Zaloguj się, aby obserwować  
menelsmaster

Zapomniane Krainy - forumowa gra RPG [M]

4049 postów w tym temacie

[Uzupełnienie: podczas naszej nieobecności zaszło również sporo zmian w samym świecie D&D. W obecnej wersji 4.0 doszło do kataklizmu "Spellplague", który w skrócie przemodelował nieco Fearun, ale przede wszystkim doszło do katastrofalnego zachwiania magii - większość jej nie działa jak chce lub w ogóle. Właściwie nic nie działa tak jak było i większość magów, którzy przeżyli albo niewiele co potrafi, albo oszalała. A zginęła większość magów. Ogólnie dupa zbita. W tym momencie z mojej strony pytanie - wolicie kontynuować z starym uniwersum z normalną magią, czy w zmienionym?]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Luskan. Miasto piratów, złodziei i … piratów. Rządzone stalową ręką przez pięciu Kapitanów, czy jak kazali mówić o sobie, Lordów Kapitanów. Byłych piratów, którzy mając dość kapryśnych wód Wybrzeża Mieczy zeszli na stały ląd. Tak przynamniej miało to wyglądać. Dla tych, którzy wiedzieli lepiej, w mieście niepodzielnie panowało Tajemne Bractwo. I naprawdę biada temu, co nadepnął im na odcisk… Luskan, dom dla awanturników wszelkiej maści, a przez ostatnie dwa lata także dla Kaina, maga i złodzieja. Dwa lata tworzenia siatki szpiegów i kryjówek. Dwa lata szukania, planowania, przekupstw i kłamstw. Tworzenia fałszywej tożsamości, wkupywania się w łaski, podlizywania, wpraszania na bankiety i uwodzenia kobiet, o ile przybliżało go to do celu. Teraz wiedział już niemal wszystko o swoim celu. O jednym z owych pięciu kapitanów, o jego obu tożsamosciach i zwyczajach. A także o zawartości skrytki w jego gabinecie. Dwa lata życia, których kulminacją miała być ta noc. A później hulaj dusza.
Pierwsze problemy zaczęły się od pogody. Zamiast chmur nad miastem było czyste niebo, z księżycem niemal w pełni. Jasno, za jasno cholera. Jednak co poradzisz. Wszystko było przygotowane na dzisiaj, więc takie drobne niedogodności nie mogły przeszkodzić. Posiadłość stała lekko na uboczu. Zewnętrzne straże nie stanowiły kłopotu. Tym bardziej, że od pewnej, hmm „damy” , dowiedział się o wartowniczym zwyczaju zostawiania tylnej furtki otwartej dla „pań do towarzystwa”. Pracodawca o tym nie wiedział, a chłopaki mogli pobaraszkować na nudnej służbie. Obchód robili co 20-30min, dawało to dość czasu na dostanie się do środka.
Kain trzymał się cieni sąsiedniego muru. Jak tylko strażnik zniknął za rogiem, przemknął do małej furtki i wślizgnął się do środka. Posiadłość była dość rozległa, jednopiętrowa. Z licznych wizyt, tak oficjalnych, jak tych nieco mniej legalnych, znał dobrze rozkład pomieszczeń. Tych dla służby i tych dla gości. Służba miała dwa wejścia, z jednego korzystali strażnicy, drugie było dla kucharzy i sprzątaczek. Z tego właśnie miał zamiar skorzystać. O ile wiedział nie miały zabezpieczeń magicznych, a po ostatnich „wypadkach”, którym trochę pomógł, zrezygnowano też z pułapek. Nikt nie lubi się tłumaczyć z ciała cenionego kucharza, prawda? Kain wyciągnął zasłużony zestaw wytrychów. Znał zaklęcia otwierające zamki ale wolał zostawić je na później, był dobrze przygotowany ale życie lubi zaskakiwać. Kilka chwil i drzwi stały otworem. Tu zaczynała się trudniejsza część. O ile dostać się na parter nie było problemem, wejście na piętro to już zupełnie inna historia. Złodziej-mag wyszedł z małego pomieszczenia, gdzie służba zostawiała płaszcze, przekradł się przez krótki korytarz do drzwi prowadzących do właściwej części domu. Te miały zdecydowanie bardziej skomplikowany zamek, i tu użył pierwszego z zaklęć otwarcia. Mógł próbować wytrychów, jednak każda chwila w środku zwiększała ryzyko. Zamek otworzył się z cichym kliknięciem. Kain jeszcze moment nasłuchiwał kroków i kiedy upewnił się, że za drzwiami nie czeka go żadna