przez zgliszcza, gruzy i sterty trupów, bez przerwy oglądając się za siebie. Myślał nad kolejnym ruchem. Jedno wiedział na pewno. Musiał uwolnić swoją załogę. Okazali wobec niego niespotykaną wśród piratów lojalność i zwyczajnie nie mógł ich tak zostawić. Pytanie tylko, jak miał to zrobić w pojedynkę, w dodatku samemu będąc ściganym. Przede wszystkim najpierw musiał się przespać. Napędzająca go wcześniej adrenalina powoli zaczęła tracić na mocy, a on z coraz większym trudem utrzymywał się na nogach. Sax miał trochę racji mówiąc, że spędzenie nocy w burdelu nie było jego najroztropniejszym posunięciem, bo niewyspanie dawało mu się porządnie we znaki. Ale skąd do jasnej cholery miał wiedzieć, że ten pieprzony piątek będzie najbardziej trzynastym, jakie w swoim życiu przeżył? Na szczęście dom Johna był niedaleko i wreszcie udało mu się do niego dotrzeć. Niestety, przemytnika nie było ani w chacie, ani też w tajnej skrytce. Najwyraźniej mężczyzna zrozumiał, że nie ma sensu zostawać w tym mieście, bo jego niewielki magazyn świecił teraz pustką. Jedyną rzeczą, którą Roland znalazł pośród sterty niepotrzebnych rupieci, była napoczęta butelka rumu. Przyssał się do niej, jednym łykiem wypijając niemal połowę pozostałej zawartości. Dopiero kiedy odjął ją od ust zrozumiał, jak nierozsądne to było z jego strony. Alkohol tylko na moment ugasi pragnienie, a potem je wzmoże. Zanim położy się spać, będzie musiał zdobyć trochę wody. O ile dobrze pamiętał, jedno z ujęć było za domem Johna. Chociaż w tym jednym przypadku los nie śmiał mu się w twarz i nie umieścił studni na drugim końcu miasta. Wyjrzał przez okno, upewniając się, że nikt niepożądany się tam nie kręci, po czym wyszedł tylnym wyjściem i podszedł do krzywo ocembrowanej dziury w ziemi. Jak zwykle w pobliżu nie było wiadra, czy czegokolwiek, czego mógłby użyć do wyciągnięcia wody. Przy kołowrocie zwisał jedynie smętny kawałek sznura. Spojrzał na wciąż trzymaną w dłoniach butelkę rumu. Westchnął i z żalem wylał jej zawartość. Woda okazała się lekko stęchła, ale skutecznie gasiła pragnienie. Ponownie opuścił butelkę na dno studni i świeżo napełnioną zabrał ze sobą do domu, gdzie ukrył się w schowku przemytnika i zasnął.
Poranek w Necroville jak zwykle przywitał go szarością. Był zły na siebie, że usnął. Powinien był już wczoraj wrócić po chłopaków. Teraz, gdy zabrakło mu osłony nocy, zadanie mogło okazać się trudniejsze. Trudniejsze, ale nie niewykonalne. W końcu jak nikt inny znał wąskie uliczki i kryjówki tego miasta. Miał nadzieję, że jego załoga jeszcze żyła.
Do portu dotarł w południe. Po drodze tylko raz mignęły mu postacie Vortexa i Saxa. Czyli wciąż szukali. Na szczęście znaczyło to też tyle, że przy klatkach nadal pozostali jedynie dwaj strażnicy. Zakradł się najbliżej, jak mógł. Z ulgą dostrzegł, że wszyscy byli cali i zdrowi. No, może poza Dragonem, którego koszula przesiąknięta była krwią po otrzymanej wczoraj ranie. Ta musiała być jednak niezbyt poważna, bo pirat był nadal przytomny. Roland cieszył się, że na miejscu pozostali akurat Ogopogo i Julia. Nigdy nie grzeszyli intelektem. Prawdopodobnie Vortax nie spodziewał się, że będzie na tyle głupi, by tu wracać i uznał, że do samego pilnowania wystarczą. Miał po swojej stronie element zaskoczenia. Jeśli dobrze znał te dwie łachudry, to już przestępowali z nogi na nogę myśląc, czy nie urwać się na moment do tawerny. Wystarczyło poczekać. Schował się pomiędzy stojącymi na przystani skrzyniami i obserwując, czekał na rozwój wydarzeń. Nie pomylił się. Ogopogo i Julia zaczęli szeptać coś między sobą. Najpierw krótko, potem coraz dłużej. Wreszcie sprawdzili wiszące na klatkach kłódki i ruszyli w stronę tawerny (o dziwo w obliczu całej katastrofy był to jeden z nielicznych, nietkniętych budynków). Gdy obaj zniknęli z pola widzenia Rolanda, podszedł do prowizorycznego więzienia.
- No jasna dupa – Dragon spojrzał na niego z niekłamanym wyrzutem. – Po cholerę żeś tu wracał?
- No właśnie po cholerę – znalezionym wcześniej sztyletem kapitan zaczął majstrować przy kłódce, - czyli po was.
- Ja to zrobię – Slash wyciągnął ręce poprzez pręty krat. Nóż okazał się jednak mocno wysłużoną bronią, bo niemal natychmiast pękł.
- Poszukam czegoś innego – Roland zaczął rozglądać się w poszukiwaniu odpowiedniego narzędzia. Przypomniał sobie, że ze ściany jednej ze skrzyń, za którymi się ukrywał sterczał całkiem solidny, źle wbity gwóźdź. Poszedł więc do swojej wcześniejszej kryjówki. Mocował się przez chwilę, ale wreszcie drewno ustąpiło i kawałek metalu został mu w dłoni. Gdy wrócił do załogi, miał wrażenie, że coś jest nie tak. Byli dziwnie milczący i posępni.
- Co jest? – zapytał i niepewnie się rozejrzał. – Coście tak... – nie dokończył. Bosman krzyknął ostrzegawczo o sekundę za późno. Rozległ się szczęk wyciąganej z pochwy szabli. Kapitan poczuł, jak coś uderza go w potylicę. Upadł, tracąc przytomność.
Ocknął się, nie do końca wiedząc, gdzie się znajduje. Poruszył się.
- Żyje! – krzyknął ktoś obok niego. Głos wydał mu się znajomy.
Powoli uniósł powieki. Nie leżał na podłodze, tylko na deskach pokładu. Orlica? Nie, ona zatonęła. Więc co? Nagle przypomniał sobie wydarzenia wczorajszego dnia i usiadł już zupełnie przytomny. Wokół niego zebrali się członkowie jego dawnej załogi.
- Ale jak...? – rozejrzał się. Jak okiem sięgnął rozciągało się pełne morze. Dryfowali, bo żagle były niemal całkowicie zrefowane. – Co... ? – zaczął, po czym skrzywił się i złapał za tył głowy.
- Kiedy poszedłeś poszukać czegoś na wytrych – zaczął tłumaczyć Moonshine, jednocześnie oglądając ranę na jego głowie, - wrócili Vortex i Sax. Śledzili cię aż od Kociej Wieży. Nieźle się wściekli, kiedy zobaczyli, że nie ma tych dwóch baranów. Sax schował się za jedną ze skrzyń uprzedzając, że odstrzeli głowę każdemu, kto w jakikolwiek sposób zaalarmuje cię o ich powrocie. Vortex przyczaił się po drugiej stronie, za podartym żaglem. Kiedy wróciłeś, ogłuszył cię rękojeścią kordelasa. Potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Kiedy do portu zawinął Błędny Rycerz po prostu zapakowali nas na pokład.
- Dlaczego nie...? – znów się skrzywił, bo chirurg zaczął właśnie przemywać ranę.
- Nie wialiśmy? Nie mieliśmy siły. Przez całą noc nie dali nam spać. Uhu próbował, ale postrzelili go w nogę – dla prawdziwości tych słów cyklop pokazał zakrwawiony opatrunek.
Roland to rozumiał, sam wczoraj ledwo doczołgał się do domu przemytnika. Gdyby nie przespał się w nocy, dziś nie byłby w stanie ruszyć palcem. Zamyślony starł z karku zaschniętą krew i wstał. – Czyli jestem kapitanem Błędnego Rycerza... – przez chwilę nad czymś się zastanawiał. – Jesteśmy najbardziej poronioną załogą świata, a teraz mamy jeszcze przeklęty okręt. Takie widać nasze przeznaczenie. – Zaczął przechadzać się po pokładzie, a reszta załogi obserwowała go uważnie. Wreszcie stanął na dziobie. – Załogo! – powiedział pewnie. – Skoro nic nie możemy poradzić na nasz los, weźmy go za rogi - dobył szabli i wskazał nią na horyzont. – W górę szmaty! – zarządził.
Odpowiedział mu entuzjastyczny okrzyk załogi.
- Jaki kurs? – zapytał Strup.
- Skoro ten okręt jest naszym przeznaczeniem, niech sam nas poprowadzi.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Drodzy Jurorzy,
Jeśli zdarzyłoby się tak, że moja praca zostałaby wyróżniona, to chciałbym, abyście wiedzieli, że największą dla mnie nagrodą byłaby luneta kapitana Stalowobrodego, czyli w tym wypadku jest to równoznaczne z zajęciem drugiego miejsca. Zapewniam, że w momencie kiedy bym się dowiedział, że otrzymałem tę właśnie nagrodę, byłbym najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. :)

A oto moja praca:

Mrok i smród ścieków miasta otoczył wszystkich, piski szczurów, chociaż znane piratom, nie sprawiały, że czuli się lepiej. Dźwięk spadających równomiernie kropel towarzyszył szmerom pod butami. Pytanie tylko czy to były krople szczyn, czy też raczej krwi? Raczej tego drugiego, biorąc pod uwagę to, co się stało na górze.

Nagle po tunelach rozbiegł się hałas od strony wejścia. Ewidentnie byli to niezgrabni zbrojni ładujący się do ścieków. Najwyraźniej atak na Necroville miał ścisły związek z osobą Rolanda, chociaż ten jeszcze nie wiedział jaki. Perspektywa bycia pomiędzy bandą uzbrojonych po zęby żołnierzy, a Bramą przyprawiały wszystkich piratów o dreszcze.

- Szybciej! Mam plan. – rzucił Roland

- Słuchamy, kapitanie? – zapytał odważnie Strup, próbując podnieść morale reszty.

- Udamy się tuż obok Bramy, tunelem wschodnim i pójdziemy do gildii złodziei. Tam możemy chwilę przeczekać i zaplanować co dalej.

Roland rozejrzał się po minach załogi. Brama przerażała ich bardziej od spotkania z krakenem na środku oceanu. Ani drgnęli.

- Wy tchórze, zapchlone kundle! – macki na plecach lidera ożyły i nastroszyły się jak kolce jeża - Gdybym wiedział, że z was takie beksy, nigdy nie pozwoliłbym wam postawić nogi na mojej słodkiej Orlicy! Idziecie ze swoim kapitanem, albo prosto pod nóż kata królewskiego!

Roland odwrócił się gwałtownie po czym ruszył pewnie, a po chwili dołączyła do niego nadal przerażona reszta załogi.

Zbliżali się do Bramy, każdy to czuł. Nie wiadomo było jak Bramy dokładnie wyglądają – trudno dać wiarę opowieściom, a kto chciał zobaczyć to na własne oczy, nie wracał z wyprawy. Na pewno nikt się nie spodziewał tego, co ujrzeli. Był to jasny lewitujący obiekt o zmieniających się barwach. Przypominało to miejsce gdzie się rodzą tęcze, wszystko hipnotyzowało, przyciągało, kusiło, chociaż jednocześnie wzbudzało niepokój.

- Piękna… - wymamrotał pod nosem Willow.

- Zagłada… – stwierdził Baobab usuwając się w cień.

Roland poczuł się słabo, odszedł krok pod ścianę i oparł się, starając się nie dać po sobie poznać, że coś jest poważnie nie tak. W jego głowie pojawił się szum, który nabierając na sile przemieniał się w przeraźliwy pisk, wyrywający zmysły z brutalnością ogra prosto z głębi duszy człowieka. Obraz rozmazywał się w oczach, tylko Brama była wyraźna, nabierając przy tym kształtów twarzy demonów. Wszystko nagle ucichło, w głowie zrodził się kojący kobiecy głos.

Wiem, że jesteś pomazańcem Mare, tytana wody, co czyni Cię moim bratankiem. Strzeż się, gdyż śmierć czeka na Ciebie.

Roland ocknął się na ziemi, rozejrzał się po towarzyszach, wszyscy byli wpatrzeni w Bramę. Coś zwróciło jego uwagę.

- Gdzie jest, Strup?! – wrzasnął dziko na załogę, a ci ocknęli się z hipnozy rozglądając się po sobie.

- Musiał się zgubić po drodze. – odparł Dragon

- Na to wygląda, pół zielona menda… - Roland zwrócił uwagę na Uhu - A Ty gdzie leziesz? – pirat reagował, lecz gibał się od strony do strony podążając w stronę Bramy, mamrocząc coś pod nosem w rodzimym języku. – Zatrzymajcie go, do kurwy nędzy!

Załoga rzuciła się na cyklopa, łapiąc go za ramiona i nogi, trzymając mocno. Lecz jak to zwykło mawiać plemię Baobaba: „Człowiek, który ma siłę zatrzymać cyklopa, nie jest człowiekiem”. Uhu wyrwał się z objęć ludzi i wskoczył do wody. Brodząc po pas w gównie i szczynach, podszedł pod Bramę.

Ta zaczęła go wciągać do siebie, jakby wstępował w niebiosa. W chwilę, światłość otoczyła całe jego ciało i wyraźnie przybrała na sile, oślepiając wszystkich. Potem zmieniła barwę na czerwień. Nagle z wnętrza wydobył się głośny wypełniony bólem i przerażeniem wrzask urwany przez odgłos bryźnięcia krwią tak szybko, jakby nigdy nie został wydany.

Po tym zdarzeniu Brama wróciła do swoich normalnych rozmiarów, znów mieniąc się spokojnymi, hipnotyzującymi kolorami. Ale już nikt się nie nabierał. Wymazani krwią Uhu, wszyscy stali martwo, jak gdyby jeszcze liczyli, że cyklop wyjdzie i wróci do nich po prostu trochę odmieniony.

Roland zdawał sobie sprawę z tego, że to co Brama zrobiła z Uhu, było tylko ostrzeżeniem dla reszty. Faktycznie, mogło być o wiele gorzej, gdyby nie był tym kim był – pomazańcem tytana. Stanie tam, mogło tylko przyprawić ich o jeszcze większe kłopoty.

- Idziemy, najgorsze już za nami. – powiedział beznamiętnie kapitan.

Roland stąpał bardzo ostrożnie, kalkulując w myślach każdy swój ruch. Wsłuchiwał się w ciszę, rejestrując każdy pisk i szmer – jeśli tylko to miałoby go uratować. Jak każdy piracki kapitan, jako priorytet miał przeżyć za wszelką cenę, a dalej jakoś będzie

- Biedny kretyn… - westchnął Slash, wyraźnie przejęty śmiercią bliźniaka. Nikt jednak go nie pocieszał, nie mogli, inaczej chłopak nigdy by nie stał się odporniejszy.

Slash był zdecydowanie za młody na pirata, wciąż zbyt wrażliwy. Chociaż miał kordelas zamiast dłoni, jego dusza nie była okaleczona. Przybierając maskę pewności, nie odwrócił się, lecz szedł wiernie za kapitanem. Reszta bardziej zwracała uwagę na Moonshine’a, który nie posiadał współczucia i oblizywał się z krwi Uhu ze smakiem. Załoga Orlicy nieraz miała go zabić, jednak wszyscy, chociaż z trudem , tolerowali to, że kieruje nim dziki instynkt.

-Słyszeliście? – Roland zatrzymał drużynę.

- Co? – rozszedł się szept między załogą, gdy nagle wielkie, zgniłe i śmierdzące truchło wybiegło z bocznego tunelu, taranując Willowa.

