Zaloguj się, aby obserwować  
Gram.pl

Konkurs Risen 2: Mroczne Wody - dokończ opowiadanie i zgarnij wspaniałe nagrody

187 postów w tym temacie

Prawda jest taka, że żaden z nich nie wiedział, w co tak naprawdę właśnie wchodzą. Im dalej zagłębiali się w ciemny tunel, tym smród się wzmagał.
-Ciii... - przerwał rozmowy kapitan. - Słyszycie?
Dało się słyszeć dziwny dźwięk, jakby coś się ulatniało.
-Zagłada – mruknął Baobab.
-To bardziej przypomina poranne pierdzenie Strupa. - Stwierdził oczywistą rzecz Dragon.
-Kiedy to nie ja! - Strup bezskutecznie usiłował się obronić przed oszczerstwami.
-Jasne, czy mógłbyś...
Nagle dźwięk jakby się wzmógł. Smród też.
-Zgaście pochodnie! - wydarł się Roland. - Padnij! O kurwa!
Prawie im się udało. Tylko Cloudy, który szedł na tyle, nie zdążył.
Wybuch poszedł po górze tunelu. Wszyscy leżeli plackiem, trzymając się za uszy. Cloudy klęczał, a jego głowa nie było widać, bo zniknęła w ogniu. Po chwili cały gaz wypalił się, pozostał po nim tylko smród spalenizny i tlące się gdzieniegdzie ścianki tunelu.
-Cloud, żyjesz? - spytał Roland.
Zdawało się, że piromanta nie odniósł poważniejszych szkód, pewnie dzięki wrodzonej odporności na wysoką temperaturę, ogień osmalił mu tylko brwi.
-Strup, sukinsynu! - Dragon darł się po biednym piracie. - Ostrzeż nas następnym razem, zanim znów zaczniesz pierdzieć! Zabraniam ci, kurwa, jeść fasolę na kolację!
-Kiedy to naprawdę nie ja...
-Ta, jasne!
-Spokój! - przerwał im Roland. - To nie on, idioto. Przecież podmuch szedł stamtąd.
Nagle jaskinia zatrzęsła się, stracili równowagę i ponownie upadli na ziemię. Gdzieś z końca tunelu dało się słyszeć dźwięk, tym razem niższy, jakby pomruk.
-Co to ma być? Co jest nie tak z tą jaskinią?
-Zagłada – mruknął Baobab.
Nagle twarz Rolanda wykrzywił grymas przerażenia.
-Wszyscy w tył zwrot! Wracamy!
-Co jest, kapitanie?
-Później wyjaśnię, biegiem psubraty!
Jeśli coś przestraszyło ich dowódcę, to faktycznie mieli powód do zmartwień. Pędem dobiegli do początku jaskini, tylko że nigdzie nie było wyjścia. Ściany na końcu jakby zeszły się ze sobą, pozostawiają cienką, pionową szparę.
-No, panowie... To jesteśmy w dupie! - powiedział Slash.
-Jakbyś zgadł. - Moonshine popatrzył na niego krzywo. Potem odwrócił się do Rolanda. - Też to zauważyłeś, prawda kapitanie?
-Już przynajmniej wiemy, gdzie jesteśmy. - odparł tamten.
Reszta załogi dalej jakby nie rozumiała.
-Gdzie? No gdzie? - dopytywał się Dragon. - Co to za jaskinia?
-Jeszcze nie wiesz? Przecież Slash ci powiedział. - rzekł Moonshine. - Jesteśmy w dupie!
-Dalej nie rozu...
-Dosłownie!
Dragon zaniemówił, reszta załogi parsknęła śmiechem.
-Nie wierzycie? - spytał chirurg. - Dajcie mi ktoś swojego cutlasa.
Po czym energicznie dźgnął nim w ścianę jaskini.
Ponownie stracili równowagę, gdy jaskinia zatrzęsła się, znów gdzieś z głębi jaskini dobiegł niski pomruk. Ściany zafalowały.
-I tędy nie wyjdziemy – rzekł chirurg podnosząc się z klęczek. - Jedyne co nam zostało, to iść naprzód i poszukać jakiegoś innego wyjścia!
-Ja nie chcę być strawiony! - wydarł się Slash.
-W jelicie trawione są tylko tłuszcze, nie wiem jak ty, ale my składamy się głównie z białka. Dopóki nie trafimy do żołądka, o ile to coś go posiada, będziemy bezpieczni. Chyba, że prędzej umrzemy z głodu.
-Chwila, coś chyba widzę przez szparę – rzekł Dragon.
-Zagłada...
-Gówno chyba – mruknął pod nosem Uhu.
-To też, ale to... Nie, to chyba Sax, Vortex i inni.
Stłoczyli się przy szparze. Faktycznie, dało się ujrzeć kilka metrów dalej znajome twarze.
-Ahoooooj, dranie!
Reszta załogi po drugiej stronie rozejrzała się, nie wiedząc skąd dochodzą głosy.
-Tutaj, w ścianie!
-Pan kapitan? Jak żeście tam wleźli, do stu beczek zjełczałego tranu?
-Nie pytajcie. Musicie nam pomóc! Idźcie w górę i zobaczcie, czy jest tam może gdzieś drugie wyjście!
-Aj, aj, kapitanie!

Wrócili po półgodzinie. Wyglądali na przerażonych.
Okazało się, że wyjścia nigdzie nie było, za to po drugiej stronie spał straszliwy potwór, wielki jak kilka okrętów. Roland nie był zbytnio zmartwiony tą informacją, jakby spodziewał się tego.
-Czy w porcie jest już bezpiecznie?
-Ludzie z tego statku...
-Błędnego rycerza.
-Tak, wyrżnęli sporo znajomych, ale kilku załogom udało się przedostać na swoje łajby i usiłuję uciec albo walczyć, nie widać dokładnie, bo Błędny rycerz również wypłynął. Chyba bawią się w kotka i myszkę na morzu.
-Dobra, wróćcie do wraku naszego statku...
Dalsze instrukcje bardzo zdziwiły załogantów.
-Poważnie panie kapitanie?
-Przecież to...
-Czy ja mówię niewyraźnie? - uciął Roland.
Wracali jeszcze trzy razy, niosąc kilkanaście dużych skrzyń.
-Ciekawy koncept, kapitanie – uśmiechnął się chirurg-kanibal. - Troszkę się pobrudzimy...
-Wolisz tu zostać?
-Cha, cha, będzie co opowiadać!
Roland wydał dalsze rozkazy, które jeszcze bardziej zdziwiły podwładnych.
-Wysypcie zawartość tych skrzyń przed śpiącym potworem!
-Ależ kapitanie...
-Nie bójcie nic, pewnie nawet nas nie zauważy.
-Nie o to chodzi. Szkoda tyle dobrego żarcia.
-Do roboty!
Po jakimś czasie wrócili zameldować wykonanie zadania.
-Ukryjcie się gdzieś teraz i bądźcie gotowi.
-Co było w tych skrzyniach? - spytał Dragon, gdy tamci odeszli.
-Nie pamiętasz? Roczny zapas fasoli.
W promieniu kilometra dało słyszeć się tubalny śmiech wilków morskich.

Potwór obudził się z drzemki. Coś kuło go w brzuszysku, poza tym był przeraźliwie głodny. Wciągnął powietrze, razem z kilkoma mniejszymi krzakami i wtedy poczuł smakowity zapach, którego źródło było wprost przed jego paszczą. Nie zastanawiając się długo, pożarł wszystko.

-Dobra, szczury lądowe, przygotować się do wyjścia! - krzyknął Roland.
-Chyba wylotu, chciałeś powiedzieć. - mruknął Moonshine.
-Wszystko jedno! Bądźcie czujni.
Po krótkim czasie ponownie rozległ się wysoki dźwięk.

-O co kapitanowi chodziło?
-Nie wiem, mam nadzieję, że zaraz do nas dołączy. Nie mam zamiaru zostać tu sam, gdy wróci Błędny Rycerz.
-Hej, patrzcie!
Kilkanaście metrów nad ziemią, prosto w kierunku morza, leciała reszta ich załogi, jedni zanosząc się śmiechem, inni wrzeszcząc z przerażenia. Vortex i inni pobiegli w kierunku ich lądowania.
-Wszyscy cali? - spytali, pomagając wychodząc im z wody.
Na horyzoncie pojawił się znajomy statek. Miał uszkodzony maszt, większość dział również już wyglądała na rozbitą.
-To błędny rycerz! - krzyknął Sax.
-No, psubraty! - wykrzyknął Roland, wyszarpując cutlas z pochwy. - Teraz wóz albo przewóz! Pokażmy im, jak walczą prawdziwi piraci!
-Aj, aj, kapitanie!

-Kapitanie?
-Co jest Dragon?
-O co chodziło Baobabowi z tą zagładą?
-Widzisz, nasz magik poznał wczoraj w jednym z tutejszych burdeli nadobną kurwę o imieniu Zagła. Chyba mu coś obiecała, bo w kółko powtarza: „Zagła da”.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Poruszali się powoli przez ciemny tunel, w którym nie słychać było nic. Nic oprócz oddechów, skradających się kroków i mlaskania kanibala. Gdy Roland starał się zachować powagę na twarzy i patrzyć z trwogą w ciemny, niekończący się tunel, Dragon i Strup ustawieni jeden po lewej, drugi po prawej stronie, nerwowo obserwowali każdy nowy widoczny cal. Jakby każda pajęczynka nad nimi, każdy kamień na ścianie i każde ziarnko piasku miało oznaczać potencjalne zagrożenie. Dalej Baobab wydawał się pogrążony w swoim świecie.
- Co tak wolno? - Jęknął Willow, a jego głos odbił się echem w mroku.
Roland gwałtownie odwrócił się do tyłu i zauważył, że wszyscy patrzą się na wielkiego głupka z wyrzutem.
- Cicho, kurwa! - wrzasnął Strup i zaraz pożałował swojej reakcji, słysząc jeszcze większe echo swojego głosu. Dopóki nie zrobiło się cicho, nikt się nie odezwał.
- Chyba już teraz... - zaczął spokojnie Dragon - ...nie musimy się skradać. Cokolwiek tam jest, Strup już to obudził.
- Odwal się! - powiedział Strup.
- Sam się odwal tłumoku! Też się boję, a przez ciebie...
- To Willow zaczął
- Idziemy? - Wtrącił olbrzym na dźwięk swego imienia.
- Zamknąć się, wszyscy! - Na głos Rolanda wszyscy ucichli, nawet Moonshine na chwilę przerwał konsumpcję.
- Z kim ja się tu zadaję? Z bandą przygłupich niewolników, czy jebanych łowców? Nie chcę już słyszeć, co "może" tam być, bo "morze" jest kurwa szerokie i głębokie. Wychodziliśmy z gorszych kłopotów, a wy się martwicie na zapas? - Tu spojrzał na Willowa - Tak, idziemy! I nie wlec się za mną.
Odwrócił się i już miał ruszyć, gdy Baobab wyrzucił z siebie raz jeszcze - Zagłada!
Roland ciężko westchnął, powoli odwrócił się do szamana i wycedził - Dzięki za podsumowanie. - Po czym zwrócił się na przód i ruszył pewniejszym krokiem, reszta trochę niechętnie dotrzymała mu tempa.
Szli tak jeszcze pewien czas, gdy nagle Roland zatrzymał się, co sprowokowało pozostałych do stanu ewentualnej gotowości. Roland wziął pochodnię bardziej na bok i wyostrzył wzrok. Przed sobą widział jakieś światełko.
- Uhu, podejdź tu! - rozkazał, po czym cyklop przepchnął się przez kamratów - Patrz tam! Co widzisz?
- Kapitanie, słabo mi!
- Mów i przestań się mazać!
Ranny cyklop nagle zapomniał o swoich dolegliwościach i spojrzał w wyznaczonym kierunku.
- Mnie to wygląda na światełko.
- Tyle kurwa i ja widzę. Spójrz tam lepiej. Masz z nas naljepszy wzrok.
Uhu mrugnął i oko spotkało się z oczami kapitana.
- Światło ognia. To chyba wyjście.
- Raczej wejście - rzucił za nimi Slash.
- Do piekła! - dodał Cloudy, oblizując spalone wargi.
- A zatem, ruszamy! - Rzucił Roland, wyprzedzając tak, kolejną bezsensowną gadaninę. I mając już absolutnie dość niekończącego się tunelu, ruszył szybkim krokiem w kierunku "wyjścia", jak to ujął Uhu. Widać już było prosty, prostokątny kształt prowadzący do tajemniczych lochów. Ciekawość zmusiła go do biegu, aż stanął u progu.
Pierwszą rzeczą, na którą Roland zwrócił uwagę, był palący się znicz, który był źródłem światła widzianego jeszcze w tunelu. Znicz był wielkości tawernianego, okrągłego stołu i stał na środku pomiędzy biegnącymi w cztery strony szerokimi schodami, które prowadziły w górę, tak, jakby znicz był w niewielkim dole do którego prowadziły schody.
Kapitan schował swojego cutlasa i ruszył kilka kroków przed siebie, zbliżając się do znicza. Stanąłw połowie drogi i rozejżał się po wielkiej sali. Gdy spojrzał w kierunku wejścia zauważył, że kamraci już prawie do niego dotarli i zobaczył coś na co go zaniepokoiło, po czym otworzył szeroko oczy i krzyknął - Stać! Nie ruszać się!
Od razu usłuchali, ale każdy kto miał broń nerwowo ją wymachiwał.
- Mówiłem, nie ruszać się!
I nagle stanęli, jak posągi.
- Kapitanie...- zaczął Strup, który był skierowany w jego stronę - ...czy coś jest nad nami?
- Nie
- Czy coś jest za nami?
- Nie
Bosman zamrugał zdziwiony.
- Czy coś jest pod nami?
- Nie
Pół-goblin opuścił kuszę, rozdrażniony.
Więc co...
- Rozejrzyj się, tumanie!
Strup obejrzał ściany na tym za nimi kończąc i wszystko było jasne. Schody zaczynające się przy zniczu, kończyły się pod ścianami. Natomiast, w każdej ścianie było po dziesięć podobnych wejść. Nad nimi były jeszcze balkony, mające tyle samo, po dziesięć wejść. Załoga weszła do sali z jednego z takich wejść.
- Labirynt - powiedział po chwili zielony bosman. Reszta zaczęła także oglądać ściany, nie ruszając się z miejsca.
- Kto jest ostatni - Roland wychylił się na bok i zobaczył stojącego dwa metry od wejścia Moonshina, trzymającego w ustach swój smakołyk. Kapitan podszedł do medyka, zmierzył wzrokiem jego, potem odległość, jaka go dzieliła o wejścia i wskazując je spytał:
- Wszedłeś tędy? - Kanibal po chwili potrząsnął głową.
- Jesteś pewny? - Jeszcze raz potrząsnął. Roland pochylił się do niego.
- Na pewno? Jakby co, będzie na ciebie! - Wzrok Moonshina skierował się na wejście, potem na kapitana i jeszcze bardziej potrząsnął głową. Roland wyrwał mu rękę z ust i rzucił na próg wejścia. Smakosz jęknął, na co Roland pogroził mu palcem:
- Nawet kurwa o tym nie myśl, bo nigdy stąd nie wyjdziemy!
- Przyznaję, że jestem zawiedziony - powiedział Dragon, opierając się o rusznicę - Myślałem, że będą tu truposze, potwory, demony...
- Ludziska mówili coś o bramach - dodał Slash, oglądając inne wejścia - co za kretyni.
- ...nie zdziwiłby mnie nawet lewiatan - ciągnął dalej Dragon i usiadł na stopniu, patrząc w znicz. - Może z tego ognia coś wyjdzie?
- Ognia? - Roland zwrócił się w jego stronę.
- No właśnie, z ognia może wyjść jakieś diabelstwo.
- Nie to kretynie, ten ogień już tutaj był, przed nami... i przed Cloudym.
Cloudy prychnął na ten kiepski żart.
- Więc, jaki jest plan, kapitanie? - Spytał Strup.
Zapadła cisza. Roland z wściekłości cisnął pochodnię w kierunku znicza i usiadł pomiędzy kompanami.
- Zamierzałem znaleźć tu jakieś...
- Aaach! - przerwał mu jakiś krzyk. Wszyscy odwrócili się tam, skąd pochodził głos. Spod znicza wyślizgnął jakiś człowiek i skakał, klepiąc się p plecach. Gdy zauważył przybyszów, nagle podbiegł do najbliższego, którym był Strup. Ten wycelował na niego z kuszy, lecz nim wystrzelił, człowieczek upadł na kolana i zasłonił się rękami.
- Nie zabijaj mnie!
- Coś za jeden? Co tu robisz? - krzyknął Strup
- Nie zabijaj mnie!
- Odpowiadaj!
- Nie zabijaj...
- Czekaj, nikt tu nie chce Cię zabić. - wtrącił kapitan. - Powiedz nam, kim jesteś.
Tajemniczy człowiek uspokoił się, odsłonił twarz i dopiero teraz było widać, że nie ma lewej połowy twarzy, jakby ktoś mu ją oderwał. Nie miał też włosów, ani brwi i był strasznie chudy.
- No, dobra. - Roland i reszta ustawili się wokół niego. - Gadaj teraz, kim jesteś.
- Jestem...jestem... - wysapał chudzielec.
- No, proste pytanie. Jak Cię zwą?
- Jestem... - spojrzał na niego niebieskim, smutnym okiem - Nie wiem, nie pamiętam.
Wszyscy, oprócz Rolanda i Baobaba wybuchnęli śmiechem.
- No to wiele się od niego dowiemy - zaśmiał się Dragon, po czym spoważniał i zwrócił się do kapitana. - Proponuję jednak trochę tu poczekać i wyjść na zewnątrz. Tutaj raczej niczego nie znajdziemy.
- Na zewnątrz? - Nieznajomy nagle się poderwał - Wyjście? - Wysapał i złapał za rusznicę trzymaną przez Dragona. Ten go odepchnął i wskazał obojętnie w stronę z której przyszli. Tamten jednak nie ustępował i coraz zawzięciej pytał o wyjście.
- Tam jest - Willow wyprostował rękę i jego metalowy paluch wskazał kierunek.
Obłąkaniec popatrzył to na olbrzyma, to na wyjście i nagle zaczął się szaleńczo śmiać. W końcu ruszył przed siebie wrzeszcząc i robiąc za sobą echo: "Wyjście, WYJŚCIE!"
Piraci patrzyli się w kierunku dokąd zmierzył nieznajomy i nim echo minęło Roland przerwał milczenie:
- Co to kurwa było?
- Pewnie jakiś niewolnik - wtrącił Strup - widać skurwiel długo tu siedział.
- Raczej nie on zapalił ten znicz - dodał Dragon
- Zagłada - odezwał się Baobab, co zirytowało Cloudiego.
- Zaczynasz mnie już wkurzać. Zapomniałeś już innych słów.
- Lepiej go nie drażnij - Moonshine położył mu dłoń na ramieniu, ten zaś ją strząsnął.
- Ciszej! - Roland podniósł palec do góry, nakazując tym ciszę i skupienie.
- To hałas z wejścia, czy skąd skądinąd?
Rzeczywiście, głos "Wyjście" wydawał się teraz brzmieć ze wszystkich stron. Wszyscy spojrzeli na przeciwną ścianę i z przejść zaczęła wychodzić cała masa pokracznych ludzi, pół-ludzi i stworów, krzycząc wściekle: "Wyjście!". Niektórzy skakali z wysokości, łamiąc sobie nogi i ręce, ale wstawali i starali się biec dalej, nie zważając na nic.
- Nie cierpię truposzy - Dragon podniósł rusznicę i wymierzył.
- Nie strzelaj bałwanie - krzyknął Roland. Po czym dodał - Szable w dłoń!
Załoga wydawała się czekać na to. Każdy, dobył wszystko, co miał w zanadrzu. Slash podniósł kikut, Uhu jakąś pałkę, Cloudy ścisnął mocniej pochodnię, Willow uderzył pięścią o pięść, Strup wyjął ukradzioną oficerowi szablę, Dragon niezadowolony chwycił rusznicę jak kij, Roland wyjął swojego cutlasa, a macki na jego plecach zaczęły powoli ożywać. Moonshine wycofał się i stanął przy wyjściu, a Baobab krzyknął przeraźliwie, przez co pierwsza linia hordy upadła wijąc się z bólu. Roland ryknął, dając tym komendę do ataku, zrobił trzy kroki i nagle stanął zdumiony, a z nim reszta, tylko Baobab jeszcze chwilę krzyczał, ale przestał, gdy zobaczył, to co pozostali: Cały motłoch stanął, upadł i błagał o litość. Co dziwniejsze, Ci, których objęło zaklęcie czarnoskórego szamana, zdawali się wić z bólu bez końca.
- Co się dzieje? - spytał Strup.
- Dlaczego się boją? - dodał Dragon - To nie ożywieńcy.
- Ale nie umierają - Slash wskazał kikutem grupkę, która już dawno powinna była umrzeć.
- Wiecie co - Roland schował cutlasa - Przestało mi się tu podobać. Zmykajmy stąd!
Spojrzał za siebie i dostrzegł stojącego w wejściu Moonshina, gryzącego porzuconą poprzednio dłoń.
- Spadamy! Cloudy, idź naprzód i oświetlaj nam drogę!
Załoganci nie wypuszczając broni z ręki wybiegli z labiryntu. Na przedzie byli Cloudy i Moonshine, za nim Bliźniacy, Baobab powtarzający ciągle "Zagłada", dalej Willow, Strup, Dragon i na końcu Roland, słysząc za sobą jęki i wymawiane wielokrotnie "Wyjście".
Kapitan rozpoznał koniec tunelu i miejsce skąd zaczęli nieudaną wędrówkę - Piątek - pomyślał z wyrzutem.
Gdy już widział z końca światło dnia, tak bardzo zatęsknił za świeżym powietrzem, że popchnął Dragona bardziej do przodu. Wychodząc na powietrze, oślepiła go jasność dnia i usłyszał przy tym: "Kurwa!" i poczuł jakieś ukłucie. Świetlna mgła znikła i zobaczył kilku umundurowanych z kuszami wymierzonymi w ich stronę. Poczuł się senny i nim upadł, zdołał zastanowić się: "Zwiadowcy? Po co?".
Gdy się ocknął, pierwsze, co zauważył, to to, że są na okręcie. Nie raz już budził się na morzu i znał różnicę, między tym, a kacem. Chciał wstać, ale poczuł jakiś ciężar na plecach. W dodatku miał skrępowane więzami ręce. Z trudem zdołał usiąść i powoli zaczął dostrzegać inne rzeczy. Po pierwsze, miał na plecach jakieś żelastwo, które blokuje macki. Po drugie, że jest w żelaznej klatce. Po trzecie że leżą tu także Dragon, Strup, Willow, Slash i Moonshine.
- Och, obudził się wreszcie - rzekł Dragon i wszyscy nagle na niego spojrzeli.
- Gdzie jesteśmy? - powiedział Roland.
- Nie chcieli gadać, szympansy zasrane. - Strup splunął gdzieś poza klatkę.
- Gdzie Uhu, Cloudy i Baobab? - Strup wskazał palcem sąsiednią klatkę, zrobioną ze srebra, gdzie siedzieli skrępowani i zakneblowani Baobab, Cloudy i kilku innych, dziwacznych gości, których Roland znał z widzenia, albo kufla.
- A Uhu?
- Wykrwawiał się, więc go dobili.
Kapitan zadumał się chwilę, na wspomnienie towarzysza.
- Po co to wszystko, do ciężkiej kurwy! - spytał Roland ze słabnącą cierpliwością.
- Z rozkazu gubernatora - Gdzieś zza klatki usłyszeli donośny, dumny głos.
Usłyszeli stukot butów na korytarzu i wyłonił się gość w mundurze w eskorcie dwóch żołnierzy. Gość ten był w niebieskim mundurze i białych spodniach. Na piersi miał kilka medali. Dostrzegli w końcu jego twarz. Ni to stary, ni młody, acz surowy z kilkoma bliznami walki. Zamiast jednego zielonego oka, miał kuliste urządzenie. Wyglądało to jakby ktoś mu wbił lunetę do oka. Jego obszerny, ozdobny kapelusz sugerował, że miał stopień...
- Kapitan Edgar Ronalstick w służbie Królewskiej Marchii. Witam was na pokładzie Błędnego Rycerza, szumowiny!
Załoga patrzyła na przybyłego typa z odrazą i powagą zarazem. Tylko Roland był chętny do rozmowy.
- Królewskiej Marchii? Co tu robicie? Macie daleko od domu.
Mechaniczna binokla nieco wysunęła się i wsunęła z powrotem, po czym Edgar zwrócił się do obezwładnionego kapitana.
- Jesteście świadkami historycznej chwili. Niedawno tutejszy gubernator Napvile, oraz kilku innych gubernatorów, otrzymali od Najjaśniejszego Króla dokument, w którym napisano, cytuję: "...na czas nieokreślony władzę przejmuję utworzona przeze mnie Kampania Wszeteczna".
- Kampania Wszeteczna? - Roland zamrugał ze zdumienia.
- Znaczy się kampania, mająca za cel oczyścić z Wszetecznego Morza wszelkie brudy, które zakłócają porządek i szlaki handlowe. Przy okazji też usunąć wszelkie ślady mutacji i Woo-Doo. Innymi słowy - was.
- To czemu nas nie dobiliście, fujary?
- Niektórzy gubernatorzy z chęcią przekazali władzę w zamian za oglądanie waszego upadku. Dlatego <<jeszcze>> żyjecie.
Roland popatrzył na towarzyszy. Rozumieli, ale nie okazywali strachu. Dobra robota chłopaki.
- Rozumiem, że straszysz nas stryczkiem.
- Tylko niektórych. Na przykład tamtych dwóch utopimy - tu wskazał brodą Cloudyego i Baobaba.
Roland przypomniał sobie pirata, którego godzinę próbowano utopić, zanim ktoś odkrył, że ma skrzela. Zaśmiał się na tą myśl. Tym razem nie popełnią tego błędu.
- Z drugiej strony - ciągnął dalej Edgar - Powinienem był was zamknąć w Labiryncie Wiecznych Wiatrów. Tak się to nazywa, prawda?
Roland popatrzył na pozostałych. Tamci patrzyli na siebie pytająco.
- Ach, no tak. Zapomniałem, że takie prostaki, jak wy, nazywali to po prostu "Lochy". Co za ironia, że Necroville, największa kupa bydlaków, rozwinęło się na niegdyś największym więzieniu. - Tu na chwilę zamilkł. - O tym też nie wiedzieliście? Ha, ha, ha! - Wybuchnął tu śmiechem, tak skrzeczącym, że Rolanda ciarki przeszły. Tylko obstawa nie reagowała, najwidoczniej byli do tego przyzwyczajeni.
- Labirynt był przeklęty. A konkretniej nikt, kto tam wszedł nie mógł umrzeć. Nie ważne, czy był głodny, czy ranny. Ostatecznie ogarnia biedaka szaleństwo.
Roland zniesmaczył się wspominając tamtych biedaków, których wzięli za truposzy.
- Ale nie obawiajcie się o swoich kumpli. Lochy to też Necroviile, więc także zrównane zostały z ziemią. Przynajmniej w części.
- Po co ty nam tu pieprzysz? - wybuchnął w końcu Roland.
- Ach, no tak. Kilku z was ma okazję odkupić swoje winy i zaciągnąć się do Kampanii...
- Spieprzaj, ty napuszony huju!
Kapitan Edgar westchnął i zaczął od nowa:
- A zatem niech tak będzie! żegnajcie brudasy. Gubernator będzie zachwycony.
Po czym odszedł. Gdy padł dźwięk zamykanych drzwi, Roland siedząc dalej, kopnął w kratę. Odwrócił się, popatrzył na swoich kamratów i opierając się o kratę, swoim metalowym garbem, spojrzał na Baobaba, który od rana mówił o zagładzie. Swoim proroctwem sięgał dalej niż inni myśleli - Zagłada piratów! Nie chciało mu się myśleć, ani działać. Przynajmniej nie w piątek. Tego dnia zaczęło się coś ważnego, a oni byli tego świadkami. Spustoszono Necroville i zatopiono kilka statków, ale nie zniszczą świata piratów. Nigdy!

