Zaloguj się, aby obserwować  
menelsmaster

Zapomniane Krainy - forumowa gra RPG [M]

4049 postów w tym temacie

Elf złapał łuk w locie i wpakował się w najbliższe krzaczory. Nie był do końca pewien czy jego stan pozwoli mu na dalszy udział w walce. W każdym razie chwilowo postanowił wycofać się w jakąś zielonolistną gęstwinę, aby obejrzeć ranę i ewentualnie ją zabandażować. Wycofywał się powoli, zanurzając się w liściach losowo rosnących drzew. Nie zwracał nawet uwagi na ciche stąpanie i nie rozglądał się za bardzo dookoła. Starał się jednak ulokować swoje oczy w takim miejscu, aby móc stale obserwować przebieg walki. Postanowił spróbować czy jego rozorane, krwawiące czerwoną posoką, ramię jest w stanie wykrzesać jeszcze coś z jego łuku. Naciągnął więc go szybko. Strzałę wypuścił ale w tym samym momencie poczuł rwący ból w ramieniu. Syknął cicho pod nosem, opuścił łuk i złapał się za ranę. To nie było mądre. Syknął jeszcze raz. Jego niewielka szamotanina, musiała wywołać sporo hałasu.
- Phil, to ja!
- O ja cierpiedole! - Ten głos, który przed sekundą rozbrzmiał w uszach elfa mocno nim wstrząsnął. Aż zapomniał na chwilę o bolącym ramieniu i upuścił łuk. Na stopę. - Fak! Dlaczego mnie to spotyka?! - "Nie... to nie może być prawda. Przysłyszało Ci się Phil. Tęsknota cię zabija, za dużo o niej myślisz i w ogóle. I jeszcze nazwałeś kota Ebril. Taaa... przydałby sie, to nic, że śpi teraz smacznie w obozie. No ale w sumie musi odpocząc. Po takim kiepskim lądowaniu ze skoku na płonącym kamieniu nie łatwo wraca się do zdrowia. A teraz uspokój się elfie!"
Uspokoił się. Wpatrzył się znów w pole bitwy. Nie mógł się skupić. To co przed chwilą usłyszał wytrąciło go z równowagi. "A może jednak to sprawdzić?" Odwrócił się i przeszedł przez zagęszczenie na niewielką polankę, na której zobaczył Ją. Stała tam w promieniach przenikającego przez liście słońca, które namiętnie pieściły jej ciało i padały na nią. Padały na jej włosy okalające twarz. Płasz spływał po niej aż do ziemi. Stała tam uśmiechnięta, tupiąc lekko czubkiem buta o ziemię, z wzrokiem wesoło mówiącym "Spóźniłeś się elfie".
- Aaaaa! - łowca jeszcze nigdy w życiu tak się nie wystraszył. Podskoczył wysoko w górę... i uderzył głową o grubą gałąż będącą tuż nad nim.
- Fak! To znaczyy...eee..yyy... hmpf... miło Cię widzieć Eileen...?
- Głuptas...
- Eileen! To naprawdę Ty! - łowca rzucił się na nią z rozpostartymi ramionami. Objął ją mocno i przytulił. Odepchnęła go lekko. Ten nieco się zmieszał. Nie wiedział, jakie są teraz między nimi stosunki.
- Hej, hej, elfiku... pobrudzisz mi płaszyczyk. Jest nowy, od A. Rmaniego. Znasz może?
- A taaa.... oczywiście! - uśmiechnął się - chodziłem z nim szyszki zbierać dzieckiem będąc.
- No tak oczywiście... Co u Ciebie słychać?
- Aaa... nic ciekawego! - uśmiechnął się mrużąc lekko oczy. - Wcale nie wpakowaliśmy się w żadne tarapaty, ani nic takiego. Wszystko w porządku, ustatkowaliśmy się, nawet założyliśmy sobie domek w górach... Cisza, spokój, krówki, pastwiska...
- Orki?
- Orki. Taaa... to znaczy nieeeeee, skąd! Chyba, że te takie pływające ale to nie ten klimat Eil. Przecież to Ty zawsze byłaś mądra powinnaś to wiedzieć, prawda? No, a teraz to Ty lepiej opowiadaj co u Ciebie słychać? Siadaj! - poklepał jakiś kamyk leżący na ziemi i sam usiadł z uśmiechem niewinnego dziecka.
- Eee... Phil?
- Tak?
- Druid jest z Wami? Piłeś jakieś ziółka ostatnio?
- Eeee... nie. Dlaczego pytasz?
- ...
- Nie uważasz Phil, że to nie jest pora na opowieści z życia?
- Eee... dlaczego?
- Bo dookoła biegają orkowie, a w środku tej bitwy za roślinkami stoi cztere... trzech magów, których trzeba rozwalić?
- A... czyli jednak zauważyłaś? Cholera... no dobra. Tylko ja to tak teraz średnio... - wskazał na ramię
- Zabandażuj. Potem Cię wyleczę...
- Eil...
- Tak?
- Może jednak mogłabyś? Szkoda mi koszuli...
- Faceci. Grr... no dobra. Ale tylko troszkę. I tak będziesz musiał zabandażować.
- Dobra, dobra, urwę Furrowi kawałek.
Po chwili z rany przestała lać się krew. Phil spojrzał na zaplamione ubranie.
- Eil?
- Tak?
- Jak już tu jesteś... mogłabyś zrobić małe pra...
- PHIL! WAŻ SWOJE SŁOWA! JAK CI ZARAZ STRZELE ISKIERKĄ W TWÓJ WYCHUDZONY TYŁEK TO ZOBACZYSZ!
Elfowi wydawało się, że czarodziejka urosła kilka centymetrów przy ostatnich słowach. Ale już wolał się nie odzywać. Po kilku minutach wyjrzeli przez roślinki.
- Masz jakiś pomysł na nich, Eil?
Elfka spojrzała na niego tylko wzrokiem mówiącym "No jasne, że tak elfiku..."