niespodzianka, prześliznął się przez nie. Skręcił w prawo, skradając się przeszedł przez hol, do pokoju gdzie Kapitan podejmował gości. Stąd prowadziło dwoje drzwi. Jedne w stronę wejścia do posiadłości, drugie do klatki schodowej prowadzącej do prywatnej części przybytku. Te drzwi były prawdziwym majstersztykiem. Połączeniem magii i techniki. Powstały dzięki najlepszym ślusarzom w tej części krain i pomocy członków Bractwa. Nie dało się ich otworzyć wytrychem, ani zaklęciem. Jedyną radą był jeden z dwóch kluczy. Tego, który właściciel nosił przy sobie, nie było możliwości ukraść. Jednak drugi egzemplarz, który podarował swojej kochance, to już osobna historia. Kain wydał mały majątek na miksturę polimorfii, dzięki której uwiódł ją i ukradł klucz. Zrobił ledwie kilka dni temu, więc nie powinna jeszcze o tym wspomnieć. Tym bardziej, że dzisiaj miał ją odwiedzić Kapitan. Klucz wszedł w zamek, zaklęcia zaskoczyły z lekkim pyknięciem. Dwa obroty i uchyliły się. Rozkładu pomieszczeń na górze nie znał już tak dobrze. Był tu tylko kilka razy, kiedy został zaproszony na rozmowę do biura. Powoli wszedł po schodach. Z lewej usłyszał kroki. Przytulił się mocniej do ściany. Nasłuchując powoli zaczął wypowiadać zaklęcie Snu, modląc się w duchu żeby strażnik nie miał żadnych zaklęć ochronnych. Skończył w momencie pojawienia się człowieka w polu widzenia. Poczuł lekki opór woli tamtego, zmiażdżył go swoja siłą woli i skończył zaklęcie. Zanim ciało upadło, zdążył je złapać i położyć. Upewniając się, że wpadnie na nikogo więcej, zaciągnął ciało pod ścianę. Dwa korytarze i kilka pułapek dalej, znalazł się w końcu pod drzwiami gabinetu. Klucz do nich zdobył dzisiaj, odprowadzając właściciela na spotkanie z kochanką. Od tego momentu nie miał już odwrotu. Ostatnie drzwi, ostatnie pułapki i będzie niemal w domu. Wiedział, że w drzwiach jest kilka pułapek. Przekręcając klucz dwa razy aktywowałeś je, przekręcając go po raz trzeci rozbrajały się. Z lekkim westchnięciem nacisnął klamkę i otworzył drzwi.
I zakrył oczy przed blaskiem, który poraził jego oczy. Po chwili zorientował się, że za biurkiem siedzi Kapitan, którego nie powinno tu być, mając po bokach dwóch zbirów, których też nie powinno tu być.
- Ku***.
- Ach, tak. Czyli jednak to ty?
- Taaaak. Ja. – mag starał się zorientować w sytuacji – Powiedz mi tylko jak? Lub kto?
- Po co? I tak stąd nie wyjdziesz.
- Jeśli jednak mi się uda, chciał bym wiedzieć.
Odezwał się drab z kuszą.
- Pan Borrow przesyła pozdrowienia.
W jednej chwili stało się kilka rzeczy. Kain aktywował zaklęcie Rozmycia w pierścieniu. Bełt wbił się kilka centymetrów od jego głowy w drzwi, Drugi dobył miecza. Mag przetoczył się w bok, aktywując drugi pierścień, zaklęcie Lustrzanego Odbicia stworzyło dwie dokładne kopie Kaina. Co dało mu dość na rzucenie jedynego zaklęcia bojowego jakie miał przygotowane na dzisiaj. Płonące dłonie nie nadawały się może do zmiany przeciwników w pieczyste ale z podpaleniem dywanu i biurka poradziły sobie całkiem sprawnie. Mag-złodziej wypadła na korytarz, ścigany przekleństwami i kolejnym bełtem. Drań nieźle korzysta z tej kuszy. Wpadł za róg, gdzie na szczęście nie było oświetlenia, co pozwoliło skryć się w cieniu. Z sakiewki wyciągnął mały flakonik, zachowany na „specjalne okoliczności”. Wypił wszystko jednym haustem i … nic. Zaklął w duchu, dopisując do listy spraw pogawędkę ze sprzedawcą składników. Ciężkie kroki zbliżyły się do niego. Przypominając sobie formułę zaklęcia Światła, poczekał aż ścigający go wyjdą za róg. Wychodząc z ukrycia, rzucił czar na środku korytarza, przeturlał się unikając cięcia na oślep i zbliżając do draga z kuszą. Obaj mieli napierśniki, więc podnosząc się i dobywając sztyletu wyprowadził zamaszyste cięcie w głowę. Ostrze dosięgło celu i ześliznęło po skórze, jak po skale.