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Główne tunele lochów ciągnęły się równolegle do najważniejszych ulic Necroville. Jednak same podziemia dawno temu przekształcone zostały w kanalizację. Połączone były ze sobą siecią wąskich przejść i rur odprowadzających z powierzchni wodę lub też fekalia, które spływały później rynienkami ze wszystkich odnóży do centralnej części lochów, którą wybudowano zaraz pod rynkiem, skąd ciasnym kanalikiem wypływała do oceanu.
Grupa piratów kierowała się właśnie do centrum kanałów. Można było się stamtąd wydostać poprzez dawno nieużywany korytarz, który ciągnął się pod traktatem i kończył zaraz za mokradłami.. Problemem było to, że Roland nie był pewien czy owe przejście nadal jest zdatne do użytku. Długo nieużywane, bez odpowiednich konserwacji mogło się zawalić. Ale pirat był dobrej myśli, w końcu gdyby w tunelach oberwał się sufit to mieszkańcy powinni coś poczuć lub zauważyć. Bardziej martwili go zadomowieni w lochach nieumarli, którzy mogli wypaść z każdej szczeliny i zaskoczyć przy tym piratów.
Jak na razie jednak było cicho i spokojnie, co jeszcze bardziej wszystkich przerażało. Każdy wolałby zmierzyć się naraz z jednym zombie, niż z całą ich zgrają. Szli więc powoli i prawie bezszelestnie, potykając się tylko od czasu do czasu o wystające kamienie, które były niewidoczne przy bladym świetle rzucanym przez pochodnię. Gdy w końcu dotarli do centrum, ich oczom ukazała się sporych rozmiarów kopuła, odpowiadająca wielkością placowi znajdującemu się ponad nią. Pośrodku sklepienia wciąż znajdowały się dziury po dawnych świetlikach, których zadaniem było oświetlanie lochu. Ale gdy tylko trupy zaczęły ożywać, miastowi szybko zabili deskami owe otwory. Nie musieli dzięki temu oglądać parszywych gęb umarlaków. Samą kopułę wspierały dziesiątki kamiennych kolumn, przez co całość była wręcz wybitnie stabilna.
Wyglądało jednak na to, że umarli urządzili sobie swoją kwaterę właśnie w centrum lochów. Co kilka metrów ułożone były kupki ludzkich kości. Do tego ten słodkawo-mdlący zapach rozkładających się ciał. Rolandowi zaczynało zbierać się na wymioty. Spojrzał na resztę załogi. Bojowi, na co dzień awanturnicy i gwałtownicy, którzy chwilę wcześniej rozgromili dwa tuziny żołnierzy, byli teraz kompletnie przerażeni, a niektórzy nawet dygotali ze strachu. Jedyne, co pchało ich do przodu to brak innego wyjścia z obecnej sytuacji. Gdyby wrócili na powierzchnię zostaliby najprawdopodobniej zastrzeleni przez załogę „Błędnego Rycerza”. Za to idąc poprzez lochy mieli, choć cień szansy na wydostanie się z miasta żywymi.
Niepokojące było to, że w centrum lochu wciąż nie było znaku nieumarłych. Roland przełknął ciężko ślinę i gestem nakazał reszcie podążać za sobą. Postawił jednak tylko kilka kroków, gdy usłyszał dochodzące z naprzeciwka mlaskanie i pochrząkiwanie.
- Wiedziałem, że to zły pomysł. Psia jego mać! – Jęknął Slash.
Roland natychmiast uciszył go ręką. Ale było już za późno, biesiadne mlaskanie ustąpiło teraz miejsca powolnemu, coraz głośniejszemu człapaniu. Kilka chwil później z ciemności wyłonił się nieumarły. Całkowity brak tkanki tłuszczowej sprawił, że skóra zwisała bezwładnie na szkielecie, ukazując gdzieniegdzie białe kości. Był całkowicie ślepy, nie posiadał gałek ocznych, więc jego jedynymi zmysłami odpowiadającymi za orientację w terenie był słuch i węch. Trup zatrzymał się nagle w miejscu i pociągnął kilka razy nosem, a raczej jego resztkami, po czym zwrócił głowę w stronę Uhu, najwyraźniej wyczuł świeżą krew ściekającą spod bandaża.
- A masz ty parszywy sukinsynu! – Krzyknął Dragon podnosząc rusznicę do oka.
- Nie! – Wrzasnął Roland.
Chwilę później rozległ się huk wystrzału. Trafiony trup padł bez głowy na ziemię. W tym samym momencie Slash zaczął pluć krwią, a następnie przewrócił się na stojącą w pobliżu kupę kości, które rozsypały się hałaśliwie po posadzce. Stało się to, czego tak bardzo obawiał się Roland. Rusznica pochłonęła życie jednego z jego kompanów. Rad był jednak, że i tym razem nie padło na niego. Rzucił wściekłe spojrzenie Dragonowi, który z rozwartymi szeroko ustami wpatrywał się w truchło Slasha. Chciał już mu wygarnąć, ale jego uwagę zwrócił dźwięk przypominający nadciągające stado dzikich zwierząt.
- Panowie – powiedział – Mamy przejebane.
Nie pomylił się, chmara żywych trupów, drzemiąca dotąd po kątach, zbudziła się na dźwięk wystrzału, a gdy poczuły woń świeżej krwi natychmiast pognały w stronę, z której ów zapach pochodził.
- Chodu! – Wrzasnął Roland i rzucił się w stronę korytarza prowadzącego do wyjścia, przeskakując przy tym nad bezgłowym ciałem zombie. Pozostali piraci ruszyli za nim. Cloudy, biegnący na końcu, co chwila zionął do tyłu ogniem, aby odpędzić doganiające ich trupy. Uhu wyrwał Moonshine’owi z ust dłoń i cisnął nią w stronę nieumarłych, mając nadzieję, że choć odrobinę je to spowoloni.
„- Jak ja, do cholery, nienawidzę piątków” – myślał Roland.
Coraz bardziej brakowało mu tchu, ale pędził co sił, nie oglądając się przy tym za siebie. Za bardzo się bał, żeby spojrzeć.
W końcu w ciemnościach przed nimi dostrzegł zarys drzwi oraz kilku drewnianych beczek postawionych pod ścianą. Roland zwolnił odrobinę, dając się wyprzedzić Dragonowi pędzącemu tuż za nim.
- Wyważ je! – Krzyknął tylko do niego wskazując na drzwi.
Dragon kiwnął głową i pognał ku wyjściu. Po chwili uderzył w nie barkiem, roztrzaskując przy tym zamek. Drzwi otwarły się na oścież, przepuszczając biegnących piratów. Jedynie Cloudy zatrzymał się na moment, aby przewrócić i podpalić beczki, co stworzyło skuteczną barierę zapobiegającą, przynajmniej chwilowo, wydostaniu się nieumarłych z lochów. Po chwili dołączył już do kompanów. Willow zamknął drzwi i oparł o nie leżące obok kamienie.
Zmęczeni piraci padli na ziemię i odpoczywali parę minut.
- Co teraz, kapitanie? – Zapytał w końcu Strup.
Roland stanął na równe nogi i, otrzepując ubranie, rozejrzał dokoła, po czym rzekł:
- Teraz… Teraz potrzebujemy nowego statku.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Długo już przemierzali korytarz, a im dalej brnęli do przodu, tym tunel był coraz węższy i coraz bardziej śmierdziało. Jednak poza zwykłym smrodem, dało się czuć coś jeszcze.
-Czujecie? ten zapach - rzucił Roland - to chyba...
- Tak, to smród siarki - przerwał mu Baobab - zagłada jest coraz bliżej.
- O co tu kurwa chodzi? - zapytał coraz bardziej zły Dragon.
- Nie mam pojęcia - odparł Roland - aje chyba już niedługo się dowiemy.

Dalej szli w milczeniu. Nagle korytarz zaczął robić się coraz szerszy, aż dotarli do rozwidlenia. Zatrzymali się.
- Co teraz, kapitanie? - spytał Dragon.
- Nie wiem. Baobab, mógłbys użyć zaklęcia, aby wskazać nam dobrą drogę?
- Zaklęcia użyję, jednak czy tu jest w ogóle jakaś dobra droga, to wątpię - Baobab zaczął mamrotać coś niezrozumiałego.
Wtedy z oddali za nimi dało się słyszeć jakieś odgłosy, jakby marsz, bardzo szybki marsz, a w zasadzie był to bieg. To nadciągali żołnierze, słychać było jak pogania ich dowódca.
- Baobab już? krzyknął niecierpliwie Rolnad, ten jednak nic nie odpowiedział, dalej mamrotał swoje zaklęcia.
- Kurwa! Tędy, nie ma czasu - wykrzyczał, wskazując lewy korytarz.
- Tak, tędy będzie dobrze - rzekł Baobab - właśnie skończyłem.
Wbiegli we wskazany korytarz. Biegli najszybciej jak tylko mogli. Na chwilę ucichły odgłosy pogoni. Widocznie dotarli do rozwidlenia i też zastanawiali się, którą drogę wybrać. Jednak oni nie zastanawiali się tak długo. Po chwili piraci znów usłyszeli odgłosy bienących żołnierzy, którzy byli coraz bliżej.
- To już po nas, kurwa mać - zagrzmiał pod nosem Claudy.
- Jeszcze nie - szybko odpowiedział Roland i wskazał ręką przed siebie. Z przodu cos jaśniało. Cicho zbliżyli się, Roland wyjżał z końca korytarza i zamarł na moment. W ogromnej sali paliło się wielkie ognisko, przy którym stała wysoka postać w czarnym płaszczu, a jej twarz zakrywała maska, która wyglądem przypominała krowią czaszkę. Wokół ogniska znajdowało sie dwanaście pali, a do każdego przywiązany był człowiek. Poza tym kręgiem stała niezliczona ilość nieumarłych.
- Co teraz kapitanie? - spytał bosman.
- Szybko, schowajmy się za te głązy, zobaczymy co się wydarzy gdy nadejdą żołnierze i wtedy zdecyduję co dalej.
Przekradli się cichaczem za głazy, ledwo się przenieśli, a z korytarza wyłonili się żołnierze. Szybko oddali pierwsze strzały. Te zwróciły uwagę nieumarłych. Nekromanta machnął ręką, aby ruszyli na nich
- idźcie i zróbcie z nimi porządek, ja muszę dokończyć - odparł szorstkim głosem. Nieumarli ruszyli na żołnierzy, ci zdąrzyli oddać dwie salwy, zanim Ci sie do nich zbliżyli, wtedy rzucili broń i dobyli szabli. Nieumarli padali gęsto, jednak ich przewaga liczebna była zbyt duża. Dowódca krzyczał mobilizująco aby wytrzymali jak najdłużej,
- za chwilę bedzie wsparcie - krzyczał.
I miał rację, jednak nie do końca. W tym momencie bowiem z drugiego końca sali wpadł zakrwawiony żołnierz. Padł na ziemię i zanim skonał, zdąrzył jeszcze krzyknąć, że wszyscy zgineli. Tymczasem żołnierzy było coraz mniej. Nieumarli przypierali ich do głazów, za którymi krył się Roland i jego załoga.
- Szykuj się - syknął Roland - na nieumarłych - dodał aby rozwiać wszelki wątpliwości, jeżeli któryś z jego towarzyszy mógł mieć takie.
- Atak! - i rzucił się zza kamieni na nieumarłych.
Żołnierze przez chwilę stali jak słupy zaskoczeni nagłym wsparciem, ale szybko wybudził ich krzyk Dragona - No kurwa, ruszcie, że dupy skoro zechcieliśmy wam pomóc.
Widać mobilizacja zadziałała, wśród nieumarłych zaczęło się robić coraz więcej wolnej przestrzni. Do Rolanda dopchał się dowódca oddziału:
musimy go zabić, zanim skończy - wskazał nekromante - wzywa strasznego demona, a gdy skończy, wtedy już nic nas nie uratuje.
Roland kiwnął na bosmana, Dragona i Willowa. Ruszyli do przodu, wycinając sobie przejście przez zastęp nieumarłych. Obok nich buchnęła chmura ognia. To Cloudy , pluł ogniem z pyska. Szli szybko, a jeszcze szybiej wybijali nieumarłych. Willow się zachwiał. W jego bark wgryzał się niumarły. Roland ciął mieczem.
- Zatrzymam ich, biegnijcie - krzyknął Willow. Ruszyli szybko bez niego. Dobiegli do nekromanty, pierwszy był Dragon. Był już o krok. Już zbierał się do cięcia, gdy runęła na niego kula ognia. Odrzuciło go na parę metrów. Nekromanta przygotowywał kolejną kulę ognia, która rosła mu w cienkich kościstych, starczych dłoniach. Już miał nią cisnąć w bosmana, który biegł na niego, gdy nagle padł strzał. To Roland strzelił z piekielnego pistoletu Dragona ( tylko tyle po nim pozostało). Kula trafiła w samo serce nekromanty i wessała jego duszę. Jak się okazało był to starzec, którego Roland już kiedyś widział, tylko nie mogł sobie przypomnieć gdzie i kiedy miało to miejsce, lecz w tym momencie nie miało to dużego znaczenia. Gdy nieumarli dostrzegli, że ich przywódca padł, pierzchali prędko w kąty i rózne zakamarki. Widać było, że przeszła im ochota do walki. Oficer z garstką zołnierzy, którym udało się przeżyć, zbliżył się do Rolanda
- dziękuję - rzekł - mój pan Cię wynagrodzi.
- To bardzo ciekaw, jednak porozmawiamy o tym gdy już wyjdziemy na zewnątrz, nie mam chęci dłużej tu przebywac. Odwiążcie ich i idziemy - wskazał na przywiązanych do pali.
- Za późno, już sprawdziłem. Nikt nie przeżył - poinformował bosman.
- W takim razię, w drogę rozkazał Roland.
Ruszyli na powierzchnię. Wśród nich brakowało Dragona, Willowa i Cyklopa, który ranny wcześniej, nie dał rady wytrzymać w boju.
- Wiesz co oficerze, przydałby mi sie nowy okręt. Mój dziwnym trafem został zatopiony - rzucił Roland.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Prosze nie brać pod uwage mojego poprzedniego posta.

Roland widząc, że jego drużyna najzwyczajniej się boi szedł pierwszy. On sam poczuł chłód od pojawiającej się na jego nodze. Nie zwracając na to uwagi rozkazał swym kompanom pójście dalej.
I tak szli przez ciemny wilgotny wąski korytarz. Długo szli i nic nie gadali dopiero język zasfędził
Dragona:
I co my tu kurna mamy robić! Czy ktoś mi to wytłumaczy do jasnej.....!
Dobra weź skul pysk bo gadasz jak pijana panienka. Pomyślał byś piracka pijaczyn, chyba wiadomo, że jeśli wrócimy to nas zabiją. Więc nie marudź tylko idź przodem! - Pouczył go Roland.
Dragon od razu zmienił wyraz twarzy i żeby pokazać na co go stać wyciągnął rusznice do przodu i poszedł dalej. W tunelu z każdym ich krokiem do przodu było coraz ciemniej i straszniej.

Piraci gdy doszli do zakrętu ujrzeli kogoś podobnego do Wodza Umarłych którego widzieli kilka lat temu. Wódz Umarłych zwał się Szukler na miał lekko przycięte włosy a na jego głowie był hełm, ozdobiony wokół cennymi szmaragdami. Był niskiego wzrostu, jego oczy świeciły się na czarno . Jego czarne skórzane buty sięgały mu do kolan. Był odziany w szaty maga podobne które posiada Baoab. Całą jego skórę pokrywała ciemna wręcz czarna ,,plama”.

Podeszli spokojnie i nie mogli uwierzyć własnym oczom.
Więc to naprawdę słynna zgraja pijackich piratów? Hahahahah Ostatnio uciekaliście tak szybko,
że nie zdążyłem się pożegnać.- Powiedział Szukler.
Trzymajcie mnie bo go pacnę! - Zareagował Dragon.
Spokojnie czego tu chcesz śmierdząca padlino?! - Wtrącił Roland.
Waszej śmierci nędzni piraci ki – Powiedział Szukler
\Drużyna lekko się przestraszyła a wstrętny Szukler wypowiedział tajemnie zaklęcie którego nikt nie zrozumiał. Z podłoża tunelu wydobył się dym. Po kilku minutach opadł. Roland dostrzegł , że jego kompani zniknęli. Zląkł się i powoli ruszył dalej. Kolejno doszedł do rozdwojenia dróg. Przy każdym z dwóch zakrętów wpite były dwie drewniane tabliczki. W skręcie w lewo pisało ,,Idź tędy
a uratujesz swe życie.” A w skręcie w prawo ,,Idź uratuj swe przyjaciela a uratujesz i mnie.”

Roland długo stał osłupiony cały się trząsł i szczekał zębami. Już chciał iść w lewo ale coś go zatrzymało i powędrował w prawo. I tak pirat powędrował w poszukiwaniu swoich towarzyszy.
Roland dostrzegł, że tunel robi się szerszy i jaśniejszy, koło niego zaczęły biegać szczury. A powietrze było świeższe. Gdy szedł ze 10 minut ujrzał na podłożu pogniecioną kartkę pisało na niej

: 1/4
Kiedy kroki stawiasz tu
One wnet dorwą cię
Strzeż się ich bo choć małe
Jedzą więcej niż kowale

Po przeczytaniu kartki zaczął rozmyślać. Przez kilka minut czytał i czytał. Ale gdy usłyszał piski
bobumurów, dobył szabli i popędził na nich. Były to małe stworzenia podobne do bobrów tylko o bardzo wielkich zębach. Walka się rozpoczęła bobumury skakały na Rolanda jak opętane ale on zaczął robić uniki i wykonywał kontry. Bobumórów było trzech ale po kontrze Rolanda dwóch stworów padło. A ostatni skoczył na jego twarz i wpił mu swę paskudnie ostre zęby. Potwór na wskutek ugryzienia zdechł. Takie są słabe strony bo bobumury jak kogoś ugryzą to na miejscu umierają.
Ranny Roland usiadł, urwał kawałek nogawki następnie opatrzył swą twarz oplatając kawałek tkaniny wokół swojej twarzy. Po półgodzinnej przerwie Roland pełni sił wstał z już suchego podłoża tunelu zdjął opaskę, schował szablę i ruszył dalej.
Potem metr po metrze szukał kolejnej wskazówki odzyskania swych przyjaciół. No i wreszcie znalazł identyczny pognieciony kawałek pergaminu na którym było napisane:

2/4
Jego głowa jest jak ty
Jak uważasz na swą głowę
To ci zaraz zmiażdży nogę!

Roland kilkakrotnie czytając brudny pergamin pomyślał o co tu chodzi. Mówił sam do siebie:
To ci zaraz zmiażdży nogę .....? YYY Czyżby Głolus?

Roland nie mylił się, usłyszał za końca korytarza gniewny ryk Głolusa czyli wielkiego monstrum o większej głowie niż reszta. Na swym czole miał potężnie ostry róg.
Pijacy w karczmie opowiadali Rolandowi, że ponoć rogiem atakują dolną część ciała. W jego przypadku były to nogi.
Roland ledwie wyciągnął szable bo trząsł się na lewo i prawo. Głodny Głolus zaczął atakować pirata ale ten zdołał robić wszelakie uniki. Przez strach który Głolus wyczuł nie mógł skutecznie atakować. Kiedy dopiero potwór zaatakował nogi i wbił swój róg w nogę Rolanda tego coś natchnęło i ciachnął róg na pół. Pirat nie spodziewał się, że ten cios uratuje mu życie . Wielki Głolus o którym Roland słyszał tylko z bajek pijaków padł przed jego stopami martwy.

Niestety kawałek rogu utkwiła w skórze Rolanda ten więc postanowił odważnie iść dalej.

Ranny wcześniej Roland przez kolejną godzinę szedł wolnym marszem aby się nie zmęczyć.
Tym razem całkiem przez przypadek znalazł pergamin z kolejną wskazówką Bo dotknął go kucając na spoczynek


3/4
Teraz na mnie przyszła kolej
Gdy już zgładzisz ducha mego
Czym prędzej uwolnisz Derego


Roland jak zwykle kilkakrotnie czytał pergamin i uważał, że gdzieś słyszał imię Dereg. Ale gdy usłyszał wstrętny, głośny głosik jakiegoś szkieleta od razu pomyślał o:
Szukler a więc to ty?!
Tak nędzny, brudny pijacki piracie! To ja! - Odpowiedział Szkielet
A więc to ty dawałeś mi te cholerne wskazówki tak? - Zapytał rzucając w niego papierami ze wskazówkami.
Tak to ja! - Odparł Szukler

Po odpowiedzi Szuklera oczy zapaliły mu się na czerwono i wyglądał bardziej przerażająco niż dotychczas dobył swego ciemnego niby zardzewiałego miecza i ciskał ciosy w Rolanda. Początkowo Roland parował wszystkie ciosy. Ale ból rogu był coraz silniejszy. Roland klęknął, a wtedy Szukler wykorzystał okazję i zadał cios w prawą rękę kopiąc w tym samym czasie pirata w twarz. Roland upadł cały we krwi. Kiedy myślał, że już zginie przed oczami jego ,, Pojawili się jego kompani''''
Pomyślał o nich i o tym, że bez względu na wszystko nie może ich zostawić. Cały we krwi dobył swej szabli i resztkami sił podniósł się. I natychmiast zadał cios w głowę Szuklerowi następnie padł. Z Ciemnego Wodza Szkieletów zrobił się silnie uzbrojony mężczyzna który nosił imię:
Dereg z Gotham.

Ten uzdrowił jak mógł Rolanda i czekał aż się przebudzi.... Po dwóch godzinach drzemki Roland znów był w pełni sił i nie czuł żadnego bólu.
-A więc to ty jesteś słynny Dereg z Gotham? Dziękuję za pomoc. - Powiedział Roland
Nie nie to ja dziękuje za uwolnienie mnie z rąk okrutnego szkieletu który więził mnie w swym ciele. - Odparł Dereg wręczając Rolandowi ostatni pergamin
Roland niechętnie przeczytał jego treść:

4/4
Uwolniłeś dzisiaj mnie
To ja uwolnię ciebie też
Twych kompanów wezmę wnet
By znów z tobą byli wnet

I tak przed Rolandem stanęła cała zgraja jak zwykle brudnych piratów. Nawet dragon się nie zmienił. Dereg wypowiedział tajemnicze zaklęcie i cała kompania piratów znalazła się na potężnej fregacie wojennej. I tak opowieść o Rolandzie i jego drużynie kończy się. Z tego co mi wiadomo
piraci znaleźli swoją nową wysepkę tam mają zamiar zostać do końca swego pirackiego życia.