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

- Ten się liczy jako mój, elfie... A poza tym Furr jestem.
Almar w pierwszej chwili cofnął rękę do kolejnego ciosu, zaraz potem jednak – rozpoznawszy brak zagrożenia, a przynajmniej brak zagrożenia w tej chwili – opuścił sztylet. I zamrugał – tak nieco po sowiemu, jakby trochę oszołomiony.
- Furr jesteś... Się liczy jako twój... Hej, jak jako twój?
- No, się liczy...
- W sensie, że jak się liczy?
- No normalnie...
Przez krótką chwilę spoglądali na siebie jak dwie osoby które jechały pociągiem myślowym w przeciwne strony i nagle zderzyły się z hukiem na środku torów. Niziołkowi odzyskanie równowagi psychicznej zabrało mniej czasu.
- To rodzaj takich zawodów. Więc...
- Zawodów? W czasie walki? – Almar mrugnął zaskoczony, potem jednak wzruszył ramionami i zaczął wygrzebywać swoje uzbrojenie z trupów. Dziwnym trafem, chwilowo nic nie chciało im wypruć flaków... Wpierw podniósł miecz i obtarł go o ziemię, następnie zabrał się do wydłubywania – w tym wypadku to bardzo dobre słowo – sztyletów z orkowych ciał. Jeden nie chciał ustąpić, pomimo szarpnięcia i długotrwałego, pracowitego kręcenia. W końcu – po uderzeniu o rękojeść ostrzem drugiego sztyletu – wypadł ciągnąc za sobą krwawoczerwoną rurkę, czy może lepiej - wężyk. – Jak myślisz panie... Furr – czy to jelito?
- Chyba... – zmrużył oczy – chyba tak. Więc... Furr jestem. A ty?
Almarowi niezbyt odpowiadało to „tykanie”, ale do wszelkich dziwacznych zwyczajów przyzwyczajony był na tyle, by nie dawać po sobie poznać tego zadziwienia. Przejechał wyrwaną kępką trawy po kolejnym ostrzu i z satysfakcją wsunął go do rękawa.
- Almar Trovalt.
- Aha. Coś jeszcze? Bo okoliczności takie ździebko... niecodzienne.
- Nie. Tylko Almar Trovalt. I...
Tego zdania nie pisane było mu dokończyć. Bo wzięło i łupnęło. Znaczy się wzięła się z ręki maga kula ognia. Tyle, że mag był albo bardzo niecelny, albo po oberwaniu czymś ciężkim w głowę widział dwa razy więcej przeciwników, bo pocisk wyrwał krater kawałek od dwójki – na tyle daleko by ogień nie był zbytnio odczuwalny, ale na tyle blisko, by wciąż dało się odczuć cios. Wszystkie inteligentne plany wycofania się wzięły w łeb. Wszystko zaczęło się dziać niemalże na poziomie odruchów – Almar schylił się, położył miecz płasko, obiema rękoma i zaczął biec.
Gdyby magik był na tyle rozsądny aby uderzyć czymś co by go przewróciło, ogłuszyło albo oszołomiło, miałby większe szanse. Jego posunięcie mimo wszystko nie było najgorszym z możliwych, bo w chwili kiedy do momentu obcięcia kilku witalnych części ciała zostało parę momentów, za Almarem coś wydało dziwny dźwięk – jakoś tak pomiędzy warkotem a piskiem.
To też właściwie był odruch. Cios wyprowadzony na odlew za plecy i kopnięcie – niestety chybione – w klatkę piersiową, powinny zapewnić mu wolną przestrzeń osobistą. Niestety cios mieczem nie napotkał żadnego oporu, a siła która wytrąciła go z równowagi jednocześnie zwiększyła odległość między nim a wrogiem. Ten to spostrzegł i widząc w tym swoją szansę pchnął Almara w pierś, przewracając go. Spod pleców dobiegło jeszcze żałosne „sqeak!” kiedy przyzwany – może i magiczny – szczurek nie wytrzymał ciężaru kogoś w zbroi i maga przyklękającego mu na piersi.
Almar tracił oddech z powodu kilkudziesięciu kilogramów czarodzieja klęczącego mu na piersi. Może dlatego – kiedy ów wyciągnął do niego jeden palec, drugą dłonią kreśląc jednocześnie coś w powietrzu i mrucząc słowa brzmiące jak nieprzyzwoita wyliczanka – ugryzł go. We wskazujący. Tymi prawdziwymi szczękami rzecz jasna – wysuniętymi nieco do przodu, wyposażonymi w ostre zęby...
Wrzask rozległ się jednocześnie z „praskubudubum” magii uwolnionej w połowie zaklęcia. Z takiej odległości, odczuwało się to jako czystą siłę wgniatającą w miękki – i w dodatku splamiony krwią – grunt. Obserwując dziwnie nieostry świat spod wpółprzymkniętych powiek, zauważył, że uporczywie żywotny czarodziej wstaje, nabiera oddechu...
I znowu pada. Może i jest powiedzenie „jeśli jego ręce są na poziomie twojej głowy, to jego krocze jest na poziomie twoich zębów”, jednak dwa szybkie cięcia w ścięgna kolanowe też dają świetne efekty. Upadł na ziemię – jako, że przechylał się do przodu, jednocześnie zgiął kolana w przeciwną do tej wyznaczoną przez wredną Matkę Naturę stronę.
Niziołek uśmiechnął się.
- Ten też liczy się jako mój. A przy okazji – co zrobiłeś z jego palcem?
- Magia – wymruczałem niezbyt wyraźnie i odwróciłem głowę, wypluwając cienki, cielisty wałeczek. Furr przyglądał się czemuś z zadowoleniem.
- Widać, że inni dają sobie radę.
- Inni?
- Inni. Chyba niedługo ich poznasz.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Farin przeturlał się do najbliższego drzewa po tym jak zasłonił się przed kolejnym magicznym pociskiem, nie miał już sił walczyć - noszenie na sobie ciężkiej zbroi może i zapewniało wspaniałą ochronę, ale na pewno nie było wygodne. Rozejrzał się po polu bitwy; magiem z którym przed chwilą walczył zajęli się rozbitkowie, w sumie to każdy miał jakieś zajęcie dzięki czemu krasnolud mógł chwilę odpocząć.
- Miło jest czasem skopać tyłki zielonym… ciekawe co to za jedni z tego statku no i czy mają coś cennego, ten nieźle walczy… Furr pewnie już go obrąbał…- wojownik wstał, poprawił hełm i podniósł topór.
- Nie dam się wykiwać! Jeśli myśli, że bierze wszystko to się grubo myli, zaraz tam pójdę i…- usłyszał jakiś krzyk z prawej, obejrzał się i zobaczył Phila i Eileen. Nie wiadomo czy to efekt uboczny magii, szał bitewny, złe wspomnienia czy smród orków sprawił, że w głowie Farina zrodziła się dziwna myśl.
-TO ZNOWU TEN ZMIENNOKSZTAŁTNY ZBOCZENIEC… i dobiera się do długouchego. - bez dłuższych przemyśleń zaczął biec w stronę elfów.
- Czy ta biegnąca ku nam płytówka to nie jest czasem znajomy nam krasnolud ?
- Widzę że pamiętasz Farina pewnie cieszy się, że cie widzi… aż krzyczy z radości.
- Skoro tak mówisz… choć ten wzniesiony nad głowę topór nie wygląda jak powitalny gest…
- Popisuje się…
- Witaj Farinie !- W tym momencie wojownik wpadł między rozmawiających, odepchnął Phila i zamachnął się w stronę elfki, która uniknęła ciosu. Krasnolud zatoczył toporem młynka… i przewrócił się kopnięty od tyłu przez Phila.
- Odbiło ci ? Coś ty chciał zrobić ? Nie poznajesz jej ?
- Daj spokój przecież to nie ona tylko znów ktoś się pod nią podszywa.
- Nie! Rozmawiałem z nią, to jest ta prawdziwa.
- A co niby ona tu robi zamiast siedzieć w Waterdeep ?
Pytanie lekko zaskoczyło elfa.
- No wiesz sam mówiłeś że nasze ubrania się do niczego nie nadają, poza tym mamy kłopoty z jedzeniem bo orkowie zabijają wszystko w pobliżu i nie możemy za bardzo ogniska rozpalać.
- Chcesz mi powiedzieć że ten doppler przybył nam z pomocą ?
- Tak… znaczy nie, to jest prawdziwa Eileen.
- O to wspaniale będziemy mieli mniej roboty…- Coś zaszeleściło, oboje spojrzeli na wyraz twarzy długouchej.
- Teraz już wierzysz, że jest prawdziwa ?- Wymamrotał pobladły elf.
- Wiedz przyjacielu, że śmierć u twego boku będzie prawdziwym zaszczytem.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

- Eee... to tego... - wybąkał ledwo elf, patrząc na wciąż jakby rosnącą Eileen.
- Zabić jakiegoś maga! - wpadł mu w słowo krasnolud.
- Zabić jaki...? A tak! Zabić maga! - poprawił się elf, złapał krasnoluda za ramię i gwałtownie skręcili w bok. Kiedy byli już bezpieczni odetchnęli z ulgą. Zapadło chwilowe milczenie.
- To co, pasowałoby rozwalić tego maga, hm?
- Eee... Ty tak serio z tym magiem?
- No niby nie, ale psia mać, słowo się rzekło...
- Hmm... no dobra. Jakiś pomysł? - elf spojrzał na krasnoluda. W oczach Farina pojawiły się ogniki.
- Zawsze. - powiedział z uśmiechem.

***

W kamień za którym ukrywali się krasnolud i elf uderzyła kolejna kula z kwasem.
- Długo już nie wytrzyma! - krzyknął krasnolud
- Dobra! Na trzy!
- Okej - krasnolud uniósł kciuk na znak, że jest gotowy i mocniej zacisnął ręce na toporze.
- Trzy!
Pomimo zaskoczenia, obaj równo wybiegli zza kamienia, każdy w innym kierunku. Ułamek sekundy po tym posunięciu z kamienia nie został ani ślad. Phil i Farin rozbiegali się pod skosem na różne strony nieznacznie zbliżając się do maga. Gdy mag zdążył wystrzelić w jednego z nich, w momencie zmienili kierunek, minęli się na środku i powtórzyli manewr. Łowca korzystając z łuku zestrzelił jakiegoś orka biegnącego w ich stronę. Farin po swojej stronie, będąc rozpędzonym powalił dwóch. Mag znów strzelił, a nacierający powtórzyli manewr z przed momentu. Byli coraz bliżej. Mag zasypywał ich pociskami, ale chyba w tym momencie byli przy nich ich duchowi strużowie, bo wymyśloną naprędce strategią udawało im się skutecznie unikać ciosów. W końcu elf zrobił ostatni wiraż i rzucił się idealnie w kierunku maga naciągając łuk. Z drugiej strony to samo robił Farin. Poza napinaniem łuku.