- K****. – zaklął w głos.
Wykorzystując ostatnie chwile oszołomienia, odwrócił się do najbliższego okna i modląc się żeby było wolne od pułapek, dał przez nie susa. Uratowało go spóźnione działanie mikstury Niewidzialności. Jednak upadek dał mu się we znaki. Złamany lub zwichnięty nadgarstek lewej dłoni i krew zalewająca jedno oko. Będąc niewidocznym wybiegł za mury i skierował się do najbliższej kryjówki. Wiedział, że w taką noc będzie go można łatwo wytropić po śladach krwi jakie zostawiał. Podejrzewał też, że wszystkie nory jakie miał, są już spalone.
Nie pomylił się. Miejsce do którego się udał, nosiło ślady gruntownego przeszukania. Zniknęła zawartość wszystkich skrytek. Z wyjątkiem tej najlepiej ukrytej, najcenniejszej. Mag przyłożył rękę do ściany, wyszeptał formułę, przesunął kilka desek, rozproszył kolejne zaklęcie i znalazł to czego szukał. W pierwszej kolejności wziął jedną z dwóch buteleczek. Odkorkował i wypił połowę. Krwawienie ustało i odzyskał część władzy w nadgarstku. Resztę schował w sakiewce, razem z drugą buteleczką oraz najcenniejszymi rzeczami jakie posiadał. Swoją księgą zaklęć, bez tego nie mógł się obejść żaden mag. Drugim przedmiotem był magiczny sztylet, który teraz zastąpił zwykłe ostrze przy pasie, to z kolei powędrowało do buta. Mimo że było wyszczerbione, mogło się jeszcze przydać. Sztylet przy pasie natomiast kosztował małą fortunę. Ciężko znaleźć maga, który wplecie zaklęcie rozproszenia w ostrze. Zwłaszcza, że takie ostrza są często wykorzystywane do pozbywania się niewygodnych czarodziejów. W przeciwieństwie do mikstury, magia ostrza na pewno działała. Teraz pozostało tylko dostać się do portu. Wiedział, że o świcie wychodzą w morze dwie jednostki. Na jednej miał wykupiony przejazd. Czyli tam się nie mógł pojawić. Pozostawał szkuner cieszący się nienajlepszą sławą ale co poradzić.
Do świtu zostało niewiele czasu. Nocne żucie Luskanu powoli zamierało. Złodzieje wracali z łupami, zabójcy ukrywali ciała, bądź uciekali przed strażą. Nikt nie zwracał większej uwagi na jedną postać przekradająca się do portu.
Ukryty między magazynami, Kain obserwował nabrzeże. Tak jak się domyślał zastał tutaj jednego z drabów. Stał na nabrzeżu obserwując jednostkę na którą mag zamierzał się dostać. Rozjaśniało się. Gdyby nie okoliczności, spróbował by pojmać jegomościa i dowiedzieć się co nieco o sytuacji. Wiązało się z tym jednak zbyt duże ryzyko. Bezpieczniej było się go pozbyć, co samo w sobie mogło stanowić wiadomość. Cicho niczym sama Śmierć podkradł się do ofiary, zaklęty sztylet o matowym ostrzu cicho wysunął się z pochwy. Drab spojrzał się na horyzont. Kain jedną ręką przytrzymał włosy ofiary. Ostrze z sykiem rozproszyło zaklęcie Kamiennej Skóry, które ten miał na sobie, i wyrysowało prosta linię na szyi. Osiłek opadł na kolana próbując zatrzymać krwawienie. Mag szybko się rozejrzał. Nabrzeże było puste, jednak odgłosy dochodzące z karczmy mówiły, że zaraz zaroi się tu od marynarzy. Kain przeciągnął ciało na skraj pomostu i zsunął je do wody, wcześniej uwalniając je od sakiewki. Obciążone zbroją i mieczem momentalnie poszło na dno. Mag-złodziej przekradł się na przekradł się na pokład. Szybko znalazł wejście do ładowni i tak się ukrył. Teraz zostało mu już tylko przekonać kapitana tego szkunera, że bardziej będzie mu się opłacało zabrać niespodziewanego gościa niż wysadzić go kilka kilometrów od brzegu, po środku niczego.