End

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

- Róbcie co chcecie kurwie syny, ale ja dalej nie idę – warknął niespodziewanie Strup.
- Co jest panie bosman – Roland silił się na swobodny ton, który nijak pasował do tego miejsca pełnego mroku, tajemnic i grozy. – Czyżbyś narobił w portki ze strachu? – pozostali piraci parsknęli niepewnym śmiechem.
- Mów co chcesz kapitanie, ale wiesz, jaka krew płynie w moich żyłach. Moje goblinie, tchórzliwe ja krzyczy teraz we mnie ostrzegając przed dalszą wędrówką – w mroku, oświetlony tylko światłem pochodni odbijającym się od zielonkawej skóry, strup jeszcze bardziej niż zwykle przypominał goblina. – Ja wracam. Schowam się w jakimś wychodku, zagrzebię w gównie i przeczekam najgorsze.
- A idź taplaj się w plugastwie, tylko do tego się nadajesz – warknął Roland, któremu mimowolnie udzielił się ponury nastrój tego miejsca. Ale jeśli nas teraz opuścisz to nie masz po co wracać. Rozumiesz, skurwielu? A teraz spierdalaj, zanim dojdę do wniosku, że bardziej przydasz się na karmę dla Moonshine’a.
Bosman nie silił się na odpowiedź, tylko błyskawicznie zawrócił i zniknął za zakrętem korytarza.
- Ścierwo – skwitował Dragon i piraci podjęli dalszą wędrówkę.
…………………………………………………………………………………………………………………………………………………………….
Tunele cuchnęły gorzej niż najbrudniejszy wychodek z jakiego Roland kiedykolwiek korzystał. Ich kręte korytarze wciąż zakręcały i wiły się pod miastem na podobieństwo gniazda żmij. I były tak samo niebezpieczne. Czasem droga opadała w dół, by po chwili znów trzeba było iść pod górkę. Kilka razy piraci natrafili na ślepą uliczkę lub tunel zwężał się tak, że tylko kościsty Moonshine miał szansę się przecisnąć i kompania musiała szukać innego przejścia. W dalszej części katakumb, ściany i sufit pokryte były świecącym, zielonkawym grzybem, dzięki któremu w jaskiniach panowała niecodzienna, psychodeliczna atmosfera. Im głębiej piraci zapuszczali się w tunele, tym więcej pleśni pojawiało się wokół nich tak, że w końcu kapitan rozkazał zgasić pochodnie i zdać się na fluorescencyjne właściwości pleśni.
- Kurwa co tak cuchnie – zapytał Dragon, gdy kamraci doszli do kolejnego rozwidlenia tuneli.
- Szczyny albo trupy – odpowiedział Uhu pociągając nosem – nigdy nie rozróżniam.
- Nie, to coś innego – mruknął Dragon nie dając wiary powonieniu cyklopa.
- Kurwa chłopaki, jebać zapachy. Słyszycie? – zapytał nagle Slash wskazując tunel znajdujący się po prawej.
Piraci zamarli nasłuchując w skupieniu. Wkrótce wszyscy usłyszeli nierównomierne szuranie, jakby kilkunastu pijanych jak bela wymoczków zbliżało się tunelem, powłócząc nogami i ocierając się o ściany. Ale nie tylko moczymordy chodzą w ten sposób.
- Zombiaki – wyszeptał milczący dotąd Baobab i jak gdyby na jego zawołanie, pokazały się pierwsze chodzące trupy. Powoli wchodziły w krąg światła rzucanego przez pochodnie.
- Kurwa mać, dużo ich – jęknął Slash, zastawiając się cutlasem.
- Zaraz będzie mniej – Cloudy wyszczerzył w uśmiechy usmoloną paszczę i odchylił się do tyłu by zionąć na umarlaków.
- Nie, czekaj – Rolanda tknęło złe przeczucie. – Wszyscy, padnij! Ryknął i sam rzucił się na wilgotne i cuchnące gównem podłoże, a w ślad za nim pozostała część załogi.
Sekundy po tym, powietrze rozdarł ogromny wybuch, który zalał plecy piratów falą gorącego jak samo piekło powietrza. Przez chwilę w tunelu było jasno jak w południe na hiszpańskiej plaży. Chwilę później, gdy wszyscy powoli gramolili się z kolan, czas było na podliczenie strat. Z Cloudy’ego nie zostało zbyt wiele, tylko para dymiących stóp, a Willow, którego mózg nie zdążył w odpowiednim czasie przyswoić polecenia kapitana, został zwęglony niczym dobrze przysmażony kawał mięsa. Pozostali członkowie załogi przypłacili wybuch tylko oparzonymi zadkami i osmalonym ubraniem.
- Przynajmniej z zombiakami nie będziemy mieli już problemów – podsumował Dragon wskazując dłonią na oczyszczony korytarz. – Co to było kapitanie?
- Gaz kopalniany –odpowiedział mu Roland. – Kurwa, mogłem od razu się kapnąć. Dwa lata spędziłem w koloni karnej, każdego dnia modląc się, by nie wylecieć w powietrze z całą kopalnią. Dobra, nic tu po nas kamraci. Im już nie pomożemy.
- Kapitanie, za pańskim pozwoleniem – Moonshine oblizując wargi wskazał na pieczyste z Willow’a.
- Zgoda, ale nie karz nam na to patrzeć – mruknął Roland. – Idziemy środkowym tunelem, poczekamy na ciebie przy następnym rozwidleniu dróg.
…………………………………………………………………………………………………………………………………………………………….

- Źle to widzę kapitanie – Baobab wziął Rolanda na stronę, gdy czekali na powrót kanibala. – Chłopcy trącą nadzieję. Czuję to. Śmierć Willow’a i Cloudy’ego obeszła ich bardziej niż chcą to przyznać. Strup miał rację. Gobliny wiedzą takie rzeczy. Potrafią wyczuć, do której dziury nie należy wchodzić i w której jaskini czai się niebezpieczeństwo. A i ja mam złe przeczucia.
- A myślisz, że ja ich kurwa nie mam? – prychnął dowódca – Możemy tu zdechnąć w każdej chwili, ale lepsza teoretyczna śmierć, niż pewne rozsiekanie przez tuziny żołnierzy w mieście. Spokojnie wiem co robię. I gdzie jest ten cholerny Moonshine?
Jakby w odpowiedzi na to pytanie z korytarza wyłonił się medyk, wgryziony w trzymaną w dłoni pękatą łydkę Willowa.
- Kurwa, kapitan chyba coś mówił – ryknął na niego Slash. – Miałeś nam oszczędzić tego widoku.
Moonshine nie odpowiedział nic, tylko powoli zbliżał się do kamratów.
- Stary co jest – Uhu wydawał się podenerwowany.
Kanibal ponownie nie odpowiedział, tylko oderwał się od trzymanego mięsa i spojrzał na towarzyszy. I wtedy piraci zorientowali się, że coś jest nie tak. Oczy kanibala były martwe, zamglone, z pionowymi źrenicami. Nim ktokolwiek zdążył zareagować, Moonshine z nietypową dla siebie zwinnością i szybkością skoczył na Slasha wgryzając mu się w szyję.
- Kurwa zdejmijcie go ze mnie – jęknął chłopak, zanim zakrztusił się własną krwią. Kanibal rozerwał mu tętnicę i zaczął chłeptać krew. Dopiero teraz piraci zauważyli ogromny bulwiasty guz przytwierdzony do potylicy okrętowego medyka.
- Pożeracz umysłu – krzyknął Baobab. – Nie pozwólcie by przeskoczył na któregoś z nas.
Roland wziął sprawę w swoje ręce. Ciął cutlasem w tył głowy kanibala, przecinając pasożytującego na nim stwora razem z połową czerepu Moonshine’a. Zielonkawa posoka mutanta zlała się z czerwoną kałużą pozostawioną przez dogorywającego Slasha.
- Szkoda chłopaka – po wszystkim Uhu przykucnął przy kompanie i dłonią zamknął mu oczy. – Młody był, miał jeszcze wiele bitew do stoczenia i kurew do wyruchania. Nie tak miało być – cyklop grzmotnął w gniewie potężnym łapskiem w klatkę piersiową martwego pirata. Po chuj pozwalałeś tej gnidzie zostać z tyłu? – warknął na Rolanda
- A co ci kurwa do tego? – kapitan nie zamierzał pozwolić podważać jego decyzji. – Pierdole ciebie i twoją jednooką matkę. Nie chcesz mnie słuchać to spierdalaj, tylko nie goń nas potem z wielką bulwa na czerepie.
- Spokojnie panowie, została nas czwórka, a mój lud twierdzi, że czwórka to dobra liczba – próbował uspokoić sytuację Baobab. – Nie zapominajmy, że razem mamy większe szanse wydostać się z tego przyczółku zła.
Uhu nie odpowiedział nic, ale wyraźnie się rozluźnił.
- Dobra, dupy w troki – Dragon wyręczył kapitana i ruszył w głąb kolejnego tunelu.
…………………………………………………………………………………………………………………………………………………………….
- Zbliżamy się do źródła wielkiego zła – poinformował Rolanda Baobab, po półgodzinnej wędrówce szerokim, podmokłym korytarzem. – Ojciec nauczył mnie wyczuwać takie rzeczy. Skóra mnie świerzbi i zapiera dech w piersiach.
- To od tego stęchłego powietrza – uspokajał kapitan, ale bez wielkiego przekonania. – Wszyscy mamy dość i dlatego powoli wariujemy. Zdrowy rozsądek to klucz do wyjścia cało z tego gówna. Uważajmy na trupy, mutantów i inne ścierwo, a przeżyjemy wspólnie jeszcze niejedną przygodę.
- Dobrze gadasz kapitanie – przytaknął przysłuchujący się rozmowie Dragon. – Nie wyruchałem dzisiaj Margaret, dlatego muszę jeszcze chwilę pożyć , by naprawić to małe zaniechanie – roześmiał się gardłowo, wprowadzając nieco wesołości w serca kompanów.
- No to mamy ładny pasztet – zawołał idący na przedzie Uhu. Cyklop stanął przed ogromnymi, zamkniętymi na głucho, mosiężnymi wrotami. Ostukał je uważnie i splunął – Trzeba będzie zawrócić – zawyrokował, ale w tym samym momencie drzwi, jak za sprawą czarodziejskiej różdżki, uchyliły się pozwalając kamratom na wślizgnięcie się do środka.
- Nie podoba mi się to – jęknął Baobab.
- Mi też nie, ale jedyną alternatywą jest powrót, a zaszliśmy już zbyt daleko, by teraz się cofnąć – Roland wyciągnął cutlas. Wolę zginąć prąc do przodu z bronią w ręku niż uciekając niczym panna z podkasaną kiecką.
Kapitan nie czekał na decyzje reszty i z zaciętym wyrazem twarzy przecisnął się przez wąską szparę w drzwiach. Znalazł się w rozległej komnacie, oświetlonej wszędobylskim, zielonym grzybem. Pośrodku pomieszczenia, na marmurowym katafalku, stał olbrzymi fotel, czy raczej tron zbudowany z setek ludzkich czaszek. Zasiadał na nim obleczony w czarne łachmany szkielet z obsydianowym diademem na skroni. Oczy kościotrupa jarzyły się w półmroku złowrogim, czerwonym blaskiem.
- To pan tych podziemi… - szepnął Baobab, który pojawił się niespodziewanie po prawicy Rolanda. Tuż za nim nadeszli Uhu i Dragon.
- Władca… tego… miasta… - poprawił go kościotrup, wstając ociężale ze swojego siedziska, które rozpadło się pod nim i rozsypało po całym pomieszczeniu. Jedna z czaszek potoczyła się aż pod nogi Dragona, który odkopnął ją z obrzydzeniem.
Roland nie zamierzał czekać na rozwój wydarzeń, rozpuścił macki, podszedł kilka kroków w kierunku szkieletu i wypalił doń z pistoletu. Kula oderwała prawię połowę czaszki przeciwnika, ale ten tylko roześmiał się śmiechem przypominającym trzask łamanych kości i wymówił kilka niezrozumiałych dla kapitana słów. Potem zaczęło się piekło.
Oczy lezących dookoła czaszek rozjarzyły się, a szczęki rozwarły wydając z siebie kakofonię mrożących krew w żyłach dźwięków. Czerepy zaczęły łączyć się ze sobą, tworząc groteskowo powyginane kościane golemy.
- Ja pierdole – klął Uhu uderzając napierające na niego maszkary drewnianym drągiem. Dragon i Baobab również walczyli z nieumartymi. „Nie damy rady” przemknęło prze głowę Rolandowi, gdy grzmotnął ciężką macką zachodzącego go od tyłu umarlaka. Do kolejnego wypalił z drugiego pistoletu, po czym odrzucił bezużyteczną broń i natarł na niego wywijając cutlasem. Stwory były powolne, ale bardzo wytrzymałe. Wąska klinga nie czyniła im najmniejszej krzywdy, dlatego kapitan skupił się na młóceniu przeciwników długimi mackami. Kątem oka spostrzegł, że Baobab, przy pomocy swojej magii, zdołał zniszczyć kilka golemów i utorował sobie drogę do nieumartego władcy.
- Jestem Shali Olabayele, syn Mamadou Olabayele, poskramiacz lwów, śpiący z demonami, pirat, szaman i czarownik – ryczał zbliżając się do nekromanty. – Nie możesz mi zagrozić potworze. Ani ty, ani twoi słudzy. Murzyn wyglądał jak demon zemsty, podążający po duszę swojej ofiary. Bijący od niego gniew był tak wielki, że Roland mimowolnie cofnął się o krok i niemal runął na podłogę, potknąwszy się o coś leżącego na ziemi. Obrócił głowę i zobaczył martwego Dragona, lezącego z rozbitym czerepem w powiększającej się z każda chwilą kałuży krwi. - Tak nienawidziłeś umarlaków, a teraz dałeś się wykończyć jednemu z nich – pomyślał kapitan. – Przynajmniej nie trzeba już się obawiać twojej rusznicy. I tak nigdy cię nie lubiłem skurwielu. Rozejrzał się szybko, ale widząc, że Uhu i jego drąg doskonale poradzili sobie z przeciwnikami, wrócił do obserwacji poczynań Baobaba. Golemy również zamarły, jakby z równym zainteresowaniem co piraci, śledziły zmagania dwóch czarowników.
Murzyn ponownie ryknął przeraźliwie i nekromantę owionął podmuch wyrwany z samych trzewi piekła. Szkielet runął na przeciwległą ścianę, a Baobab doskoczył do niego w kilku długich susach i zaczął miażdżyć czaszkę i kości przeciwnika uderzeniami sękatych dłoni. Trwało to tylko kilka sekund, ale dla obserwujących wydarzenia z boku wydawało się to całą wiecznością. W końcu szaman wyprostował się, westchnął głęboko i oparł się o ścianę. – Już po sprawie – zawyrokował.
W tym jednak momencie kościana dłoń nekromanty wyskoczyła niczym atakując kobra i chwyciła Murzyna za kostkę. – Miasto musi mieć swojego władcę – rozległ się potężny głos, a Baobab ryknął opętańczo.
- Stary, co jest – zawołał Uhu biegnąc na ratunek kompanowi.
- Zostaw – jęczał Baobab odgradzając się od niego zakrwawioną dłonią. – Za późno.
Roland odciągnął Uhu od czarownika i na ich oczach czarnoskóry pirat zaczął starzeć się w niewiarygodnym tempie. Skóra pomarszczyła mu się i rozsypała w proch, odsłaniając gołą czaszkę. Włosy wypadły mu gęstymi kępami, a paznokcie wydłużyły się i ukształtowały na kształt szponów.
- Miasto musi mieć władcę … - wychrypiał jeszcze i kościstym łapskiem wskazał im odchodzący w lewo tunel. – Nie będę już długo sobą… Uciekajcie…
Piratom nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Rzucili się biegiem w kierunku wskazanym przez szamana.
…………………………………………………………………………………………………………………………………………………………….

- Czuję świeże powietrze – zawołał Uhu, gdy kilka godzin później piraci wciąż we dwójkę przedzierali się wąskimi tuneli. Fluorescencyjnego grzyba nie było tutaj zbyt wiele, dlatego kompani postanowili ponownie skorzystać z pochodni. – Czuje je wyraźnie to już niedaleko!
- Taaaak – Roland zaciągnął się orzeźwiającym powietrzem. – Tuż przed nami!
Korsarze ruszyli biegiem, pędząc na złamanie karku, niczym dwóch desperatów chcących wydostać się z czeluści. Wkrótce dotarły do nich pierwsze nieśmiałe promyki słońca, przedzierające się z mozołem przez mrok korytarzy. Roland nigdy nie czuł się lepiej, zmęczenie, pragnienie, ból, wszystko to minęło w tej jednej chwili.
Po krótkim sprincie, obaj znaleźli się, w skąpanej w promieniach zachodzącego już powoli słońca, tropikalnej dżungli.
- Żyjemy, żyjemy, żyjemy – Uhu wręcz skakał z radości, nie zważając na krwawiącą coraz obficiej ranę.
- Nie chwaliłbym dnia przed zachodem słońca – nagle wokół wyjścia z tunelu zaroiło się od półpancerzy, szabel, czerwonych kurtek i muszkietów.
- Co jest kurwa – zaklął Roland, gdy Anglicy otoczyli piratów szczelnym wianuszkiem, nie dając im żadnych szans na ucieczkę.
- Który z was to kapitan? – zapytał wysoki oficer, który w tej chwili wyłonił się z gęstwiny, w której przed chwilą ukrywali się żołnierze. Nosił długi, błękitny płaszcz oficerski. Po odznaczeniach i symbolach na pagonie, Roland odgadł, że przemawia do nich kontradmirał.
- On – Uhu bez zwłoki wskazał krzywym paluchem na Rolanda.
- Dziękuję – odparł oficer, wyciągnął pistolet i z najbliższej odległości strzelił cyklopowi w głowę. Krew i kawałki mózgu obryzgały Rolanda i stojących w koło żołnierzy, ale nikt nie ważył się nawet drgnąć.
- W końcu się spotykamy panie… - zastanowił się przez chwilę – Rolandzie. Czy tak panie Strup?
- Tak. Dokładnie tak – bosman Orlicy wyszedł niepewnie z krzaków, w których dotąd ukrywał się przed wzrokiem kapitana. Stanął obok kontradmirała, ze spojrzeniem utkwionym we własnych butach, jakby nie miał śmiałości spojrzeć Rolandowi w oczy.
- Strup? Ty gnido! Dlaczego? Traktowałem cię jak brata! Przyjąłem cię na pokład, gdy wszyscy mi to odradzali! Jebany skurwiel. Dlaczego, kurwa!
- Wybacz kapitanie – Strup nadal nie odrywał wzroku od połatanych trzewików. – Jestem goblinem. Natura taka. Wiesz jak to mówią, ciągnie panterę do dżungli. Czasem aż mnie tak ciarki przechodzą, żeby coś zbroić, zdradzić kogoś… No i nadarzyła się okazja…
- Dość tych pogaduszek – warknął kontradmirał zarówno do Rolanda jak i bosmana. – Czas byś odpowiedział za swoje zbrodnie korsarzu. Zamierzasz błagać o litość?
- Spieprzaj – odparł kapitan – nie będę grał w twoje gierki. Chcesz bawić się w strażnika mórz to się baw. Przypływasz tu na swoim „Błędnym rycerzu” i szukasz przygód. Proszę bardzo. Baw się w bohatera.
- Ależ ja się nie bawię w bohatera i nie szukam przygód– oblizał delikatnie zeschnięte wargi – ja szukam sprawiedliwości. I nie chcę zabijać piratów. Całe to miasto to tylko nie całkiem niewinna ofiara. Od początku celem byłeś ty i twoja „załoga”.
- Ja – zdziwił się Roland. – A co ja ci kurwa zrobiłem?
- Przypomnij sobie dobrze kapitanie. Spójrz mi w oczy i przypomnij sobie – kontradmirał spojrzał na Rolanda zawistnym wzrokiem. – Musisz wiedzieć, że mój statek nie zawsze nosił miano Błędnego Rycerza. Kiedyś nazywał się Veronica.
I wtedy Roland zrozumiał.
- Córka kapitana – wychrypiał.
- Nie. Moja siostra – odpowiedział kontradmirał.
Trzy miesiące temu Orlica napadła na spory, płynący w stronę stolicy, bryg. Walka nie trwała długo, a łup byłby nawet nie wart zachodu, gdyby w jednaj z kajut nie znaleziono całkiem ładnej dziewki. Veronica, bo tak nazywała się panienka, miała jakieś siedemnaście lat i spore cycki, a to wystarczyło, by załoga nie schodziła z niej przez następne dwa tygodnie. Roland przestrzegł kompanów, by uważali na kurwę, bo niewiadomo co takiej panience z dobrego domu może strzelić do głowy. I wszystko szło dobrze. Do czasu, gdy kulawy Tom nachlał się jak świnia i zasną podczas poobiedniego ruchania. Veronica odebrała mu nóż, poderżnęła gardło i zanim dała się złapać, zdołała zranić jeszcze dwóch członków załogi. Karą za ten występek mogła być tylko śmierć. Oczywiście kamraci nie zamierzali po prostu wyrzucić jej za burtę. Zgotowali jej istne piekło. Najpierw ,wszyscy, co do jednego, zgwałcili ją, jak i gdzie kto wolał. Potem zajął się nią Moonshine, który bardzo lubił kobiece piersi. Na koniec dragon postanowił wychędożyć ją rozgrzanym do czerwoności prętem. I tak skończyła się jej przygoda na Orlicy.
Roland nie wziął udziału w zabawie. Stał samotnie na mostku przypatrując się kaźni. Wydawało mu się, że dziewczyna patrzy na niego. Nawet na drugim końcu statku czuł na sobie spojrzenie jej lodowatych, błękitnych oczu. Dziewczyna zaimponowała mu. Była twarda i zawzięta. Nie krzyczała, ani gdy kanibal odgryzał jej cycki, ani gdy Dragon wypalał jej trzewia gorącym żelastwem.
- Panie oficerze – wspominki Roland przerwał cichutki głosik strupa – czy mogę już…
- Idź – odpowiedział kontradmirał.
Bosman ukłonił się nisko i ruszył biegiem w kierunku stromego zbocza i ścieżki prowadzącej na plażę. Kontradmirał spojrzał na oddalającą się sylwetkę półgoblina.
- Czy on też… Czy on…- zapytał niepewnie.
- Najbardziej lubił rżnąć ją w dupę – zachichotał kapitan Orlicy. Nie musiał nawet kłamać.
Oficer wyrwał muszkiet jednemu z podwładnych, wycelował i strzelił. Strup zachwiał się i zwalił się na trawę niczym worek zboża.
- No to pańska załoga została wybita do nogi – anglik uśmiechnął się oddając muszkiet podwładnemu. – Coś jest w tym powiedzeniu, że kapitan zawsze ostatni opuszcza okręt. Co byśmy mogli z panem zrobić, panie Rolandzie. Och, chyba wiem – uśmiech, którym kontradmirał obdarzył pirata nie wróżył najlepiej.
…………………………………………………………………………………………………………………………………………………………….