Mag już wiedział, że nie ma szans. Po prostu ręce mu opadły. Nie spodziewał się tak otwartego i szaleńczego ataku, który w dodatku udawał się.
Metal przebił skórę. Wbił się ciało, przebijając po kolei kolejne tkanki. Mózg i płuca przestały pracować.

Phil przystanął przed magiem, którego głowa przestrzelona była strzałą, a przez płuca przechodziła mu szeroka i głęboka rana mocno tryskająca krwią. Obok stał krasnolud z zakrwawionym toporem. Mag osunął się na ziemię. Krasnolud oparł się na trzonku topora. Splunął na ziemię.
- Całkiem ładnie elfie, całkiem ładnie - uśmiechnął się do Phila.
Łowca tylko odwzajemnił uśmiech i mrugnął jednym okiem.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

- Wiesz jaka jest cena porażki?
- Panie, gdybym tam został...
- Tak, nie mógłbyś liczyć na ich litość. Na moją możesz. Po raz ostatni!
- Nie zawiodę Cię więcej panie!
- W przeciwnym wypadku pożałujesz, że nie zginąłeś ze swoimi kompanami. Idź wypocząć i czekaj na dalsze rozkazy - postać siedząca za biurkiem odprężyła się i osunęła się głębiej w fotelu, pozostając w cieniu. Widoczne były tylko dłonie złożone w charakterystyczną piramidkę. Mag nigdy nie widział twarzy swego zleceniodawcy, podobnie zresztą jak pozostała część Sieci, czy nawet Ósemka Pająka. Pająk... tag go zwykli nazywać, choć nie jedna osoba dostała za to po pysku. Czarodziej wychodząc z komnaty był nawet raz obecny przy takim zajściu. Ale jak inaczej mieli nazywać dowódcę Sieci? Każde dziecko wie, że sieć jest pająka. „Tak, panie”, było najrozsądniejsze, choć „dowódca” był równie często używany.
Dotyczyło to również Ósemki, niczym osiem nóg pająka, najwyższej rangą kadry oficerskiej, kierującej obecną operacją. Właściwie to już siódemką, gdyż ktoś zlikwidował Johansona. „Zarżnięty jak świnia” - jak to określił szpieg-łącznik, który odnalazł go we Wrotach Baldura. I żadnych śladów. Chyba, że wliczyć w to owego szpiega, który zginął kilka godzin po przekazaniu meldunku.
To był wystarczający powód, żeby tamtejsza komórka Sieci natychmiast wycofała się w cień i zaprzestała działania. Najważniejsze było utrzymanie całej operacji w tajemnicy, wszelkie inne sprawy mogły zaczekać aż do zakończenia inwazji wojsk zebranych z całej Doliny i Grzbietu Świata.

- Co o nich wiesz? Są zagrożeniem dla naszej operacji? - cień zza biurka spoglądał na stojącego przed nim Trójkę, odpowiedzialnego za wywiad organizacji.
- Należałoby ich natychmiast zlikwidować. Wszystkich, bez wyjątku. Z ich dotychczasowej działalności wynika, że mają wyjątkowe zdolności o podłożu destrukcyjnych ze skłonnościami do całkowitej anihilacji.
- A konkretniej?
- Zawsze pojawiają się w nieodpowiednim miejscu o nieodpowiedniej porze. Część z nich to salvatlandczycy.
- Kto? - cień za biurkiem poruszył się niespokojnie.
- Członkowie Akademii Salvatlandu. Ale to dla nas bez znaczenia. Znaczące jest jednak to, że obalili poprzedniego wojewodę Waterdeep.
- To byli oni? Cholera, ten plan prawie nam się wtedy udał. Czy jednak nie zabił go jakiś czarny rycerz?
- Tak, to był jeden z nich. Zresztą w jego obaleniu brała udział cała grupa wspomagana przez piratów Sunstorma.
- Mamy więc przed sobą znaczących przeciwników. Nie mogą nam przeszkodzić! - Trójka wzdrygnął się, gdy cień zza biurka wstał i uderzył pięścią w blat. Nadal jednak nie było widać twarzy. Każdy któremu się to udało już dawno nie żył. Podobno oprócz jednej jedynej osoby, a raczej tego co z niej zostało.
- Sądzę, że mały pokaz trzech smoczych jeźdźców na oczach armii jeszcze bardziej podniesie morale orków i ich towarzyszy. Niech Cedrik to zaaranżuje.
- Cedrik? On i jego przyjaciele już raz zawiedli w starciu z tą grupą.
- Przedtem nie mieli do pomocy trzech smoków.
- Celna uwaga, przekażę mu instrukcje. Ich chwile są już policzone.
Szpieg zasalutował i odmaszerował. Nie podobały mu się te wszystkie komplikacje, najpierw zabójstwo Johansona i jego łącznika, teraz jeszcze grupa przeklętych poszukiwaczy przygód, będących w stanie narobić dużo zamieszania. Zbyt dużo.


- Jakby to powiedział Zak, ZŁO!
- Cicho Furr, próbuję to ogarnąć.
- Co tu ogarniać? Banda śmirdzących orków, której trzeba było dać nauczkę – burknął krasnolud.
- Weź pod uwagę magów...
- I kilku śmirdzących magów – poprawił się Farin, wycierając topór, elf nie mógł się powstrzymać od uśmiechu.
- Nie muszę wam jednak przypominać, że znajdujemy się w samym środku wrogiego terytorium i musimy jak najszybciej stąd zwiewać... Eee... nie wystarczy wam już emocji na dzisiaj? - wszyscy zrozumieli aluzję do nagłego pojawienia się Eileen. Oczywistym było więc, kto następny zabierze głos.
- Ja nie mam – rzuciła zadziornie czarodziejka. Dzień bez spalenia co najmniej dwudziestu orków jest dla mnie dniem straconym, zapomniałeś już Serafinie?
- Pamiętam to doskonale. Jednak dwudziestu a dwustu to już chyba wystarczająco przekonywująca różnica? Nie mamy czasu, żeby zebrać zapasy z wraku, tylko ocalałych pasażerów. Jeśli pojawi się tu jakiś smok to będziemy ugotowani...
- Raczej usmażeni.
- Nie drażnij elfa Furr - skarciła Eileen. Zmrużyła oczy, nad górskimi szczytami zamajaczył niewyraźny kształt.

- Nie zdążymy! - wrzasnął Almar – Doleci tu za parę minut, ukryjmy się póki jeszcze się da!
- Z orkami na plecach się nie da. Nie słyszałżeś wycia worgów? Schowamy się przed smokiem to znajdą nas zieloni.
- Yyy... a tak nie chowając się czasem nie będziemy musieli walczyć z jednymi i drugimi?
- Hmm... Elfie! On chyba całkiem dobrze mówi!
- Biegnij dalej! Jeszcze sto metrów i będzie jaskinia, pozostaną tylko zieloni! Zdążymy!
- Haa! To rozumiem, uwielbiam wąskie korytarze i jak orczą krew chlapie na ściany!

- Mówiłem kurważ! - Almar z nieco osmaloną twarzą pomagał Farinowi przytrzymać pawąż przy kolejnej fali smoczego ognia. Pech chciał, żeby jednak nie zdążyli, a czerwony smok na dodatek wylądował tuż obok wejścia do jaskini. Drużyna zdążyła się schować za skalnym załomem i zatrzymać potwora na dystans, jednak w każdej chwili mogli się pojawić wilczy jeźdźcy. Gdy ogień opadł, Phil i Serafin natychmiast zaczęli salwę w rozjuszonego smoka, wspierani przez zaklęcia Eileen. Elfka musiała jednocześnie wzmacniać na towarzyszach zaklęcie ochrony przed ogniem i coraz bardziej opadała z sił. Mieli niewielkie możliwości manewru i aż dziw, że smok zdołał wylądować w tak wąskim i głębokim kanionie. Stwór wręcz zanurkował między skałami, odrapując przy tym całkiem dużo skał. Lawina kamieni spowodowała powstanie licznych nawisów skalnych, a samo wejście do jaskini było prawie do połowy zawalone.
- Zawsze mogło być gorzej – stwierdziła Eileen i jakby dla potwierdzenia jej słów, usłyszała wycie worgów coraz bliżej ich pozycji.