- Ale to dopiero jak mnie znajdą… - pomyślał zapadając w płytki sen.

Kapitan, jak się okazało, był człowiekiem ceniącym złoto ponad wszystko. I choć zażądał dziesięciokrotności zwyklej opłaty, zgodził się na dodatkowego pasażera. Kain obserwując fale zastanawiał się, co się z resztą tej bandy awanturników, kto jeszcze dostał podobną wiadomość i kogo uda mu się odnaleźć na kolejnym przystanku, w Waterdeep.


[Witam wszystkich, starych i nowych (ukłon w stronę Tajemnica, z Panem chyba nie miałem przyjemności pisać? :) ).
Devil co do systemu zostańmy przy starym, będzie prościej i moja postać nie sfiksuje :P ]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Gruby kupiec ocierał pulchną twarz jedwabną szmatką. Pomimo niezbyt ciepłego klimatu jaki panował we Wrotach Baldura oraz zimna na zapleczu zakładu, na jego twarzy połyskiwały coraz to nowe krople potu.
-1000 i ani grosza więcej! - kupiec wydymał lekko czerwone policzki - To i tak zdzierstwo w biały dzień!
Stająca naprzeciw niego szczupła postać w głębokim szarym kapturze wykrzywiła usta w złośliwym grymasie i zaczęła powoli odwracać się w kierunku drzwi.
-Stój rzesz u diabła! - kupiec chwycił mężczyznę za ramię, gdy jednak jego wzrok napotkał dwa lodowate czerwone punkciki oczu pod kapturem cofnął się lekko spłoszony - Ile chcesz?
Szczupła dłoń o zwinnych palcach, która mogłaby równie dobrze w innych okolicznościach zostać dłonią artysty uniosła się pokazując wszystkie 5 palców.
-CO!? - grubas odzyskał rezon - 5 tysięcy!? Czy wyście już powariowali w tej gildii?! Dam 3! To moja ostateczna oferta!
Szyderczy uśmiech przeciął twarz skrytą pod kapturem, po czym zniknął tak szybko jak się pojawił. Przeczący ruch głowy. Pięć palców wysunięte w kierunku kupca. Lekki szelest ciemnego matowego pancerza gdy mężczyzna ponownie ruszył w kierunku drzwi.
-No stój rzesz u kaduka! - kupiec ocierał twarz po której pot zaczął płynąć strumieniem - Linvail chyba postradał zmysły! Nie stać mnie! Jeszcze jedna taka opłata i pójdę z torbami! Rozumiesz mnie?! Nic nie zarobię! A wtedy i wy nic nie dostaniecie!
Zakapturzony wzruszył obojętnie ramionami i wyciągnął bezczelnie 5 palców przed sam nos kupca mrużąc niesamowite oczy z chłodną obojętnością.
-Masz! - kupiec rzucił mu ciężki mieszek wypełniony złotem - Nażryjcie się!
Złodziej złapał zwinnie mieszek i wsunął w boczną kieszeń pancerza. Na jego twarz wypłynął najbardziej szyderczy uśmiech jaki posiadał w swoim bogatym repertuarze, po czym dwornie się skłonił. Drzwi cicho skrzypnęły gdy opuszczał ciągle pomstującego pod nosem kupca.
Przywitał go gwar ulicy typowy dla dzielnicy handlowej. Tak naprawdę, typowy chyba dla wszystkich dzielnic handlowych w Zapomnianych Krainach. Zgiełk. Krzyk przekupek, pisk dzieci biegających wkoło straganów i ciche pojękiwanie żebrzących
Mężczyzna wciągnął do płuc powietrze i uśmiechnął się lekko. Nad jego głową kołysał się na wietrze ogromny bogato zdobiony szyld złotnika. Prawdziwy przepych. Przepych zawsze oznaczał bogactwo. Bogactwo zawsze ściągało uwagę złodziei. Złodzieje łączyli się w gildie. A gildie nadzorowali obecnie “złodzieje cienia”, których wpływy sięgały już daleko poza stolicę Amn, Athkatlę.
To pośród nich Elkantar znalazł swe miejsce, po wydarzeniach kilka lat temu. Po tym jak ledwo uniknął śmierci i trafił za kraty. Po tym jak...