EPILOG
Kontradmirał John Eterington zamknął dziennik pokładowy i nalał sobie kubek wina. Miasto zostało doszczętnie spalone, ludność wybita do nogi, a jego siostra pomszczona. Już dawno anglik nie był tak szczęśliwy. Stracił co prawda przeszło dwudziestu ludzi, ale to było ryzyko wkalkulowane w operację. Będzie się z tego gęsto tłumaczył przed przełożonymi, ale odległa wizja starców kręcących z dezaprobatą głowami, nie mogła popsuć mu słodkiego smaku zemsty, który napełniał całą jego duszę. Uśmiechnął się pod nosem, opróżnił kubek i ruszył na obchód.
- Panie Smith, jak się miewa nasz przyjaciel?– zapytał swojego bosmana, który pokrzykiwał na uwijających się przy żaglach marynarzy.
- Pan Roland? Znakomicie – wskazał palcem na podwieszonego pod masztem pirata. – Tak jak pan przykazał, podajemy mu minimalne ilości wody i jedzenia, aby gościł u nas jak najdłużej. Muszę niestety z przykrością zawiadomić, że od wczoraj odmawia przyjmowania nawet tak prostej strawy.
- Chce umrzeć z pragnienia? Spryciarz! – roześmiał się oficer – Informujcie mnie o jego stanie na bieżąco! W razie potrzeby pójcie go siłą. Możecie wracać do swoich obowiązków.
John oparł się o burtę okrętu, zapalił fajkę i pozdrowił dyndającego nad pokładem Rolanda głębokim ukłonem. Nagi, wykastrowany i pozbawiony swoich groźnych macek, pirat nie wydawał już się groźnym korsarzem, postrachem mórz.
- Nosił wilk razy kilka – szepnął kontradmirał Eterington zaciągając się aromatycznym tytoniem.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

I nagle jak na zawołanie zauważyli mały jaśniejący punkt. Wszyscy z wielkim sapaniem i niektórzy parskaniem podbiegli do swojej „nadziei” o wyjście na powierzchnię. Okazało się, że to mała, wygryziona przez szczury szczelina w grubym ponad pół metrowym murze.
-Niech by to szlag trafił. – Krzyknął Roland.
-Spokojnie, widzieliście co jest na wprost tej szczeliny? – Zapytał Baobab.
-Suń to duże cielsko, też chcę zobaczyć! – Krzyknął Dragon
Baobab odchodząc od niewielkiej dziury z szyderczym uśmiechem zaczął się śmiać tak głośno, że wszyscy zaczęli go uspokajać, oprócz Dragona. Pirat wpatrywał się szczelinę jak zahipnotyzowany. Nastała cisza. Nagle Dragon odskoczył, a oczy zapłonęły mu jak ogień.
-Będziemy bogaci! Ile nakupimy wódy?! – Wykrzykną mężczyzna. – Widzicie te mury się kruszą. A zaraz przy brzegu zacumował Błędny Rycerz, a tuż obok niego na piaszczystej plaży stoi około trzydzieści beczek z prochem. – Wyjaśnił Dragon.
Wszyscy otworzyli szeroko gęby i przepychali się, aby zobaczyć coś przez dziurawy mur.
-Na początku rozbijemy te mury. Dragon i Strup pobiegniecie i spróbujecie zająć okręt. My w tym czasie otworzymy beczki z prochem i podpalimy wzdłuż brzegu, odetniemy ich i zostaną na lądzie. – Oświadczył Roland.
Zaczęła się prawdziwa bitwa. Podpalony proch wywołał prawdziwy „mur” ognia, który uniemożliwiał załodze Błędnego Rycerza w dostaniu się na brzeg. Dragon i Strup i całkowitym powodzeniem przejęli wrogi okręt. Szybko wszyscy wdrapali się na statek, podnieśli kotwicę i zaczęli odpływać w stronę morza.
-I nadal nie wiemy po co oni napadli na Nocroville. – Stwierdził Willow.
-Po co nam to wiedzieć? – Zapytał Dragon. – Nie wystarczy Ci bogactwa do końca życia?
-Nie ma o czym gadać, ważne że uciekliśmy z tej nory i to jeszcze z łupem. – Rzekł Roland.
Napastnicy Necroville zaś patrzyli jak ich piękny i bogaty statek odpływa i dziwili się co to za piraci z taką odwagą i brawurą odbili ich niezdobywany statek.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

I nagle jak na zawołanie zauważyli mały jaśniejący punkt. Wszyscy z wielkim sapaniem i niektórzy parskaniem podbiegli do swojej „nadziei” o wyjście na powierzchnię. Okazało się, że to mała, wygryziona przez szczury szczelina w grubym ponad pół metrowym murze.
-Niech by to szlag trafił. – Krzyknął Roland.
-Spokojnie, widzieliście co jest na wprost tej szczeliny? – Zapytał Baobab.
-Suń to duże cielsko, też chcę zobaczyć! – Krzyknął Dragon
Baobab odchodząc od niewielkiej dziury z szyderczym uśmiechem zaczął się śmiać tak głośno, że wszyscy zaczęli go uspokajać, oprócz Dragona. Pirat wpatrywał się szczelinę jak zahipnotyzowany. Nastała cisza. Nagle Dragon odskoczył, a oczy zapłonęły mu jak ogień.
-Będziemy bogaci! Ile nakupimy wódy?! – Wykrzykną mężczyzna. – Widzicie te mury się kruszą. A zaraz przy brzegu zacumował Błędny Rycerz, a tuż obok niego na piaszczystej plaży stoi około trzydzieści beczek z prochem. – Wyjaśnił Dragon.
Wszyscy otworzyli szeroko gęby i przepychali się, aby zobaczyć coś przez dziurawy mur.
-Na początku rozbijemy te mury. Dragon i Strup pobiegniecie i spróbujecie zająć okręt. My w tym czasie otworzymy beczki z prochem i podpalimy wzdłuż brzegu, odetniemy ich i zostaną na lądzie. – Oświadczył Roland.
Zaczęła się prawdziwa bitwa. Podpalony proch wywołał prawdziwy „mur” ognia, który uniemożliwiał załodze Błędnego Rycerza w dostaniu się na brzeg. Dragon i Strup i całkowitym powodzeniem przejęli wrogi okręt. Szybko wszyscy wdrapali się na statek, podnieśli kotwicę i zaczęli odpływać w stronę morza.
-I nadal nie wiemy po co oni napadli na Nocroville. – Stwierdził Willow.
-Po co nam to wiedzieć? – Zapytał Dragon. – Nie wystarczy Ci bogactwa do końca życia?
-Nie ma o czym gadać, ważne że uciekliśmy z tej nory i to jeszcze z łupem. – Rzekł Roland.
Napastnicy Necroville zaś patrzyli jak ich piękny i bogaty statek odpływa i dziwili się co to za piraci z taką odwagą i brawurą odbili ich niezdobywany statek.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Idąc dalej tunelem spostrzegli iż zaczyna on stopniowo opadać .Przed chwilą w korytarzu było trochę wody, a teraz brnęli przez ścieki które sięgały już pasa i nie zanosiło się na poprawę, gdyż poziom stale rósł. W świetle pochodni nie widzieli końca tunelu lecz zaczęli słyszeć coraz głośniejszy plusk wody z przed siebie. Idąc jeszcze jakieś pięćdziesiąt metrów doszli do sporego okrągłego pomieszczenia w którym schodziły się tunele. Tam wybrnęli na suchy podest przy którym była stara, przerdzewiała krata za którą znajdował się jedyny nie zalany korytarz. Wszyscy zatrzymali sie przy kracie.
- I co teraz? - zapytam Dragon.
-Musimy jakoś pokonać tą kratę! - rozkazał Roland.
I bez chwili dłuższego namysłu Baobab i Strup chwycili kamienie wielkości kokosa których kilka leżało obok i zaczęli tłuc w zardzewiałą kłódkę, a Willow próbował podważyć kratę szablą ale bał się że ją połamie i dał sobie spokój. potem Willow ze Slashem, Strupem i Cloudym próbowali ją zrzucić z zawiasów ale była zbyt ciężka, w końcu Strup i Baobab roztrzaskali kłódkę.
-Udało się! - wykrzyknął z uśmiechem Strup.
-Otwieramy ją i idziemy dalej, niema co zwlekać cholera wie czy te łajzy nie weszły tu za nami.
-A gdyby ją tak czymś zabarykadować żeby mieć bezpieczne tyły-wymamrotał Strup.
-W takim razie weźcie te kamienne płyty z podłogi i ułóżcie pod nią!
Krata otwierała się tylko do korytarza więc zablokowanie jej nie sprawiło większych problemów. Willow z Cloudym wzięli kilka ciężkich kamiennych płyt i ułożyli je tak że kraty nie dało się ruszyć. Po tym wszyscy ruszyli na przód z Rolandem na czele. Szli powoli wilgotnym i lekko zamglonym tunelem. W pewnej chwili usłyszeli świst wiatru i poczuli zimny podmuch na plecach, a pochodnie prawie zgasły. Przed nimi rozległ się głośny plusk.
-Co to było - powiedział z niepokojem Strup.
-Niewinem ale lepiej chodźmy szybciej. No już! Żwawo!
I wszyscy przyśpieszyli kroku, ale nie naszli się długo gdyż po chwili doszli do rozstaju korytarzy w kształt litery T.
-Gdzie teraz? powiedziało kilku.
-Niewinem, ale nie możemy się rozdzielić. - powiedział stanowczo Roland
Miał on złe przeczucia co do podejmowania tej decyzji. Lewy korytarz był w fatalnym stanie lecz wiało z niego Świerzym powietrzem. Prawy natomiast w ogóle nie zniszczony lecz z głębi dobiegało niepokojące bulgotanie i pluski , a odór wydobywał się z niego piekielny.
-Pójdźmy prawym przynajmniej nic nam na łeb nie zleci. - zaproponował Dragon.
-W prawym taki smród że na pewno coś się tam zalęgło. - parsknął Baobab. - ja tam nie pójdę
-Baobab ma racje. Niema co się tam pchać. Pójdziemy lewym!
I ruszyli w głąb tunelu lekko przygarbieni gdyż nie był on za wysoki i potykając się co chwila o różne kamienie i wyrwy. Ściany pokryte wilgocią lśniły od pochodni a ich ogień przypalał korzenie zwisające z sufitu. Szli tak kilka minut co raz to mijając rury wystające ze ściany z których kapała woda. Maszerując dalej poczuli ten sam nienawistny odór jaki był w prawym korytarzu.
- Niepodobna mi się to. – powiedział zaniepokojony Willow.
Po przejściu jeszcze kilkunastu kroków doszli do kolejnego pomieszczenia w którym krzyżowały się korytarze. Zatrzymali się na chwile, lecz w tym samym momencie nagły podmuch zgasił pochodnie.
-O cholera. – jęknął Cloudy.
-Nie jęcz mi tu tylko rozpal kurwa tą pochodnie! Warknął Pirat.
-Ale jak?
I w tym momencie wyrwał mu ją z rak Uhu i odpalił. Nagle z wokół nich rozległy się piski i warkot a w tunelach ujrzeli masę niebieskich oczu.
-O kurwa, Ghule . do broni. – krzyknął Roland
Lecz wtedy coś chwyciło Slasha za nogę i zaczęło wciągać go do tunelu z którego przyszli. Natychmiast z pomocą ruszył mu Willow a jego oczom ukazał się Blogzer . Potwór przypominający z wyglądu ośmiornice jednak o większej liczbie macek, pokrytych tak jak całe ciało łuskami .Z jego oczu bił czerwony blask który przeraził Willowa, krzyknął.
-Slash.
W sytuacji zorientował się Strup i wystrzeli z kuszy w kierunku czerwonych ślepii. Rozległ się jazgot , macka puściła Slasha a ten dziabnął ja jeszcze cutlasem . Rozsierdzony potwór zaatakował Willowa, Strupa i Slasha . Woda wokół niego zaczęła bulgotać a z niej wyłaniały się coraz to nowe macki, którymi blogzer próbował wciągnąć ich do swej ohydnej paszczy. Oni jednak dobrzy w szermierce z niebywałą skutecznością odganiali je a nawet odcinali.
W tym samym czasie Roland z resztą zmagali się z ghulami które zaczęły wyskakiwać na nich z tuneli. Pierwszy z nich posmakował Rolandowego cultasa, drugiemu zaś wystrzał rusznicy Dragona urwał głowę. Kolejni którzy wyskakiwali z ciemności napotykali się na pirackie klingi. Roland wiedział że z każdą sekundą sytuacja się pogarszała. Otoczeni przez uderzające z coraz to większą siłą ghule i blogzera nie mieli większych szans wyjścia z tego cało.
-„Astawin Albard”- nagle krzyknął Baobab. Błysk magii który miał odstraszyć i oślepić natrętów, jeszcze bardziej ich rozwścieczył.
- Coś ty kurwa narobił. – Roland krzyknął z pretensją do Baobaba. Lecz ten był zajęty walką z ghulem i nie zwrócił na to uwagi.
Robiło się coraz mniej przyjemnie, a jedynym wyjściem z sytuacji była ucieczka, najrozsądniejsza drogą która przyszli.
-Musimy stąd spieprzać !– wykrzyknął.
-Aye aye kapitanie! – entuzjastycznie zawołał Dragon.
I rzucił się Roland z wściekłością w kierunku blogzera , lecz ten tak wywijał swymi mackami że nie dało się podejść do jego paskudnego łba. Gdy on zmagał się z mackami , jedna niepostrzeżenie złapała go za nogę, przewróciła i zaczęła ciągnąć w kierunku łba. Gdy znalazł się blisko bestii i był bliski pożarciu nagle zjawił się baobab i wybawił go z opresji odcinając go.
- Uratowałeś mi dupę. – powiedział pirat.
-Niema spraw, kapitanie. – odpowiedział.
Następnie skierował swą dłoń w kierunku paskudy ,a ognisty podmuch buchnął w jej kierunku przypiekając macki i oślepiając ją. Ten moment wykorzystali Strup, Slash i Wilow którzy błyskawicznie doskoczyli do zdezorientowanej bestii i posiekali ją błyskawicznie. Zawyła jeszcze kilkukrotnie lecz to już jej nie pomogło. Gdy bestia leżała w kałuży własnej krwi ,piraci z nią walczący dołączyli do reszty zmagającej się z kolejną falą ghuli. Gdy tak z nimi walczyli ,nagle kilka paskud doskoczyło Moonshina który próbował się z nimi uporać lecz jedna z nich wbiła swe długie czarne pazury w jego pierś.
-Moonshine. Wykrzyknął rozpaczliwie Uhu, rzucając mu się z pomocą, lecz zamarł ze strachu gdy kilka bestii wlepiło w niego swe ślepia.
Moonshine próbował się jeszcze wyrwać, lecz bestie go otoczyły, odciągając od reszty grupy. Roland, Dragon ,Willow i Slash ruszyli mu z pomocą.
-Trzymaj się! - krzyknął Roland.
-Aaaaaa! – krzyczeli Dragon i Slash nacierając na bestie.
Jednak a tym momencie nadciągnęła kolejna fala ghuli ,która zatrzymały odsiecz. Ciężko poharatany Moonshine wycharczał jeszcze:
-Zostawcie mnie. – po czym jedna z bestii przegryzła mu gardło.
- Nie! - odparł Roland.
Lecz było już za późno. Martwe już ciało pirata było wciągane w głąb jednego z tuneli, a reszta paskud skutecznie powstrzymywała resztę piratów. Sytuacja była tragiczna, Moonshine był już stracony, lecz mieli wolną drogę ucieczki za plecami.
-jeśli tu zostaniemy dłużej to wszyscy zginiemy. – burknął Willow.
-Tak, musimy wiać! – rozkazał Roland.
-A moonshine, co z nim. Nie zostawimy go tak. – zaprotestował Slash.
-Jemu i tak nic nie pomoże. – burknął
-Ale…
-Żadnego ale,matole. Jeśli dłużej tu zostaniemy to nas wszystkich czeka jego los- warknął. – wycofujemy się!
I wszyscy powoli zaczęli zmierzać tyłem z w stronę korytarza za sobą. Roland z Uhu wymachiwali pochodniami aby odstraszyć paskudy.
- Gdy miniemy ciało blogzera, Baobab, zatrzymasz ich na chwile swoją magią, a ty Uhu podpal korzenie na suficie. A potem chodu, ile sił w nogach. – Rozkazał Roland
Tak też się stało. Po ognistym podmuchu Baobaba , ghule zatrzymały się na chwilę. Wszyscy zaczęli uciekać, zrozpaczeni po utracie kamrata, lecz nie mogli już nic zrobić. Biegli jak szaleni słysząc za plecami krzyki i warkotanie. Co pewien czas Uhu spluwał w sufit podpalając korzenie, by spowolnić pościg. Po dłuższej chwili dobiegli do rozwidlenia korytarzy na którym byli wcześniej.
-Dokąd teraz? – wymamrotał Slash.
- Którędy biegniemy? – zapytał Dragon.
- Musimy iść prosto. Jeśli spróbujemy wrócić ta samą drogą znajdziemy się w ślepym zaułku, nie zdarzymy odblokować kraty, musimy zaryzykować. Naprzód! – Rozkazał Roland.
I udali się dalej słysząc potworny jazgot za plecami, biegnąc przez zamglony tunel i duszące opary. Gdy dochodzili do kolejnych skrzyżowań nie zastanawiali się w cale i biegli na wprost. Po przebiegnięciu około dwustu metrów, nagle z bocznego korytarza wpełzło kilka ghuli.
-Na nich! – wykrzyknął Dragon. wystrzeliwując tym samym z rusznicy.
-Zabić ich – zawołał Roland.
Bestie zawarczały ,lecz piraci bez namysłu, we wściekłej szarży rozbili ich w perzynę, nie zatrzymywali się i pobiegli dalej. Nagle za zakrętem tunelu ich oczom ukazała się brama. Biegli zdyszani w jej stronę, a ich do ich uszu dochodziły coraz to głośniejsze odgłosy walki. Gdy doszli do bramy.
- A co jeśli natkniemy się na tych żołnierzy. – wymamrotał Willow.
-Niema innego wyjścia, gonią nas ghule.- Burknął Roland. – Wyłazimy stad.
Poszedł przodem upuszczając pochodnie przy drzwiach, za nim dragon z Baobabem i resztą. Gdy wyszli na zewnątrz im oczu ukazało się zrujnowane miasto , a wokół najróżniejsi maruderzy toczyli nierówną walkę z wrogimi żołnierzami .Nagle Dragon dostrzegł Vortexa, Saxa i Julie którzy biegli ulicą.
-Panie kapitanie!, Tam!, to nasi . – zawołał z radością.
-Julia, Sax- zawołał Willow.
Gdy to usłyszeli, zatrzymali się, a gdy zobaczyli towarzyszy , podbiegli do nich.
-Gdzie wyście się podziewali.
-Byliśmy w karczmie gdy zaczął się ten burdel. Próbowaliśmy dostać się na statek ale zaatakowali nas żołnierze, zabiliśmy ich ale Ogopogo poległ.
-A my w Lochach straciliśmy Moonshine’a. – powiedział z bólem Dragon.
-Szkoda chłopaka. – powiedział z Cloudy.
-Tak, to duża strata. – rzekł z zadumą Roland. – Musimy wydostać się z tego pieprzonego miasta, bo wszyscy tu zginiemy.- burknął.
-Ależ panie kapitanie. – powiedział Sax
-O co chodzi? – zapytał.
-Jedna z Dziwek powiedziała nam o tym, że za miastem od strony lądu jest mała przystań rybacka. Właśnie tam biegliśmy.
-A więc prowadź. – nie mam sensu zostawać w tej zapomnianej przez Boga dziurze.
I ruszyli z wyciągnięta bronią w kierunku bramy prowadzącej na zniszczony trakt łączący miasto ze stałym lądem. W mieście wciąż ogarniętym bitewną zawieruchą, płonęły i waliły się budynki, a z każdej strony słychać było szczek mieczy i huki wystrzałów . Gdy już zbliżali się do starej, częściowo zawalonej bramy, Drogę zastąpił im tuzin wrogich żołnierzy. Roland szedł na czele grupy.
-Wyrznąć ich w pień. – zawołał i rzucił się na nich z dobytym cultasem. W tym samym czasie Dragon oddał strzał ze swej straszliwej broni, rozrywając pierś żołnierza. Wrogowie nie zdążyli wypalić z muszkietów gdy pirackie klingi zaczęły ich dosięgać. Wszyscy rzucili się w wir walki, Baobab po raz kolejny używając swej magii ,spopielił dwóch wrogów, a Sax jednemu z nich odrąbał głowę. Po ich błyskawicznym rozgromieniu, praktycznie nie zatrzymywali się. Jedynie Strup przystanął na chwilę i zabrał jednemu z martwych żołnierzy niewystrzelony muszkiet. Po dojściu do bramy i otworzeniu jej ciężkich wrót, wszyscy opuścili miasto i udali się brukowana dróżka w kierunku przystani.
-Może ktoś mi powiedzieć po co te sukinsynu tu przypłynęły. –Powiedział rozzłoszczony Roland
- Ja wiem! – powiedział Julia.
-No to mów. – powiedziało kilku.
- Z jednego z pojmanych żołnierzy, przed śmiercią udało się wydusić że Królestwo chce przywrócić swą władzę do Nercoville, niszcząc piracka flotę i zabezpieczając tym samym nowy szlak handlowy.
- Niech ich piekło pochłonie! – powiedział Sax.
- ja i tak już nie wrócę do tej nory. – zaśmiał się Vortex.
Po chwili doszli do przystani gdzie jedyną zdatną do żeglugi była mała rybacka łudź.
-Wsiadamy do tej łupiny i zwijamy się z tond. – rozkazał Roland.
-Aye aye Kapitanie. – odpowiedzieli z uśmiechem.

Wsiedli do rybackiej łupiny, odcumowali ja, chwycili za wiosła i odpłynęli. Zostawiając za sobą ogarnięte chaosem Nercoville, w którym na dobre zakończyły się czasy przyjazne awanturnikom.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Z całej wędrówki najlepiej zapamiętałem smród fekaliów i ból obtartych stóp. Moje parszywe buty – idealne, gdy trzeba wspinać się po linach i biegać po mokrym pokładzie, w brukowanych lochach sprawiały tylko problemy. Sam zresztą nie przywykłem do chodzenia po kamieniach, byłem przecież kapitanem pirackiej krypy, a nie zafajdanym poszukiwaczem przygód.
Właśnie: byłem.
Do podziemi zeszliśmy w dziewięciu, uciekając przed atakiem na dół kloaczny zwany Necroville. Wzięliśmy wszystkie pochodnie, jakie znaleźliśmy przy wejściu i ruszyliśmy, podążając zadziwiająco czystym przejściem, gotowym by powitać nieostrożnych szabrowników i ludzi głupich na tyle, by się tu zapuścić. Coś wisiało w powietrzu, czuliśmy to wszyscy – i nie chodziło to o odór gnijących odpadów.
Na pierwsze truchło natknęliśmy się po parunastu minutach. Skórzana zbroja, niegdyś pewnie dobrze naoliwiona i wygodna, leżała rozkawałkowana na całej szerokości korytarza – z tym, że ciało właściciela wciąż było w środku. Zmiażdżona głowa, na wpół spalona, pustymi oczodołami wpatrywała się w sufit.
Przeszliśmy obok obojętnie, bo to nie pierwszy i ostatni trup jakiego widzieliśmy.
- Baobab. Zabezpiecz przejście – rzuciłem krótko, wskazując na odcinek, który już przebyliśmy. Mag znał kilka paskudnych sztuczek, a byłem pewien, że załoga Błędnego Rycerza szybko zapuści się do podziemi.
Na pewno nie chodziło o nas – ostatnimi czasy oszczędzaliśmy się, przyczajeni po kilku męczących abordażach, jakich dokonaliśmy. Nie zdążyliśmy też raczej napsuć krwi komuś na tyle potężnemu, by z naszego tylko powodu atakował całe pieprzone miasto.
Baobab, mrucząc pod nosem, cofnął się o kilka kroków i przykucnął. Wyjął z kieszeni nóż i szybko wyżłobił na kamiennej płycie płytkie symbole. Odwróciłem wzrok, by oszczędzić sobie widoku odprawianego rytuału.
Mag bowiem, kończąc formułę szepnął „Czerwień”, wybierając ostateczny kolor glifu. Rysy na kamieniu pociemniały, a w końcu przybrały odcień szkarłatu. Magia zawirowała w powietrzu, a wielki ćwiek w miejscu oka Baobaba rozżarzył się do białości, paląc skórę obrastającą oczodół. Nawet z odległości czułem smród smażonego mięsa. Murzyn zdawał się jednak niczego nie zauważyć – nie robił tego pierwszy raz, zwęglona skóra otaczająca ćwiek już dawno nie miała czucia. Wstał, schował swój nóż i skinął mi głową.
Szliśmy. Nie dziękowałem Baobabowi – nie oczekiwał tego, a my nie mieliśmy czasu na serdeczności. Strup też był niespokojny, a to nigdy nie zwiastowało niczego dobrego. Choć zielony, miał świetną intuicję, jak zwykł mawiać gdy był w lepszym humorze. Kazałem Cloudy’emu zapalić jeszcze kilka pochodni – nie wiem jak to możliwe, ale im głębiej schodziliśmy, tym większe ciemności nas otaczały. Szuranie i drapanie o kamienie dochodzące z cienia nie robiło na nikim wrażenia – ale wszyscy mieli nadzieję, że to tylko szczury.
Nie robiliśmy postojów, chłopcy dobrze znosili wędrówkę. Tylko raz przystanęliśmy, by poprawić sprzęt i przeglądnąć zapasy. Niewiele tego było: każdy miał broń, ale tylko Slash i Uru w tej zawierusze nie zapomnieli o bukłakach z wodą. Musieliśmy szybko dotrzeć do kolejnej Bramy, a stamtąd poza mury miasta i na trakt, gdzie będziemy mogli zastanowić się, skąd wziąć nową łajbę i załogę. Niestety, lochów pod Necroville nikt nigdy nie zbadał na tyle dobrze, by stworzyć jakąkolwiek mapę – wszyscy, którzy schodzili do podziemi, dobrowolnie lub pod przymusem, nie wracali wystarczająco kompletni, by opowiedzieć o tym, co tu widzieli.
- Kapitanie, wiemy, dokąd idziemy? – milczenie przerwał Dragon. Oparł rusznicę o ścianę i poprawiał sztywne od brudu onuce na nogach.
- Przed siebie, cwaniaku. Dopóki nie znajdziemy innego wyjścia, musimy tu zostać – nie chciałbym się spotkać z resztą tej zgrai z portu. – Splunąłem na ziemię, bo smród lochów oblepił mi język. – Ale jak tak dalej pójdzie, zostaniemy w tych lochach na tyle długo, że i tu prędzej czy później natkniemy się na jakieś paskudztwo.
- Przydałby się zwiad – rzucił Slash niewinnie, patrząc na Moonshine’a, obserwującego ciemność za nami. – Doktorze, może jakaś pomocna dłoń?
Przewróciłem oczami, bo nigdy nie lubiłem mieć zbyt wiele magii dookoła siebie, ale okoliczności tego wymagały. Skinąłem na Moonshine’a, który chyba nie był zadowolony, że chce się od niego czegoś więcej niż szycia żagli i ran.
- No, dalej kochasiu, pokaż co umiesz! – ponaglił go Uru, łypiąc wielkim okiem.
Doktor, niezadowolony, zakasał rękawy. Nie miałem pojęcia, skąd zna tę sztuczkę, a patrząc na grube, czarne szwy na jego nadgarstkach chyba nawet nie chciałem wiedzieć. Moonshine przystawił lewy przegub do ust i z wprawą przegryzł nici. Krzywiąc się oderwał dłoń od przedramienia i rzucił na podłogę, wypowiadając Rozkaz. Z kikuta nie pociekła ani kropla krwi.
Dłoń najpierw skurczyła się i pobladła, a następnie zadrżała konwulsyjnie i uniosła lekko, opierając na palcach. Oczy Moonshine’a zakryły się mgłą, z ust pociekła mu czarna ślina, kiedy dłoń, skacząc niczym pokraczna żaba, ruszyła w ciemność korytarzem, sprawdzając drogę.
- Zawsze mnie to zadziwia – mruknął Dragon. Też nigdy nie wiedziałem, jakim cudem Doktor potrafił tak kierować częściami swojego ciała. Z tego co słyszałem, był w stanie również widzieć i słyszeć to, co znajdowało się dookoła jego dłoni. Nie chciałem wchodzić w szczegóły, bo znając jego była to magia zbyt plugawa nawet jak na mnie.
- Uważaj, Doktorku. W tych lochach kryją się nienazwane potworności, na każdym kroku czyhają pułapki, które do tej pory szczęściem głupca udało nam się ominąć. Zważ me słowa, kapitanie – jeszcze dziś poleje się krew.
Zamarłem, słysząc głos Willowa, którego wszyscy mieli do tej pory za tępego osiłka. Obróciłem się do niego, i nie wiem, co bardziej mnie przeraziło – zimny ton jego głosu, czy błysk inteligencji w jego oczach. Pirat ze spokojem polerował swoje ołowiane rękawice, usuwając z nich rdzawe plamy zaschniętej krwi.
- Willow… - zacząłem, ale mój głos zagłuszył huk potężnej eksplozji, dobiegający z początku korytarza. To glif Baobaba został aktywowany, wysadzając pierwszą osobę, która na nim stanęła. Czujka zadziałała, wszyscy poderwaliśmy się na nogi, gotowi do dalszej ucieczki. Walka na otwartej przestrzeni poszła gładko, nie chciałbym jednak ryzykować starcia w ciasnych i ciemnych lochach – moi chłopcy szybko się rozkręcali, w takich warunkach mogliby przez przypadek wytłuc się nawzajem.
- Zeszli akurat tym wejściem, co my – zrzędził Dragon, chwytając rusznicę. – Lepiej będzie, jak szybko się stąd zmyjemy.
W tym momencie oczy Moonshine, dotąd pogrążonego w transie, wróciły do normalności.
- To, niestety, nie będzie takie łatwe – rzucił, z trudem łapiąc oddech po ogromnym wysiłku. – Coś wielkiego właśnie zeżarło moją dłoń i, zdaje się, właśnie zmierza w naszą stronę – Doktor nie był szczególnie poruszony faktem utraty kończyny, robił już takie rzeczy wcześniej. Znajdzie i przyszyje sobie nową.
Westchnąłem tylko, bo w gruncie rzeczy spodziewałem się podobnego obrotu spraw. Szambo Necroville chyba ostatecznie nas wessało.
- Jak ja nie znoszę piątków – mruknąłem, dobywając cutlasa.