[ Powiem krótko, w ostatnim akapicie jest podpowiedź jak wykiwać smoka i dostać się do jaskini – bo to jest waszym celem. Później znowu was odwiedzę :P Nie musicie pokonać smoka, wystarczy nawet samo jego ogłuszenie. Weźcie pod uwagę, że macie „ogon” i liczy się każda chwila. Otwarta walka nie wchodzi w grę.
Wasz miły, już obecny i kochany MG :]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Sytuacja była... co najmniej nietypowa dla Almara. Sporo osób trzeba było zabić, a w przypadku paru innych – powstrzymać się od tego. Poza tym zmęczone długą walką ciało i umysł tańczyły już głównie na adrenalinie, a umysł zwracał uwagę na najmniej istotne szczegóły. Z tego bajora niechcianych wspomnień, Almar wyłowił parę o tym jak zbudowane są łuski smoków – jak wierzchnia warstwa starszych połączona jest z produkującą się młodszą i jak by tu można było chytrze wklinować miecz aby oderwać mu jej kawał...
Cóż, była to zdecydowanie jedna z najgłupszych rzeczy jaka mogła mu się przypomnieć – sprawiła, że pod wpływem nagłego impulsu, oraz korzystając z tego, że umysł nie przestał się jeszcze zwijać ze śmiechu po usłyszeniu absurdalnej idei, wygłosiła podniosłe przemówienie bezpośrednio do nerwów i mięśni motywując je do szaleńczego działania, kazała Almowi przeczekać jeszcze chwilę – aż do końca zionięcia – i potem wypchnęła go z bezpiecznego schronienia.
Gdyby nie miał on na sobie zbroi, która swoje jednak ważyła, prawdopodobnie mocny chwyt za pawęż i szarpnięcie w dół – przy którym to o mało nie odciął sobie dłoni – przerzuciłoby go nad nią. A tak, nadało mu sporą prędkość, kiedy wypadał zza niej.
Dźwiękowo, to jego droga do smoka i z powrotem brzmiała mniej więcej tak:
Tup-tup-tup – brzdęk – pac –aaaaAAAAAAaaaa – łup!
Pierwsza część nie wymaga omawiania – obejmuje ona okres w którym pochylony Almar, z mieczem ściskanym w obydwu rękach płasko położonym za sobą – pędził ku smokowi i w którym wydawało się, że wszystko jest w porządku.
Potem cios. Nie był specjalnie techniczny – wykorzystywał sporą energię którą nabrał Almar podczas sprintu i nagłe sprężenie mięśni do jak najsilniejszego uderzenia w łuskowaty brzuch nad nim.
Potem było kopnięcie. Smoka. Owszem, taki gad zazwyczaj ma mocniejsze skrzydła niźli nogi, ale jakoś się utrzymuje. I chodzi. Gdyby nie zbroja, prawdopodobnie kilka kości Almara zamieniłoby się w kościane konfetti. A tak przynajmniej mógł mieć nadzieję, że możliwie duża liczba żeber wytrzyma.
Następny był dźwięk jaki wydawał przelatując nad broniącą się grupą.
I uderzenie o ziemię, Jakaś jego część pomyślała, że pancerz trzeba będzie albo szybko wyklepać, albo przerobić na łopatę.
Leżał tak przez chwilę z zabawnymi fioletowo siwymi plamkami przelatującymi mu przed oczyma, w osobistym, prywatnym wszechświecie mijającego bólu. Owszem, popularna praktyka radzi skupić się na jego źródle, ale wbrew wszelkim racjonalnym przypuszczeniom, źródło bólu leżało wszędzie.
Przynajmniej zmienił mu się punkt widzenia. Zmienił się na tyle, że teraz wpatrywał się w kusząco wiszące kamienie...
Poderwał się. A właściwie spróbował się poderwać, potem zgiął się w pół i chwilkę klął. Wyprostował się jednak, na wpół podbiegł a na wpół pokicał do bliższego łucznika i klepnął go w ramię – szczęśliwie w ostatniej chwili zorientował się, że dłoń którą chciał wykorzystać do zwrócenia uwagi jako pierwszą używał już do trzymania miecza.
- Walcie po głazach... odłamkach... kamieniach! Obwisach! Zrzućcie tej pieprzonej bestii cały cholerny wąwóz na łeb!
[Wiem, że post krótki, ale nie mogę już siedzieć, a miałem ochotę coś napisać ;P]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

[Widzę, że psychoza się poszerza. Było rozdwojenie, ale okazuje się, że dla Devila to za mało... ;P
Jak już krasnalowi życzyłem - by wszyscy z naszej wesołej gromadki mieli nieprzerwaną wenę, wewnętrzny przymus pisania postów i oczywiście czas na to, by nie musieć tego przymusu tłumić. No i żeby było śmiesznie, jak zawsze ;).
To życzyłem ja, niziołek.]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

[To też życzę wszystkiego najle... znaczy się wszystkiego ZŁEGO i wrogów trudnych do pokonania, jak karpie w wanience. Zarazem przepraszam za tak długą nieobecność :( Kasjuszowi się za to dostanie, ale póki co niech pomyśli, że w Święta jest bezpieczny Hej!]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

[ Prosiłbym możliwie jak najszybciej o potwierdzenie dotychczasowej ekipy ZK udziału w dalszej rozgrywce w celu uaktualnienia listy graczy. A przede wszystkim proszę o pisanie postów i to jak najwięcej :P ]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