Kanciarz wzdrygnął się na samo wspomnienie tamtych dni. Teraz było inaczej. Teraz nie działał na własną rękę, tylko był drobnym trybikiem ogromnej maszyny którą w ryzach trzymał sam legendarny Aran Linvail, prawdziwy arcyłotr i najlepszy złodziej jakiego Elkantar miał przyjemność widzieć na własne oczy. Linvail był szumowiną i sk****synem, ale miał też swoisty kodeks honorowy i nie uznawał podziałów. Elf, krasnolud, człowiek, diabelstwo - każdy mógł zostać złodziejem cienia jeśli był dobry w swoim fachu. A kanciarz zdecydowanie znał swój fach. Przez 3 lata kilka razy wykazał się zręcznością i sprytem i nie był już szeregowym członkiem gildii. Został jednym z “duchów”. Było ich kilku. A może tak naprawdę kilkunastu czy kilkudziesięciu? Nikt poza Aranem nie wiedział ilu ich jest. I czym się zajmują. I dokładnie tak miało być. Haracze, wymuszenia, włamania? Może...
Elkantar skręcił w boczną alejkę prowadzącą do dzielnicy portowej. Czekał na niego statek “Królowa Elesime”, który miał go zabrać prosto do Athkatli.

W kajucie znalazł pergamin.
Mój drogi diable
Wyruszasz do Waterdeep, zgłosisz się do E i przekażesz mu pieniądze na odbudowę struktur gildii. Zbyt wiele oddaliśmy tam pola lordom, czas to nadrobić. Zostaniesz tam. Na razie. W Amn ktoś węszy wokół Ciebie. Uważaj.
AL


Mężczyzna rozciągnął się na koi i przymknął oczy. Waterdeep, Miasto wspaniałości. Korona Północy. Złodzieje cienia mają tam mizerną komórkę, którą mimo przeciwności stara się prowadzić Errtu. Jednak to druga część wiadomości nie dawała mu spokoju. w Amn ktoś węszy wokół Ciebie. Aran nie był płochliwy i raczej nie wysyłał by go tak daleko z byle powodu. Elkantar wstał i zaczął przechadzać się nerwowo po ciasnym pomieszczeniu. Deski skrzypiały pod stopami pogarszając nastrój z minuty na minutę. Odruchowo sprawdził swój lekki pancerz, wyciągnął przemyślnie ukryty matowy czarny sztylet który chował pod jednym z pasów. Jego wiecznie ciepła rękojeść dodawała mu otuchy. Miał go jeszcze od czasów Sigil i sztylet stał się dla niego prawdziwym amuletem. Sigil. Klatka. Miasto drzwi. Wspomnienie wydawało się tak odległe że majaczyło wręcz na granicy snu. Minęło tyle lat w tym dziwnym świecie...

[Witam serdecznie! Tak starych jak i nowych w ZK :) Mam nadzieję że nam się będzie przyjemnie grało.
Elkantar to złodziej. Diabelstwo, raczej mało sympatyczny osobnik.
Jedna uwaga – przez te lata Elkantar trochę się zmienił. Jest posępny i nie mówi. Czemu? To wyjdzie później. Ale prosiłbym aby nie wciskać mu żadnych dialogów w usta w swoich postach! :P
Jak znajdę chwilę to jutro dopiszę ciąg dalszy, ale teraz padam na nos

P.S. Ja bym chętnie obejrzał zbzikowanego Kaina Trivierę :P]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Puchaty szary kot liżąc łapę przyglądał się ciekawsko trzem mężczyznom stojącym nieopodal. Najwyższy z nich przechadzał się w tą i z powrotem złowrogo klekocząc bogato zdobioną pełną płytówką. Wyglądali jak łowcy nagród którzy doskonale wiedzieli gdzie i kiedy pojawi się poszukiwana przez nich ofiara.
- Ty, Bjorn! Może byś tak skoczył po jakiś napitek, co? - wysoki spojrzał na młodzika który właśnie dociągał paski swojej kolczugi - sucho w gębie jakoś...
- Nerwy Veno? - potężny krasnolud spoglądał na wielkoluda z szyderczym uśmiechem ledwo widocznym pośród gęstej rudej brody - bladyś ciupinkę...
- Zawrzyj jadaczkę Kroganie! - wysoki w płycie postąpił w kierunku brodacza niemiłosiernie klekocząc - Bo Ci ten uśmiech zmażę z buźki...