- Dalej panienki, potnijmy trochę mięsa!- warknął kapitan, rzucając się na zdechlaka.

Wielki i powolny, żadne wyzwanie dla pirata, nawet jeśli jego pięść była wielkości kuli armatniej, i zapewne podobnie ciężka. Problemem był fakt, że gdy tylko Cloudy ciął z impetem po karku, spleśniała skóra okazała się twardsza niż myślał, a ostrze utkwiło w niej jak nóż w serze.

Baobab mógł użyć swej plemiennej magii na nieumarłym, lecz perspektywy konsekwencji takiego czynu, odstraszały nawet jego. Na szczęście – w ściekach nie brakowało zwłok poszukiwaczy przygód, wraz z ich dorobkiem, dlatego Baobabowi nie było trudno znaleźć pordzewiały metal, w przeszłości będący ostrzem. Czarnoskóry pirat jako jedyny miał wystarczającą ilość krzepy, by broń wyciągać z ciała potwora po tym jak zadawał ciosy.

Dragon był bezradny, ponieważ nie był tak silny jak Baobab, a i jedyne co miał, to ta przeklęta strzelba. Jego naturalna skłonność do hazardu i ryzyka dała o sobie znać i tutaj. Gotów postawić swoje życie na szali – uważnie mierzył w łeb przeciwnika, podążając za nią wzrokiem i lufą w ferworze walki. Zaczął delikatnie pieścić opuszkiem palca spust, nabierając pewności i wyczekując odpowiedniego momentu do strzału. Rozległ się szczęk metalu uderzającego o metal, zdobione ostrze pirackiego kapitana zbiło lufę w dół. Dragon zabrał palec ze spustu.

- Odbiło Ci już do końca? – warknął Roland- Jak nie możesz zrobić nic mądrego, nie rób przynajmniej żadnych głu…

Pięść potwora zmiotła lidera załogi, ten uderzył o ścianę i upadł na ziemię. Zgniłe ramię wzniosło się do góry, mierząc by zmiażdżyć nieprzytomnego kapitana. Każdy widząc to wymierzył najsilniejszy cios w bestię, jednak żaden nie powstrzymał dłoni by spadła niczym młot na kowadło z hukiem. Zapadła cisza, za ręką poleciała reszta śmierdzącego ciała na glebę. Jedno ostrze wbite w głowę monstrum, od skroni do skroni. To ostrze spowodowało, że pięść chybiła celu, co najwyżej zgniatając czapkę kapitańską.

- Te ścieki są gorsze niż labirynt… - stwierdził Strup z uśmiechem zeskakując z pleców podwójnie martwego przeciwnika.

- Dragon… - mówił Roland, wstając obolały z ziemi – Twoja działka z najbliższego łupu… Idzie na moją nową czapkę. – zobaczył Strupa próbującego wyciągnąć ostrze. – Zostaw to tam gdzie jest, wtedy będziemy mieli pewność, że już nie wstanie. Ktoś jest ranny?

- Niestety nie… - odparł zawiedziony Moonshine.

- No to żwawo, już blisko.

Ruszyli, a bosman zrównał krok z kapitanem.

- Gdyby nie to, że zjawiłeś się w ostatniej chwili, osobiście wygarbowałbym ci skórę…

- Z całym szacunkiem, kapitanie – odarł Rolandowi Strup - gdybym nie zjawił się w ostatniej chwili, nie wygarbowałby pan skóry już nikomu.

Roland zacisnął zęby ze złości, jednak rozluźnił je na widok światła lamp w tunelu. To znak, że dotarli na miejsce. Piraci z gildiami złodziei żyją tak dobrze jak idą im wspólne interesy. Handel między dwoma gildiami działa dzięki piratom - tak jest bezpieczniej. Na szczęście Roland dobrze dogadywał się z Mistrzem Necroville.

Wszyscy zwartym szykiem dochodzili do oświetlonego obszaru. Nagle Roland poczuł coś pod swoją stopą – delikatny kamień na którym postawił nogę. Wiedząc doskonale co to jest, natychmiast złapał za ramię Cloudy’ego, który szedł po prawej stronie swego kapitana, i przyciągnął go przed siebie. Niemal niesłyszalny świst sprawił, że zdziwiona mina Cloudy’ego zmieniła się w grymas bólu. Roland rozluźnił uścisk, a martwy Cloudy upadł na ziemi z sześcioma bełtami wbitymi w pierś.

Roland rzucił spojrzeniem na resztę załogi. Złość i niepewność pojawiła się na oczach wszystkich, poza Strupem i Baobabem. Oni doskonale wiedzieli czego można było spodziewać się po Rolandzie. Wymowna cisza pojawiła się w szeregach załogi, każdy przestał ufać kapitanowi, a Roland tym razem nie miał skrzyni złota, która sprawia, że brak zaufania do kapitana przestaje mieć znaczenie u piratów. Rumu też nie miał – sytuacja wyglądała kiepsko, naprawdę kiepsko. Ręce załogi zaciskały się na cutlasach. Zostało mu tylko jedno.

- Co, może któryś z was byłby w stanie wyprowadzić was z tych kanałów bezpiecznie?! – wrzasnął na załogę – Kto pójdzie i porozmawia z Mistrzem Necroville? Nikt z was go pewnie nigdy na oczy nie widział! A może chcecie się wrócić do Bramy, czy może oddać się w ręce tamtych zakutych łbów?! No i zostaje jeszcze kwestia zabicia mnie, ciekawym, kto da mi radę… - dobył ostrza, wyczekując reakcji.

Po chwili każdy zdał sobie sprawę, że kapitan ma rację, rozluźnili uścisk na broni, wycofując się. Roland schował oręż, z ulgą na sercu.

- Dalej. – rzucił stanowczo kapitan, po czym ruszył oświetlonym korytarzem. – To zawsze działa… - powiedział pod nosem z uśmiechem.

Weszli do pomieszczenia z wiszącymi na ścianach ozdobnymi dywanami i obrazami. W kącie leżała góra złota przemieszana z drogocennymi naczyniami, obok stał regał, którego półki uginały się pod ciężarem ksiąg. Po środku stał fotel, a na nim siedziała wysoka osoba, z dużym kapeluszem zasłaniającym twarz. Gdy Roland z załogą weszli, nagle zaroiło się od dobrze opancerzonych żołnierzy blokujących wszystkie wyjścia.

- Co to ma znaczyć?! – krzyknął Roland

- Spodziewałam się po tobie więcej, Rolandzie. – odrzekła postać siedząca na fotelu. – Przybyłeś tu jak myszka do sera, prosto w moje sidła. Oczywiście, sama nie dałabym rady… To jest twoja nagroda bosmanie. – wskazała skarb w rogu sali.

Bosman z uśmiechem na ustach podszedł i jakby zapobiegawczo zagłębił dłoń w monetach, wyjmując pełną garść. Ostatecznie rozkrokiem usiadł na kupce, z jeszcze większym uśmiechem wpatrując się w ogień nienawiści płonący w oczach kapitana.

- Zabić jego załogę – powiedziała kapitan

- Tak jest! – krzyknął jeden z żołnierzy jednocześnie uderzając obcasami.

Rozległ się huk wystrzelonych muszkietów, wszyscy za Rolandem padli na ziemię. Strup przyglądał się całej sytuacji uważnie, z dziką satysfakcją. Zapadła cisza, w pomieszczeniu dym. Roland powoli odstąpił kilka kroków na bok. Nagle klatka piersiowa czarnoskórego maga wybuchła bryzgając krwią. Rozerwał ją wydostający się olbrzymi cień, który natychmiast szponiastą ręką sięgnął po pięciu strzelców, łapiąc ich, jak lalki. Wrzask cierpienia podsycany odgłosem miażdżonych kości trwał przez chwilę. Niektórzy z żołnierzy skulili się z przerażenia, większość od razu uciekła w panice. Cień schował się tam, skąd się wydostał, zabierając ze sobą trzymanych żołnierzy, łamiąc ich w pół. Wrzaski ustały i znów zapanowała grobowa cisza. Pozostali żołnierze po chwili powychodzili z ukrycia.

- Hm. – mruknęła pod nosem kapitan, wyraźnie nie będąca pod wrażeniem tego co się właśnie stało. Wstała z fotela.

- Wiecie bosmanie, że zaraz zginiecie? – powiedział pewny siebie Roland do Strupa.

- A jak niby TY masz to zamiar to zrobić? – zapytał śmiejąc się w niebogłosy.

- Och, nie ja.

- Ma rację. – powiedziała kapitan przystawiając Strupowi pistolet do głowy.

Na złote monety, mieniące się w blasku lamp, polała się krew przemieszana z kawałkami mózgu, gdy pistolet wystrzelił. Kobieta zrzuciła kapelusz z głowy, odsłaniając długie kruczoczarne loki. Roland zmrużył oczy przypatrując się rysom twarz. W głowie pirackiego kapitana przelatywały obrazy z dzieciństwa.

Domem młodego Rolanda, wtedy jeszcze Roberta, był port małego miasteczka, a matką ladacznica. Ojca nigdy nie znał, ale dużo o nim słyszał – kapitan Stalowobrody, który pewnego razu zawitał do burdelu portowego, zostawiając po sobie pamiątkę w jego postaci. Po kilku latach przypłynął ponownie, a matka prosiła Stalowobrodego o jakiś datek na rzecz chłopaka. Jego ojciec dał matce zdobionego kordelasa, stwierdzając, że jak dorośnie, niech go poszuka, po czym ją zgwałcił. Okazało się, że i za drugim razem zostawił po sobie pamiątkę w postaci córki…

- Wiktoria…? Czy to Ty?

- Tak Robercie, to ja, twoja siostra. Po tym jak wpadłeś do morza bawiąc się na łódce, wypatrywałyśmy cię z matką miesiącami. Potem, mama zachorowała i zmarła, a ja nie mogąc wiele zrobić, podałam się za chłopaka wstąpiłam do służby króla. Moje ambicje szybko doprowadziły mnie do rangi generała, ale potem już nie mogłam ukrywać tego, że jestem kobietą. A przecież kobieta nie może nosić munduru królewskiego… Porwałam więc statek, dałam dezerterom drugie życie.

- A co to ma wspólnego ze mną? Czemu polujesz na swojego brata, niszcząc przy tym całe miasto?

- Gdy usłyszałam o piracie Rolandzie i o jego czynach wiedziałam, że to krew Stalowobrodego. Z czasem dowiedziałam się nawet, że to mój brat. Jednak masz za dużo cech ojca, a ja zbyt go nienawidzę, żeby pozwolić na to, aby rodził się jego następca. No i poza tym eliminuję konkurencję do słynnego skarbu Stalowobrodego.

- Lepiej połączmy siły, poszukajmy ojca razem, znajdźmy jego skarb i jeśli chcesz możemy go zabić. Jesteśmy rodziną, Wiktorio.

- Nie, już dawno nią nie jesteśmy… Rolandzie.

Kapitan Wiktoria wyciągnęła zza pasta pistolet. Długa lufa i piękne zdobienia wskazywały na mistrzowską robotę. Broń była tak potężna, że po strzale, raniony Roland wylądował pół metra dalej. Ból przeszywał całe jego ciało, struga krwi wylewała się, a obraz rozmazywał coraz bardziej.

- Dobra, pakujcie złoto na „Rycerza” i odpływamy. Następna na liście jest Patty… - Zniekształcone głosy jeszcze dobiegały uszu Rolanda, ale ten już nie wiedział czy to złudzenia, czy prawda. Obraz stawał się coraz ciemniejszy… a może jaśniejszy…

Szum i uderzenia wiatru otulały twarz, a trzaski ognia delikatnie pieściły uszy. Nagle Roland zerwał się przerażony szukając swojego cutlasa przy pasie. Po chwili kuląc się z powrotem w okowach przeszywającego bólu.

- Tak wytrzymałego ciała jeszcze nie widziałem… - powiedział Moonshine podjadając coś z patelni. – Mnie uratował sztylet przypięty do piersi, blokując kulę, ale co ciebie uratowało kapitanie… - przegryzł kawał mięsa - … wolę nawet nie zgadywać.

- Grunt, że żyję, prawda…? – obolały Roland sprawdził pierś dłonią. Pod palcami wyczuwał zszytą ranę.

Przewrócił się na bok patrząc na płonące miasto w oddali. Poznawał widok – byli w latarni morskiej na klifie za miastem.

- Jaki plan, kapitanie? – zapytał Moonshine podając coś, co przypominało ludzką wątrobę.

- Uch, ale śmierdzi… - westchnął Roland – weź mi to gówno z przed twarzy, cholera wie co Ty tam żresz… - podniósł się, spoglądając na zachodzące, krwiste słońce za wodami. – A plan? – uśmiechnął się pod nosem z iskrą w oku – Morze wspomoże… Mi zawsze pomaga.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Kiedy zapuszczali się dalej w ciemność, odgłosy walki cichły z każdym krokiem, ustępując miejsca złowrogiemu kapaniu wody gdzieś w oddali, a smród zgnilizny stawał się coraz bardziej odczuwalny.

- Cholera, nie podoba mi się to, mam złe przeczucia – powiedział Dragon.

Nawet Roland, który zawsze znajdywał wyjście z każdej sytuacji, nie odpowiedział nic na jego uwagę. Doskonale wiedział, że znaleźli się w bardzo niekomfortowej sytuacji. W jego głowie chaotycznie kołatały myśli. Nagle gdzieś w oddali usłyszeli donośny jęk. Zastygli w przerażeniu.

- Co to było? – zapytał przerażonym głosem Strup.

- Pewnie jakiś... – zaczął Roland.

Jednak zanim zdążył dokończyć, usłyszał przerażający krzyk za swoimi plecami, a kiedy odwrócił się aby zobaczyć co się stało, poczuł oszałamiający ból i przygnieciony przez coś ciężkiego upadł na ziemię. Usłyszał odgłosy walki i szamotaniny.

- Kurwa... - powiedział, dochodząc do siebie.

Roland uświadomił sobie, że leży przygnieciony przez Willowa, który chyba stracił przytomność. Kiedy udało mu się spod niego wyjść, jego wzrok padł na walczących towarzyszy. Nim zdążył dobyć broni, ostatni przeciwnik padł martwy. Jak się okazało, zostali zaatakowani przez żywe trupy, które wypęzły niczym węże z kratek ściekowych.

- Przeklęte trupy, mówiłem, że ich nienawidzę! – powiedział Dragon.

- Co się stało? – to Willow odzyskał przytomność.

- Jeśli jest ich tu więcej, to naprawdę mamy przesrane. I pomyśleć, że jeszcze wczoraj zabawiałem się z dziwkami!

- Musimy stąd spierdalać – powiedział Strup siląc się na obojętnośc.

Wtedy odezwał się Baobab, który do tej pory milczał obserwując ciała trupów.

- Ja go znam! Ten żywy trup, którego zabiliśmy, to jeden z niewolników, który zszedł do podziemi. Widziałem go raz w „Czarnej Płachcie”! Zagłada!

Roland, nie zważając na jego słowa postanowił ruszyć dalej. Ciemność stawała się coraz bardziej namacalna, a oni brodzili po kostki w gównie, nie mogąc się doczekać wyjścia z podziemi. Kiedy posuwali się coraz bardziej naprzód, ponownie usłyszeli mrożące krew w żyłach odległe krzyki i jęki. Dreszcze przeszły im po plecach, ale nie zawahali się i z broniami w gotowości ruszyli dalej. Nagle w ciemności przed nimi zobaczyli odległe, majaczące światełko. Kiedy byli już blisko źródła światła, ujrzeli kratę, a przed nią sylwetki dwóch postaci, którzy jeszcze ich nie spostrzegli.

- Na mą brodę, kto to może być? – spytał Uhu, a na jego twarzy malowało się przerażenie.

- Pewnie kolejne trupy, ale to jedyna droga… no cóż, spiąć poślady i ruszamy! – powiedział ostrym tonem
Roland i dobył broni.