[ Cholera, pisać posty! Przerwa świąteczna, a wy w końcu jedyne co piszecie to życzenia... Furr! Chciałeś wreszcie akcję ruszyć i co?? Jedynie Tajemnic zareagował natychmiast, a nie był uprzedzony, że przygotowuję posta. Nooo, brygadaaa. Gdzie wasza wola walki? Pisać, pisać! (i ZŁO! i Zapiekanki w Nowym, ZŁYM Roku! - dop. Zak) ]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Naraz, widząc gwałtowne powstanie czegoś z niczego, inaczej – bytu tam, gdzie panowała nicość, choć nie taka, jak w ich głowach - otoczyło go dwóch orków. Ten z lewej, którego dla własnej potrzeby nazwał Bartłomiejem de Portos dzierżył pałkę, a w zapasie na zimę nowowiecza miał jeszcze toporek, z gatunku tych, co gdyby ich właściciele mieli bogatszą duszę, śpiewałyby im podczas polerowania. Bartłomiej był silnym i rosłym orkiem, o bardzo męskich licach, nijak się miał jednak do oponenta z prawicy – Zygfryda od Powideł. Ten najwidoczniej pokłócił się z golarką o swoją żonę, a zapach uryny sprzątnął mu teściową, w naturalnej konsekwencji musiał od pierwszego stronić - ale zrozumie z czasem, że dużo na tym zyskał i bratając się ponownie zostanie demonicznym golibrodą z lubością szukającym głównych tętnic u każdego klienta, stając się jednocześnie największym eksporterem mięsnych pasztecików na skalę światową), zaś niemiła woń miła mu była, niczym brzydka córka sołtysa. Mniejsza już o te dwie buławy, oraz spojrzenie niedogotowanego kalafiora z dorysowanym spojrzeniem…
Kasjusz zmieszał się nieco, był między intelektualnym młotem i kowadłem. Skok w bok w tym momencie nie był możliwy, a próba zaprzyjaźnienia się z najeźdźcą była raczej płonna. Nie mając zbyt wiele czasu do namysłu - a przecież z mapą taktyczną i kilogramem gruszek dałoby się niejedną wojnę wygrać – brzdąknął w struny i rzucił się z desperacją i rapierem na ziemię.
Gdzieś w pobliżu rozległ się potężny ryk niedźwiedzia, brązowe futro majestatycznie zalśniło. No proszę, to moje? – zastanowił się Kasjusz, rzucając bronią w zdezorientowanego wroga. Ta oczywiście odbiła się od pancerza, za to jakiś zagubiony pocisk, trochę bardziej zagubionego maga smagnął Bartłomieja w czerep, dając ciekawy anatomicznie efekt. Takie ryciny często pojawiały się w podręcznikach bojowych dla młodocianych , w rozdziale „Rzuć raz czarem w orka, śmiało, aby łepek mu urwało”
Zygfryd wciąż nieciekawy losów Kasjusza ryczał coś do kompanów, bard zaś podnosząc broń, dumny z siły swego zaklęcia zamachnął się z wrodzoną nienawiścią do powideł. Może i by trafił, gdyby nie ten rozpłaszczony przez orków borsuk, którego przyzwał… W każdym razie runął jak długi, zastanawiając się czemu to martwe oczy tak dziwnie na niego patrzą. Zygfryd świadomy brzemienia, jakie ciąży nad jego imieniem zainteresowanie odzyskał, podniósł syna wiatru za gardło, kiedy chciał potraktować go zaklęciem. Kasjuszowi aż oczy wyszły z wrażenia pod wpływem jego dotyku, ork chyba jednak nie miał doświadczenia w takich chwytach, kopnięcie w czułe miejsce, weszło bowiem całkiem mocno. Odrzucony, wylądował gdzieś w zaroślach, noga miło dała o sobie znać . Już chciał powstać dumnie i powiedzieć coś o bękartach, pokazaniu, kto tu jest pragnieniem (śmierci), a kto nie, ale z jego gardła wyleciało tylko „Khee, prag… śmie… phe”. Nie miało to znaczenia, bo ork rzucił się już na niego, a zapach uryny stał się Kasjuszowi jeszcze bliższy. Rozszarpany przez niedźwiedzia mag wrzasnął, bard nie mógł mu zawtórować w cierpieniach, bo gardło nie pozwalało. Ork już miał go zdzielić buławą po czaszce, lecz usłyszawszy szybki świst, odskoczył do tyłu, przed lecącą wprost na niego strzałą. Odrobinę się zdziwił, kiedy żaden pocisk nie śmignął mu koło ucha, potomek dżinów wykorzystał tę chwilę i sięgając po kuszę, wypalił, gładząc swój gwizdek.
Jego ulubiony Od Powideł był szybszy, schylił się i rzucił na barda, jednak było już za późno, bełt utkwił mu w podbródku, nim zorientował się, że muzyk wykiwał go dwa razy. Kasjusz sapnął, gdy cielsko go przygniotło, bełt prawie wbił mu się końcówką w czoło niby jakaś broń obosieczna. Chwilę trwało, nim się wyswobodził, zazdroszcząc Almarowi i tym pozostałym dziwakom wyżynki. Gdy już wstał, nie zrobił dwudziestu kroków, gdy znowu się przewrócił, tym razem o skulonego kapitana statku. Patrzał na barda zmęczonym spojrzeniem, powtarzając wciąż coś o puczu. Kasjusz tylko kaszlnął, gdy włożył mu coś w dłoń, w odpowiedzi zasalutował i skoczył dalej, bo zobaczył już swój rapier. Miał go sięgnąć, gdy ni stąd ni z Podmroku nad okolicą pojawił się cień o intrygującym kształcie. W końcu nie codziennie widzi się smocze cienie, a co dopiero ich ognia spadający jak bicz na te śmieszne istotki z dołu. Chciał wrócić po kapitana, ale ten już gdzieś zniknął.
Nie mogąc wydać z siebie żadnego skoordynowanego dźwięku, pozbawiony był magii, z uszkodzonym kolanem nie miał nawet co śnić o dalszym próbowaniu lewitacji. Co więc zrobić, iść poszukać peleryny w tym bajzlu, a z rozpędu wrócić pieszo aż do Waterdeep, czy podążyć za tą zgrają… ciekawych istot? Nawet o pannę powiększyli swój asortyment, jak zauważył z ciekawością, tylko dlaczego tylko tak pędzili, skoro nigdzie się nie pali?
Gdy już ich dogonił i przywitał z elokwentnym „Kheh”, co mogło oznaczać „Zaiste, miło mi drodzy ludzie, że w tych okolicach kozy są tak silne i tak bardzo gustują w ludzkich podwieczorkach, że nawet zwykli rolnicy muszą ostro trenować, by dorównać im w krzepie i w końcu nawet podczas wypadów po mleko stać ich na tyle odwagi, by wesprzeć ludzi w potrzebie. Co prawda wzruszenie odbiera mi mowę, a tamten smok całą resztę, ale w sumie to walę i mi tu doskonale” albo „Bądźcie pozdrowieni czcigodni handlarze męskim towarem, co macie dziś na zbyciu”, gdyby nie to, nikt go nie słyszał, bo były w tej chwili ciekawsze sprawy na sumieniu. Nawet na lutni nie brzdąknął, bo w tym ferworze nie miał czasu jej nastroić. Jakież to prawdziwe cierpienia muszą przeżywać muzycy w dzisiejszych czasach - pomyślał.

[Kasjusz co prawda mówić nie może, przeproszę więc za niego. Kheh...]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Smok zanurkował między skałami, wciskając się w wąski kanion. Kilka razy potarfł swoimi monstrualnymi skrzydłami o skały dookoła, ale nie przejmował się tym zbytnio. Czymże jest kamień w obliczu jeszcze twardszych kości, tworzących smoczy szkielet? Dlatego smok nie zwracał uwagi na to co niszczy. Jego cel był jasny, widoczny jak na dłoni. No, może tylko trochę rozbiegany. Grupka szukała drogi coraz niżej i niżej, ale smok doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że jest kilka razy szybszy, większy i silniejszy. Zionął ogniem w jakiegoś małego człowieczka, który na chwilę wystawił nos zza skały. Wydawało mu się, że trafił aczkolwiek niedoszła ofiara ognistego podmuchu wyglądała jakby nie odniosła wielkich obrażeń. I w istocie tak było. Smokowi udało się zionąc jeszcze kilka razy, bez skutku. Nie był do końca pewien czy to z nim coś nie tak. Słyszał co prawda kiedyś o ludziach, którzy byli odporni na smoczy oddech, ale prawie zawsze prędzej czy później ginęli. Obok smoka przeleciała kupa kamieni. Usunął się lekko w bok unikając zderzenia i uspokoił, skupiając się na walce. Zasłonił się przed salwą strzał. "Jak na tylko dwóch, to całkiem nieźle..." pomyślał wyrównując tor lotu. W zasadzie nie był pewien dlaczego mają zabic te grupkę, wyglądali raczej niepozornie. Odrapane ubrania, pogięte zbroje, strudzone twarze, zmęczeni, brudni, spoceni. Wyglądali jak powstańcy z III Wielkiej Bitwy o Neverwinter. Jednych wynoszą, drudzy zakrwawieni, pozostali rzygają. Smok przestał zlatywac w dół, gdyż drużyna także napotkała na jakąś przeszkodę. Prawdopodobnie zawalone kamienie tarasowały drogę. Smok rzucił okiem na swój dzisiejszy obiad. Zwrócił uwagę na elfa, który wskoczył na zawalone skały i próbował coś w nich poruszac.

***

Phil jednym susem wskoczył na najmniejszy z kamieni i wdrapał się na samą górę, zręcznie spadając po drugiej stronie. Wejście do jaskini było już blisko, a to w tym wypadku prawdopodobnie ich jedyna realna szansa na przetrwanie. Smoka w locie trudniej trafic, wojownicy nie mają jak podejśc, a w pobliżu ani widu ani słychu krasnoludzkich balist. W dodatku łowca zaczął martwic się o Ebrila. Został sam gdzieś w obozie i elf nie był pewien czy kot poradzi sobie z odnalezieniem go. Wyrzucił z głowy te myśli i przyjrzał się kamieniom tarasującym drogę. Nie było możliwości, żeby co niektórzy członkowie drużyny przeszli górą, tak jak zrobił to Phil. Dlatego szukał czegoś, co mogłoby mu pomóc w odtarasowaniu drogi. W końcu znalazł kamień wstrzymujący inne. Wbrew opowieściom i podaniom, wcale nie był on malutkim kamyczkiem, który wystarczyło pstryknąc, aby wywołac lawinę. Łowca założył łuk na plecy, zatarł ręce i podszedł do kamienia. Pchnął go z całej siły. Szybko na czole pojawiły mu się kropelki potu, na rękach żyły nabrały kształtu i zaczęły wystawac bardziej niż zwykle. Po kilku próbach elf odpuścił i wiedział, że nie da rady.
- Hej! Jest tam kto! - krzyknął ponad przeszkodą, w stronę gdzie była reszta drużyny.
- Czego? Ciastek nie ma! I nie mam czasu na herbatę, Phil! - łowca usłyszał głos Serafina, który jak widac trzymał się blisko kamieni.
- Potrzebuję tu jakiejś dźwigni!
Przez chwilę panowała cisza, później elf usłyszał dźwięk wyciąganego z pochwy miecza, świst i charakterystyczne PTOINGGGGGGG! Spojrzał nieco w dół. Jakieś dwa centymetry od jego stopy w ziemie wbite tkwiło jedno z ostrzy mistycznego łucznika. Phil przełknął ślinę, wyrwał ostrze i podbiegł do kamienia blokującego lawinę.