Krasnolud oparł dłoń na stylisku wielkiego topora i pociągnął za jeden z pasków swojej zdobionej kolczugi. Sądząc po wykonaniu, miała wplecione elementy mithrilu i kosztowała fortunę. Podobnie jak usługi jej właściciela.
- Spróbuj przyjacielu - ruda broda zatrzęsła się od śmiechu - może los się do Ciebie wreszcie uśmiechnie?
- A co kupić?! - młodzik skoczył na równe nogi widząc że atmosfera robi się coraz bardziej napięta - Wino? Miód? Piwo?
Potężne cielsko krasnoluda ponownie zatrzęsło się od śmiechu.
- Wino jest dla niedochędożonych elfów! - rudobrody wyszczerzył ciemne zęby - Piwa młody!
- I tu się zgadzamy - Veno uśmiechnął się wrednie - jak zwykle zresztą... A jak szybko uwiniemy się z tą ptaszyną to i jakieś elfy się pochędoży, bo zamtuzy w tym mieście przednie...
- Ano - krasnolud zapatrzył się w dal z miną godną zamtuzowego eksperta - A te szczupłe elfie dupeczki... ehhh...
- Dość! - Veno wyrwał z zadumy rudobrodego - bo zamiast do roboty mieczem, ruszymy do roboty kuśką...
- Jeśli robisz nią tak *sprawnie* jak tym ciężkim klamotem co go na plecach taszczysz to dziś...
- Milcz - dryblas zrobił się czerwony a jego ręka instynktownie ruszyła w kierunku rękojeści dwuręczniaka - bo nie zdzierżę...
- To ja po to piwo... - Bjorn ruszył żwawo w kierunku pobliskiej karczmy. Miał nadzieję że karczmarz będzie miał złocisty trunek i że nie będzie tak wodnisty jak ten który pili ostatnio, bo tym razem naprawdę może polać się krew.
Odkąd trafili do Waterdeep robota nie szła najlepiej. Najpierw przez dwa tygodnie nie mogli jej znaleźć, a gdy się wreszcie udało - spartaczyli strasznie. Dokładniej, to Veno spartaczył a Krogan nie potrafił mu tego zapomnieć. Zlecenie od Borrowa pomimo iż kiepsko płatne było wyjściem z patowej sytuacji. Raz że pozwalało poprawić zszarganą reputację, dwa - mieli *klienta* podanego dosłownie na tacy. Wystarczyło stawić się w odpowiednim miejscu o odpowiedniej porze i go *odebrać*. Bo uciekać nie miał gdzie...

Krasnolud rozglądał się po nabrzeżu spod krzaczastych brwi. Zmierzchało, a cel ich kontraktu ciągle nie przypłynął.
- Coś na horyzoncie! - Veno trącił ramieniem krasnoluda. Blacha kleknęła o kółka kolczugi - To chyba to!
- Jak to szło? - rudy podrapał się po brodzie - Królowa...?
- Elesime! - wracający młodzik podał krasnoludowi duży kufel piwa - Zdrowie Kroganie! Veno? - Drugi kufel powędrował w ręce dryblasa, który opróżnił go do połowy pierwszym łykiem
- Zacne! - poznaczona bliznami twarz mężczyzny rozjaśniła się wesoło - tego mi było trzeba Bjornie!
Oczy całej trójki śledziły wpływającą do portu drobną korwetę, której dziób zdobiła figura półnagiej kobiety. Widać było że mistrz który wykonał rzeźbę miał ewidentną słabość do dużych biustów.

Elkantar stał w cieniu drobnej nadbudówki na rufie okrętu. W kieszeniach poukrywał mieszki ze złotem, za pasek pancerza wcisnął pergamin podpisany przez Arana. Wszystko to miało trafić w ręce Errtu, gdy tylko znajdzie lokalną siedzibę gildii. Z minuty na minutę czuł rosnący niepokój. Czemu właśnie Waterdeep? Nieważne. Mistrz wiedział co robi, a szeregowy duch nie miał prawa kwestionować jego wyraźnego polecenia. Jego czerwone oczy wpatrywały się w horyzont na którym coraz wyraźniej rysował się dym z kominów i szczyty dachów miasta. Było naprawdę potężne. W oddali majaczyła ogromna sylwetka kościoła który górował nad częścią miasta.