Odległe postacie zobaczyły ich pochodnie i chwyciły za szable oparte o ścianę obok nich, po czym rzuciły się na załogę niczym rozszalałe jednorożce. Nie przebiegły nawet kilku kroków. Dragon wypalił ze swojej rusznicy, a Uhu rzucił nożem, godząc wroga w twarz.

- Cholera, mają takie same napierśniki i hełmy, jak ci na górze – zauważył jako pierwszy Strup.

- Coś tu śmierdzi, i nie mówię o gównie – odrzekł Moonshine.

Nie tracąc czasu ruszyli dalej, ponieważ obawiali się, że wrogowie atakujący Necroville, kimkolwiek są, rozpoczęli już pościg. Przy jednym ze strażników znaleźli klucz, którym otworzyli kratę i przeszli dalej. Kilkanaście kroków od niej były drzwi, zza których dobiegało ciche pojękiwanie.

- Wchodzimy na jeden – rozkazał Roland – Trzy, dwa, jeden…

Willow potężnym kopniakiem otworzył drzwi i załoga wpadła do środka.
Znaleźli się w dziwnym pomieszczeniu, na środku którego stał stół. Rozglądając się w około podeszli do niego. Leżał na nim pokaleczony człowiek, jeden z niewolników z Necroville. Jego skóra była pokryta bliznami, strupami i ranami. Narzędzia, które leżały obok niego wskazywały na to, że był torturowany. Wyglądało na to, że to jego krzyki słyszeli z oddali. Miał otwarte oczy, a kiedy okrążyli stół powiedział ochrypłym głosem:

- To już się zaczęło, nikt nie może tego powstrzymać…

- Co się zaczęło? Mów, ale już! – rozkazał Roland.

- Zagłada! – krzyknął znów Baobab.

- Taaak… - jęknął niewolnik. - to on, Bezimienny… jest tu…

- Kto? – zapytali prawie wszyscy członkowie załogi.

Ale Roland wiedział. Doskonale pamiętał Bezimiennego, wraz z którym przeżył wiele wspaniałych przygód. Był to potężny pirat, jego najlepszy przyjaciel z dawnych lat. Byli nierozłączni i każdy z nich był gotów oddać życie za drugiego. Razem pływali jako pierwsi na statku „Błędny Rycerz”, ale któregoś dnia zostali napadnięci. Roland uratował się, myśląc, że Bezimienny nie żyje.

- A więc on żyje… – powiedział szeptem Roland, któremu wydawało się, że to wszystko to jeden wielki sen.

- Dowiemy się do kurwy nędzy, kim jest ten cały Bezimienny?! – wrzasnął Dragon.

- Nie ma czasu na wyjaśnienia. Niewolniku, wiesz może, gdzie on teraz jest? I jaki jest jego cel w tym wszystkim?

- On… chce zabić wszystkich… takich jak ty…

Roland nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Nim zdążył coś powiedzieć drzwi za nimi otwarły się z hukiem i do środka wsypało się kilkunastu żołnierzy. Na czele kroczył potężny człowiek, którego twarz była zasłonięta wielką chustą. Zatrzymał się przed Rolandem i spojrzał mu głęboko w oczy. Pozostali piraci z załogi „Orlicy” dobyli broni, gotowi w każdym momencie zniszczyć wszystkich przeciwników.

- Dlaczego? – Roland nie mógł uwierzyć własnym oczom, jego dawny przyjaciel stał przed nim żywy, mimo iż dawno został uznany za zmarłego.

- Poprzysiągłem sobie zemstę na wszystkich takich jak wy… jebane kundle. Gdybym cudem się nie uratował z rąk tego ślepego pirata z hakiem, już bym nie żył. Zresztą zobacz jak ja wyglądam… to wszystko przez ciebie. Tego dnia, kiedy straciłem wszystko… okręt, przyjaciół, kiedy stałem się wrakiem człowieka… poprzysiągłem zemstę na wszystkich takich jak ty. Do broni! Zabić ich!

Roland chwycił za broń i ugodził pierwszego lepszego przeciwnika. Baobab krzycząc „Zagłada” zabił jednym magicznym zaklęciem kilku przeciwników po prawej stronie od drzwi. Kiedy Roland się odwrócił, zobaczył Bezimiennego, teraz już bez chusty. Miał tylko jedno oko, jego twarz była cała w bliznach i poparzona. Nim Roland zdążył podnieść miecz i powiedzieć „Kurwa!” poczuł jak szabla jego niegdyś najlepszego przyjaciela przebija mu płuca… wiedział, że już umiera.


- Tu jesteście, wy chędożeni idioci! Znowu się upiliście i zabawialiście z dziwkami? Na pokład, do cholery! Wypływamy z tego zasranego miasta!

Roland otworzył oczy i uświadomił sobie, że śpi z Margaret. Na stole zobaczył śpiącego Dragona i Willowa. Bezimienny krążył po „Czarnej Płachcie” i zbierał załogę do powrotu na „Orlicę”. Podszedł do Rolanda i powiedział:

- Ubieraj się, kapitanie. Najwyższa pora stąd wypływać.

- Kuuurwa... – jęknął Roland. – już nigdy więcej tyle nie wypiję!

- Haaa! Było tyle chlać? Teraz głowa boli – roześmiał się Bezimienny.

- Niee, to nie to…

- Więc co? Mówże, kamracie.

- Ty… my… nieważne – Roland wciągnął spodnie i stanął na nogi. – Dragon, Willow, idziemy, kurwa.

Kiedy wychodzili z „Czarnej Płachty” Bezimienny roześmiał się cicho i spytał Rolanda:

- Też miałeś głupi sen?