***

- Wstawać, ścierwa! – usłyszałem, a ktoś chlusnął na mnie zimną wodą. Próbowałem się poderwać, ale nogi i ręce miałem ciasno związane. Na sobie miałem jedynie spodnie i strzępy koszuli, resztę ekwipunku trafił szlag. Tył głowy promieniował tępym bólem, podobnie jak złamane żebra i stłuczone kolana. Rozcięcia na rękach również dawały o sobie znać. Kamienna podłoga była przeraźliwie zimna.
Usłyszałem głuchy odgłos kopnięcia i jęk, chyba Strupa. Z trudem podniosłem głowę i rozejrzałem się.
Byliśmy w jakimś pomieszczeniu, w ścianach zatknięte były płonące pochodnie. Rzuceni jak worki ziemniaków, leżeliśmy wszyscy pod jedną ze ścian, w kącie. Wszyscy, oprócz Uru i Cloudy’ego – przebłyski tego co stało się w lochach mignęły mi w pamięci.
Było ich czterech, przyszli od strony Bramy, którą weszliśmy do podziemi. Dragon od razu wypalił z rusznicy, mierząc w środek jednego z okopconych po wybuchu glifu pancerzy. Nie wiem, jakim cudem, ale zakuty w zbroję rycerz tylko lekko się uchylił, a kula poleciała w ciemność – rusznica jednak zażądała opłaty, a Uru chwycił się za pierś i umarł, ot tak.
Potem było tylko gorzej, ale jedyne co pamiętam, to głowa Cloudy’ego, strącona przez włochatą bestię, która podeszła nas od tyłu. Moonshine się nie mylił – była wielka.
Walka chyba nie trwała długo, albo to ja szybko straciłem przytomność po ciosie w potylicę. Nie zmienia to jednak faktu, że teraz leżeliśmy tutaj, związani jak wieprze na targu.
Usłyszałem, jak drzwi się otwierają, skrzypiąc starymi zawiasami, i mina zrzedła mi jeszcze bardziej. Przypomniałem sobie swoje słowa wypowiedziane w lochach i przekląłem swoją głupotę.
Patrząc na twarz tego, kto wszedł do naszego więzienia doszedłem bowiem do wniosku, że załoga „Orlicy” była jednak w stanie napsuć krwi komuś naprawdę potężnemu…

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach


„Błędny rycerz, ciąg dalszy”

I


Ich pochód, a raczej nieplanowana eskapada, przeciągała się w nieskończoność, znacznie zaważając na ogólnym samopoczuciu drużyny. Wszyscy mieli obawę o nadciągające wydarzenia, które najpewniej zmienią ich dotychczasowe, beztroskie życie. Tylko Roland szedł pewnie, prowadził przecież resztę, jednak jako prawdziwy awanturnik zdawał sobie sprawę, że nawet czyhająca gdzieś śmierć nie może zrobić na nim żadnego wrażenia. Kroczył więc z tą myślą i ilekroć ktoś z załogi swymi stękami wyprowadzał go z tej zadumy, czyniąc rzecz wysoce nieodpowiednią, wygrażał cutlasem i dopełniał to szeregiem bardziej soczystych zwrotów.
Pokonując kolejne jaskinie, zastawiali niemal ten sam stan rzeczy, co w poprzednio przemierzonych tunelach. Ściany pokryte były licznymi pnączami, jak i korzeniami starych drzew, które przebijały grunt, aż do tamtych mrocznych czeluści. Podłoże, pełne złośliwych stalagmitów, ociekało lepką mazią, gdzie znajdowały się skupiska różnorakich ohydnych robactw. Willow od dziecka ulegał panice, widząc nawet niewielką mrówkę, więc ciągle jęczał straszliwie, tym samym niepotrzebnie rozbijając resztę załogi. Natomiast, gdy mijali truchło lub już objedzony szkielet, Baobab na nowo rozpoczynał swoje żywe okrzyki: „Zagłada, zagłada, pewnie i nas spotka”. Roland próbował utrzymać wzniosłą zadumę, lecz albo Uhu wydawał bliżej nieokreślone odgłosy, albo Strup klął, że nigdy nie zobaczy swojej ulubienicy, u której spędził wiele wyjątkowych (i bardzo kosztownych) chwil. Miał jednak kartę stałego klienta – żyć nie umierać, jakby to powiedzieli bywalcy „Czarnej Płachty”.
Kroczyli w najlepsze, kiedy najmłodszy z kompanii począł uderzać się w pierś, plując jakimś paskudztwem na wszystkie strony. Pozostali zoczyli to dopiero jakiś czas później, a jak zwykle troskliwy kapitan zatrzymał piratów i przystanął przy chłopaku.
– Co ci jest? – zapytał Roland.
– Nie wiem, kaptanie – odrzekł, kaszlnąwszy tak, że dotąd wesoły Cloudy stracił dalsze powody do śmiechu,
– Moonshine – zwrócił się do chirurga – co mu dolega?
– Ten zaś obejrzał starannie podrostka, wyciągnął ze swej torby malutki słój i wręczył go dowódcy.
– To tylko niewinne uczulenie – stwierdził. - Najwyraźniej zjadł coś rosnącego w jaskini, a tutejsze toksyny zatruwają każdy pojedynczy liść, sprawiając, że staje się gorszy niż wprawnie przyrządzona trucizna.
– I jak mniemam, to mazidło powstrzyma dalsze reakcje alergiczne – odparł, trzymając szklane naczynie z przezroczysta wydzieliną.
– Owszem i chylę przed panem czoło, kapitanie. Studiował pan może medycynę?
– Nie, ale miałem przyjemność poznać jednego z lokalnych szamanów, jaki wyjaśnił mi to i owo.
– Chwilę potem zapanowała cisza, którą przerwał poprzedni mówca.
– A ty, mój chłopcze, uważaj na siebie.
– Tak jest – zasalutował uroczyście.
– Trzymaj – rzucił mu lekarstwo – i słuchaj zaleceń Moonshine''a, zrozumiano?
– Slash tylko pokiwał twierdząco głową, następnie zaś wrócił do wyznaczonego szeregu. Drużyna natomiast wyraźnie poruszona tą sprawą, rozprawiała między sobą, lecz zaprzestała jakichkolwiek rozmów, gdy Roland wzniósł kordelas, wołając:
– Idziemy, bo nie jestem w stanie sobie wyobrazić, że ktoś chce tu dłużej zostać.

II


Tymczasem tajemniczy najeźdźcy, jakby niesieni żądzą całkowitej dominacji, powoli zaczęli zrównywać spokojną zatoczkę z powierzchnią ziemi. Salwy armatnie zaćmiewały niebo niczym klucze ptaków, lecących według ustalonego toru i spadały z hukiem na opustoszałą już do reszty mieścinę. Agresorzy widocznie chcieli wpierw rozproszyć piratów, by potem móc mordować zdezorientowanych bukanierów, często nawet niezdolnych do podjęcia jakiejkolwiek walki.
Przystań nagle się ożywiła. Rybacy jako pierwsi zoczyli armadę, zmierzającą w stronę miasta, więc wyławiali czym prędzej sieci i z niedowierzaniem biegli w głąb ulicami Necroville, ciągle patrząc za siebie, by powiadomić odpowiednie służby. Targarze, którzy ładowali zapasy na brygi, uciekali w popłochu przed gradem pocisków, niszczących kolejno pirackie okręty. W portowych zamtuzach również panowało wielkie poruszenie. Dotąd miłe towarzyszki wysyłały klientów na zewnątrz, skąd, zoczywszy nadciągającą flotę, zmykali prędko, pozostawiając często niedopięte ubrania.
W przeciągu kilkunastu dzielnice opustoszały, a jedynie tamtejsze moczymordy wałęsały się bez celu i szukali jakiegoś dobrego napiwku wśród zniszczonych domostw. Kamienice otaczające centralny plac ulegały niemal natychmiastowemu rozpadowi, pozostawiając po sobie tylko dorodny stosik luźno ułożonych cegieł. Gard pocisków różnej masy i wielkości spadał nagle na Necroville, tworząc jeszcze szersze wyrwy w murze, otaczającym tereny położone sto metrów od linii brzegowej.

III


Na północny-wschód od miasta umiejscowiona była latarnia morska, z której prawie nie korzystano, bowiem piraci, w przeciągu dłuższego okresu czasu, nie wybierali się na dalekie rejsy, tylko czasami patrolowali okoliczne wysepki, rozlokowane ze wszystkich stron stałego lądu. Ową budowlę wzniesiono bardzo wcześniej, co świadczy o tym chociażby data wyryta na jeden z wewnętrznych ścian. Wieża wznosiła się ponad osiemdziesiąt metrów nad poziomem morza, a światło jej widziano nieraz z odległości równej piętnastu mil morskich, gdzie strudzeni żeglarze próbowali dostrzec jaskrawy błysk, znak bezpiecznej przystani. Konstrukcja składała się ze trzech kondygnacji: parteru-przedsionka, piętra mieszkalnego oraz rozżarzonego paleniska na szczycie. Ostatni rezydent tego miejsca, oczywiście ten, który wykonywał sumiennie swoją służbę, został odesłany przed wieloma laty, by zasilić szeregi Gildii Rybołówstwa, jakie ciągle ulegały zmniejszeniu z powodu narastającego zagrożenia ze strony natury, dzikich morskich zwierząt, także tych mitycznych, realnych dla prostych ludzi oraz znudzonych korsarzy chcących od czasu do czasu kogoś ukatrupić. Latarnia latami stała opustoszona. Wśród jeńców brakowała wykwalifikowanych fachowców, a piraci raczej niechętnie przystawali do objęcia tamtego stanowiska. W związku z tym budynek uchodził powszechnie za obumarły i nic nie wskazywało na to, by wreszcie odnalazł się godny dziedzic. Po upływie dekady nareszcie budowla została znów zamieszkana. Przygotowano nawet specjalną uroczystość, na której zebrało się całe grono kapitańskie celem powitania nowego latarnika. O dziwo latarnię przygarnął pewien awanturnik, który później jako samozwańczy władca Necroville stamtąd "rządził" wyspą i udzielał ważnych zezwoleń innym korsarzom. Reszta nie zaakceptowała Comanndora, bowiem taki przyjął tytuł, oraz jego przybocznej straży złożonej z trzech błyskotliwych inaczej bukanierów; tylko wyśmiewali go i uważali za dziwka, rubasznego dzieciaka czy zwykłą, małą kutasinę (tu oczywiście wiernie cytuje ich własne słowa). Ale ów nie zdawał sobie z tego sprawy, ustanawiając kolejne dekrety ważne tylko dla niego.
Tamtego feralnego dnia jeden z uciekających robotników postanowił udać się do zarządcy miasta, którego uważał za człowieka sprawiedliwego, dobrego, a nade wszystko szanującego potrzeby "swoich" więźniów. Kiedy przebył drogę z Necroville, przez gęstą dżunglę, aż do samotnego klifu, gdzie w pełnej okazałości, na tarczy jasnoniebieskiego nieba, latarnia górowała nad plażą i sąsiednimi wzgórzami, zakrywając wędrujące po wyznaczonym obiegu Słońce, jakie obecnie zachodziło, rozpościerając błyszczące odnogi. Jeniec stał przed budowlą oniemiały jej zachwytem, otworzywszy wpierw szeroko usta i przybrawszy zdumionego wyrazu twarzy. Nigdy dotychczas nie chadzał w te okolice, ponieważ ciężko pracował jako czynny budowniczy, służący w portowym zakładzie szkutniczym. Trwałby zapewne tak dalej, gdyby nie jeden ze strażników Comanndora, który wychodził z wieży, a spostrzegł w pobliżu brudnego mężczyznę, ubranego w poszarpane łachmany i straszliwie wychudzonego.
– Czego tu? - zapytał, doszedłszy do tamtego.
– Dzięki bogom! - wzniósł pokornie ramiona ku górze w geście podziękowania. - Wreszcie ktoś docenił moją ciężką ówkę, stokrotne dzięki wam.
– Skończyliście, dziadu?
– Synu! – wołał do niego - Czy nie nauczono Cię odnosić się z szacunkiem do osób starszych.
– Stul mordę – groził, splunąwszy na na trawę – albo dostaniesz w pysk.
– Miłościwy pan zarządca winien o tym słyszeć jeszcze dziś. To niedopuszczalne, że nasi strażnicy obrażają nas i występują przeciwko ustalonym prawom.
– Sam się o to prosiłeś, łachmyto – syknął niczym lekki powiew porannego poranku.
– Wtem rosły, potężny jegomość złapał robotnika za kołnierz i podniósł nad ziemią. Oczy płonęły mu nienawiścią, dodając nieco okrutności jego oszpeconej twarzy. Włosy miał zwinięty w niewielki kucyk, opadający na płócienne ubranie barwy ciemnozielonej. Napastnik pchnął ofiarą do przodu, wymierzył kilka celnych ciosów w głowę, a schorowany staruszek legł jak pień na piaszczysty trakt. Momentalnie począł krwawić nawet w tych miejscach, gdzie nie został dotknięty brutalną siłą obrońcy Comanndora.
– Pirat, jakby zbytnio nie dotknięty losem budowniczego, zawrócił w kierunku swej kwatery.
Był już przy wejściu, gdy ktoś otworzył dębowe drzwi, torując mu drogę.
– Magonda, ty przebrzydła góro mięśni – ozwał się awanturnik – pan cię wzywa.
– Mnie? - dopytywał z niekłamanym zdziwieniem. - Przecież teraz kolej Trzęsiwłóczni. Już odbyłem swoją wachtę.
Przełożony spoglądał na niego ze zdenerwowaniem malującym się na jego smętnym obliczu. Leonard, bo taką godność posiadał, był swego rodzaju ulubieńcem "władcy", lecz wystrzegał się tego i mówił jedynie, że piastuje zdecydowanie niższe, acz równie potrzebne co jego stanowisko. Wśród trzech przybocznych zarządcy pełnił funkcję zgoła odmienną niż reszta utwierdzającą go we własnym poczuciu dumy oraz niepohamowanej ambicji. Skrycie jednak posiadał zupełnie inne oblicze nadające nieco hipokryzji dla oficjalnie odważnego, a po godzinach słabowitego psychiczne awanturnika. Owa dwulicowość towarzyszyła mu niemal wszędzie, choć nikt nie zdawał sobie z tego sprawy, toteż w oczach ogółu porównywano go czasami do samego osławionego Comanndora.
– Nie dyskutuj ze mną – przemówił po dość długim milczeniu – tylko rusz opasłą dupę i ruszaj w te pędy, bo szef ostatnio ma niezbyt dobry humor, więc lepiej go nie drażnić.
– Tak jest! - zawołał pokornie, odchodząc od drzwi.
Leonard szybko zauważył robotnika, który siedział skulony, a jego głowa ociekała strumieniem jasnoczerwonej krwi. Podszedł więc do niego, by sprawdzić czy wszystko z nim w porządku, gdyż miał jeszcze odrobinę serca (wychowywany był przecież w chłopskiej rodzinie, dopiero później opuścił gospodarstwo i został korsarzem). Rybak przyglądał mu się ciekawie, ale nadal trzymał swe oblicze opuszczone, jakby chciał obejrzeć swego kolejnego oprawcę.
– Odjedź stąd, psie – wyjąkał, plując niczym gruby zwierz lepką juchą. - Jesteście już martwi w oczach bogów, nie uchronicie się.
– Już to słyszałem – odpowiedział, podawszy mu dłoń – wstawaj.
– Starzec uniósł wysoko czuło, wykrzywił z bólu twarz i objął palce awanturnika. Ten zaś uśmiechnął się, a zza pazuchy płaszcza wyciągnął bawełnianą szmatkę. Po chwili wydobył z przywiązanej do pasa sakwy malutki flakonik z zielonkawą substancją, jaką nasączył owy kawałek płótna.
– Trzymajcie i wytrzyjcie to to twarz – rozkazał, podając lepki gałganek.
– Strasznie piecze, arrgh – biadolił budowniczy.
– No, czyli tkanki jeszcze nie wymarły – stwierdził z ulgą. - To dla was najlepsza wiadomość ostatnich godzin, bowiem równie dobrze moglibyście już ze mną nie rozmawiać.
– Jak to mi ma pomóc, chłopcze, to chyba po drugiej stronie...
– Barykady – dodał Leonard – tak możliwe, nawet bardzo prawdopodobne w obecnym rozwoju wydarzeń. Pozwólcie, że zaniosę was w bezpieczniejsze miejsce, gdyż Magonda lubi wracać i dopełniać to, co udało mu się wcześniej zdziałać.
– Niech go diabły do kadzi poniosą, bom nie widział nigdy większego bandyty.
– Potwierdzam, a nawet pochwalam.
Wartownik zabrał prędko nowego kompana z udeptanego traktu, gdzie prędzej zostałby stratowany niż obejrzany bacznym okiem miejscowego cyrulika, który często miewał rozpisany grafik nawet na kilka następnych tygodni. Pokonali zaledwie mały odcinek trasy, by dotrzeć do średniej wielkości chaty, zbudowanej z bali złączonych wyłącznie dzięki mieszance gliny i żywicy drzewa Cortaru, rosnącego tylko w zachodniej części wyspy opanowanej przez lokalny lud Tonga. Prosty zaś dach wykonano z traw dziko rosnących na zboczach tamtejszych gór, skąd miejscy alchemicy pozyskiwali większość potrzebnych ziół.
Wnętrze domu przypominało bardziej lokum jakiegoś uczonego, słynącego z niepowstrzymanej pedancji, aniżeli kogoś pokroju nieustraszonego wilka morskiego. Niemal każdy przedmiot był starannie uporządkowany, a rozmieszczenie poszczególnych mebli niewątpliwie opracowano, korzystając z uprzednio napisanego planu. Wejście znajdowało się od prawej strony latarni, która stała niemalże dwa metry za przybrzeżnym klifem, pomiędzy nim rozmieszczono regały z książkami w skórzanych oprawach oraz komody zawierające ubrania i schowaną cichaczem manierkę zawierającą alkohol na szczególne okazję bądź zazwyczaj na czarną godzinę, często doświadczaną przez doświadczonych korsarzy. Dalej, w lewym górnym kącie sterczało posłanie, przy nim, pod oknem, stał stół z małym siedziskiem zwrócony ku zachodzącemu słońcu nad taflami morskich fal.
– Przyszliście tu do Comanndora, hm? - zapytał, gdy weszli do środka.
– Ano, tak było. I to w ważnej sprawie doń się wyprawiałem.
– Mianowicie? - spytał po raz kolejny, obserwując uważnie swego gościa.
– Dziadek naraz odwrócił głowę i skierował wzrok na flaszę, postawioną obok niego na niskim blacie.
– Chcecie trochę gorzały, co? - uśmiechnął się pirat.
– Jeśli, rzecz jasna, można, to z przyjemnością zasmakuje twego specjału.
– Rezydent machnął niedbale ręką, idąc po ową szklaną karafkę.
– Nie mam kieliszków ani mniejszych kubków, więc pijcie wprost z naczynia.
– Zaskarbiłeś sobie, mój drogi, moją dozgonną wdzięczność.
– To miłe, staruszku – szepnął i odszedł na chwilę.
– Wrócił z podwórza jakiś czas później. Zastał wyraźnie weselszego robotnika, jaki szczerzył zęby na widok nadciągającego bukaniera.
– Mordę wykrzywia, bardziej aniżeli ciosy tamtego hultaja, dobry samogon – przyznał i oblizał się rubasznie, trzymając butlę z trunkiem.