***

Nagle smok zajmujący się unikaniem strzał i nękaniem bezradnych jak na razie wojowników usłyszał rumor i zobaczył chmurę pyłu wznoszącą się w miejscu, gdzie przed chwilą stał elf. Kilka głazów odtoczyło się i poleciało dalej w dół kanionu, szybko znikając z pola widzenia smoka.

***

- Rzucac wszystko i do jaskini!!
Po drugiej stronie kanionu rozległo się wycie worgów.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Zbliżające się nieubłaganie wycie worgów, przypominało Kasjuszowi do złudzenia równolegle nadchodzące wycie wrogów i aż zawstydził się swym pochopnym osądem. Skonsternowany, ze złości nad wyrządzonym takim miłym istotom despektem, aż wyjął zza pazuchy kuszę i odruchowo wypalił w smoka. Jemu – przeklętemu grajkowi od siedmiu boleści - sprawiało problem odróżnienie jednego tonu, od drugiego, jakby były dzieckiem Twego brata bliźniaka i Twojej żony, nieorientującej się w rodzinie męża – niby podobne do Ciebie, a jednak coś tu się nie zgadza. Świat się wali, tak jak te głazy dookoła.
Pocisk nawet trafił w smoczydło, ale na tym się skończyło. To, wzruszone otrzymanym podarkiem, niby siekiera w plecy, dla spragnionego, niby kadzidło głuchoniememu z katarem i jak kolorowanka niewidomemu, odpowiedziała ochoczo.
Co prawda Kasjusz mógł mieć w tej chwili wiele innych zajęć, w końcu smoczy ogień to ulubione jego miejsce na rozpamiętywanie własnych błędów, ale w tej wyjątkowej sytuacji postanowił sobie wybaczyć i ulotnić się z właśnie mającej powstać pułapki - dołu na słonie. Zapomniał tylko o swojej kuszy, ta z powodu rozłąki, aż spłonęła z miłości, zabarwionej lekką domieszką gorącej siarki. Nawet nie zauważając tego, wciąż nieco skołowany, widząc jednocześnie jakąś przerośniętą wiewiórkę skaczącą po głazach, podbiegł do najbliżej stojącego niziołka i zaczął ze swym wrodzonym talentem oratorskim przemawiać do niego:
- Mój drogi niziołku, zaprawdę to miód dla serca mego i dziegieć dla dusz przodków naszych widzieć Cię tutaj, w tym miejscu, gdzie w pełni swej świadomości, zstąpiłeś, niczym prawdziwy apokaliptyczny Głód w dniu ostatecznym na wygłodzone sieroty z półświatka Thay, niczym półmartwy nieśmiertelny chrabąszcz, przydepnięty przypadkiem przez obcas pijanego mędrca, którego nikt poza nim samym nie słucha. Nie będzie to hekatomba, jeśli rzeknę ci z radością, że nawet, jeśli ten smok omyłkowo cię spali, zgniecie, pożre, udusi, utopi, uratuje, wykształci, adoptuje, wyliże, nakarmi, spałuje , zhumanizuje, ofuka, wyświęci, zlustruje, zilustruje, lub spali i ugasi, a następnie pokroi na plasterki i doprawi marnego smaku cynamonem, to i tak, wiedz, że zawsze chciałem Ci powiedzieć, że zgubiłem soczewkę i pytam, czy nie widziałeś jej aby?
Jakież było zdziwienie Thuva, gdy w tym całym ferworze, ujrzał wymachującego przed nim dłońmi Kasjusza, z którego ust wydobywały się ochrypłym głosem dźwięki:
- Kheheh… Ku…piłeś… mar…he…ueh…wkę?
Furr zrobił jakąś dziwną minę, łypiąc to na smoka, to na Kasjusza. Kompletnie nie rozumiał intencji barda, przyjdzie jednak pora, że w ostatnich dniach swego życia, siedząc na bujanym fotelu, z blond-elfką trzeciej klasy zużycia energii (czyli jeszcze nie na tyle ładną, byś przestał myśleć o innych) na kolanach, uświadomi sobie prawdę i zapłacze, nic już mu bowiem nie zostanie, oprócz tej tresowanej szynszyli na kolanach, co tylko maliny żre i utrudnia człowiekowi kołysanie się.
Smok zaryczał po raz kolejny, a bard zdegustowany postawą swego rozmówcy, postanowił sprawdzić, jak się sprawy mają na tyłach. Nie zrobił czterdziestu trzech kroków, kiedy jakość powietrza drastycznie się obniżyła, a grunt uciekł mu spod stóp. Oto jakiemuś zabłąkanemu orkowi - maruderowi przyszło w bardzo wydajnym procesie myślowym do głowy, że dobrze byłoby takie dziwadło złapać od tyłu za kark i przytulić, ale wpierw nieco poddusić. Kasjusz wydał z siebie dziwny skrzek, gałki oczne wróciły na swoje miejsce, chyba tylko, dzięki „efektowi jo-jo”. Zaczął się szamotać, ale ten cały Michaił Kamulec był silniejszy. Ba, nawet młyniec rapierem odbił, nie wspominając o tym zdradzieckim rzucie nożem i desperackim zaklęciu usypiającym. Niedobrze jest trafić na prawdziwy zakuty łeb, zaraza.
W końcu konwulsje Kasjusza ustały, ciało znieruchomiało. Głowa opadła na bok, z rozpędu, podskakując jeszcze raz, jakby na ostateczne „tak” dla śmierci, dłoń z czerwoną rękawicą zsunęła się po strunach, wydając lekko nieczysty, lecz intrygujący dźwięk, którego nie dane mu było poznać za życia. Zostało tylko to uczucie lekkiej bryzy dookoła, zaś muzyka zostanie na wieki
Michaił wyszczerzył się złowieszczo i już chciał podrzucić ciało do góry i wykonać jakiś soczysty trik toporem, kiedy uderzenie w czułe miejsce weszło całkiem mocno. Kasjusz nie czekając na najbardziej uzasadniony, ze wszystkich pisków tego świata, wyszarpnął się, kopiąc orka z obrotu w ramach rewanżu w gardło (nie ta noga, aj!) i niemal od razu podnosząc z ziemi nożyk Devina, podrapał się lekko w potylicę, bo go swędziało.
- A niech to, mokra cholera, niech mnie z jego siostrą pożenią, drugi raz tego samego dnia! – warknął – Ale w sumie niezły akord udało mi się wydać, podczas tego zgonu, muszę to sobie zapamiętać. Jak to szło? - znieruchomiał, a po chwili uświadomiwszy sobie coś, złapał się za gardło – Znaczy się, khe?
W tym samym momencie do jego ucha dobiegł cudowny odgłos walących się kamieni, z drobnymi nutami krzyku przerażenia i wycia worgów. Już chciał tam lecieć w podskokach, ale przypomniał sobie o nieprzytomnym Kamulcu. Wzruszył ramionami, niech wrogowie... znaczy się worgowie mają z niego pożytek, lecz w tym momencie usłyszał zza pleców szybki świst i cudowny orkowy topór…
- Kretyńska wyobraźnia. Nie chce mi się wymyślać, co było dalej…
Wciąż utykając wrócił do swych domniemanych towarzyszy, sprawdzić, czy Thuv zrozumiał już jego słowa. Bestia wciąż żyła, za to jakoś tak bardziej przestrzennie się zrobiło. Nie czekając n słowa elfa, wkroczył w ciemność.
„I była zgroza nagłych cisz, i była próżnia w całym niebie…”