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Rozpostarte skrzydła białej mewy z czarnym łebkiem łapały wiatr w lotki, sunąc na podmuchu wiosennego zefirka juz dobry kilometr, równo od latarni morskiej w Zigimor. Pod zaokrąglonym brzuszkiem, którego pióra przeczesywał wiatr, leniwie przepływały śnieżnobiałe obłoki, które zakrywały szczelnie przestrzeń niczym puchowa kołdra, aż po horyzont błękitnego nieboskłonu. Biały ptak jakby od niechcenia załopotał skrzydłami i zapikował ostro w dół, wpadając w biały puch i niknąc w jednej chwili jak gdyby nigdy nie istniał. Ptak przebił się prze białe mleko, zamrugał drobnymi oczkami jakby nie dowierzając w to co ujrzał i nerwowo rozejrzał się w kilku kierunkach. Pod chmurami znajdował się zupełnie inny świat, lepszy, bogatszy, niebezpieczny, ale jakże kuszący także dla mewy, która dzieliła go na rzeczy jadalne, niejadalne, panie mewy i wydalanie w ilościach hurtowych, najlepiej na te dziwne wielkie dwunożne stworzenia. Dobrze obsrywało mu się tych tupiących na plaży by odstraszyć ptaki, zemsta taka. Następne w kolejce były mniejsze wersje dwunożnych dużych, które robiły dużo hałasu i rzucały kamieniami. Za to miało się posłuch w stadzie i pierwszeństwo do żarcia. Spontaniczny ostrzał dawał trochę satysfakcji (nie tej przy wypróżnianiu generalnie, innej)ale nie przynosił wymiernych korzyści, dlatego powstrzymywał się od tego, ale rozumiecie, jak mus to mus. Ptak załopotał dwa razy i rozłożył szeroko skrzydła zmieniając kierunek lotu na wschodni. Przez dziurę w chmurach nieśmiało przebił się promień słońca, którego przebłysk rozpalił taflę morza tysiącami migających ogników. Mewa oślepiona blaskiem bijącym od wody, podobnie do strzelania focha odwróciła łebek i skierowała tor lotu w kierunku zacumowanych w porcie żaglowców. Ptak przeleciał nad masztami dwóch statków, na których załoga zwijała żagle i szorowała pokłady, obniżył nieco lot i wleciał nad zabudowania. Bystrym wzrokiem przeczesywał zadaszenia, aż trafił na czerwony dach, który wydał mu się dobrym miejscem do odpoczynku. Zwolnił lot, zatrzepotał skrzydłami i osiadł na krawędzi dachu z czerwonych płytek, które zdążyły przyjemnie nagrzać się od wiosennego słońca. Biała mewa wbiła wzrok w małe okratowane okienko w budynku po przeciwległej stronie ulicy, poprawiła skrzydła, zadarła ogon i wypuściła niespodziankę dla jednego z dużych dwunożnych.
Uliczkę przebiegło echem siarczyste przekleństwo i niski głos mężczyzny, który sprawił zjeżenie sierści u kota dachowca.
- Znowu mnie obsrały, ostatnio zleciłem szwaczkom w jednostce uszycie nowego munduru, bo w starym po praniu wyblakły miejsca po mewich gównach, co za los.
Do jego mózgu dochodziły, strzępy informacji z otoczenia, patrzył nieprzytomnym wzrokiem w małe okratowane okienko pokoju przesłuchań, przez które dostrzegł z gracją lądującą mewę na krawędzi czerwonego dachu przeciwległego budynku. Ptak wydawałoby się spojrzał wprost na niego, poprawił skrzydła, zadarł ogon i wypuścił coś ciemnego z pod siebie. PLASK, siarczysty policzek, który otrzymał, niczym haczyk rybę, wyciągną go z odmętów umysłu w których schowała się jego świadomość. Rzeczywistość była dość brzydka, gruba i cuchnęło jej z gęby przetrawionym alkoholem. Strażnik pochylił się nad blatem starego stołu i spojrzał mu prosto w oczy jak by chciał przewiercić go na wylot i zobaczyć co jest za nim.
- Chłopcze oprzytomnij wreszcie do jasnej cholery, zaraz przyjdzie mój dowódca na przesłuchanie i jeśli ci życie miłe, współpracuj.
Z oddali korytarza, dobiegło do pomieszczenia przesłuchań przeciągłe skrzypnięcie otwieranych drzwi, stukot butów o kamienną posadzkę i niewyraźne przekleństwa jednego z idących. Drewniane drzwi małej salki przesłuchań otworzyły się na oścież i do pomieszczenia z impetem weszło dwóch żołnierzy, z których jeden nerwowo pocierał rękaw białą chusteczką.
- Psu na budę takie wycieranie, jak nic będzie plama.
Wymruczał pod nosem wysoki, barczysty mężczyzna, o szlachetnych rysach twarzy i włosach koloru pszenicy, poczym zgniótł w dłoni białą chusteczkę i cisną ją w kont. Przeniósł przenikliwe spojrzenie z lecącego skrawka materiału, na siedzącego za stołem młodego chłopca, który wyglądał jak bezpański psiak i zapytał mężczyznę stojącego obok więźnia.
- To on Milfordzie? Zapytał dowódca, patrząc z niesmakiem na jasną plamę na rękawie.
- Tak szefie. Odparł strażnik, którego wydychane powietrze mogło powalić alkoholika.
- Zyhfardzie, nalej proszę, wody naszemu gościu, wydaje się spragniony.
- Sie robi.
Odparł drugi nowo przybyły żołnierz o twarzy której nie chciałoby się spotkać w ciemnej alejce, a właściwie to nigdzie nie chciałoby się jej spotkać. Wziął dzbanek z małej komódki wciśniętej w rogu sali i napełnił metalowy, pogięty puchar po same brzegi, poczym postawił go z hukiem przed więźniem rozlewając cześć jego zawartości po blacie.
- Do dna. Wycedził pięknolicy i puścił oko do chłopaka, który zdawało się w końcu uświadomił sobie, że to nie sen.
- Dz, dziękuję. Wyszeptał przez spieczone usta i uczepił się pucharka z wodą jak pijawka chorego. Wypił wodę duszkiem zalewając sobie brodę i tors, odstawił puchar i odetchną z ulgą, świadomość mu wróciła, było to widać w jego zapuchniętych oczach.
- Chłopcze, powiem ci co teraz będzie. Mówiąc to dowódca odwrócił zbite niechlujnie z kilku desek krzesło, oparciem do stołu i usiadł na nim opierając przedramiona na krzywym oparciu krzesła.
- Twoje życie leży teraz w twoich rekach, ale większa jego część w naszych, pamiętaj o tym. Opowiesz wszystko co wiesz, to ten dzień skończy się dla ciebie dobrze. Jeśli odmówisz współpracy albo będziesz coś kręcił, a wiesz mi będziemy wiedzieć kiedy kłamiesz, zginiesz.
Dowódca placówki spojrzał tak na więźnia, że można uwierzyć w to, że przebił go wzrokiem i zobaczył co jest za nim. Chłopak kiwną głową z aprobatą.
- No! Widzę, że się rozumiemy, to bardzo dobrze, bardzo. Imię i nazwisko ?
- Domingo Sens''itaff. Wyszeptał.
- Głośniej !
Chłopak odchrząkną dwa razy, przełkną ślinę i powiedział pewnie.
- Domingo Sens''itaff !
- Dobrze. Odparł dowódca utrzymując to samo przeszywające spojrzenie.
- Czym sie zajmujesz? Krzesło pod aresztantem zaskrzypiało piskliwie.
- Jestem studentem. Lekko zakłopotany, potarł nos.
- Chwali się to. Brawo. Odparł dowódca szerząc się w uśmiechu.
-Dlaczego ubrałeś się jak pirat? Sztuczna drewniana noga, wąsy jak od kija od szczotki, opaska na jedno oko, jeszcze tylko papugi na ramieniu brakuje. Trąci banałem na kilometr.
- To do stymulacji zadowolenia. Policzki chłopaka zmieniły kolor na buraczany, zakłopotany spuścił wzrok. Po chwili, niepewnie zaczął mówić.
- Pochodzę z rodziny rolników z dziada pradziada, chciałem od życia czegoś więcej i uciekłem z domu do miasta na studia. Nauka i utrzymanie sporo kosztują, więc dorabiałem gdzie się da. Kolega z roku załatwił mi robotę na przyjęciu u wojskowych i tam wypatrzyła mnie pani generałowa Lukinsa DeMark. W ramach świadczenia jej pewnych usług mogłem być spokojny o pieniądze i skupić się na nauce.
- Jeśli dobrze zrozumiałem stałeś się utrzymankiem generałowej Lukinsy DeMark i świadczyłeś jej usługi seksualne w zamian za korzyści materialne, tak ? Zapytał zadowolony i lekko rozbawiony dowódca.
- Zgadza się, jak mawiał mój dziad, każdy orze jak może, rozumie pan?. Powiedział niepewnym głosem chłopak.
Żołnierz który podał chłopcu wodę uśmiechną się szeroko, a był to uśmiech typu - dylemat dentysty, wyrywać, leczyć ? wyrywać !
- Oczywiście, że rozumiem. Odparł rozbawiony dowódca. - Opowiedz do czego był potrzebny ci ten komiczny strój.
- Noo bo, generałowa chciała urozmaiceń, gier wstępnych. I w tej roli jako zły pirat napadam na nią i wykorzystuję. Powiedział zakłopotany.
- Szczegóły. Powiedział żołnierz, który wybałuszył oczy i uśmiechną się głupio.
Chłopak w komicznym przekoloryzowanym stroju pirata, odkaszlną i obniżył znacznie głos.
- HA HA HA jestem złym piratem HA HA. Poczym zmienił głos na piskliwy.
- Och ja nieszczęsna, nie rób mi krzywdy. Poczym powrócił do męskiego tonu. - Nie ma męża w domu, zdzieram szaty z pani domu HA HA HA.
Trwało to dobrą chwilę nim trzem żołnierzom udało się opanować rechot, którego siłę potęgował skąpo umeblowany pokój przesłuchań. Dowódca walną otwartymi dłońmi w blat stołu w jednej chwili przywołując grobową ciszę i posłał chłopcu tak demoniczny uśmiech, przy którym nie jeden rekin popadłby w kompleksy.
- Milfordzie wystarczy, mamy to po co przyszliśmy.
Chłopiec spojrzał zdziwiony na strażnika, który poruszał bezdźwięcznie ustami i zrobił dziwny gest lewą dłonią, wokół której na ułamek sekundy pojawiła się blada poświata.
- Zostawcie nas, wiecie co macie robić ! Powiedział władczym tonem dowódca, wpatrzony niewidzącym wzrokiem w punk, który tylko on mógł dostrzec. - Zyhfardzie przynieś to o co prosiłem.
- Sie robi.
Dwóch żołnierzy żwawym krokiem opuściło salkę, pozostawiając uchylone drzwi pokoju przesłuchań. Dowódca który pozostał, popatrzył w oczy więźniowi , chłopiec nie wytrzymał konfrontacji i spuścił wzrok.
- Będziesz żył, powiedział po długiej chwili ciszy, którą można było ciąć na kawałki. - To co opowiedziałeś nam, jest dla nas bardzo wartościowe, dobrze, że powiedziałeś prawdę. Gdybyś kręcił wydobylibyśmy te zeznania siłą. Zrobił wymowną pauzę. - A potem sprzedalibyśmy twoje szczątki na eksperymenty u jakiegoś maga. Mężczyzna wcelował wskazujący palec obity w skórzaną rękawice. - Zapamiętaj sobie chłopcze, nigdy nie rzucam słów na wiatr, nigdy !
Chłopak po usłyszeniu dobrej wieści ani trochę nie poczuł sie lepiej, sposób w jaki patrzył mężczyzna przed nim mógł rozpalić pochodnię bez użycia krzesiwa.
-Słyszałeś o Necroville? pytając o to, spojrzenie dowódcy powędrowało w nieokreśloną przeszłość.
- Tak, wylęgarnia wszelkiej maści zbirów, bezpieczna przystań dla piratów. Powiedział zadowolony ze swojej wiedzy i dodał. - Jakiś czas temu miasto zostało praktycznie zmiecione z powierzchni ziemi, przez ostrzał ze niezidentyfikowanego, potężnego okrętu.
Dowódca obudził się ze snu na jawie, gdy usłyszał słowo statek.
- Zgadza się, widzisz chłopcze, straciłem podczas tego ostrzału kilku dobrych ludzi z załogi, oraz mój statek na którym pływałem juz pięć lat. Mięśnie jego żuchwy zadrgały.
- Ale przecież tam nie stacjonowały żadne żaglowce wojskowe, to terytorium piratów i poszły na dno same jednostki pirackie. W jednej chwili cała krew odpłynęła mu z twarzy, zrozumiał, że nie ma do czynienia z wojskowymi. - Aale jjak to możliwe ?
- Nasz człowiek towarzyszył na okręcie Willbard Biały, jednostce żołnierzy, która płynęła na zmianę warty w więzieniu Czarna Skała w którym obecnie jesteśmy. Dzień przed przybyciem do portu, dodał do żołnierskiego zapasu gorzałki, specjalną miksturę, którą przyrządził Milford, jak już pewnie zauważyłeś, biegły w sztuce magicznej. Oddział się spił i zasną przynajmniej na trzy tygodnie. Po przybyciu do portu Mew, daliśmy komu trzeba po sakiewce, a bardzie opornym po mordzie i sakiewce, poczym zdjęliśmy z nich mundury i przenieśliśmy śpiące królewny w beczkach po śledziach na statek płynący w powrotnym kierunku. I Jako pewno prawny odział wojska przejęliśmy wartę w Czarnej Skale. Dowódca sięgną do prawej nogawki spodni, podwiną ją i wyją z wysokiego buta rulon papieru, rozwiną go i rozprasował o krawędź stołu, poczym rozłożył kartki na blacie.
- Kogoś rozpoznajesz?
Chłopak przyjrzał sie uważnie rysunkom na listach gończych, niektóre twarze przypomniały mu gabinet strachu w obwoźnym cyrku który, raz do roku odwiedzał jako dziecko. Wpatrywał się uważnie w rysy twarzy, powoli w myślach czytał imiona. Roland, Dragon, Willow, Baobab... Kwoty oferowane za ujecie żywym lub martwym były ogromne, tak duże, że nie miał nigdy w życiu okazji wymówić ich na głos.
- Tak, jestem pewny, że poznaję tego. Postukał palcem w podobiznę poszukiwanego.
Kapitan odwrócił rysunek w swoim kierunku i uśmiechną się lekko.
- Taaa, Roland, stary druh. W jakich okolicznościach go poznałeś? Żołnierz potarł świeżo ogoloną twarz w taki sposób jak by miał bujną bródkę.
- W karczmie pod Wyrwizębem. Jadłem wieczorny posiłek, nagle przysiadł sie do mnie ten mężczyzna. Stuknął ponownie palcem w list gończy. - Przystawił poszczerbionego cutlasa do mojego ku... Zakaszlną, odchrząkną. - Mojego krocza i powiedział albo go użyje, albo wychodzę z nim. Jak łatwo się domyśleć wybrałem to drugie albo.
- Taa cały Roland. Powiedział lekko rozbawiony dowódca.
- Zaprowadził mnie do jakieś ciemniej alejki, była tam grupka mężczyzn, wzięta bez własnej woli jak ja. Kazali nam założyć łachmany w stylu pirackim, aby upodobnić nas jak się okazało do nich samych. Powiedzieli , że robimy za wabik, że za chwilę zjawi się grupa ludzi, poczym ukryli się. Za chwilę jak mówili pojawiła się grupka ludzi. w Ułamku sekundy, wyskoczył mój porywacz wraz z towarzyszami. Rozpoczęła się bitka, dostałem czymś twardym w twarz i następne co pamiętam to pobudka w śmierdzącej moczem celi więziennej.
- Słyszałeś o lochach pod Necroville?
- Proszę pokazać mi tego co o nich nie słyszał.
- Też racja. Uśmiechną się kwaśno żołnierz. - Bo widzisz chłopcze ci ludzie i nieludzie, na tych listach gończych podczas ostrzału, wbiegli do nich nie po to aby znaleźć schronienie przed gradem kul armatnich, ale po coś zupełnie innego. Psiesyny, które prowadziły ostrzał, przybyli dokładnie po tę samą rzecz, przy okazji wyrznęli znaczą część konkurencji.
- Po co ? Zapytał zaciekawiony chłopak.
- Widzisz chłopcze, w takich momentach powraca mądrość pokoleń w starych porzekadłach. Najciemniej jest pod latarnią. Chodzi o skarb, największy na świecie skarb pierwszego pirata, kapitana Frinsa Qardee''ana, a dokładniej największy skrawek mapy, który został ukryty w tych kanałach. Przez stulecia była to bajka opowiadana dzieciom na dobranoc, a okazała się prawdą. Skrawki tej mapy rozlokowane są po całym świecie, część z nich została odnaleziona, jedną z nich mam ja, jedną ma Roland, który znalazł ją w podziemiach Necroville podczas ostrzału. Widzisz to, że znaleźliśmy się w tym miejscu to nie przypadek.
- Domyśliłem się tego. Odpowiedział już coraz mniej spięty chłopak.
- Widzisz Domingo, do tej pory z nieba spadało na tylko mewie gówno, ty byłeś niespodziewaną odmianą i szansą od losu której nie mogłem zmarnować. Zrobił krótką przerwę poprawiając mankiet i kontynuował. - Twoje relacje z generałową podsunęły mi pewien pomysł. Szantaż generała De marka. Widzisz cała nasza rozmowa dzięki sztuczkom magicznym Milforda została zarejestrowana. Generałowi najbardziej zależy na swojej reputacji, a jeśli wyjdą na jaw rogi, które przyprawiła mu baronowa będzie skończony. To, że wybraliśmy żołnierzy jako przykrywkę i to więzienie, pozwoli mi zrekrutować nowych członków załogi na miejsce poległych w Necrowille. A generał da nam jeden ze swoich statków i będzie przy tym kryty, bo jesteśmy odziałem wojska. W naszej umowie wspaniałomyślnie zaznaczę, że ma ci włos z głowy nie spaść, ale pamiętaj, że jak odpłyniemy z wyspy generał może nie dotrzymać słowa w tym punkcie umowy.
Do pomieszczenia wszedł Zyhfard który przyniósł równo w kostkę złożony mundur żołnierza z przewieszonymi u góry wysokimi butami. Położył strój na małej komódce, odwrócił się i posłał chłopakowi można by rzec pogodny uśmiech.
- Dziękuję. Powiedział kapitan wychodzącemu z pomieszczenia Zyhfardowi. - Na czy to ja, aha, odpływamy, a nasz kochany generał zleca odcięcie ci głowy, poczym wkłada ją do ładnego pudełka, przewiązuje wyszukaną kokardką i wręcza ukochanej żonce na rocznicę ślubu. Miło prawda ?
Chłopak pobladł jeszcze bardziej - to co ja mam teraz robić? Zapytał lekko łamiącym sie głosem.
- Proponuję ci wstąpienie do mojej załogi, wtedy generał nic nie zrobi. Zyhfard przyniósł dla ciebie mundur szeregowca, powinien pasować, masz czas do namysłu do końca tej rozmowy. Spojrzał na chłopca badawczo, tamten kiwną mu porozumiewawczo głową. - Chcę odnaleźć Rolanda i jego załogę, chcę połączyć siły w odnalezieniu psich synów odpowiedzialnych za zabicie moich ludzi. Tak się składa, że ci sami ludzie mają najwięcej skrawków mapy kapitana Quardee''ana, mam ambitny plan odnalezienia największego skarbu świata. Konkurencja będzie olbrzymia, wielu potężnych piratów ma skrawki tej mapy, ale jak mawiają kto nie ryzykuje ten nie ma. Kapitan uśmiechną się łagodnie, wstał z krzesła i pomału udał się do wyjścia. Zatrzymał się przed otwartymi drzwiami i powiedział. - Nie przedstawiłem się Quandolej Kar''dian, Ogółowi znany jako kapitan złotobrody, do niedawna dumny dowódca Biuściastej Kejti. Kapitan odwrócił sie do chłopca i uśmiechną się zawadiacko. - Wypalę przed budynkiem garść tytoniu, masz tyle czasu na pojawienie się w mundurze, jeśli się nie zjawisz, cóż, sam wiesz. Kapitan żwawym krokiem wyszedł z pomieszczenia zostawiając chłopaka sam na sam ze swoimi myślami.
Domingo Sens''itaff krótką chwilę nieobecnym wzrokiem patrzył w blat stołu, poczym jak oparzony zerwał się z krzesła i dwoma susami doskoczył do pedantycznie ułożonego stroju szeregowca.
Lato rozpoczęło się na dobre, co widocznie poprawiło nastrój załogi świeżo ochrzczonego żaglowca Biuściasta Kejti i Jane. Domingo zajęty był jak co dzień szorowaniem pokładu, jak powiedział kapitan - Od czegoś trzeba zacząć chłopcze. Chłopak zaczął polerować koło sterowe i zapatrzył się na kapitana któremu odrosła już blond bródka od której dostał swój przydomek - złotobrody. Kapitan staną nad czarnym kawałkiem materiału i z aprobatą pokiwał głową.
- Dobra, wciągamy na maszt ! Załoga jak na komendę zostawiła wszystko czym się zajmowała, wszyscy stali jak zaczarowani patrząc jak czarna kawałek materiału wciągany jest na czubek masztu. Materiał złapał wiatr i flaga z białą czaszką i sześcioma kośćmi dumnie załopotała na wietrze. Załoga Biuściastej Kejti i Jane, rozradowana wiwatowała, wszyscy byli oczarowani flagą jak by to była najpiękniejsza rzecz na świecie. Nagły hałas przestraszył mewę która odpoczywała na jednej z lin od wyjścia statku z portu, wzbiła się w powietrze i wypuściła niespodziankę dla dwunożnych dużych.
- No rzeeesz ku...!!! Rozradowany tłum zagłuszył kapitana, Milford zobaczył co się stało i wybuchną gromkim śmiechem.
- Kapitanie to na szczęście ! To dobry znak ! Powiedział rozbawiony, kapitan nie do końca pewny, uśmiechną się kwaśno i przyznał rację Milfordowi.
- rwa, rwa, zaskrzeczała wesoło mewa i poleciała do portu mew w kierunku zachodzącego słońca, robić to co mewy lubią robić najbardziej.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Szli już dobrych kilka chwil. Zdawało im się, że tunel staje się coraz węższy, a powietrze w nim cięższe. Każdy z piratów stawiał ostrożnie kroki, starając się nie narobić zbędnego hałasu. Baobab, idący na samym końcu, co jakiś czas panicznie rozglądał się wokoło w obawie przed potencjalnym zagrożeniem. Strup, który szedł obok niego starał się go bezskutecznie uspokoić.

Po chwili w grocie było już tak ciasno, że piraci musieli iść gęsiego. Barczysty Willow z trudem poruszał się na przód. Nawet Roland na chwilę zwątpił, czy aby powinni dalej brnąć w nieznane korytarze podziemi. Minęli kilka rozwidleń i zakrętów, ale wszystkie były jeszcze mniejsze, więc zdecydowali się iść prosto.

Nagle zrobiło się luźno, ściany przestały ich ocierać, powietrze przestało drażnić ich płuca- weszli do jakiegoś pomieszczenia. Jeżeli pomieszczeniem można nazwać niewielką, jak się wydawało, grotę, w której widoczność, mimo świateł z pochodni, była bardzo znikoma. To jednak nie uśpiło ich czujności, wręcz przeciwnie, teraz każdy z nich stał w wielkim skupieniu nasłuchując jakiegokolwiek tajemniczego dźwięku. Wszyscy mieli przygotowane bronie i jakby czuli, że za chwilę z ciemności rzuci się na nich jakiś przeciwnik.

Gdy napięcie opadło Roland zdecydował się pierwszy zrobić krok do przodu.
W tym momencie do ich uszu dobiegł długi i niski dźwięk, który kilkakrotnie zmienił ton. Jego źródło znajdowało się na ich plecami. Zanim ten odgłos się skończył każdy z piratów z wyciągniętą bronią lub pochodnią zdążył się odwrócić i wszyscy byli gotowi do ataku. Wszyscy poza Strupem. On stał z rękoma nieznacznie uniesionymi w geście bezradności i wyszeptał:

-Spokojnie Panowie, to tylko pierdnięcie.

-Jaja sobie robisz, Strup? O mało do ciebie nie wystrzeliłem z mojej rusznicy- równie cicho odpowiedział Dragon- prawie sam się przez ciebie posrałem.

-Strup, ty idioto!- Roland nie powstrzymywał się od głośnego opieprzania swoich podwładnych- jeszcze jedna taka akcja i mój miecz pozbawi ciebie nawet możliwości pierdzenia!

-Ale mi się chciało odkąd tu weszliśmy, już naprawdę nie mogłem dłużej wytrzymać- wciąż cichym i bezradnym głosem mówił Strup.

-Trzeba było sobie zatkać dupę butelką po rumie, albo i dwoma, niedołęgo.- odpowiedział Roland- A teraz ruszajmy, mam złe przeczucia.

Nim zdążył się odwrócić padł na ziemię wypuszczając z dłoni szablę i czuł, jak jego wnętrzności wędrują z miejsca na miejsce. Coś bardzo ciężkiego dociskało jego ciało do ziemi. Gdy otworzył oczy zobaczył paszczę tak wielką, że gdyby był trochę mniejszy mógłby wejść do niej cały. Roland miał zablokowane ręce, wszelka próba jakiegokolwiek ruchu kończyła się bezskutecznie.

Dragon wystrzelił z rusznicy, kilka mieczy powędrowało wprost w cielsko potwora, Cloudy buchnął ogniem wprost na jego paszczę. Willow zatopił zwoje ostrze w szyi bestii, ale zanim ta padła musiał tą czynność powtórzyć kilkakrotnie. W końcu wielkie cielsko przestało się ruszać i bezwładnie opadło, co Rolanda dalej nie ratowało. Truchło ważyło na pewno kilkaset kilogramów. Kapitan zaczął już odpływać i wszystko wokół wydawało mu się kręcić, zmieniać kształty i kolory. W tym czasie pozostali zepchnęli drapieżnika z Rolanda i próbowali przywrócić towarzysza do świata przytomnych. Niestety bezskutecznie.
Ich wzrok powędrował więc na wielkie cielsko.