– Bimber jeszcze nikogo nie zabił, a wręcz przeciwnie – stawia niemal wszystkich na równe nogi.
– Z gojeniem się ran trochę gorzej...
– Na to również znajdziemy lekarstwo – oznajmił Leonard, usiadłszy naprzeciw towarzysza leżącego na łóżku.
– Czuję się, jakbym już dawno był martwy.
– Czyżby? Zatem musicie odpoczywać. A przedniego medykamentu zakosztujecie później – powiedział i odstawił butelkę na szafkę nieopodal bambusowego wyra.
– Schorowany powoli zaczynał zasypiać. Przed tym, jak zamknął podbite oczy, z jego ust padło tylko jedno, acz nacechowane wyjątkową emocją, słowo.
– Dziękuję – szepnął i obrócił się na drugi bok.
Jeszcze długo potem pirat rozważał obecną sytuację, czyniąc to w sposób dość mało przemyślany. Ilekroć zaoponował jakieś stanowisko bluźnił, uderzał o stół (w miarę cicho, by nie zbudzić staruszka), chodził tam i z powrotem lub patrzył przez okno na bezkresny ocean i raczył podniebienie baranim pieczystym, popijając swym ulubionym gatunkiem rumu, Czarną Trzciną.
Strażnik zasnął wkrótce znudzony kołysaniem się fal oraz tajemniczymi odgłosami, niby wystrzałami z armaty. Śnił o przyszłości, lecz nie był to wcale obraz przejrzysty. Jego czytelność stanowiła pewną zaporę, jakiej jeszcze dotąd nie mógł przeskoczyć i mało wskazywało na to, by to zrobił w ciągu kolejnych godzin, które spędził, chrapiąc mimowolnie z głową utkwioną wśród brudnych naczyń i niewielkiej kałuży alkoholu.
Obudziło go głośnie pukanie połączone z regularnymi kopnięciami w dolną framugę drzwi. Wstał więc nagle, obejrzał smacznie odpoczywającego staruszka i poszedł, by wpuścić niecierpliwego gościa. Gdy je otwierał, dojrzał przed nimi Magonda, zwanego również jako „Piękny”, bo kto inny posiadał tak zniewalającą urodę, powiedziałbym wręcz dziewczęcą.
– Czego tu szukasz, kolego? - zapytał, gniewnie ruszając rękami.
– Szef pana wzywa i to niezwłocznie – poinformował pokornie.
– Cóż, zatem już do niego idę – zadecydował – tylko ubiorę płaszcz, bo zanosi się widocznie na większą ulewę.
Rzeczywiście, niebo było praktycznie całe spowite ciemnymi chmurami, a odzienie odwiedzającego ociekało wodnymi lancami, zalewając przedsionek domostwa.
– Hej, to ten włóczęga, co mu łomot spuściłem – wskazał na leżącego wewnątrz robotnika.
– I ja dopilnuję, żeby już nikt go więcej nie ruszał – obiecał Leonard, powróciwszy z nałożoną niebieską peleryną.
– Nie sądzę – zwątpił tamten – jak wyjdzie i się narazi, to znowu dostanie.
– Wtem spokojny dotąd pirat złapał go za kaftan.
– Co pan robi? - jęknął zdezorientowany. - A więc i pan broni tych słabeuszy?!
– Wymierzam tylko sprawiedliwość, której obecnie wcale nie jest za dość – rzekł, pchnąwszy wartownika na odległość blisko dwóch metrów.
– Ja tam wiem swoje – zadrwił i złapał się rękami za ramiona.
– W takim razie lepiej się niepotrzebnie nie wychylaj. Ten człowiek jest objęty moją ochroną i jeżeli spadnie mu chociaż jeden dodatkowy włos z głowy, to nie ręczę za siebie, gdy będę obijał jakąś paskudną mordę, co gadać tylko potrafi, a zamknąć ją może wyłącznie łyk porządnej gorzały – mówiąc to, zmierzył wzrokiem tamtego i poprawiwszy opadający płaszcz, ruszył ku starej wieży.
Magonda, jakby niesiony czymś wykraczającym poza jego mentalność, zamknął drzwi, potem zaś długo trzymał w ręku błyszczącą kołatkę.
– Niech siedzi – rozmyślał nadal, muskając delikatnie stalową powłokę – ale jak wreszcie stamtąd wyjdzie, spotka go najgorsza kara, jaką tylko zdołałem kiedyś wymyślić.
– Zarechotał niczym żaba, skacząca po wodnych liliach, rozglądnął się wokół i mrucząc coś pod nosem, zniknął wśród roślinności okolicznej puszczy.
Leonarda przed wejściem do siedziby dowódcy, przywitał czarnoskóry młodzieniec, rosły, atletyczny, ale nade wszystko urodziwy. Nazwano go Trzęsiwłócznią, bowiem każdy szanujący się tubylec musiał mieć odpowiednie dla swej tradycji imię. Pomysł nadania owej godności Murzynowi zrodził się, gdy jako jeszcze mały brzdąc lubił brać w ręce, a potem potrząsać znalezionym patykiem. Chłopaka wychował właściwie Leonard, gdyż Commandor wolał wtedy doglądać własnych „majątków”. Na jego przygarnięcie zaś zgodził się wyłączone dlatego, że w przyszłości będzie mógł mieć osobistego lokaja.
– Humor ci dzisiaj dopisuje, wuju – rzekł młodzianin.
– Tak, przygarnąłem staruszka, zastraszyłem Magonda, no i mam zaszczyt spotkać samego zarządcę Necroville.
– Wspominałeś coś, stryju, o jakimś człowieku, hm? - zapytał Trzęsiwłócznia.
– Owszem – przyznał z zaciśniętymi pięściami. - Szedł chyba do Commandora, by mu coś przekazać, a kilkanaście metrów przed wieżą został pobity przez tego durnia.
– A gdzie teraz przebywa ów jegomość?
– Śpi w chacie, ale chyba niedługo się zbudzi...
– Zatem, jeżeli nie będziesz miał nic przeciwko, odwiedzę go, pocieszę i dotrzymam towarzystwa.
– Hmm, w sumie masz rację. Natomiast ten brutal może w każdej chwili wrócić.
– Po krótkim zastanowieniu, jego twarz przybrała łagodnego wyrazu politowania.
– Dobrze – zgodził się wreszcie. - Idź do niego i pamiętaj o tym, co ci powiedziałem. Na wszelki wypadek na prawym regale od drzwi, pomiędzy książkami, ukryłem myśliwski muszkiet.
– Uwierz mi, wuju – nie będzie potrzebny,
– Znam te twoje proroctwa – oznajmił prześmiewczo. - Bywaj i niech czuwa nad tobą boska opatrzność.
– Do zobaczenie – pożegnał się.
– W tym czasie ze szczytu budowli całą rozmowę widział Comanndor, który w zwyczaju miał podglądanie swoich podwładnych. Wiedział niemal o wszystkim, co kryją za jego plecami, a już na pewno interesowała go opinia innych na temat jego osoby. Był człowiekiem zgoła niepodobnym do pozostałych piratów, ponieważ jako jednym z nielicznych targały nim wewnętrzne żądze władzy, sławy szacunku. Dzięki swej wyolbrzymionej ambicji ulegle znosił kolejne porażki, tym samym umacniając się do podejmowania dalszych przedsięwzięć. Tamtego dnia miewał mieszane uczucia względem protekcji nad miastem. Nie zdawał sobie oczywiście sprawy, że przystań została otoczona, a wiedzieli o tym dosłownie wszyscy, nawet najbardziej zapijaczeni korsarze, tylko poza nim, samozwańczym władcą wyspy.
– Leonard, wdrapawszy się po niezliczonej ilości schodów, wszedł na sam czubek wieży, gdzie niegdyś rozpalone palenisko stało samotnie, a w nim niedopałki i resztki kamiennego węgla. Obok zaś siedział w fotelu rezydent. Pukając ochoczo w fajkę wypełnioną aromatycznym tytoniem, wydychał zielone opary, jakie uniesione morską bryzą mieszały się z lodowatym powietrzem. Kiedy usłyszał, że czyjeś kroki przerwały ciszę beztrosko wiejącego wiatru, wstał na równe nogi. Strażnik ujrzał wtedy przed sobą puszystego mężczyznę, liczącego około czterdziestu lat Włosy miał barwy ciemnego kasztanu, jego brwi były wyraźnie zarysowane, a stercząca broda i nisko opadającego wąsy nadawały mu nieco komiczne wyglądu. Na sobie miał wdzięczny aksamitny kubrak wiązany na szyi, u pasa natomiast dyndała złocona szabla w skórzanej pochwie.
– Oto i mój najlepszy wojownik – zawołał na powitanie.
– Comanndor mnie wzywał, czyż nie?
– W rzeczy samej, sądzę również, że nie powinieneś mnie opuszczać, tylko być tutaj na każde moje wezwanie.
– Naprawdę, panie? - spytał z nutką niedowierzania.
– Ależ tak – potwierdził, zaciągnąwszy się wpierw cygarem. - Powiem więcej, nie będziesz mógł już ratować pobitych wieśniaków, chodzić na przechadzki do dżungli lub... hm, no to chyba tyle z twych codziennych zajęć.
– Pirat otworzył szeroko gębę i patrzył ze zdziwieniem na rozbawionego zarządcę.
– Wiesz dobrze o moich obserwacjach morza, tutaj na szczycie latarni. Przy okazji, mając wysoce rozwinięty zmysł słuchu, słyszę czasami większość niewinnych konwersacji.
– Gość zaś nadal trwał w bezruchu, spoglądając spode łba.
– Racja, źle robiłem, żałuję niezmiernie, lecz czasu nie da się cofnąć.
– Co jeszcze Comanndor słyszał?
– Właściwie to nic – ciągnął flegmatycznie – usłyszałem jedynie o tamtym staruszku, co go w dom przyjęliście.
– Niech panu będzie, ale uprzedzam na przyszłość, że nie życzę sobie, by ktoś ukradkiem mnie podglądał – oznajmił stanowczo.
– Och, mój poczciwy druhu, zatem mi wybaczacie?
– Jeżeli otrzymam pańską przysięgę.
– Zatem zgoda, zaklinam się na bogów, iż już nigdy nikogo nie podsłucham. No, chyba, że pójdzie o coś znacznie ważniejszego niż awanturnicza intymność. Siądziecie? Mam wyjątkową mieszankę wyspiarskich ziół.
– Chętnie – powiedział i zajął pobliskie miejsce na fotelu o rdzawych odcieniu, wyścielonym czerwonym płótnem.
– Biesiadowali tak do późnej nocy, gdy jaskrawa poświata księżyca rzucała blask na szyby dawnej latarni morskiej. Na zewnątrz było zupełnie ciemno. Tylko migające światło lampy w sąsiedniej chacie zakłócał mrok spowijający wybrzeże. Leonard dzięki temu wiedział, że jego wychowanek troskliwe zajmuje się biednym staruszkiem, który powoli wracał do zdrowia. W oddali słychać było ostatnie armatnie salwy padające na mieścinę, gdzie toczono zacięte walki o każdy kawałek gruntu.
– Comanndorze, cóż to za błyski – zawołał, pokazując szereg ciemnych obiektów w oddali.
– Pirackie manewry, nic specjalnego.
– Myli się pan, wszak to ogromne okręty, chyba fregaty.
– Korsarzy i na taki stać. A jeśli nie wierzysz, to spójrz przez mój teleskop.
– Naprzeciw paleniska ustawiono pokaźnych rozmiarów lunetę, która służyła zarządcy jako narzędzie do kontrolowania wschodniego wybrzeża. Leonard podszedł więc bliżej, pochylił głowę i spojrzał przez soczewkę przyrządu optycznego. Zobaczył odległe obrazy, jakich próżno by obejmować ludzkim okiem. Daleko na tle migoczących gwiazd ujrzał potężną armadę wojenną, na czele której uplasował się ogromny statek, posyłający kolejne kule w stronę upadającego osiedla. Na rufie nieznanej jednostki widniał napis: "Knight Errand".
– Błędny rycerz? - rozmyślał, kręcąc głową. - O, nie! - wrzasnął po chwili i odskoczył jak poparzony na drugi koniec pomieszczenia.
– Cóżeś tam widział? - spytał Commandor, wstawszy z fotela.
– On zaś milczał. Najwyraźniej próbował zanalizować to, co przed chwilą zdołał zobaczyć.
– Muszę więc sam się o tym przekonać – rzekł sucho.
– Podszedł podobnie jak poprzedni obserwator do półmetrowego teleskopu.
– Hm, spójrzmy – dodał, mrużąc oczy.
– Stał na wpół wyprostowany jeszcze przez długi czas, gdy nagle odszedł od lunety wyraźnie czymś zaniepokojony. Ręce mu się trzęsły, twarz przybrała nerwowego wyrazu, a stopy wręcz same zaczęły niecierpliwie dygotać.
– Świetnie! Kolejni, którzy chcą obalić mnie ze stołka.


IV


Wkrótce potem łodzie wypełnione żołnierzami przypłynęły bliżej, zalewając pobliskie plaże setkami zdyscyplinowanymi truchłami, jakimi łatwo było pokierować, by puścić z dym rozpadające się zgliszcza miejskich budynków. Wojownicy podobnie jak ich pobratymcy, którzy wcześniej wylądowali na półwyspie, zaczęli formować szyk bojowy i dumnie maszerowali kolejno w głąb lądu. Niewielka mieścina od zawsze była raczej przyziemna, niegodna uwagi, toteż praktycznie nikt nie przypływał do Necroville, a jeżeli już jakaś łajba zawitała do tamtejszego portu, to tylko pod pretekstem nagłej naprawy czy uzupełnieniem zapasów przed większą wyprawę. Tajemniczy najeźdźcy niszczyli powoli osiedle, rozbijając każdy pojedynczy kamień, łamiąc nawet najmniejszą deskę. Zza przystani przybywały kolejne salwy armatnie. Czasami kule wręcz zaćmiewały i tak ponure niebo, by potem spaść z hukiem na portowe budynki, często mające ponad kilka wieków istnienia, bowiem mieszkańcy Necroville rzadko stawiali nowe gmachy, a tym bardziej je reperowali. Z tego powodu tamtejsze zabudowania odznaczały się wyjątkowym brakiem trwałości oraz funkcjonalności, toteż zwyczajnym zabiegiem było przekształcenie chociażby rzeźni w znaczącą piwowarnię.
Agresorzy mieli wyjątkowo łatwe zadanie do wykonania, gdyż miasto nie posiadało żadnej stałej obrony. Bezpieczeństwo placówki zazwyczaj zależało od chęci korsarzy do stawiania jakiegokolwiek oporu potencjalnym wrogom. Niemal wszyscy przecież wiedzą, że prawdziwy wilk morski czuje się dobrze tylko na potężnym okręcie, gdzie nawet sama boska ręka musiałaby wykonać ogromną pracę, by go stamtąd wyciągnąć. Żołnierze w dziwacznych hełmach dotarli w końcu na miejski rynek, skąd bezpośrednio zajęli stary ratusz, który służył piratom jako idealny skarbiec, wszak umieszczony był na Wzgórzu Sędziowskim, najwyższym punkcie całej wyspy. Przeciwnicy nie szczędzili nawet kobiet. Co prawda większość z nich trudniła się niegodnym zajęciem, a cudzołóstwo to poważny grzech, ale harde dziewki z Necroville posiadły ważną sztukę samoobrony, przydatną podczas uporczywych utarczek z zapijaczonymi jegomościami.
Piracka kompania nadal bezskutecznie przedzierała się przez podziemia w nadziei, że ostatecznie znajdą wyjście, tym samym raz na zawsze opuszczą tę nikczemna domenę Zła. Wśród nich panowała ogromna trwoga, spowodowana blisko kilku godzinnym błądzeniem po szerokiej sieci tunelów. Prowadzący kompanię Roland zazwyczaj przy każdym rozwidleniu wybierał przypadkowy, następny korytarz i nie zważał wcale na zwodnicze jęki dochodzące z tamtych czeluści, a tym bardziej obojętna mu była opinia poszczególnych członków załogi. Czuł coś na kształt wewnętrznego podniecenia. Przewodził im, a nawet gdy komuś się to akurat nie spodobało, miał ów delikwent pełne gacie na samą myśl, że musi zamienić słowo z kapitanem. Ta okoliczność napawała go dumą, toteż czasami, w chwili uniesienia, zatrzymywał druhów, szedł wpierw zbadać rozciągającą się przed nimi ścieżkę, wracał pełen satysfakcji i znów prowadził piratów na przekór wszelakim złym mocą.
Korsarze jak na nich przystało, narzekali ciągle, używając mniej lub bardziej wysublimowanych słów. Willow miewał chwile słabości, gdy próbował smakować znalezionych uprzednio odłamków skał, co kończyło się dla niego nie najlepiej z racji tego, że jako jedyny z załogi rzadko odczuwał skutki wszędobylskiego szkorbutu, który wyniszczał w zadziwiającym tempie niemal każde awanturnicze uzębienie. Bliźniacy śmiali się co chwilę, wydając bardzo osobliwe dźwięki, używszy dolnych, jak i górnych partii ciała. Sposępniałemu Strupowi brakowało już od dawna towarzystwa dziewek, oczywiście takich, które są co do joty gotowe na wszystko. Jedynie tylna część grupy utrzymywała jakiś poziom powagi.
Jakiś czas musiał minąć, nim praktycznie większość towarzyszy Rolanda poczęła przeklinać swój los i szemrali między sobą, krytykując obecny stan rzeczy. Kapitan zbytnio nie brał do siebie tych przejawów niezadowolenia, choćby dlatego, że chłopcom zawsze coś się nie podobało. Jednak drużyna coraz bardziej odczuwała wewnętrzny spór, jaki negatywnie oddziaływał na jej morale.
– Zagłada – wołał z pasją Baobab. - Zginiemy!
– Nie strasz niepotrzebnie załogi i tak mamy już za dużo problemów – uspokajał go Roland.
– Słyszeliście, bando zapchlonych kundli – ryczał Dragon. - Jeżeli teraz damy za wygraną, to nigdy nie opuścimy tej nory.
– Zło, zbliża się, czuję je – powiedział czarnoskóry przez zęby.
– A ja czuję, że ktoś nie brał dziś kąpieli – zauważył Willow.
– Naraz Uhu podniósł ramię i wciągnął nieco powietrza.
– Kurwa, to ja - rzekł zlękniony.
– On ma rację – dodał po chwili Strup.
– Nie pieprz, Strup – syknął Roland.
– Kapitanie, proszę spojrzeć tam – powiedział, wskazując tunel po jego prawej stronie, a który oświetlony był niemal tak dobrze, jak wejście do podziemi.
– Cholera – warknął Slash – musieli nas znaleźć.
– Więc niech trochę teraz poszukają, tędy – rozkazał, machając swym cutlasem i skierował kompanię w jaskinię wskazaną przez Strupa.
– Towarzystwo jakby zobaczyło komnatę pełną rumu i rozcieńczonego grogu, ruszyło pędem za nim i weszli w ową mroczną jamę. Na dzień dobry zostali przywitani jeszcze większym smrodem, aniżeli we wcześniejszych częściach tunelu. Dragon z Strupem ruszyli naprzód, by zabezpieczyć przejście dla reszty drużyny, lecz po kilku sekundach wrócili wyraźnie czymś roztrzęsieni.
– Już? - zapytał pirat dumne ze swych podwładnych. - Ho,ho, a jednak potraficie nieraz zrobić coś dobrze, ba, wbrew moim najśmielszym oczekiwaniom.
– Lepiej, żeby kapitan tam nie szedł – pokręcił głową Strup.
– A niby dlaczego miałbym cię wysłuchać? - wybełkotał półgłosem.
– Mówi prawdę – poparł go Dragon. - Zawracajmy.
– Zapomnijcie o tym, idę – Roland ruszył dalej, a za nim pozostali, łącznie z dwoma poirytowanymi korsarzami.
– Wszyscy spojrzeli po sobie, bo nie sądzili, że stać ich dowódcę na podobne zachowanie. Co prawda wiedzieli o jego bezceremonialnej stanowczości, ale jeżeli aż dwaj z nich mają pewne obawy względem tamtego korytarza, to czy powinni, podążać za żądnym przygody kapitanem? Cóż, odpowiedź była jednoznaczna.
– Ruszać się, bo wam dziewki zabiorę, a może i nawet rumu poskąpię – krzyknął kapitan.
– Jeżeli tu zostaniemy, to prędzej nas jakieś bestie zjedzą, niż napijemy się czystej – narzekał Cloudy, który po raz kolejny zapalił wygasającą pochodnię.
– Podążali za Rolandem aż do chwili, gdy ów stanął jak wryty, spoglądając przed siebie. Piraci, chcąc również zobaczyć, czy przypadkiem nie doznał jakiejś poważniejszej kontuzji, zaczęli rozpychać najbliższych kompanów, by zobaczyć co tak naprawdę zadziwiło wprawnego żeglarza. Wskutek tych niezgodności zgromadzeni przestali zwracać uwagę na przodownika, tylko wygrażali sobie nawzajem i to z pełną premedytacją. Moonshine, stojący z tyłu, nadal obgryzał krwawiącą dłoń, lecz spostrzegł skłóconych druhów, a nieco dalej w oświetlonym korytarzu kapitana, który wyraźnie pozostawał w bezruchu. Podszedł więc bliżej, zajął miejsce po jego prawej stronie i oblizując ociekające usta, otworzył oczy. Widok, jaki było mu dane zobaczyć, sprawił, że przestał doglądać swej ręki, celem uporządkowania nowych obrazów. Roland oraz bukanier znajdowali się w pomieszczeniu zgoła niepodobnym do śmierdzących tuneli i samotnych głazów pokrytych dziwnym śluzem, a rozmieszczonych wśród tamtych podziemnych kompleksów. Naokoło umieszczono rozmaite pakunki, beczki oraz worki, wypełnione bronią, alkoholem i świeżym tytoniem.
– To przypadkiem nie nasza kryjówka? - zapytał Roland.
– Bardzo bym chciał, lecz nie znam tego składowiska – zaprzeczył chirurg.
– W międzyczasie przybyli pozostali zupełnie zaskoczeni pięknem owego magazynu. Nigdy wcześniej nie sądzili, że możliwym jest, aby pozostawiać takie ilości dóbr w tak mrocznym i nieprzyjaznym otoczeniu. Spragniony Willow zaledwie przez kilka chwil obserwował znalezione pojemniki, gdyż od razu począł smakować kolejnych trunków. Dragon odstawił rusznicę, a swą uwagę skupił na złoconych muszkietach, jakie znaczyły dla niego więcej, aniżeli rozcieńczony bimber, zyskujący coraz to żywsze zainteresowanie załogi. Kiedy Cloudy wypalał następne skręty, Slash pod czujnym okiem Uhu wybierał idealnego pałasza, a Strup szukał dodatkowych bełtów do swej kuszy, Roland próbował znaleźć coś, co mogłoby im pomóc w dalszej podróży.
– Dlaczego nie powiedzieliście o tym wpierw, nim zdążyłem porządnie się na was wkurzyć?– rzekł do zwiadowców Roland.
– Myśleliśmy, że to prywatny składzik kapitana – odpowiedział Strup.
– Sam chyba wiem, gdzie pozostawiam łupy...
– Nie przejmuj się, przyjacielu – przerwał mu Dragon. - Wszyscy wiemy o osobliwości tych korytarzy, więc czy takie miejsce może nas teraz zrazić?
– Prawda, Dragon – potwierdził, kiwnąwszy głową i bezradnie rozłożył ręce.
– Roland jednak nie tak łatwo przyjął do siebie ową okoliczność. Odkrycie podobnego miejsca jest mało prawdopodobne, nawet w podziemiach Necroville. I ta myśl nie dawała dowódcy spokoju, podczas gdy reszta załogi otwierała kufry, wyładowane różnorodną biżuterią oraz rzecz jasna szczerym złotem w dublonach.
– Ile tu tego śmiecia – powiedział, przebierając w koszach z owocami.
– Szukajcie, a dobre będzie wam dane – dodał Baobab i ugryzł soczyste jabłko.
– Przedni towar, ach – uzupełnił pirat, palący papierosy.
– No, chłopcy czas chyba zmienić uzbrojenie – zasugerował Dragon. - Lepszych okazów próżno szukać pośród najsławniejszych korsarzy świata.
– Hep, trafił grog do marynarza, hep – przyśpiewywał barczysty Willow – a on wypił, tak się zdarza, hep.
– Z obecnym rozwojem wydarzeń chyba zostaniemy tu na zawsze – stwierdził kapitan.
– A jakże – dokończył kusznik uradowany wielce zdobytymi mosiężnymi pociskami.
– Nie chcę was martwić, ale oni mogli już wejść do podziemi – oznajmił dowódca.
– Wchodzą? - ryknął Uhu – To ich stąd, kurwa, wykurzymy. Mamy szable, szpady, florety...
– Pistolety, naboje, muszkiety – rzekł Dragon.
– Wódkę, rum dla pokrzepienia – odparł na wpół trzeźwy Willow.
– To nam trzeba do zbawienia – zakończył Cloudy, wydychając tytoniowy opar z ust.
Może i niełatwym jest zadaniem uspokojenie gromady rozproszonej wszelakimi ziemskimi dobrami, rzecz jasna tymi, które piraci uważają za potrzebne; ale przeciętny przywódca powinien opanować wielką sztukę perswazji, ograniczającej się do postawienia ultimatum, jakiego nie śmiałby zlekceważyć najbardziej beztroski wilk morski. Przypadek chciał, żeby znaleźli owe składowisko, gdzie większość pozapominała, dlaczego tam właśnie przebywają? Wcale nie ulegali namowom Rolanda, a wręcz przeciwnie. Usiłowali przekonać go, że wybronią się, jeżeli tylko pozostaną w tamtym sekretnym pomieszczeniu.
– Dość już zmarnowaliśmy czasu – zawołał kapitan, spoglądając surowo na swoją załogę.
– Nagle kompania przerwała dotychczasowe zajęcia i poczęła go słuchać.
– Musimy opuścić te przeklęte siedlisko Zła – ciągnął dalej z nie mniejszą ą.
– Zagłada, zagłada – krzyczał Baobab, jakby przypomniał sobie o wcześniejszych zamierzeniach.
– Właśnie ją na siebie sprowadzamy, siedząc bezczynnie z założonymi rękami i pozwalając najeźdźcą nas wyłapać, a potem zawiesić na stryczku jak zwykłych morderców.
– Dość tego! – wołali chórem.
– Czy nie jesteśmy prawdziwymi piratami, których lękają się ścigać w obawie rychłej śmierci? Czy ludzie drżą, słysząc nasze imiona? Czy nasze głowy warte są więcej niż niejedno miasto w tej krainie?
– To my, korsarze nad korsarzami!
– A teraz błądzimy po niezliczonych tunelach, gdzie możemy jedynie wyżalać się sobie nawzajem, a wszelkie modły w tym miejscu i nieludzkie błagania są zagłuszane przez mroczne moce, przed jakimi to wystrzygają wiernych kapłani, magowie zaś bezskutecznie próbują je zwalczać.
– Rzeczywiście, ciemności potęga na wieki zniewala – oznajmił czarnoskóry, rozkładając drżące ramiona.
– Kapitanie, masz rację – poparł go dotąd obojętny Strup, dobywszy gotowej do strzału kuszy. - Nie straszne nam najgorsze pomioty diabła, a już na pewno jacyś szaleńcy, myślący, że poddamy się bez walki.
– Tak! - zawołali pozostali. - Cutlasem ich w rzyć.