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

- Rzucać wszystko i do jaskini!! - wrzasnął elf. Już chciał wbiec do jaskini, gdy zderzył się z... cieniem i upadł z powrotem na kamienie. Phil przez moment leżał całkowicie zaskoczony, lecz bez trudu zobaczył w ciemności parę oczu. "Para oczu" zamrugała:
- ZŁO? - Zak wychylił się z jaskini, spojrzał w nieopodal ziejącego ognia smokiem, odwrócił się za siebie, wzruszył ramionami (ZŁO! Ku*wa!), po czym wybiegł z jaskini i zaczął biec w stronę smoka.
- Zaaaaaaaaaaaaaaaaaaaak! Co Ty robisz? Mamy wbiec do jaskini! - wrzeszczał elf, a po chwili dołączył się do niego Serafin.
POINT!
Serafin spojrzał na wbitą w nogę maleńką strzałkę.
- Ooo **uj! - elf zdążył wyrwać maleńki bełt, wyrwał z podręcznej apteczki dwie ampułki z nieznaną substancją i wypił je. A później zemdlał.
Phil nie zgłębiał się w to co się będzie za chwilę działo, skoczył na upadającego Serafina i obaj stoczyli się po skałach. Zanim jeszcze zdołali się zatrzymać, elf zdążył zobaczyć jak Zak skoczył między nogi smoka, przeturlał się pod nim i już biegł dalej. Jak łatwo się domyśleć smok nie mógł przełknąć takiej zniewagi i zaczął go gonić. Minęło dobre kilkadziesiąt sekund, zanim elf zorientował się, że Serafin jest już przytomny i też obserwuje to zdarzenie.
- Istotnie... niezwykłe widowisko - po czym jakby się zamyślił, spojrzał na wejście do jaskini, na nadjeżdżających jeźdźców na worgach i na smoka goniącego Zaka.
- Wdepnęliśmy w iście smocze gówno - stwierdził Farin podnosząc z ziemi elfy. O płytówkę odbiły mu się dwie strzałki. Trzecia ugrzęzła w kolczudze. Krasnolud wyciągnął ją, possał końcówkę i stwierdził to co już było oczywiste:
- Drowy...
Jak na zawołanie kanion zaczęły wypełniać kule ciemności, szczęśliwie wprost między nadbiegającymi orkami, a drużyną.
O ile słowo "uciekinierzy" idealnie opisuje członków naszej drużyny, to słowo "zbiegowie" jest jeszcze lepsze. Każdy z nich był takim małym zbiegiem. Zbiegiem okoliczności...

Godzinę później...
Serafin pochylił się i zwymiotował. Bieg był naprawdę morderczy, choć chyba nikt ich już nie gonił. To znaczy gdzieś wciąż biegał smok, znajdowali się na terytorium wroga, ale chwilowo najwyraźniej dano im spokój. Elf miał świetną kondycję, podobnie jak i reszta zespołu... No może nie Kasjusz, ale tego niósł na grzbiecie Farin ze względu na jego nogę. W momencie zarządzenia postoju ostentacyjne zresztą zrzucając go na ziemię.
- To co teraz robimy? Jakieś sugestie? - zapytał Phil podając Serafinowi bukłak z wodą.
- Dzięki...
W oddali rozległ się smoczy ryk.
- O, właśnie, ja mam pytanie - uniósł rękę niziołek.
- Nie, nie wiemy, czy go zjadł i czy przestanie nas przez to gonić - Fur jakby spochmurniał, że ktoś odgadł jego pytanie.
- Jaskiń jest dość dużo...
- O ile mnie pamięć nie myli to w jaskiniach były drowy? Prawda?
- No eee, tego... tak Eileen... - przyznał Farin.
- No to panowie, wysilcie mózgownice. Co widzieliście na mapie okolicy?
- Mapie okolicy - powtórzył bezwiednie Phil.
- To już powiedziałam.
- Góry? - wtrącił niepewnie Almar.
- Nie da się ukryć... A może też widzieliście RZEKĘ! - czarodziejka ryknęła niczym smok.
- Tak, tak, rzekę! Miałem właśnie mówić! - zaczął radośnie Furr i momentalnie ucichł pod morderczym spojrzeniem Eileen.
- Rzeka... - zaczął Phl - Właściwie to szeroki i w miarę płytki strumień. Możemy zgubić pościg, worgi stracą trop, gdy wejdziemy do wody. I wątpię żeby jakiś patrol tam zaglądał.
- Wątpię żebyśmy mieli do czynienia tylko z głupimi smokami - wtrącił Almar - Pamiętajcie, że współpracują ze smokami i magami, a to dość niecodzienne połączenie, nieprawdaż panie elfie?
- Dokładnie. Musimy uważać. To dobrze skoordynowane działania wojenne, sądząc jednak, że pogoń utknęła na kulach ciemności, mroczne elfy można wykluczyć spoza kręgów podejrzanych.
- Chłopaki, na przemyślenia przyjdzie czas później. Teraz ruszajmy - Eileen ucięła rozmowę dając jednoznacznie znać, że nie mają aż tak dużo czasu.

Rzeka (czyli szeroki strumień :)
- Kamieniste kurważ dno - stwierdził Farin potykając się kolejny raz o niewidoczny kamień i mało co nie zrzucając z pleców Kasjusza.
- Ostrożnie! - wrzasnął przerażony bard. Nie uśmiechała mu się kąpiel w lodowatym strumieniu.
- Ciiii.... - zasygnalizował Phil i idąc za przykładem Serafina nakładał strzałę na cięciwę.
- Obóz - wskazał elf.
Tuż za zakrętem rzeki widać było niewielki obóz orków. Niestety nie wyglądało na to, że będzie możliwe ciche przejście rzeką pod nosami orków, gdyż na zakolu widać było płyciznę i sporą kamienistą plażę. Elfy zwróciły szczególną uwagę na topornie wykonaną wieżę, na której stał samotny ork. W jednej łapie trzymał róg służący najpewniej do alarmowania załogi posterunku, jak i okolicznych obozów, drugą opierał się na ciężkiej dwuręcznej kuszy.
- To nasz priorytet Phil, ten strażnik.
- Jest mój, nawet nie spadnie z wieży.
- Przygotujcie się, musimy podejść jak najciszej do obozu i wszystkich wyrżnąć. Nie możemy zawrócić, tamta część potoku jest zbyt niebezpieczna.
- Oj tam wiry wodne...
- Cicho! Gotowi?

[ W obozie jest... dajmy na to 34 (7 broń dystansowa, 27 broń biała) orków. Chyba zdajecie sobie sprawę, że walka w wodzie jest nieco utrudniona? I spowalnia ruchy? I daje więcej czasu łucznikom? Obu stron :P ]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