-Na wszystkie wichry świata, co to jest?- zapytał Dragon- zwierze nie podobne do żadnego innego.

-Przypomina mi twoją matkę, ale jest trochę chudszy i ma mniejszy zgryz- odrzekł Moonshine.

Dragon natychmiast potraktował go surowym wzrokiem i powiedział: -Tylko dlatego, że jesteś naszym jedynym lekarzem pokładowym, nie utnę ci klejnotów. Za to twoja matka była tak ciężka, że pełniła rolę kotwicy.

-Zamknąć się natychmiast, debile. Tego może być tutaj więcej.- warknął Strup, po czym podniósł pochodnię kapitana i rzucił ją w głąb jaskini.

Światło oświetliło pozostałą część pomieszczenia. Ku przerażeniu piratów Strup miał rację- tego było tutaj więcej. Dużo więcej.

-Spieprzamy panowie!

Willow podniósł nieprzytomnego Rolanda i wszyscy rzucili się w stronę, z której przyszli. Słyszeli za sobą stąpanie nieznanych im bestii, ich ryki i sapanie, ale nikt nie odważył się odwrócić.
-Skręćmy tutaj- rzucił krótko Cloudy pokazując ręką na jeden z pomniejszych korytarzy, który minęli wcześniej.

-Za wąsko, biegniemy dalej!- odpowiedział Strup.

Po kilkunastu metrach Cloudy zauważył kolejny dodatkowy korytarz.
-To może tutaj?

-Dalej za wąsko, biegnij dalej.

-I gdzie mam biec, co Strup? Jeżeli gdzieś się nie schowamy, to wszyscy zaraz zginiemy. Jeżeli nie pożarci przez te stwory, to od kul tych żołnierzy w mieście! Nie wiem jak wy, ale ja się tu skryję- rzekł Cloudy, po czym szybko wślizgnął się we wnękę w ścianie.

-Niech cię, Cloudy!- warknął Strup- posuń się, chodźcie tutaj, może zmieścimy się.

Pozostali równie pośpiesznie wcisnęli się do dziury w ścianie. Na końcu stał Willow wciąż z kapitanem na rękach. Podał nieprzytomnego Rolanda pozostałym, po czym ciężko opadł na ziemię przytłoczony jedną z bestii. Poczuł okropny ból w okolicach barku, potworne szczęki z łatwością przebiły obojczyk i wgryzały się w ciało pirata. Willow zawył z bólu, w tym czasie Strup zdążył wycelować z kuszy i zatopił połowę bełtu w oku potwora. Okaleczony drapieżnik zeskoczył z Willowa, który natychmiast rzucił się w stronę wnęki. Zabrakło mu dosłownie kilku cali, żeby chwycić ręce towarzyszy i uratować się od dzikiego przeciwnika.

- Tu jest przejście- zdesperowanym głosem powiedział Baobab. Rzeczywiście, nieznaczna dziura w ścianie okazała się wąskim korytarzem. Nikt nie był w stanie tego dojrzeć bez pochodni w takiej ciemności.
Tymczasem Willow leżał już bez obu dolnych kończyn, odgryzionych w okolicy kolan. Jego kamraci zrozumieli, że nie ma dla niego już ratunku i aby ratować własne skóry muszą natychmiast uciekać.

Wielkie bestie okazały się za duże, aby wejść do wnęki. Tunel miał może metr wysokości, każdy musiał się więc mocno schylić, żeby poruszać się naprzód. Roland się obudził.

-Co się stało?- zapytał od razu.

-Ten dziki potwór pana ogłuszył. Zdołaliśmy im uciec, niestety Willow nie miał tyle szczęścia co my- opowiedział Moonshine.

-Cholera. To moja wina, mogliśmy zostać w mieście.

-Mhm. Mogliśmy. Ale tam było równie niebezpiecznie. Pan Kapitan przecież nie wiedział, co czai się w tych podziemiach. A teraz radzę ruszać.

Po kilku minutach wędrowania warczenie potworów ucichło. Strup dał znak do zatrzymania:
-Słyszycie?

-Co mamy słyszeć? Znowu puściłeś bąka?- z uśmiechem odpowiedział Dragon.

-Nie, czy słyszycie ten szum?

-Mi tam w głowie szumi, dzwoni, świszczy i oprócz tego widzę gwiazdki- powiedział Roland.

-To może być woda- rzekł Strup.

-Poważnie? Może dlatego, że wokół miasta jest morze?- sarkastycznie odparł Moonshine.

Wtedy wszystkimi zatrzęsło, ze ściany opadło kilka kamieni, posypało się trochę piasku.
-Co się dzieje?

-Przecież miasto jest pod ostrzałem, widocznie kule armatnie trafiają gdzieś niedaleko.

Znowu nimi zatrzęsło, tym razem mocniej. Na ścianie pojawiło się znaczne pęknięcie.

-Jak tak dalej pójdzie skończymy przysypani tonami głazów. Ruchy!- powiedział Kapitan.

Wszyscy pośpiesznie rzucili się na przód. I w tym momencie zatrzęsło nimi po raz trzeci. Ściany pękły, kamienie zaczęły spadać na piratów. Zawalił się cały tunel. Kiedy każdy myślał już o nieuchronnej śmierci poczuli najpierw chwilę bezwładności, a potem znaleźli się w strumieniu zimnej wody. Okazało się, że tunel, w którym się znajdowali był nad wodą, którą słyszał Strup. Po zawaleniu się ścian znaleźli się w tej lodowatej rzece, której prąd był bardzo duży.

Obudzili się na plaży, gdzie słońce przypiekało ich twarze. Pierwszy wstał kapitan.

-Udało się- cicho mruknął- nie wiem jak, ale się udało- po czym odwrócił się i zobaczył cały oddział żołnierzy w mundurach z wycelowaną na niego bronią.

-Czy to ty jesteś Roland?- powiedział jeden z żołnierzy wyglądający na dowódcę.

-Taa- posłusznie odpowiedział.

-Jesteś aresztowany- z uśmiechem rzekł żołnierz- zakuć go. I jego towarzyszy też. Mamy sporo do przedyskutowania, Roland.

-Piątek, takie rzeczy tylko w piątek…

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Życzę miłego czytania. Liczę także na konstruktywną krytykę, więc jeśli ktoś ma jakieś uwagi, to zapraszam na prv.


Lekkie światło jakie dawała pochodnia było wręcz idealne dla oczu pirata. Nawykły do żeglugi przy świetle gwiazd i księżyca, Roland czuł się doskonale. A raczej czułby się, gdyby pokład ospale wirował pod jego stopami, bryza wgryzała mu się w twarz, usta zaś nosiły posmak rumu. Niestety. Realia były inne. Załoga znajdowała się w lochach pod Necroville.

Za nim szli pozostali. Drogon dzielił spojrzenie między czyszczeniem swojej rusznicy, a obserwacją otoczenia. Za nim szli kolejno: bliźniacy - Slash i Uhu - pasujący do siebie niczym pięść do oka, Cloudy i Moonshine wpadający na siebie raz po raz, Willow ze Strupem - zaskakująco spokojni (chociaż pierwszy chyba tylko ze względu na brak rozumu), pochód zamykał Baobab idący zygzakiem i mruczący co jakiś czas pod nosem nikomu niezrozumiałe słowa. Ktoś zaklął głośno.

- Ile razy mam powtarzać - syknął Roland - żebyście siedzieli cicho!?

- Zagłada! Zagłada! - odparł Baobab.

- Kapitanie, z całym kurwa szacunkiem, ale idziemy już od dwóch godzin - odburknął Uhu - i nadal nigdzie nie doszliśmy.

- Może lepiej zawróćmy? - zaproponował Dragon.

To prawda, pomyślał Roland. Szli już tak długo, a wyjścia nie było. Mało tego, nie wydawało mu się, że byli nawet w połowie drogi. Ciągle to samo, za każdym zakrętem znajdowali jedynie kamienne ściany i brak powietrza nad głową. Każdy korytarz wyglądał identycznie. Strup i Cloudy na początku wędrówki poprawiali sobie humor, żartując z tego ile razy się już zgubili. Ale przestali już liczyć. Stracili rachubę.

- Zamknąć się i za mną - rozkazał kapitan.

Banda wymamrotała kilka pięknych słów i ruszyła za nim. Wiedzieli czym kończy się brak posłuszeństwa wobec właściciela "Orlicy". A raczej byłego właściciela. Roland nie był głupi. Siedział w gównie po uszy. Stracił statek, więc tak naprawdę stracił władzę. Zgodnie z pirackim kodeksem nie miał już prawa wydawać swojej załodze jakichkolwiek rozkazów. Korzystał z tego, że większość z nich była zbyt tępa, aby to pojąć. Zauważył jednak spojrzenia Strupa i Dragona. W ich przypadku mógł w ostateczności liczyć na wieloletnią przyjaźń. Niestety pirat to pirat.

Kiedy parę godzin wcześniej weszli do lochów natchnęli się na nieliczne ślady tutejszego osadnictwa. Biedota i miernota Necroville miała tutaj swoje domy. Lub to co można było nazwać domem jedynie z braku innej nazwy. Wykluczeni ze społeczeństwa, usuniętego ze społeczeństwa, mieszkali w lochach ledwo wiążąc koniec z końcem. Człowiek nie słyszał tutaj śmiechu. Szumiały w uszach jęki, płacz i krzyki. Wszystko to dziwnie wytłumione, tak jakby hałas był czymś zakazanym. Piraci szybko dostosowali się do tych zasad.

Nagle korytarz zaczął prowadzić ich w dół - to było coś nowego. Zaczęli stawiać kroki jeszcze ostrożniej. Za rogiem zobaczyli sporych rozmiarów komnatę. Naprzeciwko były drzwi, a raczej otwór w ścianie, prowadzący dalej, ale wzrok Rolanda przykuło coś innego. Na samym środku, na podłodze wyryto wzory. Podszedł bliżej i poświecił pochodnią. Przedstawiały, patrząc od lewej: strzałę, słońce oraz coś przypominającego drzewo.

- Bardzo jestem ciekaw, co to takiego - rzekł Roland. - Niestety, jedyną osobą wśród nas, która mogłaby coś na ten temat wiedzieć, jest Baobab. On zaś jest świrnięty i potrafi powiedzieć tylko jedno.

- Zagłada! - krzyknął magik. Roland nie wiedział czy go zrozumiał, ale przynajmniej dał znać, że go słucha.

- On ma rację, Kapitanie - Strup podszedł bliżej i też przyjrzał się grawerunkom. - Zostawmy to. Chodźmy dalej.
Roland skinął głową wpatrując się dalej w ornamenty i ruszył jako pierwszy.

Nagle coś huknęło.

Pirat gwałtownie stracił grunt pod nogami. Pochodnia wymknęła mu się z ręki, a on sam zaczął spadać. Usłyszał, że coś pod nim chrupnęło. Nie wiedział czy to jego kości, czy coś innego. Wstał po chwili, z dupą bolącą jak diabli. Miał nadzieję, że jest cały. Z góry dobywały się krzyki.

- Kapitanie, nic ci nie jest?!

- Nie, właśnie jestem w ekskluzywnym burdelu, a urocza blondynka siedzi na moich kolanach - odparł z sarkazmem.

- To chyba dobrze? - zapytał Willow.

Nikt nie raczył mu odpowiedzieć.

- Rzućcie mi tu pochodnie!

Nie czekał długo. Po paru sekundach usłyszał dźwięk upadającego przedmiotu. Cieszył się, że nie uderzyła prosto w jego głowę - tego by mu tylko brakowało. Wymacał pochodnie, po czym zreflektował się, że nie daje światła. Zaklął. Szanse były małe, ale nie szkodziło spróbować.

- Cloudy, chuchnij!

Miał szczęście. Udało mu się złapać kulę ognia prosto na polany naftą koniec pochodni. Oparzył sobie przy tym nieco rękę, ale takie rany nie były dla niego nowością. Rozejrzał się. Pomieszczenie, a raczej dziura, do której wpadł, była mała. Do góry miał jakieś osiem metrów, więc nie było mowy o wspinaczce, tym bardziej, że ściany stanowiły niemal pionowe wyzwanie, a kruche korzenie z nich wyrastające nie dawały potrzebnego oparcia. Jego coutlas leżał nieopodal, wbity w czaszkę szkieletu, na którym on sam wylądował. Wyciągnął go, rozgniatając stopą kości w drobny proszek. Przejścia w takim razie nie było. Zauważył za to zgniłe deski - tak jakby ktoś je ustawił próbując oddzielić to pomieszczenie od reszty kompleksu. Bez zastanowienia zaserwował im soczystego kopniaka. Tak jak się spodziewał, ustąpiły, rozrzucając wszędzie wokół tumany pyłu. Popatrzył w górę.

- Ja pójdę tędy, wy idźcie dalej. Jeśli morza będą łaskawe, to w końcu się spotkamy.

- Małe szansę - wzruszył ramionami Moonshine.

- Ale warto spróbować - odrzekł Strup. - Za mną, psy chędożone!

Roland tymczasem także ruszył przed siebie. Ta część podziemia wyglądała nieco inaczej. Więcej można było dostrzec ziemi, za to mniej kamienia. Co jakiś czas stała belka podtrzymująca strop i wprawiająca pirata w niepokój.

Zastanawiał się jaka, w obecnej sytuacji, jest szansa na lojalność załogi. Nie było go z nią, więc nie liczył na zbyt wiele. Strup trzymał niby wszystkich w ryzach, ale najpewniej przy pierwszej dobrej okazji zawróci razem z nimi. Trudno, pomyślał. Wtedy sam się stąd wydostanę. Przynajmniej nie będę musiał się obawiać puginału w plecach. A z nimi, jeśli uda im się jakimś cudem wydostać, policzę się później. Roland nigdy nie zostawiał podobnych obelg bez odpowiedzi.

Pirat i jego wierny coutlas szli dalej przez tą - zauważalnie - mroczniejszą część podziemia. Powietrze było bardziej wilgotne, a też pachniało czymś dziwnym. Podobny zapach czuł po czarach Baobaba. Roland zabił jednak w sobie tą myśl. Skupił się za to na podporach i ewidentnie mało pewnym stropie. Jego macki, uniesione teraz wysoko, mogły w razie czego wyczuć drobne drgania w konstrukcji, ale korsarz nie był pewien czy uda mu się na czas uciec. Każdy krok stawiał ostrożnie, powoli, zaczynając od pięty a na palcach kończąc - w każdej chwili był gotów uskoczyć. Nie chciał drugi raz wpaść do dziury.

Po jakimś czasie dotarł do owalnego pomieszczenia. Przypominało nieco tamto z grawerunkami, było jednak większe, a po bokach miało nisze, do których nie docierało światło pochodni. Na posadzce aż roiło się od kości, tak że każdy kontakt pirackiego buta z podłożem wydawał złowrogi chrzęst. Naprzeciwko Roland dostrzegł przejście - niestety - broniła go stalowa, przyrdzewiała już, krata. Komnata za nią była jeszcze większa od tej, w której się znajdował. Jej sufit był podparty kolumnami. Tajemniczy okrąg, wryty w ścianę naprzeciwko i przedzielony na pół cienką szczeliną, lekko zaintrygował Rolanda. Zauważył, że tworzył coś na kształt wrót. Podszedł bliżej stalowej kraty i świecąc sobie pochodnią, szukał czegoś, co mogłoby ją otworzyć. Nic nie znalazł, więc spróbował podnieść ją w górę własnymi siłami. Ani drgnęła. Zrezygnowany, już chciał rozglądnąć się po innych częściach pomieszczenia, kiedy usłyszał krzyki i kruszące się kamienie - w odwrotnej kolejności.