Zdumienie naraz ogarnęło Rolanda, który dawno porzucił wszelką nadzieję odbudowania pewności jego załogi. Łzy sromotne poczęły mu cieknąć z bystrych oczu, ale zdążył prędko wytrzeć twarz w kieszonkową szmatkę przeznaczoną właśnie na takowe nagłe sytuacje. Lecz nadal rzęsy miał skąpane symbolem dumy, a wewnątrz siebie czuł ciepło, jakby twarde, awanturnicze serce, będące długo w stanie całkowitego niewzruszenia, na moment znów zaczęło odczuwać radość, satysfakcję czy duchowe pokrzepienie.
– Pan płacze? - zapytał nagle młody Slash.
– Nie, mój drogi korsarzu – odpowiedział i pogłaskał chłopaka po kędzierzawej głowie.
– Aha, czyli kapitanowie mają tak w zwyczaju – dodał na koniec.
– Owszem, ale tylko ci najlepsi, którzy mogą się pochwalić zawodową załogą.
Kompania powoli opuszczała to jakże cudowne miejsce. Wielu z nich roniło niepotrzebnie łzy i to nie ze szczęścia, ale przykro im było na wieść, że owe bogactwa pozostaną jeszcze na długo w podziemiach Necroville. Jako piraci najpewniej mieli ku temu jasne powody, choć niektórzy, na przykład wiecznie spragniony Willow, wyzywali los od najgorszych ścierw, że zabrał im pewną cząstkę ich dalszego żywota, ale i zachwalali go, bowiem takich doznań pragnie niejeden korsarz z prawdziwego zdarzenia, a akurat oni mogli doświadczyć tej wspaniałości.

Opuściwszy magazyn długo błąkali się po rozbudowanej sieci pomniejszych uliczek, jakie często wyglądały tak samo albo bardzo podobnie i w żaden sposób nie można było stwierdzić, czy dany tunel został już spenetrowany. Drużynie widocznie to nie służyło, bo dotąd uchodzące w ciszy ciemności narzekania, poczęły przybierać większych rozmiarów. Strup mruczał coś pod nosem, Bliźniacy na przemian radowali się, by potem maszerować w nadzwyczajnej zadumie; Monnshine, jak to Moonshine, obgryzał resztki nie zagojonych ran, Dragon nadstawiał rusznicę celem zabezpieczenia drogi naprzód, Coludy nadal machał energicznie pochodnią, mag zaś kręcił tajemniczo głową i jakby nasłuchiwał czegoś. Robił to od kilkunastu minut, więc coś pewnie było na rzeczy, toteż zoczywszy ową sytuację Roland, zatrzymał swych druhów.
– Wszystko w porządku? – zapytał przejęty. - Bo marnie jakoś wyglądacie.
– Nic mi nie jest, ale w powietrzu unosi się dziwna aura.
– Pewnie Zagłada połączyła siły z Mrokiem i Złem, hm?
– W lewo ludzie, skręćcie w lewo – wołał przejęty.
– Reszta nagle ucichła.
– To kapitan wydaje rozkazy – oznajmił pół-goblin.
– Racja, podążajmy dalej – poparł go Dragon.
– Szli dalej, ale znów przystanęli.
– Hej, czarodziej przecież podobno może przewidywać przyszłość – zasugerował Slash.
– Całkiem możliwe – ciągnął Uhu.
– Roland z początku ignorował te utarczki, lecz w pewnym momencie warknął:
– Zamknąć jadaczki.
– Ale poruszenie i kłótnie trwały nadal.
– Mówię, cisza! - wrzasnął, aż niewielkie stadko nietoperzy zerwawszy się, przeleciało im nad głowami.
– Dlaczego mamy być cicho – zapytał Cloudy.
– Hmm – rozmyślał Baobab. - Jak widać moje przypuszczenia odpowiadają prawdzie.
– Że co? - powiedział zadziwiony Strup.
– A cóż to? - zawołał Roland.
– Z sąsiedniego korytarza dobiegało światło, które rozjaśniało niemal w całości okoliczne korytarze. Ów blask nie mógł pochodzić od pochodni czy naftowych lamp, bowiem odznaczał się niesłabnącą wyrazistością. Pośród załogi po raz kolejny zawrzało, a ilu wśród nich korsarzy, tyle wysnuto teorii, co do tajemniczego zjawiska. Kiedy wyrażali swoje przekonania, nawet gdy nikt ich nie słuchał, przed nimi stanął jegomość z dobytą szpadą.
– Oto i sławetna trupa „Orlicy” - odparł subtelnie – moje niezmierne wyrazu szacunku kieruję w waszą stronę. Jesteście prawie żywą legendą.
– Ktoś ty? - nieufnie spytał kapitan. - Nie znam cię.
– Osobnik ukłonił się dostojnie, ściągając gustowny aksamitny kapelusz.
– Czapki z głów, moi mili, bowiem przed wami stoi sam Leonard. Bardziej znany jako płatny najemnik samozwańczego protektora Fertuk, Commandora z Necroville.
– Przypominam sobie. To ty dowodziłeś piątym pułkiem cesarskiej piechoty morskiej.
– Owszem, teraz jestem jedynie cieniem mojej dawnej osoby.
– Też błąkacie się po tych okropnych jaskiniach? Straszne miejsce.
– Nie takie znów złe – przyznał rozmarzony Willow.
– Ha, ha, ha, skądże, chciałem jedynie wskazać grupce szanownych bukanierów drogę na zewnątrz.
– Czyżby? - zwątpił Dragon. - A jakim to cudem dowiedziałeś się o tym, że zeszliśmy do podziemi?
– Porzuciłem służbę u Commandora. Szukałem jakiegoś bezpiecznego miejsca, gdy spotkałem niejakiego Saxa. Twierdził, że należy do pańskiej kompanii.
– Był sam? - zapytał Roland.
– Towarzyszyło mu również kilku innych awanturników.
– No, czyli niepotrzebnie zapalałem im świeczki na grobki. Możesz nas stąd wyprowadzić?
– Jasne – zgodził się, chowając broń z powrotem do pochwy. - Naprzód!
– Poszli wszyscy za nieznajomym, chociaż nie wierzyli w jego dobre intencje. Znał go ponoć tylko kapitan, ale przecież to właśnie dowódca powinien podejmować najważniejsze decyzje i nikt nie miał na tyle śmiałości, by otwarcie się temu sprzeciwić.
Jakiś czas później dotarli do zupełnie innego niż dotychczas korytarzu. Podłożem spływała woda, jaka uchodziła wprost ze źródła, położonego nieco wyżej. Wspięli się więc, pokonując kolejne schodki, wyrzeźbione przez jesienne wiatry, aż dotarli na sam szczyt, gdzie oślepieni blaskiem zachodzącego słońca, zobaczyli gęsto porośniętą puszczę. Obok wejścia jednej z Bram, jaką przed chwilą przeszli, stał młodzieniec o ciemnawym odcieniu skóry.
– Nareszcie, wuju – zawołał uradowany – wróciłeś.
– Jak widać i przyprowadziłem stado zagubionych piratów.
– Nie lubię takich żartów – rzekł nerwowo Strup.
– Spokojnie, nie miałem złych zamiarów.
– Wokół nich ułożono stertę pakunków łudząco podobnych do tamtych z podziemnego składowiska.
– Interesujące towary – zaczął kapitan.
– Dziękuję, bardzo dziękuję. Większość od razu zastanawia się, czy nie zarekwirować sobie takich cennych dóbr.
– Co za dziwne czasy – oburzył się i tupnął ze złości nogą.
– No, swój chłop, żeś jest... Naprawdę.
– Ciekawi mnie jedna maleńka kwestia.
– Pytaj więc.
– Magazynujesz gdzieś może te wszystkie rzeczy?
– Zawitaliście do mojej sekretnej kryjówki? Mogłem się tego spodziewać.
– Czego?
– Że ktoś wreszcie odnajdzie to pomieszczenie. Z początku jednak było niemal pewne to, że dzięki bujdom o straszności tych tuneli zyskam stałe składowisko. Ale, ku mojemu nieszczęściu, ktoś w końcu odnalazł ten korytarz.
– A jaki piękny korytarz – marzył dalej Willow.
– Chyba ci nie służy rozstanie z dawno poszukiwaną miłością, co? - zaśmiał się Baobab.
– Korsarze szybko zaakceptowali nowe tereny i buszowali wśród skrzyń w poszukiwaniu rumu, jedzenia czy kosztowności. Tylko Roland i Leonard wraz ze swym murzyńskim kompanem patrzyli na daleki trakt.
– To jedyna droga – oznajmił niedoszły ochroniarz zarządcy.
– Idziemy zatem na zachód, w stronę tubylców.
– Owszem, a dzięki Trzęsiwłóczni zyskamy ich przychylność.
– Jak to? - dopytywał się chłopak.
– Należysz od zawsze do ich plemienia. Czekają na ciebie, starszyzna i rodzice.
– Ten zaś począł szlochać, toteż opiekun przytulił go mocno do siebie.
– Niedługo ruszamy – powiedział do kapitana. - Zbierz swych ludzi.
Dzień powoli dobiegał końca. Powietrze unosiło woń walki, cierpienia i rozcieńczonego piwa.


Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Stukot podkutych butów niósł się echem wśród opustoszałych korytarzy. Miejscy niewolnicy kiepsko wykonali swoją robotę – Roland co rusz potykał się o odpadające ze ścian kamienie, a walające się po posadzce kości pękały z suchym trzaskiem. Mimo to drużyna parła naprzód, wprost w objęcia przerażającej ciemności.

- Zagłada – złowieszczą ciszę przerwał głos Baobaba.
- Mógłbyś nam zrobić portal w jakiś miły zakątek – warknął Roland. - Albo chociaż przestać smęcić.
- Zag....

Rozmowę zagłuszył lodowaty wiatr, który nagle przeleciał tunelem i zawył gdzieś na zakręcie. Cała drużyna skuliła się w sobie; Strup przysunął kuszę do policzka, a Uhu stęknął z boleścią. Roland pierwszy odzyskał animusz i razem z Dragonem wysunął się na czoło, by ostrożnym krokiem ruszyć do przodu. Powoli, metr po metrze, przesuwali się w głąb tunelu, badawczo obserwując ścieżkę w ciepłym świetle pochodni.

Podłoga była wręcz zawalona ludzkimi szczątkami. Wyglądało to tak, jakby połowa ludzkości zginęła w lochach pod Necroville. Roland musiał się nieźle napocić, by znaleźć w miarę czysty fragment posadzki i postawić stopę bez obrzydliwego trzasku. Wiedział jednak, że nie mogą cofnąć, a rozbicie tutaj obozu skończyłoby się niechybną śmiercią. Dlatego mimo protestów Baobaba parł przed siebie i gorączkowo szukał wyjścia z sytuacji.

Cloudy pierwszy dostrzegł blask płomienia. W oddali, po prawej stronie, żarzyło się niewielkie ognisko, którego cichy trzask budził wspomnienia z dzieciństwa. Czasy, w których można było pić do upadłego, nie martwiąc się o następny dzień, i pogapić się w dekolt cycatej niani bez ryzyka, że dostanie się w pysk... Dragon i Roland bezwiednie przyśpieszyli kroku, byle tylko znaleźć się bliżej dobrotliwego blasku. Z oniemienia wyrwał ich jęk Uhu, który pełen obaw zaczął zawodzić wniebogłosy. Mocne grzmotnięcie, którym uciszył go Strup, rozniosło się głuchym echem.

- Psubraty chędożone! - zaklął Roland. - Może jeszcze sprowadzicie tu orkiestrę, żeby słychać nas było na całą milę?
- Wybacz szefie, ale ten szczyl nie zamknąłby się wcześniej – powiedział pokornie Strup.
- Nieważne, teraz i tak wiedzą, że tu jesteśmy. Jazda do przodu!

Hurmem wdarli się do przestronnej sali, której sklepienie ginęło gdzieś w mroku. Hen, po drugiej stronie, tlił się mały ogień, przy którym na taborecie siedział cieniołak.

…Na taborecie?

Roland ze zdumienia przetarł oczy, ale potwór nie ruszał się z miejsca. Patrzył tylko na nowo przybyłych uważnym, kocim spojrzeniem, a jego pysk rozszerzał się w jowialnym uśmiechu. Na widok garnituru lśniących, ostrych niczym szpilki zębów, Dragon mimowolnie napiął się do walki.

- Witam państwa – zagadnął cieniołak.
- W... Witam – Roland sam przestraszył się swojego urywanego głosu. - Jesteśmy tu przypadkiem, tylko przechodziliśmy...
- - Jak wszyscy – potwór odparł beznamiętnie. - A cóż was sprowadza w moje skromne progi?
- Necroville zostało zaatakowane. Błędny rycerz zniszczył je do cna. Uciekliśmy...
- Spokojnie, nic wam tu nie grozi. W zasadzie to mieliście duże szczęście, że trafiliście akurat w ten tunel. Inne nie są tak spokojne.
- A te kości? - niepewnie zapytał Strup. - Widzieliśmy ich całe mnóstwo...
- Czasami bywam głodny, ale nie robię zapasów. Wszystko psuje mi się w spiżarni – wyjaśnił cieniołak takim tonem, jakby mówił o najnormalniejszej rzeczy pod słońcem. - Może państwo mają w swoim gronie architekta?
- N-nie... - wtrącił się Roland. - Ale może już pójdziemy dalej...
- A gdzie się państwu tak śpieszy? Toż to niegrzecznie uciekać z gościny. Zaczekajcie chociaż do wieczerzy. Przygotowałem crème brûlée . Przepis mojej babci – cieniołak nie ukrywał dumy. - Będziecie państwo wniebowzięci, zapewniam.
- Z przyjemnością skorzystamy z twojej oferty, ale jutro skoro świt ruszamy w dalszą drogę – Moonshine niespodziewanie włączył się do rozmowy. - Rozumiesz, obowiązek wzywa.
- C''est la vie – mruknął cieniołak, po czym zgrabnym krokiem ruszył w stronę bocznej salki.

Roland wciąż nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Gadający cieniołak? Potwór, który zaprasza ich na posiłek? W lochu? Tego było za wiele, przecież to jakaś hucpa! Szybko niczym wiatr rzucił się w stronę tunelu i po chwili zniknął w ciemności. Dragon chciał ruszyć jego śladem, ale mocna ręka Moonshine''a złapala go za bark.

- Zaczekaj – rzucił krótko.

Piasek z klepsydry nie przesypał się nawet do połowy, kiedy wesoły trzask płomieni zagłuszył rozdzierający krzyk. Dragon i Strup wzdrygnęli się ze strachu, ale twarze pozostałych członków drużyny przyoblekły zimną obojętność. Nie ma litości dla dezerterów.

- Co to było? – zaczął niepewnie Dragon.
- Przeznaczenie – powiedział w zadumie cieniołak. - Każdy z nas ma ścieżkę zapisaną w gwiazdach. Jedni krótszą, inni dłuższą. Bywa i tak, że na naszej drodze pojawia się wiele cierpienia, zanim dotrzemy do celu. Zdaje się, że wasz człowiek go osiągnął. A teraz możemy uczcić jego pamięć przy kufelku świeżo warzonego piwa.
- Skręcił w złą odnogę – wyjaśnił Moonshine, widząc niepewność wśród towarzyszy. - Nasza była bezpieczna, bo zamieszkujące ją istoty nażarły się niewolnikami. A tamte, jak widać, nie były tak wyrozumiałe.
- C''est la vie – skwitował cieniołak. - Niech żyją ci, którzy nie lękają się spoglądania śmierci w oczy.
- Niech żyją! - niepewnie zakrzyknęła kompania.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Stukot podkutych butów niósł się echem wśród opustoszałych korytarzy. Miejscy niewolnicy kiepsko wykonali swoją robotę – Roland co rusz potykał się o odpadające ze ścian kamienie, a walające się po posadzce kości pękały z suchym trzaskiem. Mimo to drużyna parła naprzód, wprost w objęcia przerażającej ciemności.

- Zagłada – złowieszczą ciszę przerwał głos Baobaba.
- Mógłbyś nam zrobić portal w jakiś miły zakątek – warknął Roland. - Albo chociaż przestać smęcić.
- Zag....

Rozmowę zagłuszył lodowaty wiatr, który nagle przeleciał tunelem i zawył gdzieś na zakręcie. Cała drużyna skuliła się w sobie; Strup przysunął kuszę do policzka, a Uhu stęknął z boleścią. Roland pierwszy odzyskał animusz i razem z Dragonem wysunął się na czoło, by ostrożnym krokiem ruszyć do przodu. Powoli, metr po metrze, przesuwali się w głąb tunelu, badawczo obserwując ścieżkę w ciepłym świetle pochodni.

Podłoga była wręcz zawalona ludzkimi szczątkami. Wyglądało to tak, jakby połowa ludzkości zginęła w lochach pod Necroville. Roland musiał się nieźle napocić, by znaleźć w miarę czysty fragment posadzki i postawić stopę bez obrzydliwego trzasku. Wiedział jednak, że nie mogą cofnąć, a rozbicie tutaj obozu skończyłoby się niechybną śmiercią. Dlatego mimo protestów Baobaba parł przed siebie i gorączkowo szukał wyjścia z sytuacji.

Cloudy pierwszy dostrzegł blask płomienia. W oddali, po prawej stronie, żarzyło się niewielkie ognisko, którego cichy trzask budził wspomnienia z dzieciństwa. Czasy, w których można było pić do upadłego, nie martwiąc się o następny dzień, i pogapić się w dekolt cycatej niani bez ryzyka, że dostanie się w pysk... Dragon i Roland bezwiednie przyśpieszyli kroku, byle tylko znaleźć się bliżej dobrotliwego blasku. Z oniemienia wyrwał ich jęk Uhu, który pełen obaw zaczął zawodzić wniebogłosy. Mocne grzmotnięcie, którym uciszył go Strup, rozniosło się głuchym echem.

- Psubraty chędożone! - zaklął Roland. - Może jeszcze sprowadzicie tu orkiestrę, żeby słychać nas było na całą milę?
- Wybacz szefie, ale ten szczyl nie zamknąłby się wcześniej – powiedział pokornie Strup.
- Nieważne, teraz i tak wiedzą, że tu jesteśmy. Jazda do przodu!

Hurmem wdarli się do przestronnej sali, której sklepienie ginęło gdzieś w mroku. Hen, po drugiej stronie, tlił się mały ogień, przy którym na taborecie siedział cieniołak.

…Na taborecie?

Roland ze zdumienia przetarł oczy, ale potwór nie ruszał się z miejsca. Patrzył tylko na nowo przybyłych uważnym, kocim spojrzeniem, a jego pysk rozszerzał się w jowialnym uśmiechu. Na widok garnituru lśniących, ostrych niczym szpilki zębów, Dragon mimowolnie napiął się do walki.

- Witam państwa – zagadnął cieniołak.
- W... Witam – Roland sam przestraszył się swojego urywanego głosu. - Jesteśmy tu przypadkiem, tylko przechodziliśmy...
- - Jak wszyscy – potwór odparł beznamiętnie. - A cóż was sprowadza w moje skromne progi?
- Necroville zostało zaatakowane. Błędny rycerz zniszczył je do cna. Uciekliśmy...
- Spokojnie, nic wam tu nie grozi. W zasadzie to mieliście duże szczęście, że trafiliście akurat w ten tunel. Inne nie są tak spokojne.
- A te kości? - niepewnie zapytał Strup. - Widzieliśmy ich całe mnóstwo...
- Czasami bywam głodny, ale nie robię zapasów. Wszystko psuje mi się w spiżarni – wyjaśnił cieniołak takim tonem, jakby mówił o najnormalniejszej rzeczy pod słońcem. - Może państwo mają w swoim gronie architekta?
- N-nie... - wtrącił się Roland. - Ale może już pójdziemy dalej...
- A gdzie się państwu tak śpieszy? Toż to niegrzecznie uciekać z gościny. Zaczekajcie chociaż do wieczerzy. Przygotowałem crème brûlée . Przepis mojej babci – cieniołak nie ukrywał dumy. - Będziecie państwo wniebowzięci, zapewniam.
- Z przyjemnością skorzystamy z twojej oferty, ale jutro skoro świt ruszamy w dalszą drogę – Moonshine niespodziewanie włączył się do rozmowy. - Rozumiesz, obowiązek wzywa.
- C''est la vie – mruknął cieniołak, po czym zgrabnym krokiem ruszył w stronę bocznej salki.

Roland wciąż nie mógł uwierzyć w to, co się stało. Gadający cieniołak? Potwór, który zaprasza ich na posiłek? W lochu? Tego było za wiele, przecież to jakaś hucpa! Szybko niczym wiatr rzucił się w stronę tunelu i po chwili zniknął w ciemności. Dragon chciał ruszyć jego śladem, ale mocna ręka Moonshine''a złapala go za bark.

- Zaczekaj – rzucił krótko.

Piasek z klepsydry nie przesypał się nawet do połowy, kiedy wesoły trzask płomieni zagłuszył rozdzierający krzyk. Dragon i Strup wzdrygnęli się ze strachu, ale twarze pozostałych członków drużyny przyoblekły zimną obojętność. Nie ma litości dla dezerterów.

- Co to było? – zaczął niepewnie Dragon.
- Przeznaczenie – powiedział w zadumie cieniołak. - Każdy z nas ma ścieżkę zapisaną w gwiazdach. Jedni krótszą, inni dłuższą. Bywa i tak, że na naszej drodze pojawia się wiele cierpienia, zanim dotrzemy do celu. Zdaje się, że wasz człowiek go osiągnął. A teraz możemy uczcić jego pamięć przy kufelku świeżo warzonego piwa.
- Skręcił w złą odnogę – wyjaśnił Moonshine, widząc niepewność wśród towarzyszy. - Nasza była bezpieczna, bo zamieszkujące ją istoty nażarły się niewolnikami. A tamte, jak widać, nie były tak wyrozumiałe.
- C''est la vie – skwitował cieniołak. - Niech żyją ci, którzy nie lękają się spoglądania śmierci w oczy.
- Niech żyją! - niepewnie zakrzyknęła kompania.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Roland postanowił trochę odetchnąć. Wybrał się w podróż po świecie. Pewnego dnia obudził się rano nie jak zawsze w lesie, ale w pokoju w łożu z wielkim grającym pudełkiem-telewizorem z którego dowiedział się, że ludzie walczą, bo ktoś się obraził, że nie ma dobrego jedzonka, że z psów można zrobić smalec, że się pokłócili nie wiadomo kto i o co, że nie można mówić tego i tamtego, że trzeba iść do Urzędu Skarbowego, że szukają siłacza do tańca, a o 18 nastąpi koniec świata.....Roland obudził się zlany potem pod drzewem na świeżutkim mchu....
pomyślał sobie...
- to był tylko sen, jak dobrze.....