[W końcu się kolejny post pojawił, to cuś niecoś trza skrobnąć, nie? No to skrobcie. Ja poprzestanę na krótkim poście spełniającym swój obowiązek i mający zakręcić korbką od zapalnika]
Almar raczej nie lubił wody.
Raczej nie lubię wody - pomyślał Almar.
Nie, nie chodziło tutaj o hydrofobię żadnego rodzaju. Niewielkie, kąpielowe zbiorniki naprawdę gorącej wody - takie z jakimi często się spotykał w okresie jego cywilizowanego zamieszkania w mieście - bynajmniej mu nie przeszkadzały. Mógł się moczyć i nasiąkać a nie zgłosiłby żadnej obiekcji.
Ale to było coś innego. Przede wszystkim - nie było tu nawet najdrobniejszej sugestii przyjemnego ciepła. Nie, może i obiektywnie patrząc nie była lodowata, ale taka się Almarowi wydawała. Prąd też zbyt silny nie był, ale dawał się wyraźnie odczuć, zwłaszcza kiedy wody tego... strumyka - Alm skrzywił się lekko - w pierwszej fazie wkraczania do wody zaczęły go ciągnąć za pawęż. No i była taka nie do końca wyjaśniona groza dowolnego zbiornika wodnego, gdzieś tam łączącego się z dowolnym innym, niosącym krople wód z całego świata. Jeśli zbyt długo wpatrywać się w zaskakująco ciemne (zważywszy na porę dnia), acz wciąż przejrzyste głębiny rzeki, na myśl przychodziły przerażające wizje dotyczące wodnych smoków, abolethów, oraz - z bliżej nieokreślonych przyczyn - stworów wyglądających jak potomstwo illithidów i ryb.
Po raz kolejny o mało się nie przewrócił - forsowanie rzeczki zajmowało zaskakująco dużo czasu - i stwierdził ,że lepiej jednak będzie pomyśleć o czymś innym.
Weźmy chociażby orkowych kuszników. Strzelających z naprawdę wielgachnych, potężnych kusz o naciągu jednego orka dającego z siebie naprawdę wiele, wyrzucających z ogromną prędkością grubaśne, długaśne i z całą pewnością niehigieniczne bełty. Taki jeden, nie miałby najmniejszych kłopotów z penetracją Almarowatego panerzyka mającego umożliwić raczej skuteczniejsze nacieranie niźli kompletną obronę.
Owszem, była jeszcze pawęż, wykorzystywana raczej jako uskuteczniacz wejścia i ochrona taktyczna. Mogłaby ona dawać w sumie większe szanse na przeżycie niż pancerz! Nie, Almar nie miał nadziei, że potężny bełcior poruszający się z dużą prędkością nie dałby rady przebić się przez nie tak grubą w końcu warstwę materiału ochronnego, ale wystarczyłoby to w końcu aby go odchylić.
Almar podniósł głowę. No, no. Całkiem blisko podeszli - przypuszczał, że dobry łucznik nie miałby większych problemów z solidnym uszkodzeniem któregoś z orków. Ops...
Cholerny kamieeergh...
Almar potknął się i poszedł pod wodę. W wyprostowaniu nie pomagało mu zdecydowanie spore obciążenie, fakt że to co w jego pancerzu mogło nasiąknąć - nasiąkło, a co napełnić - napełniło oraz konieczność wysiłków nietracenia ręki - która najwyraźniej bardzo chciała się oddzielić od reszty ciała pod delikatną perswazją pchanej przez strumień wody pawęży.
To co nadeszło potem, było paroma bardzo długimi sekundami pełnymi parskania, szarpania, wychynania ponad wodę i natychmiastowego zanurzania, przeplatanych chwilami wodno-bąbelkowej rozpusty.
A skończyło się, jak wyczuł Almar możliwie szybko starając się wydłubać sobie piasek z oczu, gdzieś w krzaku. No morze nie w krzaku - coś mu trzasnęło raz i drugi pod łokciem łamiąc się, ale jakoś tak... niegałęziasto.
Zaryzykował kilka mrugnięć natychmiast się krzywiąc i wracając do dłubania. Wyszło mu jednak, że zatrzymała go niewielka kępa tych... no, pałek wodnych. Brak natychmiastowo słyszalnej rogowej melodii świadczył o tym, że trębacz albo został już ustrzelony, albo głośne chlupotanie bez widocznego dla wartownika źródła - w końcu nie wywaliło go bezpośrednio przy obozie, a przypuszczał że orkowie przez kępy roślinności widzieć nie potrafię - nie ściągnęło zbytniej uwagi.
Jęknął ponownie.Walczył z bandziorami, najemnikami, dziwnymi stworami, a ostatnio także smokami, aby w końcu zostać na dłuższą chwilę pokonanym przez parę garści mulistego piachu. Równie głupie jakby zadławił się korkiem podczas otwierania wina.
Drapnął ponownie, omalże nie wydłubując sobie oka, w końcu dochodząc do stanu umożliwiającego mu poruszanie i jakie takie działanie.
Owszem, przypuszczam, że nikt by się nie zdziwił gdyby koło Alma stał teraz ork. Ale nie stał. Trzeba być oryginalnym. Pozwólmy powiedzmy Almarowi, po trzeszczącym wygrzebaniu się z ziela (która to akcja - choć o tym nie wie - sprowadziła mu na kark grupę orków chcących zobaczyć co to się tak właściwie tam pluska i trzaska) zajść jakiegoś niczego nie spodziewającego się orka, załatwiającego właśnie potrzebę pod drzewkiem, od tyłu.
Owszem, odwrócił się. I co? Topór zbyt daleko, a stan niezbyt nadający się do walki. Almar nie lubił uczciwej walki - a ork nie miał na nią szansy. Po prostu runął sobie na drzewo, który to łomot skutecznie zagłuszył trzask odskakującego bezpiecznika od kuszy i kazał Almarowi podziękować swojemu szczęściu gdy drewno i stal przeleciały mu parę centymetrów przed twarzą.
Teoria przypuszczalnie nakazałaby mu rzucić się na kusznika kiedy ten - swoimi niezgrabnymi, orkowymi paluchami - usiłował trafić bełtem w rowek. Ale praktyka jak zwykle ją wyśmiała - pominąwszy odruchy każące rzucić się nam i ukryć, doszło jeszcze jakichś dwóch orków ściskających Standardowe Badziewne Zardzewiałe Topory. Alm uskoczył w coś co można by nazwać przerośniętym zagajnikiem.
Jego stopy delikatnie, choć bez większej zgrabności uderzały o trzeszczącą ściółkę gdy wykonywał półkole mające zaprowadzić go w miejsce w którym wszedł. A orki prawdopodobnie za nim.
Ryk za głową powiedział mu jednak, że to on został znaleziony.
Nie myśląc wiele obrócił się - wykonując zbędne przykucnięcie mające ochronić go w przypadku próby dekapitacji - w paru podskokach dobił do stojącego parę metrów od niego orka i szeroko uderzył pawężą, celując przede wszystkim w rękę z sieporem. Ta się zgięła, opadając, a Alm - korzystając z sytuacji - szarpnął przekrzywiającą się pawęż do siebie, wbijając ostrą krawędź w nadgarstek swojego przeciwnika. Ręka wyszarpująca miecz została niemalże zablokowana - ale to "niemal" pozwoliło mu na wykonanie krótkiego, brudnego cięcia, znaczną częścią długości ostrza.
W pancerz.
Ork schwycił Almara w czułe niemalże objęcia, prawdopodobnie aby połamać mu żebra. Ale zmyliła go iluzja...
Alm pociągnął mieczem w górę, szczękami sięgając gdzieś do zaskakująco długiej szyi, szponiastą łapą zmuszając orka do zwolnienia uchwytu i zwiększając dystans pomiędzy tą dwójką w momencie śmierci tego większego.
Całość trwała zaledwie parę sekund. Alm ruszył dalej biegiem, po drodze wypluwając kawałek orkowej skóry. Orkowi kusznicy nie mogli być na tyle inteligentni aby nie wbiegać do lasu...
Bo nie byli. Almar ruszył na zauważonego właśnie wroga ze złowrogim wizgiem.
Ryk świadczący o przeciwniku na trzeciej zakończył się bolesnym skomlnięciem - Alm nie zatrzymując się wykonał długie cięcie, zadając mu płytką ranę. Kusznik jakoś zdążył załadować bełt, teraz skierował go na nadbiegającego wojownika z mieczem i pawężą...
Rzucony miecz wytrącił mu ją z ręki, jednocześnie niezbyt poważnie raniąc. Kusznik otrzymał potężne uderzenie tarczą z rozpędu, a zaraz potem sztylet przebił mu kilka ważnych fragmentów w gardle. I jeszcze raz.
Szklące się oczy odbiły unoszący się za plecami Almara topór. Ten przysiadł przekręcając się w bok i wbił lekko rannemu topornikowi sztylet w udo. Przekręcił raz, drugi i szarpnął odskakując. Kolejny odskok umieścił go w sporej odległości od padającego na ziemię przeciwnika. Dobicie było już tylko formalnością...
Alm wyprostował się. Już z mieczem i sztyletem z powrotem w pochwie wygiął się raz i drugi by rozluźnić mięśnie.
Trzeba było dołączyć do reszty, która - sądząc po odgłosach - całkiem szparko sobie poczynała. Ciekawe ile orków było jeszcze w pobliżu...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

[ ZŁO! This is madness! Madness? THIS IS SESJAAAA!! Każdy moment jest dobry Furr. W czasie wolnym nikt by nie zwracał uwagi i nie chciałoby się pisać, a jak jest sesja to każdy nie będzie mógł się doczekać, żeby tylko się skończyła i żeby można było maznąć posta :P ]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Utwórz konto lub zaloguj się, aby skomentować

Musisz być użytkownikiem, aby dodać komentarz

Utwórz konto

Zarejestruj nowe konto na forum. To jest łatwe!


Zarejestruj nowe konto

Zaloguj się

Masz już konto? Zaloguj się.


Zaloguj się
Zaloguj się, aby obserwować