Harmider za kratą spowodowali jego kompani, którzy wylecieli prosto ze zburzonej ściany. Cali w pyle i poobijani, z jękiem się podnieśli i rozglądnęli. Pirat patrzący na tą bandę idiotów, przeklinał ich w myślach za zamieszanie jakie wywołali, ale w głębi duszy cieszył się, że nie musi sam wędrować po tym mrocznym miejscu.

- Gdzie my, na złamany ster, jesteśmy? - Drogon dmuchnął na swą zabójczą rusznicę, aby pozbyć się kurzu. Wtedy dostrzegł przyglądającego im się kapitana. - Na siedem morskich kurw! Roland!

- Przestańcie się mazgaić, durnie - syknął zezłoszczony kapitan - Zamknijcie się i poszukajcie czegoś co otwiera tą przeklętą bramę!

- Zagłada! - zapiszczał Baobab, tak jakby jedynie sama ciemność pozwalała na otwarcie przejścia.

- Willow i Moonshine - począł instruować wszystkich Strup - wy do tamtej ściany, Dragon i Baobab, do tej - tu półgoblin wskazał przeciwległą. - Reszta za mną! Przeszukamy kolumny!

- Co mam robić? - pytał szczerze zdezorientowany Willow. Jednak nikt nie zwracał na niego uwagi.

Tymczasem Roland nie stał bezczynnie. Uniósł pochodnie i podszedł do pierwszej niszy. Okazało się, że skrywa wyszlifowany kamień. Na jego czubku widniała wygrawerowana strzała.

- Taaa... - mruknął korsarz. Podszedł do kolejnej niszy. Tak jak się spodziewał, był tam podobny kamień - tyle że z drzewem. - To jasne... - mruknął. Znał podobne mechanizmy. Jako pirat często miał z nimi do czynienia, kiedy na cel obierał sobie pełne łamigłówek katakumby. Mimo tego nigdy nie mógł zrozumieć, dlaczego inni piraci tak często chowają w takich miejscach swoje skarby. W dodatku zawsze był zdania, że lepiej wydać łup nim ktoś mu go odbierze. - Mniejsza z tym - powiedział jakby sam do siebie.

Teraz musiał jedynie przekręcić przełączniki we właściwej kolejności. Próbując szczęścia, zaczął od wizerunku słońca. Nie było łatwo, bo kamień był dość ciężki, ale na szczęście wystarczyło mu sił, aby odrobinę go przesunąć. Przeszedł potem do strzały i skończył na drzewie. Nic się nie stało. Usłyszał jedynie chrzęst kości - to pewnie jeden z jego towarzyszy nadepnął na jakieś szczątki.

- Kapitanie! - krzyknął Dragon, który jak widać szedł powiedzieć mu, że nic nie znaleźli - Za tobą!

Pirat błyskawicznie się odwrócił, odruchowo unosząc coutlas przed siebie. I dobrze zrobił. Udało mu się sparować cięcie zardzewiałego miecza. Jednak na tym się nie skończyło. Wkrótce kapitan wirował unikając i parując kolejne ciosy. Ku swemu zaskoczeniu walczył ze szkieletem. Jego, jeśli można tak powiedzieć, oczy świeciły żółtym blaskiem. A same szczątki ożyły w nadzwyczajny sposób, sprawiając wrażenie jakby wcale się nie roztrzaskały. Jednak nie było czasu na zdziwnienia. Przeciwnik zadawał ciosy w nienaturalnym tempie. Koniec jego miecza rozszarpał mu policzek, a on sam poczuł krew w ustach. Załoga, oglądająca walkę zza kraty, westchnęła jednocześnie. Kapitan, łapiąc rytm po oberwaniu, cofnął się parę kroków. Spróbował zmylić przeciwnika markując ciosy. Nic to nie dało. Szkielet był również nienaturalnie sprytny. Jednak Roland miał jeszcze jednego asa w rękawie. Jedna z jego macek podcięła szkielet. Tego się nie spodziewał. Padł na ziemię. Kiedy był jeszcze w powietrzu, piracka szabla uderzyła go prosto w miednicę. Cel był łatwo widoczny. Trafiła więc bezbłędnie, przecinając wynaturzenie na pół. Złowrogie oczy straciły blask.

- Jasna cholera! - krzyknął Slash - Co to było?

- Nieumarłego nigdy nie widziałeś? - odparł Moonshine.

- To już za wiele! - ryknął Uhu - Wracam skąd przyszliśmy! Tą samą drogą! Wolę bić się z żołnierzami niż z czymś takim. Kto idzie ze mną?

- Dla mnie też już tego za wiele - szepnął Slash.

- Nie bądź głupi - kapitan podszedł do kraty - tak długo tutaj szliśmy. Wyjście nie powinni być daleko. Rozkazuję ci...

- Nie masz prawa mi rozkazywać! - krzyknął olbrzym - Nie jesteś już moim kapitanem. Kto idzie ...

W tym momencie Strup uderzył go prosto w szczękę. Mimo że znajdowała się o wiele wyżej niż jego własna, trafił doskonale. Uhu upadł na ziemię. Nie trzeba było długo czekać. W mgnieniu oka rozpętała się bójka. Tylko Baobab, krzyczący co chwilę "zagłada" oraz Willow, nie rozumiejący co się dzieje, stali na boku i przyglądali się. Roland wiedział, że nie ma dużo czasu. Wysilił pamięć i przekręcił przełączniki.

Piraci zamarli. Dźwięk, który się rozległ, był nie do zniesienia. Wszyscy, prócz Baobaba, zasłonili sobie uszy dłońmi, krzywiąc się z bólu. Brama otworzyła się, ale wraz z nią - co było przyczyną hałasu - otworzyła się też inna. Wrota, które wcześniej zauważył Roland, rozsuwały się w dwie strony. Ku ich zaskoczeniu za nimi, zamiast kamieni i gliny, była niebieska poświata. Wpatrywali się w nią jakby zauroczeniu, nie mogąc się ruszyć, ani nawet wypowiedzieć żadnego słowa. Trwało to minutę czy dwie. Kiedy już wszyscy się opamiętali, Baobab odezwał się. A były to jedyne sensowne słowa, jakie wypowiedział tego dnia.

- Spierdalajmy, zanim coś jeszcze ożyje.

- Słyszeliście go - Roland wziął sobie do serca słowa maga i próbował zebrać wszystkich w kupę - wiejemy! Jeśli tu zostaniemy, to może być tylko gorzej.

- Mam już tego dość - warknął Uhu - możecie dalej bawić się w poszukiwaczy przygód. Ja wracam, skąd przyszliśmy. - cyklop zniknął w dziurze, którą wcześniej zrobili w ścianie.

- Zaczekaj! - krzyknął za nim Slash, po czym poszedł za Uhu.

- Chodźcie - wyszeptał Roland - my znajdziemy inną drogę.

- Nic nie zrobisz? - zapytał Dragon.

- A co mam zrobić? - bezsilnie wzruszył ramionami - Nie jestem już ich kapitanem. Ktokolwiek - podniósł głos mówiąc do wszystkich - chce zawrócić, niech zrobi to teraz. Ja zamierzam wydostać się na powierzchnię inna drogą. W Necroville nie czeka nic dobrego.

Roland popatrzył po wszystkich i uznał, że nikt więcej już nie zdezerteruje.

- Dobra, w takim razie idziemy.

Podeszli do Bramy. Niebieskie światło raziło ich w oczy. Kapitan popatrzył na członków swojej załogi. Wszyscy wyglądali na przerażonych, co piratom rzadko się zdarzało. Moonshine i Cloudy stali wryci, wpatrując się w to, co stało przed nimi. Chyba nie do końca wierzyli w to, co się działo. Twarz Strupa jak zwykle nie zdradzała wiele, ale wyglądał na zdeterminowanego. Dragon, tak jakby wszystko było mu obojętne, czyścił swoją broń. Willow, jak zwykle posłuszny, stał za plecami byłego kapitana. Na koniec Roland zerknął na twarz Baobaba. To co zobaczył, przeraziło go nawet bardziej niż Brama. Mag szeptał pod nosem niezrozumiałe słowa, a jego oczy były jedynie białkami obracającymi się we wszystkie strony.

Roland poszedł naprzód. Miał nadzieję, że reszta idzie za nim.

Upadł na kolana. Czuł, jak tysiąc owadów lata mu w żołądku, a w głowie kręciło mu się tak, jakby właśnie znalazł się na łajbie w środku sztormu. Zwymiotował. Jego dłonie poczuły coś znanego, przyjemnego... Otworzył oczy i ujrzał deski tworzące pokład. Czyżby się udało, pomyślał. Wtem rozległ się ochrypły głos.

- Czy nigdy nie słyszałeś, kapitanie Roland, że Bramy prowadzą cię w miejsce, w którym za nic nie chciałbyś się znaleźć?

Roland podniósł głowę i ujrzał barona Yrwina wpatrującego się w niego z szyderczym uśmiechem. Wszędzie wokół roiło się od żołnierzy.

- Wreszcie do głównego dania, czyli Necroville, dotarł mój deser - Yrwin oblizał usta - czyż to nie piękne?