“Królowa” zawijała majestatycznie do portu, wilki morskie zaczynały mocować cumy zwijano resztki żagli grotmasztu. Mężczyzna skłonił się lekko uśmiechniętemu kapitanowi i ruszył trapem na ląd starając wmieszać się w grupę marynarzy. Gdy już wyminął parę osób na lądzie żelazny uścisk na ramieniu zatrzymał go w miejscu.
- Elkantar, tak? - Potężny dryblas w pełnej płycie spoglądał na niego złowrogo. Za którego plecami rudy krasnolud wyciągał powoli topór - Idziesz z nami...
Kanciarz szarpnął się, ale siła nacisku na ramieniu była miażdżąca i momentalnie osadziła go w miejscu.
- Dokąd czerwonooka ptaszyno? - dryblas wyszczerzył się wrednie - z nami idziesz mówiłem...
Złodziej rozluźnił mięśnie i kiwnął lekko głową na zgodę.
- Rozmowny to Ty psi synu nie jesteś... - warknął krasnolud - Nieważne... nie ociągamy się Veno! Borrow czeka na tą padlinę.
- Spokojnie - dryblas w płycie miał ewidentnie dobry humor. Lekko nachylił się nad kanciarzem, którego uderzyła świeża woń alkoholu - Nie będziesz sprawiał kłopotów, prawda?
Zaprzeczenie ruchem głowy. Elkantar opuścił oczy i ruszył potulnie razem z oprawcami. Mężczyźni ewidentnie w coraz lepszym humorze rozprawiali o wizycie w zamtuzie, elfich tyłkach, po czym zaczęli się licytować który to jest lepszy w sztuce chędożenia.
Skręcili w wąską alejkę prowadzącą w głąb Waterdeep. Złodziej doskonale zdawał sobie sprawę że jest na przegranej pozycji i że jeśli będzie czekał zbyt długo to znowu trafi w dyby. To wspomnienie trochę otrzeźwiło go i wyrwało z otępienia. Zaczął obserwować uważnie napastników spod kaptura ich krok, ich zachowanie, lekkomyślność i coraz większy spokój. Choć nie do końca... Ten trzeci, młodzik był czujny i nie spuszczał z kanciarza oczu nawet na chwilę. Kolejny zakręt, boczna uliczka za krzykliwą karczmą... i mężczyzna zdał sobie sprawę, że teraz albo nigdy. Było wąsko. Diablo wąsko, na tyle że tylko dwóch ludzi było w stanie iść koło siebie. Ostry smród rynsztoka wgryzał się boleśnie w nozdrza. Elkantar uśmiechnął się lekko. Kichnął głośno wywołując radosny śmiech najemników.
- Delikatnyś ptaszyno... - krasnolud wyszczerzył w uśmiechu ciemne zęby ledwo widoczne wśród gęstej brody
Elkantar kichnął ponownie lekko kurcząc się przy tym, jednocześnie spinając mięśnie i szarpiąc w przód. Nie spodziewali się tego. Wyrwał się z niedźwiedziego uścisku dryblasa po czym z całym impetem wpadł na niego pchając go na krasnoluda. Veno, mając na sobie pełną płytę zaczął machać pociesznie rękoma starając się złapać równowagę, po czym zwalił się na rudobrodego z łoskotem trafiając go w nos rękojeścią dwuręczniaka. Było wąsko. Elkantar podskoczył zwinnie i wyrwał do przodu ile sił w nogach. Słysząc za sobą wrzaski, łoskot metalu i stek przekleństw. I klekot rozpędzonych kroków. Obejrzał się. Młodzik biegł za nim ile sił, z każdym kolejnym krokiem zwalniał jednak. Miał na sobie jakąś fantazyjną kolczugę, która musiała być diablo ciężka.
- Stój! - wydyszał - Stój na Bogów!
Kanciarz uśmiechnął się szyderczo. Nie miał zamiaru mieszać w to ani Bogów ani innych istot nadprzyrodzonych. Nie miał też ochoty trafić za kraty, ani w ręce mężczyzny o którym tamtych dwóch mówiło “Borrow”. Pościg jednak zwracał uwagę. Złodziej skręcił w bok dosłownie wpadając w tłum ludzi. Rynek! Potężny, gigantyczny rynek! Szczęście mu dopisało. Skręcił między przekupkami w lewo, następnie ruszył przed siebie koło dzieci bawiących się przy ogromnej kałuży i sypnął im ukradkiem garść miedziaków. Pisk i wrzask walczących o pieniądze dzieci odwrócił uwagę połowy rynku. Goniący go młodzik właśnie przepchnął się przez tłum i przyglądał scenie. W oddali z alejki koło kramu rzeźnika śledziły go wesołe, śmiejące się czerwone oczy...