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Roland odwrócił się. Przyjrzał się małemu promykowi będącym ostatnią pochodnią w zadbanej części lochów.
-Sto metrów? – jęknął cicho, jakby sam do siebie. Jeszcze kilka sekund temu mógł by przysiąc na beczkę rumu za to, że szli korytarzem lochów od jakiś dwóch godzin.
-Co, kurwa, sto metrów?- Warknął goblin, widocznie zdenerwowany tym, że ktoś przerwał przyjemną ciszę.
-Przeszliśmy sto metrów, odwróćcie się, widać wyraźnie ostatnią pochodnię- walnął pospiesznie Roland.
Zaraz po tym Baobab zaczął się przerażająco śmiać. Głośny śmiech połączony z konwulsją całego ciała maga dodatkowo wzmacniał mroczną atmosferę lochu. Był to najprawdziwszy śmiech szaleńca, postawionego pod ścianą, niespowodowany przez dobry żart o dziwkach, lecz raczej poczuciem skrajnej beznadziejności.
-Wracajmy póki możemy!- Zaproponował Dragon, patrząc na tarzającego się po kamiennej posadzce czarnoksiężnika.
Zaraz po tym dało się słyszeć głośne „zamknij się” wypowiedziane równocześnie przez czterech piratów.
HAHAHAHAHAHAHAHAHA- Baobab wciąż wydawał z siebie ten przerażający dźwięk.
-WCALE NIE GŁUPI POMYSŁ- wrzeszczał Willow, próbując przekrzyczeć rechot
–KURWA!!! MOŻEMY TAM ZASADZKĘ ZROBIĆ!!!
HAHAHAHAHAHAHAHA
Roland kiwnął ze zrozumieniem głową. W ciasnych tunelach przewaga liczebna nie ma znaczenia, dziewiątka doskonale wytrenowanych żołnierzy byłaby zdolna do pokonania nawet kilku setek zwykłych żołnierzy.
-ZACZYNA SIĘ PIERDOLENIE UMYSŁÓW!!!- Z trudem tłumiąc w sobie śmiech ryknął mag.
Przeczekał chwilę, aż atak śmiechu całkowicie minął, spojrzał na twarze towarzyszy swoim zdrowym okiem, po czym dodał:
-Iluzja. Klątwa. Fatum. Mówcie coś do kurwy, to upływ czasu będzie zwykły.
Wiadomo już było, że stan konwulsyjnego śmiechu wywołało u Baobaba nie przerażenie czy skrajna beznadziejność, lecz żart. Rolandowi ciarki po plecach przeszły, na wyobrażenie śmiechu czarnoksiężnika w sytuacji bez wyjścia.
Drużyna postanowiła iść korytarzem dalej. Tym razem loch wydawał się mniej mroczny, wilków morskich podnosiły na duchu opowieści Willowa o rajskich, bezludnych wyspach z ukrytymi zasobami dawno zapomnianego grogu czy też fantazje Moonshine’a dotyczące idealnej wizyty w burdelu.
Całą niemalże sielską atmosferę przerwało nagłe pojawienie się okrągłej, dużej sali. Piraci weszli na środek, zaczęli się ostrożnie rozglądać.
-Pewnie to pułapka- stwierdził Dragon
-Pewnie jesteś głupi -walnął któryś z piratów, karząc Dragona za oczywiste stwierdzenie.
Nagle, z drugiego korytarza wyskoczył gwardzista.
„Jeden, zwykły, przeciętny gwardzista” pomyślał Roland i dobył szpadę. Równocześnie do walki rzuciła się reszta załogi.
Gwardzista sprytnie sparował pierwszy cios nacierającego Rolanda, odbijając jego szpadę prosto w twarz goblina. Zielony ludek zdołał jednak uniknąć ciosu, po czym spróbował zaatakować przeciwnika. Wróg okazał się jednak dość dobry by uniknąć, lub sparować wszystkie nacierające na niego ciosy. Szybkie skoki gwardzisty pomiędzy piratami, perfekcyjne zmyłki sprawiały, że piraci bardziej ranili sami siebie niż żołnierza.
-Odsuńcie się!!! –Ryknął Dragon dobywając swojej rusznicy, po czym próbował wycelować w przeciwnika.
To było jednak niemożliwe. Wróg bowiem ciągle zmieniał pozycję, prawie zawsze będąc za jednym z piratów. Gdyby Dragon strzeliłby, zapewne trafiłby jednego ze swych towarzyszy.
Skoki żołnierza wydawały się nierealne, wyglądało to tak, jakby jego zbroja była magicznie zaklęta, lekka jak piórko i nie blokująca swobody ruchów. „Zbroja idealna”- pomyślał Roland
PUUUUFFFFFFFF
Przeciwnik zniknął nagle jak butelka grogu postawiona przed spragnionymi piratami.
-Gdzie ten żołnierz!?- Ryknął William.
-Jaki żołnierz? To zwykła kurwa była!- Walnął Dragon.
-Iluzja-Rzekł klecąc na ziemi Baobab- już się nie pojawi.
Roland domyślił się, że każdy z drużyny sam wyobraził sobie własnego przeciwnika. Przeciwnika idealnego, z którym nie można ani wygrać, ani przegrać. Z którym walka jest tak męcząca, że wyczerpała każdego z piratów.
-Nie zdziwiło cię, że walczysz z dziwką?- zapytał się Dragona Moonshine.
-Chuj je tam wie- odrzekł Dragon- Jedna za brak wynagrodzenia śledziła mnie aż do wyspy czaszek…
-Nie ma czasu, idziemy dalej- powiedział Willow- Słychać gwardzistów.
Drużyna nasłuchiwała. W istocie z korytarza, z którego przybyli dochodziło ciche stukanie, wydawane zapewne przez uderzenia okutych butów o kamienną posadzkę lochów.
-Zostaniemy tu- Odrzekł Roland- Ciekawi mnie, jak będą się bić sami ze sobą.
-Wcale nie głupi pomysł- przytaknął mu po namyśle Willow.
-Głupio by było nie skorzystać z głupiej magii- ryknął ze śmiechem goblin. Baobab spojrzał się na niego z zażenowaniem, i jakby od niechcenia dodał:
-Oby nie było inkwizytorów
-Oby nie było inkwizytorów- dodał Roland, jakby miały to być słowa jakiegoś magicznego zaklęcia.
Specyficzne, jednorodne „tuptuptup” było coraz głośniejsze…

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Ja wiem, że nic nie pokazawszy, nie powinienem pisać tego, co napiszę, ale muszę.
Opowiadanie, które należało dokończyć jest słabe. Za pierwszym razem nie dałem rady przebrnąć do końca.
Po kilku pierwszych zdaniach miałem wrażenie, że stara się być na siłę wiedźmińskie, ale mu nie wychodzi.

Bohaterowie są... może nie tyle słabi... są źle przedstawieni (właściwie w ogóle). Mamy o nich po kilka zdań, w przypadku sporej części (Bliźniacy, ziejący ogniem i kanibal) nie można mówić nawet o zdaniu, bo ich charakterystyką jest jedno wypowiedzenie, więc na każdego przypada po jednym zdaniu pojedynczym.

Poza tym przypominają mi bohaterów moich opowiadań, które pisałem w podstawówce, głównie przez to słabe przedstawienie i supermoce. Za pierwszym razem nie zapamiętałem wszystkich i wróciłem się z końca, żeby zobaczyć kim jest ten Willow.

I jest ich za dużo, wyliczmy:
Roland - kapitan, główny bohater, ma macki na plecach i nie lubi piątków;
Dragon - ma diaboliczną strzelbę i nie lubi ożywieńców;
Willow - odebrałbym go jako tępego osiłka, ale tchórzliwość mi nie pasuje;
Baobab - Murzyn i czarodziej, straszny panikarz;
Strup - bosman, boją sie go marynarze;
I potem jest cyklop, chłopak z przyrośniętym ostrzem, facet ziejący ogniem i chirurg-kanibal.
Dziewięciu, o ile kogoś nie pominąłem. Wystarczyłaby połowa. Ba! Trzej dobrze napisani bohaterowie byliby o wiele lepsi od tej zgrai.

Oczywiście to tylko moja ociekająca subiektywizmem opinia i nikt nie musi się z nią zgadzać. A ponieważ to mój pierwszy tego typu post, to pozdrawiam wszystkich użytkowników, autora opowiadania i cały skład gram.pl.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Mówią, że kiedy nie wiesz dokąd płynąć, żaden wiatr nie jest dobry. Czy Roland wiedział, co robi, ciągnąc kompanów w głąb korytarzy? – trudno stwierdzić. Wiedział za to doskonale, że nawet najlepsza załoga bez kapitana warta jest tyle, co okręt bez steru. Zatem nawet jeśli w jego twarde, pirackie serce zaczęło wkradać się zwątpienie, to nikt, pod żadnym pozorem, nie mógł się o tym dowiedzieć.

- Do kroćset, ależ tu cuchnie! – zawołał Slash, krzywiąc się przy tym okrutnie. – Jakby całe stado szczurów się tu wysrało i zdechło.

- Tak to jest, jak się więcej czasu spędza wąchając perfumy portowych dziwek, a mniej z kamratami na łajbie. – zaśmiał się Dragon – Cipiejesz nam tu, młody! Trza cię zahartować!

- Milczeć, psie syny! – syknął Roland. – Ani słowa! …słyszycie to?

Zaległa cisza. Wszyscy zamarli w bezruchu, starając się wyłapać każdy, najdrobniejszy nawet szmer.

- Ja tam nic nie słyszę… – wypalił Cloudy.

- Stul pysk!

Wtem przez korytarz przetoczył się gruby, leniwy warkot – zupełnie, jakby pogrążony we śnie niedźwiedź, zbudziwszy się przypadkiem, mruknął z niezadowoleniem i na powrót zasnął.

- Kapitanie, uciekajmy! Śmierć nas tu czeka niechybna przez pożarcie, albo co gorszego jeszcze! – zajęczał Uhu.

- A gdzież to, barani łbie, chcesz uciekać? Może w objęcia żołnierzy w porcie?! – odparł Roland - Jak nie przestaniecie jęczeć, to z pewnością licho jakieś parszywe nas tu usłyszy! I klnę się na wszystkie plagi tego świata, że tego, który będzie najwięcej gadał, pierwszego rzucę na przystawkę! A teraz zawrzeć gęby, broń w pogotowiu i za mną, bando tchórzy!

Przemierzając w ciszy kolejne odcinki tuneli, spostrzegli w oddali dziwną, bladoniebieską poświatę. Najwidoczniej jakieś źródło światła, skryte za zakrętem korytarza, nadawało pobliskim ścianom tak osobliwy odcień.

- To tutaj! – oznajmił Baobab, wyraźnie tym odkryciem podekscytowany.

Nie zważając na jego zachowanie, załoga dotarła do zakrętu, gdzie na ich drodze stanęła przeszkoda w kanałach raczej niespotykana – pulsujące energią, magiczne pole, które zdawało się emitować niski, ledwo słyszalny dźwięk. Odgłos ten nasilił się jeszcze, gdy podeszli bliżej.

- A to co za cholera? – rzucił zdziwiony Moonshine.

Willow, nie zastanawiając się długo, ruszył jako pierwszy, próbując przejść. Kiedy jednak zbliżył do bariery dłoń, spod opuszków jego palców wystrzeliły iskry, po czym jakaś niewidzialna siła cisnęła nim o ziemię, niczym szmacianą lalką. Wstał, otrzepał się i popatrzył zdziwiony – chyba nie do końca rozumiał, co się stało.

- Wygląda na to, że mimo wszystko czeka nas spotkanie z żołnierzami – stwierdził ponuro Roland.

- Nie – odparł Baobab, podchodząc do bariery.

Odmawiając w sobie tylko znanym języku tajemniczą formułę, wykonał kilka prostych gestów, po czym przeszkoda syknęła lekko i rozpłynęła się w powietrzu, umożliwiając przejście.

- Tunele Służących – rzekł z zadowoleniem, odwracając się do nieco zdziwionych towarzyszy. – Wypełnia się przeznaczenie. Chodźcie!

W momencie, kiedy wypowiadał te słowa, z ciemności za jego plecami wyłonił się najpierw gadzi pysk, a następnie cała reszta niemal dwumetrowego, pokrytego łuskami ciała. Odziany w dziwny, prawdopodobnie rytualny strój, uzbrojony w pikę bojową, człekokształtny jaszczur zdawał się spoglądać na piratów z zaciekawieniem.

- Panie Siedmiu Mórz, diabeł! – wybełkotał przerażony Uhu, szykując się do ataku.

- Stójcie! – zawołał Baobab – On wam krzywdy nie zrobi.

Na co jaszczur zwrócił się do niego:

- Czy już czas?

- Tak, przyjacielu. Prawda została zdradzona, mamy niewiele czasu. Trzeba wypełnić przysięgę. Zamknij za nami wrota, niech nikt nie przejdzie.

- Tak się stanie.

Mówiąc to, jaszczurzy kapłan poczekał, aż wszyscy znajdą się po drugiej stronie, po czym przywołał z powrotem barierę.

- Cóż, wygląda na to, że przynajmniej atakujących żołnierzy mamy z głowy. – ucieszył się Roland, zwracając się do maga. – Ale czy możesz nam teraz łaskawie wyjaśnić, co tu się do cholery dzieje, kim był ten stwór i gdzie my, u diabła, jesteśmy?

- W świątyni – odparł Baobab. – Jesteśmy w Świątyni Żywiołów. Opiekun, którego spotkaliśmy po drodze, pełni tu rolę kapłana i sługi.

- No dobrze, ale czyjego sługi? – ciągnął kapitan.

- Żywiołów. Ziemi, Wody, Ognia i Powietrza. W różnych kulturach nadano im różne nazwy. Ta świątynia jest jednym z miejsc kultu Żywiołu Ognia. Starożytna rasa Reptilionów od wielu stuleci opiekuje się tymi podziemiami. Oddają cześć Żywiołom i strzegą ich tajemnic.

- Wybaczcie panowie, że przerwę wam tę sielską pogadankę, ale czy nie zeszliśmy przypadkiem poniżej poziomu wody w dokach? – rzucił niespodziewanie Cloudy.

- Niemożliwe, wszystko zostałoby zalane! Nikt nie potrafi budować pod wodą! – odparł Dragon.

- Mylisz się, Dragonie. Jesteśmy dokładnie pod portowymi dokami. Ponad nami i wkoło nas znajduje się woda. – kontynuował mag.

- Nie chciałbym być upierdliwy, ale jak w takim razie stąd wyjdziemy? – wtrącił Slash.

- Bez obaw. Zbliżamy się do głównej komnaty, zaraz wszystko zrozumiecie.

Z tunelu wyszli wprost do ogromnego pomieszczenia, przypominającego podziemną jaskinię. Jego sklepienie, wyłożone starannie dopasowanymi, rzeźbionymi płytkami sugerowało jednak, że nie jest to dzieło natury. Poczuli uderzenie gorąca. W miejscu, gdzie weszli, stał ołtarz, od którego odchodziła kamienna ścieżka prowadząca do okrągłej platformy. Wokół niej rozpościerała się przepaść z kotłującą się na dnie magmą.

- Jasny gwint, ale dziura! – zachwycił się Moonshine – Byłaby z tego niezła kryjówka na podłe czasy.

- Sam nie wiem… - zamyślił się Dragon, spoglądając z niepokojem na strużki wody spływającej po ścianach – Nie wygląda to zbyt solidnie.

- Czas na wyjaśnienia – rzekł Baobab. – Widzicie ten tunel po drugiej stronie ołtarza? Zaprowadzi was na powierzchnię, z dala od wrogich oddziałów.

- Zaraz, chwila! – przerwał mu Roland. – Jak to „nas”? A ty?

- Moja ścieżka kończy się tutaj – odrzekł mag. – Muszę zapieczętować komnatę.

- „Zapieczętować”?? Co ty pieprzysz! Zostaw to i wiej z nami! – krzyknął Dragon. Na co dzień twardy był z niego pirat, jednak myśl o utracie wiernego kompana nie przychodziła mu lekko.

- Posłuchajcie… Od wielu stuleci Opiekunowie i Kapłani znoszą tutaj dary, które składają w ofierze manifestacji Żywiołu Ognia - niematerialnej istocie, której zwykły śmiertelnik nie jest w stanie zobaczyć, ani zranić.

- Niematerialna istota? Co za bzdury! – pewnie chcą odstraszyć intruzów! – palnął Cloudy.

- Zamknij się i daj mu mówić! – zrugał go Roland.

- Dzięki temu na świecie panuje względny spokój. Ludzie i zwierzęta mogą żyć w harmonii z Żywiołami. Jednak przychylność sił natury nie będzie trwała zawsze. Jeśli ktokolwiek ośmieli się zabrać ze świątyni dary przeznaczone dla Żywiołów, ściągnie tym samym ich gniew na siebie oraz wszystkich w swoim otoczeniu. Manifestacje Żywiołów powstaną z uśpienia, aby ścigać przeklętych świętokradców, a siła ich gniewu będzie tak wielka, że mogą zetrzeć w proch nawet całe miasta, byle tylko kara spotkała tych, którzy na nią zasłużyli. Dlatego muszę teraz podjąć odpowiednie kroki, bowiem zbliżają się oddziały pod wodzą głupców, przez których chciwość może dojść do katastrofy. Powstanie gniew Żywiołów, a zrodzone z nich istoty będą siać chaos, zniszczenie i śmierć wszędzie tam, gdzie trafią dary wykradzione z ich świątyń.

- Błędny Rycerz. – pomyślał Dragon. – Więc to tak ma wyglądać „zagłada”.

- Sekundę, bo czegoś nie rozumiem. – wtrącił Uhu. – Jeżeli ci, którzy atakują miasto, dowiedzieli się jakimś cudem o istnieniu tego miejsca, to przecież muszą wiedzieć także o klątwie, prawda? Po co zatem chcą się tu dostać? Przecież to głupota! Chyba, że…

- …chyba że komuś zależy na tym, żeby na świecie zapanował chaos. – zauważył Slash.

- Tak, tak. To by miało sens. Teraz wszystko się zgadza. Niektórzy wierzą, że nad istotami zrodzonymi z Żywiołów można przejąć kontrolę. Rozbudzając Gniew Żywiołów we wszystkich świątyniach i ujarzmiając ich potęgę, staliby się niepokonani. Tak, czy inaczej, muszę ich powstrzymać. – mówiąc to, Baobab wyciągnął coś z kieszeni. Był to niewielki przedmiot, mieniący się złoto-metalicznymi barwami, z dużym, czerwonawym klejnotem osadzonym w oprawie. Gdyby nie materiały, z których został wykonany, przypominałby nieco piracką opaskę na oko.

- Coś ty znowu wymyślił? – parsknął Strup, spoglądając podejrzliwie na dziwne urządzenie.

- To monokl. Pozwala mi widzieć. – wyjaśnił mag. – Dość jednak słów. Nadszedł czas. Pozostało już tylko jedno do zrobienia.

W tym momencie Dragon ryknął: - Willow, NIE!!!

Jednak Willow, nie przejmując się niczym i nikim, szedł już pomostem w stronę platformy z darami. – Złoto! – powtarzał, jakby we śnie, omamiony kuszącym blaskiem skarbów, których całe stosy złożone były na końcu kamiennej ścieżki.

- Stój, durniu! – zaczęli za nim krzyczeć jeden przez drugiego, jednak na próżno. Dotarłszy do skrzyń wypełnionych kosztownościami, począł nabierać w swoje wielkie łapska, ile tylko zdołał. Wreszcie, obładowany niczym muł obwoźnego handlarza, ruszył z trudem w kierunku swych towarzyszy. Poruszając się na drżących nogach, z właściwym sobie przygłupim uśmiechem, krzyczał do nich: – Mamy złoto!

Ledwo jednak uszedł kilka kroków, kiedy w całej sali rozległ się ryk tak potężny, jakby samo piekło upomniało się o jego duszę.

- Wypełniło się. – rzekł Baobab, zakładając monokl na swe jedyne sprawne oko. – Zrodzony z Żywiołu przebudził się, aby wydać sąd nad przeklętymi.

Willow, zwątpiwszy nieco, przystanął na chwilę i rozejrzał się wkoło. Niczego niezwykłego jednak nie widząc, zaśmiał się tylko: - A warcz sobie! – i ruszył dalej. W tym momencie jednak poczuł, że coś dziwnego się z nim dzieje. Jego skóra zaczęła parować, a w piersiach pojawił się palący ból. Przerażony zaczął przyspieszać, gubiąc skarby po drodze.

- Wyrzuć to złoto! – krzyczał Roland.

Jednak było już za późno. Po przebiegnięciu kilku kolejnych kroków, ciało pirata stanęło w płomieniach. Jego towarzysze z trwogą obserwowali, jak miota się i wije z bólu, krzycząc i błagając o ratunek. Dopiero wystrzał z rusznicy Dragona położył kres jego mękom. Przez chwilę zrobiło się cicho. Zdawało się, że gniew Żywiołu został zaspokojony. Nagle jednak w sali świątynnej kolejny raz rozbrzmiał przeraźliwy ryk, a mury wokół zaczęły się trząść i rozsypywać.

- Co się dzieje?! – krzyknął Roland do Baobaba, szarpiąc go przy tym za ramię, gdyż ten nie reagował, stojąc jedynie i wpatrując się przez okular w przestrzeń przed sobą.

- Pokaż mi to! – zerwał kamratowi urządzenie z głowy i założył sobie. – Osz ty! – jedynie tyle zdołał z siebie wykrztusić, widząc potężną istotę z żywego ognia, która kierowała się z wolna w ich kierunku. – Panowie, czas stąd spieprzać, wierzcie mi! – krzyknął do pozostałych, po czym przekazał monokl magowi i zwrócił się do niego:

- Mam nadzieję, że wiesz, co robisz.

- Nie martw się o mnie, ratuj siebie i resztę.

- Zatem żegnaj, stary wariacie! I daj popalić temu skurwielowi!

Mówiąc to, kapitan zebrał swoich ludzi i rzucili się do ucieczki przez tunel, który miał ich wyprowadzić na powierzchnię. Tymczasem mag, podniósłszy jeden ze złotych naszyjników upuszczonych przez Willowa, założył go sobie na szyję, po czym skierował się z wolna w stronę ołtarza. Wśród walącego się gruzu i wybuchających gejzerów ognia, doszedł pod ścianę, która zdawała się najbardziej spękana i nietrwała spośród wszystkich w całej komnacie. Z licznych szczelin pomiędzy płytkami obficie sączyła się woda.

- Jestem gotów. – powiedział, jakby chcąc dodać sobie otuchy, po czym zaczął w skupieniu recytować treść zaklęcia. Skóra z wolna zaczynała go palić, jednak nie mógł się już wycofać. Zdawało się, że ból kompletnie nie jest w stanie zaburzyć jego koncentracji. W jego dłoniach zaczęła materializować się kula czystej, magicznej energii. – Daj mi jeszcze chwilę. Jeszcze tylko chwilę. – zdawał się mówić do ognistej istoty, która podchodziła coraz bliżej. Wreszcie, kiedy magiczna kula przybrała na rozmiarach i wypełniła sporą część pomieszczenia, krzyknął: - NO, TERAZ CHODŹ, PASKUDO!!! UDERZ WE MNIE!!!

Chwilę później potężna eksplozja wstrząsnęła Necroville. Odczuli ją zarówno ludzie na nabrzeżu, jak i grupka piratów, przemierzająca tunel prowadzący na powierzchnię.

- Oho, zdaje się, że ten wariat dopiął swego – stwierdził ze smutkiem Dragon, podążając z pozostałymi w górę korytarza.

- Zawsze był z niego tajemniczy typ – dodał Roland. – teraz przynajmniej wiadomo, dlaczego.

- Patrzcie, coś tu leży! – zawołał Cloudy. – Chyba ktoś przed nami próbował się stąd wydostać.

Istotnie, przed nimi leżały dwa zwęglone ciała. Najwyraźniej gniew Żywiołu dotarł nawet tutaj. Wśród spopielonych szczątków dało się zauważyć stopione, połyskujące bryłki.

- Złoto! – krzyknął Moonshine. – Myślicie, że powinniśmy?

- Sam nie wiem… - odparł Uhu. – A jeśli klątwa nadal działa?

- Daj spokój! Wierzysz w te brednie? Tam na dole był ognisty potwór, fakt. Najwyraźniej wkurzył się na nas, że go okradamy. Ale przecież tutaj go nie ma, zresztą pewnie już nie żyje. – stwierdził Roland, po czym bez namysłu sięgnął po jedną z bryłek.

- Widzisz? Nie umarłem! Więc przestań jęczeć – złoto będzie nam potrzebne.

Ośmieleni faktem, że kapitanowi nic się nie stało, pozostali również podeszli i przywłaszczyli sobie po bryłce, po czym ruszyli w stronę wyjścia, które było już widoczne na końcu korytarza.

Kiedy wyszli na powierzchnię, ich oczom ukazała się niewielka plaża, otoczona skałami. Z lądu praktycznie niedostępna. Pokryte bujną roślinnością wejście do tunelu było dobrze zamaskowane.

- Jak tu cicho i spokojnie – zauważył Slash. – Czy to nie dziwne?

W tym momencie wszyscy zdali sobie sprawę z tego, że ucichły odgłosy walki w porcie. Z zaciekawieniem wyszli z zarośli na piaszczysty brzeg, aby wyjrzeć zza skał w stronę doków i zobaczyć, co się stało.

- Ha, ha, ha! A niech mnie wszystkie burdelmamy w rzyć pocałują! – zaśmiał się Roland. – Baobab, ty stary wilku, wiedziałeś, gdzie przypieprzyć!

Przed nimi rozpościerał się niecodzienny widok. U podnóży strawionych ogniem, dogasających zabudowań, strzaskane i powywracane, pływały resztki szalup oraz sam Błędny Rycerz, złamany w pół niczym sucha gałązka. Wszystkie szczątki skupione były w jednym miejscu, zapewne za sprawą wiru, który powstał przy zalewaniu komnaty.

- To się nazywa dobry dzień! – zakrzyknął wesoło Strup, siadając na piasku. – Mamy złoto, mamy żołnierzy z głowy, a do tego mamy miejsca w pierwszym rzędzie na to wyborne widowisko! Brakuje tylko butelki rumu i panien z Czarnej Płachty, ha!

- Co teraz zrobimy, kapitanie? – spytał Dragon.

- Jeszcze nie wiem. Chyba pójdę odwiedzić Margaret – odpart Roland, oglądając w blasku słońca trzymaną w palcach bryłkę.


===============@@@@@===============

Necroville, kilka miesięcy później.


W całkowitym mroku zawalonej i częściowo zalanej wodą jaskini rozległ się odgłos uderzeń kilofa. Po chwili przez otwór w sklepieniu wdarły się pierwsze, nieśmiałe promienie światła.

- Inkwizytorze, mamy coś!


==============@@@@@================


Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Zaloguj się, aby obserwować