- Zobaczymy - odparł Roland dobywając broni.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Roland wraz z towarzyszami parli przed siebie mrocznymi korytarzami oświetlanymi jedynie przez nikłe płomienie pochodni. Lochy okazały się rozległymi katakumbami. Już po kilku godzinach od przekroczenia Bramy natknęli się na pierwsze, pozbawione śladów walki, ciała. Później stanowiły one nieodzowny element podziemi. Smród gnijących trupów stał się milczącym towarzyszem całej dziewiątki. Zbyt zmęczeni by iść dalej, zdecydowali się na odpoczynek w jednym z rozlicznych pomieszczeń, które skrywały lochy.
- Musimy odpocząć – burknął Roland.
Nikt nie miał zamiaru się sprzeciwiać. Dręczące ich myśli oraz niepokoje i zmęczenie skutecznie zabijały wszelkie rozmowy. Kapitan „Orlicy” zwalił się pod ścianę z rezygnacją. Powoli zaczynał rozumieć czym było „Złe”. Sieć tuneli, która rozciągała się na ogromnej powierzchni skutecznie uniemożliwiała odnalezienie wyjścia z podziemnej pułapki. Brak wody, pożywienia, warunki tu panujące mogły skutecznie przerwać wędrówkę każdego - niezależnie jak dobrze wyposażonego - śmiałka na tyle odważnego, by zapuścić się w te rejony.
Obudziły go słowa, które z trudem docierały do niego poprzez rozwiewająca się zasłonę snu. Jak mógł zasnąć w takim miejscu?
- Ojcze... Mamo... Ale jak to możliwe... Skąd...
Słowa, które dotarły do uszu Rolanda, skutecznie przywróciły jego umysł do stanu pełnej świadomości. Rozejrzał się. Nie był jedynym, którego zmorzył sen. Oprócz niego nie spał jedynie Strup, który obejmował...
- Wstawać! Kurwa, wstawać! – polecenie instynktownie wyrwało się z ust dawnego kapitana „Orlicy”.
Wszyscy poderwali się jak jeden mąż. Sytuacja, która rozgrywała się przed ich oczyma wywoływała mieszane odczucia przerażania i zniesmaczenia. Bosman stał, wydawać by się mogło w rodzinnym uścisku, z dwójką nieumarłych wgryzających się w jego szyję aż nazbyt chętnie. Najbardziej oszołamiający okazał się jednak fakt, iż na twarzy Strupa malował się błogi uśmiech.
Pierwszy zareagował Roland. Jego macki błyskawicznie wyskoczyły odrywając monstra od ciała ofiary. Reszta była już formalnością. W przeciągu chwili krótszej niż uderzenie serca obie bestie leżały bezwładnie na ziemi.
- Co to, na wszystkie kurwy z Necroville, było?! – krzyknął przerażony Cloud.
- Zagłada, zagłada – bełkotał Baobab.
Nikt nie próbował ratować Strupa, z którego gardła wydobywało się agonalne bulgotanie. Wiedzieli, że dla niego jest już za późno. Po chwili wszelkie oznaki życie zniknęły z oblicza bosmana.
- Odleciał – skomentował Dragon – Kompletnie zwariował. No cóż, można się było tego spodziewać. Ciekawe, kto będzie...
- Zamknij mordę, Dragon – warknął Roland – Ruszamy.
- Ale kapitanie – Głos należał do Moonshinea, który napastliwie wpatrywał się w ciało zielonoskórego – zostawimy go tak? W niektórych kulturach są pewne obrządki...
Karcące spojrzenie okazało się aż nazbyt wymowną odpowiedzią dla medyka. Wznowili mozolną wędrówkę przez lochy, nie widząc końca swej podróży, pogrążeni we wrogiej ciszy pełnej żalu.
Co przytrafiło się temu nieszczęśnikowi? Bełkotał coś o swoich rodzicach. Czy naprawdę zwariował? To cholerne miejsce przyprawia mnie o ciarki, pomyślał Roland. Piątek zdecydowanie nie był odpowiednim dniem na podejmowanie takich podróży. I ten nienaturalny sen, jakbyśmy wszyscy mieli zasnąć w jednym momencie...
- Co jest, Baobab? – zapytał Uh, który zamykał pochód.
Olbrzym, gdy spostrzegł, że czarnoskóry pirat nie chce postąpić ani kroku dalej, zaczął się nerwowo rozglądać. Za komnatą, w której przystanęli, rozciągała się ogromna przepaść. Dalej z kolei znajdował się sala. Oba pomieszczenia łączył niebezpiecznie wąski most.
- Kapitanie, wydaję się, że nasz ciemny przyjaciel coś wyniuchał...
Nie dane było Dragonowi dokończyć. W komnacie rozległo się przeciągłe wycie wydobywające się z dziesiątek gardeł. Momentalnie sala wypełniła się tuzinami nieumarłych, atakującymi z każdej strony. Roland wyciągnął swój cutlas tnąc najbliżej znajdującego się martwiaka. Rzeź rozpoczęła się na dobre. Baobab za pomocą magii ciskał przeciwników w przepaść, jednocześnie wprawiając w ruch drobiny pyłu, który przybierając ogromną prędkość obdzierał trupy z wszelkiej tkanki, pozostawiając wyłącznie kości. Ten widok mógłby okazać się czymś urzekającym dla postronnego, nieco ekscentrycznego obserwatora, jednak sytuacja nie sprzyjała podziwianiu magicznego kunsztu. Ciało Uha samo w sobie stanowiło broń. Wydawać by się mogło, że nawet bezrozumne maszkary odczuwały coś w rodzaj lęku przed rozmiarami olbrzyma, który w przeciwieństwie do innych nie przebierał w ofiarach. Cloud rozniecił wokół siebie istną falę płomieni, w związku z czym smród zwęglonych ciał stał się tłem wydarzeń. Sytuacja w oczach Rolanda wydawała się nieciekawa, jednak nie beznadziejna. Ten stan rzeczy utrzymywał się do czasu, nim uwolnił się od natłoku nieumarłych.
Przerażenie to zbyt delikatne słowo, by opisać co w danej chwili poczuł kapitan. Moonshine przywarł do jednego z bezwładnych już martwaków, odgryzając kawałki mięsa od kości. Slash spokojnie patrzył, jak monstrum odgryza mu ręką, do której przyrośnięty był cutlas. Po chwili, gdy potwór osiągnął swój cel, wbił ostrze głęboko w czaszkę bliźniaka, który padł na ziemie, nadal masakrowany przez oprawcę. Cloud, cały pokryty płomieniami, skoczył w przepaść. Prawdopodobnie ból spowodowany oparzeniami odebrał mu racjonalną ocenę sytuacji. Uh z kolei posłusznie uklęknął, ze spokojem przyjmując, iż nieumarły chce wydłubać mu oko, co ostatecznie stało się faktem. Następnie chmara rozkładających się kompanów martwiaka zakryła sylwetkę olbrzyma.
Roland czuł się niczym sparaliżowany. Kończyny odmówiły mu posłuszeństwa. Wydarzenia, które rozegrały się na jego oczach coś w nim złamały. Wiedział, że już nigdy nie będzie taki sam. Trwał w otępieniu, dopóki nie zobaczył przed sobą Dragona szarpiącego go za ramię. Coraz natrętniej zaczęły docierać do jego uszu krzyki:
- Głodny! Jestem głodny! Puść mnie, ty pierdolony magu! Puszczaj! Twoja skurwiała mat... – Darł się Moonshine, skrępowany przez magiczne okowy Baobaba. Mag nie przejmował się obelgami chirurga. Siedział pod ścianą, obejmując rękami kolana, kołysząc się w rytmie słów wypowiadanych szeptem. Zarówno Roland, jak i Dragon wiedzieli, jak one brzmią. Przestali zwracać na niego uwagę, gdy Moonshine przerwał tyradę, dławiąc się wymiocinami. Cała trójka próbowała mu pomóc, jednak nie przyniosło to pożądanego efektu. I on dołączył do grona poległych. Sądzili, że spotkało ich wszystko, co człowiek może przeżyć w takim miejscu. Los mimo wszystko uwielbia drwić z ludzi, szczególnie gdy się tego kompletnie nie spodziewają.
Do ich uszy dobiegły słowa pijackiej piosenki:
- A ja ją hyc przez kolano dziś przerzucę i zerżnę, aż opadną mi onuce!... – Głośne beknięcie przerwało śpiew Willowa, który kompletnie piany tańczył na moście, nie zwracając uwagi na przepaść rozciągającą się pod jego stopami. Równie błahym tematem wydawała się w oczach mężczyzny niedawna rzeź, w której uczestniczył.
Roland wiedział, że nie zdąży. Jego macki poruszały się błyskawicznie, pomimo to Willow zniknął w odmętach czarnej otchłani zbyt szybko. Krzyk spadającego mężczyzny towarzyszył im jeszcze przez dobre parę chwil.
Co powinni uczynić w takiej sytuacji? Rzucić się z mostu? Nie mieli szans opuścić tych lochów żywi, szczególnie w obliczu ostatnich wydarzeń. Czekać na równie nieprzyjemną śmierć, podobną do tej, która spotkała ich towarzyszy? Wyruszenie w dalszą drogą wydawało się im nienaturalne, wręcz szalone. Jednak czy te określenia nie opisuję wręcz idealnie tego, co działo się wokół?
Wybór padł na powolny marsz. Bez słowa, nie oddając hołdu, czy choć odrobiny czci poległym kamratom, wyruszyli przed siebie. Samobójcza śmierć, bądź posłuszne oczekiwanie na nią nie były żadnym rozwiązaniem. Skracały męki, to fakt, mimo to człowiek nie potrafi się poddać. Musi próbować przetrwać. W końcu, czy życie pirata nie jest ciągłą, beznadziejną walką dla dziwek, rumu i kilku monet?
Tym razem wyczuli zbliżające się niebezpieczeństwo. Zapadające się krata, która uniemożliwiała powrót do niedawno przebytego przez Rolanda i Dragona tunelu wydawała się wystarczającym znakiem. Baobab znajdował się po drugiej stronie żelaznych prętów, które na pierwszy rzut oka uchodziły za niemożliwe do sforsowania. Dla maga nie stanowiły by one problemu, gdyby nie fakt, iż klęczał on trzymając się za głową, mamrocząc na tyle głośno, iż pozostała dwójkę słyszała go całkiem wyraźnie:
- Zostaw mnie... Nie jestem w Twojej mocy... Widzę cię całkiem wyraźnie... Myślisz, że posiadam ten mosiężny ćwiek dla ozdoby? – Czarnoskóry pirat był pogrążony w transie, którego natura stanowiła zagadkę. Po chwili zachowanie Baobaba uległo zmianie. Zaprzestał gorączkowej szamotaniny, podejmując z uśmiechem:
- Możesz mi to dać? Tak wielka potęga... Potęga nieśmiertelności... Cały świat u mych stóp! Kuszące. – w tym momencie mag przestał mamrotać, kierując następne słowa bezpośrednio do Rolanda i Dragona. Po raz pierwszy od dawna w jego zdrowym oku zgasły ogniki szaleństwa – Panowie, pozwólcie, że w tym momencie was opuszczę. Czeka mnie pewne... wyzwanie, którego muszę się podjąć.
- Baobab, co Ty do cholery pierdolisz? – zapytał głosem przepełnionym wściekłością Roland, jednocześnie szarpiąc za kraty – Z kim rozmawiałeś?
- Przekonasz się już wkrótce, przyjacielu.– Oblicze maga niemal promieniało uśmiechem - Żegnajcie.
Pirat zamilkł i odwracając się na pięcie, wyruszył ku sobie tylko znanemu przeznaczeniu. Zarówno kapitan, jak i Dragon nie sądzili, iż jeszcze kiedykolwiek go spotkają.
- Chęć zdobycia potęga to ciekawa rzecz, nie sądzicie? – Dwóch pozostałych przy życiu mężczyzn odwróciło się, słysząc słaby, aczkolwiek donośny głos dziecka. – Potrafi obrócić w proch nawet najmniej uległe umysły. Cóż, nie mogę się dziwić waszemu czarnoskóremu towarzyszowi, w końcu niegdyś byłem taki sam.
Stał przed nimi dziewięcio-, może dziesięcio- letni chłopiec, przyjmując, że to co zostało z jego ciała można było nazwać ludzkim organizmem. Z pustych oczodołu ziała pustka tak zatrważająca, iż po grzbietach mężczyzn przeszły ciarki. Brak lewej ręki i niemal całkowicie rozszarpany tułów dopełniały wypaczonego obrazu dziecięcej maszkary.
- Widzę, zainteresowało was moje... aktualne wcielenie. Świetnie spełnia swoją rolę, budzi grozę u nowo przybyłych. Rozumiecie co mam na myśli. Nazywam się Xaverić. Oh, nie musicie mi się przedstawiać. Kto nie rozpoznałby sławetnego kapitana „Orlicy”, Rolanda i jego wiernego towarzysza, Dragona. Zawsze razem, po kres swych dni i cierpień. Wybaczcie mi, czuję się wyjątkowo niegrzecznie. Ciągle mówię, niestety, nie mam tu zbyt wielu interesujących gości, więc zapewne stąd ten niezbyt towarzyski nawyk.
Roland poczuł przypływ gniewu. Przez to... coś niemal wszyscy jego towarzyszy, przyjaciele, bracia nie żyli. Miał ochotę rozszarpać tę beznadziejną imitację ludzkiego dziecka.
- Wstrzymaj swój gniew, kapitanie – uśmiech Xaverićia stanowił przerażającą maskę – To jeszcze nie wszystko. Chce ci coś pokazać. Kurtyna w górę! Proszę, spójrzcie na scenę drodzy panowie.
Nieoświetloną do tej pory część komnaty rozjaśniły dziesiątki płonących pochodni. Znajdowała się tam pozostała część załogi „Orlicy”, której nie zdołali odnaleźć w Necrovill: Sax, Julia, Ogopogo i Hortex. Wydobywające się z gardeł całej czwórki odgłosy świadczyły, iż pozbawiono ich języków. Na szyjach członków załogi spoczywały liny, które były integralną częścią szubienic.
- Ty skurw... – zaczął Roland, zmierzając w kierunku Xaverićia. Momentalnie poczuł, iż nie może zrobić ani kroku więcej, a jego ciało sztywnieje.
- Nieco szacunku, jesteś moim goście. – w spokojny ton „dziecka” wkradła się nuta gniewu – Dragonie, mój drogi Dragonie... Mam dla Ciebie propozycję. Widzisz tamtą dźwignię? Tak, właśnie tę, wspaniale. Dzięki niej możesz wydostać się na zewnątrz, poza te całe lochy i brud. Wystarczy, że za nią pociągniesz, a Twoje zmagania się zakończą. No cóż, Twoi towarzysze tego nie przeżyją, ale czymże są oni w porównaniu do Twego bezcennego żywota!
Xaverić był wręcz uradowany całą sytuacją. Pirat po krótkim rozważaniu zwrócił się w kierunku dźwigni, którą śmiało pociągnął. Po twarzy Rolanda zaczęły płynąć łzy. Stracił ich wszystkich, pozwolił, by jego załoga zginęła w wyniku nieprzemyślanych decyzji. Do cholery, to on był kapitanem! To jego zadaniem było utrzymanie tej hałastry przy życiu. A teraz... Gdy w końcu odzyskał ostrość widzenia, zobaczył jak Dragon znika w jednym z korytarzy. Spojrzał w przeciwnym kierunku, gdzie zobaczył czwórkę wisielców. Odwrócił wzrok, czując kompletną niemoc. Nad sobą ujrzał oblicze Xaverićia.
- Widzę w twoich oczach rozpacz, rezygnację, ale i szczery płomień nieskazitelnego gniewu. Cóż za emocje! – wykrzyknął potwór z niespotykanym entuzjazmem, po chwili jednak jego cały zapał gdzieś zniknął – Myślisz, że jestem „zły”. Nazywacie mnie „Złem”. Wiele nad tym myślałem. Uwierz, gdy mówię „wiele” mam na myśli okres nieporównywalnie dłuższy niż wasze nędzne, krótkie życia. Wiesz, gdzie kryje się prawdziwe zło? Niczym nieskażone uczucie wyrządzenie krzywdy, źródło zachowań, które wy uznajcie za odrażające, potępiacie je raz za razem mamrocząc pod nosem słowa dezaprobaty? Po tym co dzisiaj przeszedłeś, kapitanie, to właśnie ty powinieneś być osobą, która zrozumie to najlepiej. – Roland spoglądał w puste oczodoły rozmówcy z wściekłością - W sercach wszystkich rozumnych ras. Ten świat był kiedyś inny, bardziej przewidywalny. Namnożyliście się tutaj niczym robactwo, niszcząc wszystko na swej drodze, co stanowiło przeszkodę dla tej marnej egzystencji. Wasze pragnienia, żądze, chore ambicje... Zastanów się, w jaki sposób zginęli Twoi towarzysze?
Roland w końcu pojął, do czego dąży Xaverić. Strup zawsze wypierał się swoich goblińskich korzeni, wręcz nimi gardził. Slash marzył by pozbyć się cutlasa przyrośniętego do jego ręki. Cloud był głupcem, który nadużywał umiejętności, pragnął pokazać wszystkim do czego jest zdolny. Uh z kolei wstydził się swojego wyglądu, odmienności. Willow niemal codziennie zalewał się w trupa, pijąc na umór każde ilości alkoholu i o każdej porze. Moonshine, chirurg – kanibal. Dla niego liczyły się wyłącznie zwłoki, pozbawione czci i honoru często spoczywały na dnie jego żołądka. Baobab widział sens jedynie w zdobywaniu coraz raz to większej potęgi. I Dragon... zawsze myślał tylko o sobie i o tym, co mogło mu przynieść zyski. Te pragnienia doprowadziły ich na skraj człowieczeństwa... Potrzebny był jedynie impuls.
- Widzę, że w końcu zrozumiałeś. – rzekł z uśmiechem chłopiec – Nie param się magią czy kuglarskimi sztuczkami mamiącymi umysł. Wydobyłem najmroczniejsze czeluści ich serc i tyle. Nie możesz winić mnie za śmierć towarzyszy. Sami do tego doprowadzili... Teraz, niestety muszę cię opuścić, wybacz. Trafisz do wyjścia, prawda? Mam dla ciebie jedną, ostatnią lekcję.
Gdy wstał wszystkie światła w pomieszczeniu zgasły, oprócz mizernej poświaty wydobywającej się z jednego z tuneli. Roland leżał dłuższą chwilę w ciemnościach, nasłuchując, lecz wszelkie oznaki bytności czegokolwiek bądź kogokolwiek ucichły.
- Czego ode mnie chcesz!? – Rzucił w ciemność, nie spodziewając się odpowiedzi – Wracaj tutaj!
- Śmierć nie jest najgorszą rzeczą jaka może cię spotkać. Prawdziwym przekleństwem jest śmierć, która kroczy wraz z twoim cieniem.
Nic więcej nie usłyszał. Po minucie, godzinie, a może dobie był w stanie się podnieść i ruszyć w kierunku wyjścia. Światło oślepiło go, gdy tylko pierwsze promienie dotarły do przyzwyczajonych funkcjonować w ciemności oczu. Czy to koniec tej... farsy?
Nagle poczuł solidne uderzenie w twarz. Padł na ziemie, czując pod rękami rozgrzany piach.
- Pani kapitan, tu jest kolejny! – Roland usłyszał radosny krzyk dochodzący gdzieś znad jego głowy – Ja go zauważyłem pierwszy, ja!
- Nie... Nie... Nie mogą! Czy Ty zawsze byłeś taki pierdolnięty? Odpowiedz mi Henke, czy to wrodzona głupota czy może doznałeś urazu w młodości, hę?
- Ale, pani kapitan... – podjął zbesztany mężczyzna.
- Stul pysk, śmieciu! Kurwa, co za idiota, jak ja mam tu pracować, co?! Podnieś go, przygłupie, chce zobaczyć z kim mam do czynienia.
Roland wstał dzięki pomocy silnej pary dłoni. Rozejrzał się wokół siebie.
Kiedyś ten widok stanowił by dla niego zapowiedź nieprzyjemnej sytuacji, ale teraz... Był innym człowiekiem, a po tym, co przeżył, niewiele rzeczy mogło go niemile zaskoczyć. Wokół niego i klęczącego na ziemie, plującego krwią Dragona, stało dwudziestu mężczyzn, celujących do nich z muszkietów. Niedawny kompan kapitana „Orlicy” stracił swoją rusznicę, która aktualnie spoczywała w dłoniach jednego z żołnierzy. Po środku całej zgrai stała muskularna, niezbyt urodziwa kobieta, której barczystą sylwetkę podkreślał ściśle przylegający strój. Roland dopiero po pewnym czasie zdał sobie sprawa, że zwraca się ona właśnie do niego:
- ...słyszysz mnie? – poirytowana rozmówczyni załamała ręce, odwracając się w stronę Dragona – Tak więc wracamy do ciebie. Powiedz mi co wiesz. Wszystko.
- To zależy ile za to dostanę, moja pani. – odparł korsarz odkrywając swoje poczerniałe zęby w szkaradnym uśmiechu.
- Oczywiście, zapłata. Przepraszam, że o tym nie pomyślałam. – Białogłowa zwróciła wzrok ku mężczyźnie trzymającemu śmiercionośną rusznicę. Następnie wskazała dosyć bezpośrednim gestem w kierunku Rolanda – Jark, zademonstruj mi, co to cacko potrafi. Te inskrypcje wydają się interesujące.
Nim pirat zdążył zareagować, usłyszał huk. Pomimo to nie poczuł ukłucia bólu. Być może miał szczęście albo strzelec nie potrafił obchodzić się z bronią na tyle dobrze by trafić z takiej odległości. Jednak zaraz po wystrzale rozległ się dźwięk padającego na ziemię ciała. Gdy spojrzał w bok, Dragon leżał martwy. Wiedziałem, że kiedyś ta cholera broń go zabije, pomyślał Roland .
- No cóż – Do uszu pirata dotarł znajomy, damski głos –w takim razie on będzie musiał mi wystarczyć. Obezwładnijcie go i zabierzcie na „Błędnego”. Ruszać się!
Potem nastała jedynie ciemność.
***
Roland obudził się w kajucie. Był zupełnie sam, nieskrępowany żadnymi więzami. Po chwili, gdy doszedł do siebie, wstał i wyszedł na pokład.
Przed sobą zobaczył kompletnie zniszczone Necroville. Jeśli to miasto niegdyś określane było mianem ruiny, to teraz stało się rozległym rumowiskiem. Znajdował się na pokładzie „Błędnego Rycerza”. Kiedy ten dzień się skończy?
- Widzę, że w końcu się obudziłeś. – spostrzegał za sobą kobietę, którą spotkał po opuszczeniu lochów. – Wspaniale. Nie mam zamiaru wymieniać się uprzejmościami. Nie pożyjesz wystarczającą długo by użyć mego imienia albo nigdy mnie już nie spotkasz... Wybór należy do ciebie. Tak więc, powiedz mi, co widziałeś?
Wspomnienia wyraźnie niczym przejrzysta tafla wody powróciły w umyśle pirata, kąsające dotkliwiej niż płomienie. Ledwo trzymał się na nogach, był spragniony i czuł ogromną pustkę. Odwrócił wzrok w kierunku morza. Nawet ono nie przyniosło ukojenia.
- Długą będziemy ciągnąć ten łzawy teatrzyk? – usłyszał niecierpliwy głos.
- Nigdy nie zrozumiesz słów, które mam ci do przekazania, jeśli się tam nie udasz. – Podjął po chwili pełnej nerwowego napięcia – Posmakuj, co czai się w mrokach ludzkiej duszy, spróbuj wydrzeć swoją część skarbu. Nie mam zamiaru się trudzić, i tak mi nie uwierzysz. Zabij mnie lub puść wolno, nie dbam o to.
- Proszę, proszę, kolejny chłopczyk, który przybiera maskę zimnego wyrachowania. Nawet nie masz pojęcia z iloma podobnymi...
Ich rozmowę przerwali żołnierze, którzy zaczęli ustawiać się w szeregu niczym przygotowując się do musztry. Wiał coraz silniejszy wiatr wywodzący się znad morza. Na twarzy towarzyszki Rolanda wypełzło lekkie zdumienie mówiące: „Co oni, kurwa, robią?”. Nagle każdy ze stojących na brzegu mężczyzna zaczął ładować broń. Ich działanie było pozbawione jakiegokolwiek sensu. W końcu niemal namacalną ciszę rozwiał wystrzał broni. Trzydziestu mężczyzna padło na ziemię, po tym, gdy przykładając sobie lufę pod żuchwę, pociągnęli jednocześnie za spust.
Być może kobieta, która dowodziła całą zgrają, byłaby w stanie zareagować, gdyby Roland nie skręcił jej karku. Gdy uświadomił sobie z czym ma do czynienia, wiedział, że podobna okazja może się nie powtórzyć. Po przejściach jakie doświadczył w lochach Necrovill rozwiązanie zagadki masowego samobójstwa okazało się nad wyraz banalne. K''ashagi, ostry wiatr znad morza, który sprawia, że człowiek ma ochotę wypruć sobie żyły. Dlaczego nie wywarł wpływu na niego i kobietę dowodzącą „Błędnym Rycerzem”? Nie interesował się tym. Nie teraz. Czy kiedykolwiek będzie w stanie dojść do siebie po przeżyciach dzisiejszego dnia? Czy morze będzie w stanie ukoić jego ogromny ból? Tego również nie wiedział. Czuł się kompletnie odmieniony, i to nie tylko w sensie psychicznym, ale i fizycznym. Był przekonany o towarzystwie milczącego kompana, chłodnego i wyrachowanego, którego jednak nie mógł pochwycić wzrokiem czy żadnym innym zmysłem. Wtedy przypomniał sobie ostatnie słowa Xaverićia:
„Śmierć nie jest najgorszą rzeczą jaka może cię spotkać. Prawdziwym przekleństwem jest śmierć, która kroczy wraz z twoim cieniem”
***
W tym miejscu kończy się historia Rolanda, dowódcy „Orlicy”, jedynego człowieka, który przeżył masakrę w Necrovill. Jednak w tym samym momencie rozpoczyna się nowa opowieść. Opowieść o potworze bez imienia, któremu towarzyszyły śmierć, ból i cierpienie. Opowieść o człowieku, który utracił swoje serce gdzieś w podziemnych lochach mało znanej, pirackiej mieściny. Opowieść o kapitanie „Błędnego Rycerza”.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Roland i jego drużyna, po kolana brodzący w mętnej wodzie wypełniającej kanały pod Necroville, mieli serdecznie dosyć błądzenia po dusznych, śmierdzących i niepokojąco ciemnych korytarzach. W związku z tym, wszyscy w duchu ucieszyli się, gdy po wyłamaniu ciężkich, dębowych drzwi, znaleźli się w suchej piwnicy, oświetlonej słabo promieniami słońca wpadającymi przez niewielkie, zakratowane okienko znajdujące się w suficie. Pod ścianami pomieszczania ujrzeli kilkanaście skrzyń i beczek, ale wyglądało na to, że od dłuższego czasu nikt tu nie zaglądał.
Po kamiennych schodach wspięli się na piętro i po uniesieniu drewnianej klapy stanęli w ruinach niewielkiej, drewnianej chaty. Do ich uszu ponownie dotarł huk armat i krzyk walczących ludzi. Willow kichnął potężnie, mamrocząc, że nie znosi zapachu siarki.
- Jasna cholera! - krzyknął Roland. - Znowu jesteśmy w mieście.
- Bynajmniej nie znowu. Nigdy z niego nie wyszliśmy - odparł Dragon.
- Słusznie mówi - dodał Strup, jednocześnie schodząc z drogi uciekającemu w panice biedakowi. - Dokąd chciałeś trafić? Nawet jeśli kanały biegną pod bagnami, to wcale nie muszą być bezpieczniejsze od moczar. Posłuchaj głosu rozsądku, kapitanie. Z Necroville jest teraz tylko jedno rozsądne wyjście, dokładnie to samo, którym tu dotarliśmy. Wodą.
- Uhu, uhu - zgodził się Uhu.
- Moglibyśmy wrócić na nadbrzeże i sprawdzić czy ostały się jakieś statki... - powiedział kapitan.
- I co? Ukraść jeden? - zapytał zdziwiony Slash.
- Oczywiście, że ukraść! Do cholery, jesteś piratem! - wykrzyknął Roland. - Mogą być tylko problemy z przebiciem się przez walczących. Z „Błędnego Rycerza” przypłynęło naprawdę sporo żołdaków. Jakieś pomysły jak to zrobić?
- Chyba mogę wam pomóc - odpowiedział kapitanowi znany mu głos. Wszyscy odwrócili się w kierunku bagien i zobaczyli Saxa opierającego się barkiem o zniszczoną ścianę chaty, z której wyszli.
- Sax! Gdzie żeś się podziewał? - zapytał Strup.
- Unikałem pobrudzenia się, w przeciwieństwie do was. Nieważne, nie czas na uprzejmości i radosne okrzyki. Słuchajcie. Kojarzycie te długaśne magazyny na północnym krańcu miasta. Tak się przypadkiem składa, że jedno wejście do nich znajduje się całkiem niedaleko stąd, a drugie już w samym porcie. Jestem pewien, że walki jeszcze tam nie dotarły. A na samym końcu nabrzeża na pewno ostało się kilka statków. No, widzę, że rodzi się w was jakiś pomysł. Przynajmniej u większości. To idziemy.
- Chwila, moment – przerwał mu Roland. - Ja tu wydaję rozkazy.
- Nie marszcz się, kapitanie. Albo duma, albo życie. To chyba dobrze, że podwładni nie brzydzą się myśleniem? Otóż to. No to ruszmy się, zanim coś nas tu rozbryzga na chodniku.

***

Sax biegł po szerokim, śliskim pomoście, krzycząc i dziwnie wymachując rękoma. Kilka kroków za nim przez podwójne wrota magazynu wylewała się reszta załogi Rolanda. Z kolei przed sobą widział pięciu nieznanych piratów, którzy jak potłuczeni biegli w kierunku dwóch jednomasztowców przycumowanych do mola. Powietrze przesycone było zapachem prochu i krwi.
Pirat chciał krzyknąć do będącego tuż za nim kapitana do którego okrętu ma się kierować, ale wtedy usłyszał serię potężnych huknięć i następującą po niej falę trzasków i krzyków. Mniejszy ze statków zaczął powoli tonąć, a jego główny maszt złamał się i runął do wody. Sax dostrzegł także, że po tej salwie „Błędnego Rycerza” ostało się jednie dwóch z wyprzedzających go obszarpańców. Przeskoczył przez dziurę wyrwaną w pomoście i dopadł pierwszego z nich. Gwałtownym pchnięciem strącił go do oceanu. Drugiego nieznajomego dogonił już na trapie ocalałego okrętu. Chwilę później i jego krzyk został zagłuszony przez wodę wlewającą mu się do gardła.
Sax instynktownie rzucił się do olinowania żagli. Nim dopadł pierwszych węzłów, usłyszał za sobą rozkazy wykrzykiwane przez Rolanda.

***

Necroville płonęło i dymiło. Umierało krztusząc się krwią, wrzeszczało pod bezlitosnym naporem „Błędnego Rycerza”. Jego załoga nie brała jeńców, więc nieliczną grupę ocalałych stanowili ci, którzy akuratnie przedzierali się przez zdradzieckie gęstwiny moczar, prąc głębiej w ląd, ku cywilizacji i ku przeżyciu.
Tylko jeden statek, niewielki, ale porządnie zbudowany jednomasztowiec, opuścił tego dnia port w Necroville. Przemykając blisko brzegu, żeby uniknąć wykrycia przez napastników. Wraz ze wschodzącym słońcem, mała grupa nieco szalonych i zdziwaczałych postaci umykała przed śmiercią.
Ku horyzontowi, życiu i nadziei na szczęście.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Kapitan Ferris siedział w kajucie okrętu flagowego „Błędny rycerz”. „Bitwa” dobiegła końca, pozostało jedynie napisanie do gubernatora. Kapitan nienawidził pisać raportów, obcy był mu pełen ozdób styl oficjalnych listów, właściwie to pisanie samo w sobie nie należało do najłatwiejszych zadań. Mimo tego pismo musiało być posłane jak najszybciej, umyślny już czekał pod drzwiami kajuty.

Panie Gubernatorze,

planowany na 13 dnia sierpnia 1717 roku atak na La Isla de los suicidas, zwaną również Necroville zakończył się powodzeniem.


- A jak niby miał się zakończyć? – Nabyty na morzu zwyczaj rozmawiania z samym sobą, dawał o sobie znać ze wzmożoną siłą podczas pisania. – Atak na cmentarz, jakby nagrobki mogły się bronić!

Na wyspie znaleziono jedynie zwłoki.

- No tak... Przecież tego oczekiwali. – Ferris upomniał sam siebie. – To trzeba jaśniej.

Wszystkie martwe.

- No, teraz kurwa to piszę jak prawdziwy uczony. Martwe zwłoki, ale to nie ja kazałem sobie szukać żywych zwłok! Pieprzony wróżbita.

Kapitanowi przemknęły przed oczami niedawne wydarzenia. La isla de los suicidas była pusta odkąd pamiętał. Krążyły jakieś bajki o wietrze, który namawiał mieszkańców do samobójstw, krążyły bajki o piratach, o skarbach... Jak zawsze wokół opuszczonych miejsc. Od dziesiątków lat to była po prostu bezludna wyspa, zgniłe, opuszczone miasto.

Wśród gęstej mgły trudno jednak było o dokładne ustalenie położenia statku, wyspa wyłoniła się przed nimi dość niespodziewanie by zasiać strach w sercach załogi. Żołnierze zaczęli protestować, że nie przeprowadzą desantu dopóki mgła nie opadnie.

- Dopóki mgła nie opadnie! Też mi kurwa pomysł! To byłby dopiero atak z zaskoczenia, gdybyśmy sobie godzinkę pływali w okolicach brzegu aż „mgła nie opadnie”. Jeszcze nasze dziatki śpiewałyby pieśń o Kapitanie-kretynie i załodze bałwanów!

Ale trudno nie posłuchać załogi. W takich warunkach okręty stawały się jednymi z najlepszych na świecie przykładów działania demokracji. Kapitan, który nie słucha załogi może dosyć szybko być zmuszony do pływania bez statku, po dnie, z dziurą w głowie.

Rada była jedna, trzeba było strzelać w stronę wyspy. Kule latały tak gęsto jak stada ptaków wypłaszane z lasu przez pożar. Miasteczko zostało zbombardowane z taką intensywnością, że żaden chowający się wśród ruin pirat nie uszedłby z życiem. Dopiero to przekonało załogę do desantu.

Pierwszy na ląd próbował wyjść oficer Maynard. Łódź rozbiła się o rafę.

- Akurat! O rafę! Pokład nawet nie draśnięty. Za to załoga wybita do nogi, dwudziestu chłopa. Jasne, że któryś z okrętów płynących za nimi strzelał za nisko. Tylko, że żaden skurwysyn się nie przyznaje... – Ferris wiedział, że napisanie w raporcie o niekompetencji własnych żołnierzy skończyłoby się dla niego dość nieprzyjemnie, w najlepszym wypadku batem i skórą schodzącą z pleców. Prawdopodobnie jeszcze gorzej, gdyby w sprawę wmieszał się ojciec Maynarda.

Gdy pośród mgły znaleziono pustą łódź i okaleczone zwłoki załogi, rozpoczęto drugą fazę ostrzału. Nie przetrwały nawet budynki.

- Ciekawe jak się wytłumaczyć ze straty całego zapasu kul? – Ferris wiedział, że dopóki nie znajdzie wytłumaczenia brzmiącego lepiej niż „wystrzelania całych zapasów we mgłę”, zdrowiej będzie milczeć na ten temat.

Na wyspie znaleziono jedynie zwłoki i ruiny. Wszystkie znalezione ciała były martwe od bardzo długiego czasu.

- No więc wszystkie kule na marne. – Gdy zeszli na wyspę okazało się, że trupy były w krańcowym stadium rozkładu. Ferris zastanawiał się przez jakiś czas, czy nie byłoby lepiej upchnąć w raport jakiejś bajki o niewielkiej grupce piratów, którzy kryli się wśród ruin, wiedział jednak, że języki załogi potrafią się czasem rozwiązywać w najmniej odpowiednim momencie. Lepiej zbytnio nie fantazjować.

Nie znaleziono pośród gruzów żadnych oznak „czarnej magii” czy „wrót piekielnych”.

- Złota też nie było. Ani grama. Wszystko na marne. Jedynie jakieś wejścia do cuchnących piwniczek. Co prawda z gotowymi do użycia pochodniami, ale ktokolwiek chciałby wejść głębiej musiałby się chyba nauczyć pływać w gównie... Pieprzony wróżbita! Zjawia się taki nie wiadomo skąd, z czerwonym nosem i siwą strzechą na głowie, – tutaj kapitan przeczesał odruchowo starannie trefioną, czarną niczym heban perukę – pieprzy coś o nieumarłych, o półgoblinach, bramach piekieł, czarnej magii... Jeszcze tylko brakowało ludzi z mackami na plecach! Od razu trzeba było potępieńca wychłostać i wyrzucić z miasta. Ale nie! Trafił na podobnego sobie opijusa i gubernator uwierzył. A jak gubernator każe, nie ma rady, trzeba płynąć. Trzeba tracić kule i ludzi. Rozkaz to rozkaz. – Ferris zauważył, że z nerwów zaczęła mu się trząść zastygła nad papierem ręka.

Wiedząc jak Jaśnie Pan Gubernator miłuje prawdę i spokój na swoich wyspach, radziłbym – niniejszym podpisany tutaj sługa Jaśnie Pana – wywiesić wróżbitę, który stał się przyczyną niepotrzebnego ataku, na gałęzi.

- A i samemu zawiesić się obok, Panu gubernatorowi na pewno nie zaszkodzi. Byle nisko, żeby was jeszcze psy obgryzły! – dodał w myślach.

Niniejszy i najbardziej oddany sługa Pański,
J. Ferris


Oddając list posłańcowi, kapitan zastanawiał się jeszcze przez chwilę, czy nie byłoby lepiej kazać komuś jeszcze raz wejść w te gówniane piwniczki. Wątpił jednak, by po ostatniej próbie – wysłany marynarz wciąż nie wrócił – znalazł się jeszcze ktoś, kogo dałoby się przekonać do nurkowania, choćby nawet pod groźbą tortur.

- Cholerny piątek. One zawsze przynoszą pecha. – Westchnął tylko, przekazując raport.


Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Zaloguj się, aby obserwować