Klik małej pułapki brzmiał uspokajająco. Była własnej konstrukcji i huk jakiego miała narobić przy odpaleniu obudziłby umarłego. Mężczyzna opadł na posłanie zmęczony i odrzucił szary kaptur, spod którego wysypały się kręcone czarne włosy. Pośród nich dumnie sterczały dwa małe różki, jeden ułamany w połowie. Kim był Borrow? Tego nie wiedział, albo nie pamiętał. Czy wystawiła go jego własna gildia? Chyba nie... ale kto wie? Ktoś chciał mu przyśmiać, albo wpisać go do księgi. Kto? Tego zamierzał się dowiedzieć w najbliższym czasie. Na początek musiał przemyśleć na spokojnie co robić dalej...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Ciemna jaskinia w głębi Wysokiego Lasu nie prezentowała się zachęcająco dla odwiedzających osób. Zwisające u wejścia stalaktyty groziły niechybnym zawaleniem przy najlżejszym wstrząsie. Bujna flora maskowała nierówności podłoża, co dla nieuważnego wędrowca mogło skończyć się poważnym urazem, jak na ten przykład odgryzieniem nogi, strawieniem żywcem, rozerwaniem na strzępy i innymi przyjemnymi rzeczami. Ponadto sam fakt, że jaskinia znajdowała się o dobry dzień drogi od najbliższego traktu powodował, że nie była zbyt często odwiedzana. Krótko mówiąc – idealne miejsce dla druida.
Marvolo ostatnich kilka miesięcy spędził w całkowitej samotności. Nikt go nie odwiedzał, nie marudził. Preferował takie warunki życia. W końcu miał czas dla samego siebie. Na przemyślenia, naukę, trening. Brakowało mu tego. Przez lata podróżowania zapuścił się w niektórych kwestiach. Głównie w rozważaniach i nauce. Kondycja fizyczna przez cały czas była na wysokim poziomie. Bieganie za Zaknefainem i próby powstrzymywania go od wyrżnięcia wszystkiego co żyje, a zwłaszcza paladynów, jeszcze ją wzmocniło. Stare nawyki jednak pozostają. Druid uśmiechnął się pod nosem, patrząc na pękatą beczkę stojącą pod ścianą jaskini. Pełna złocistego piwa, stosunkowo mocnego, ulubionego trunku Marvola. Na beczce leżała również fajka. Jednak ostatnimi czasy druid nie zbierał ziół potrzebnych do jej nabicia. Samemu nie dawało to tyle przyjemności, co palenie w całej gromadce.
-Stare dobre czasy. Czasami tęsknię za tą bandą całą… - mamrotał pod nosem Marv.
Sam druid niewiele się zmienił przez te wszystkie lata, od kiedy rozstali się z kompanią i każdy poszedł w swoją stronę. Jego kiedyś bujne rude włosy, teraz miejscami prześwitywały łysinką, głównie na zakolach. Jakby to Kain stwierdził, mężczyzna ma zakola z podstawowego powodu. Trzymania głowy zbyt długo między kobiecymi udami. W przypadku powyższym jednak to się nie sprawdziło. Przede wszystkim nie miało jak – od lat nie był z żadną. Przestał się tym przejmować już dawno. Zawsze uznawał, że jak jakaś zechce, to się sama napatoczy. Po co coś wymuszać?
Dostatek jadła, natury i samotności sprawiał czystą przyjemność. Zero zmartwień, wrogów. Czasami jakieś proste zlecenie, uzdrowienie, regeneracja kończyny czy wzmożenie tempa wzrastania plonów. Okoliczna ludność trudniła się tylko tym. Oczywiście, mogli iść do innych druidów w okolicy. Ci jednak pobierali tak horrendalne opłaty, że taniej było przywlec ze sobą beczułkę piwa, niż taszczyć złoto. Dodatkowo Marv nie wybrzydzał. Brał każde zlecenie jakie było zgodne z jego przekonaniami. Czyli nie brał się za morderstwa na zlecenie, nakładanie klątw. Robił wszystko, by pomóc. I jednocześnie czuć się samemu bezpiecznym. Nie bez powodu też zlecenia były zostawiane przed wejściem do jaskini. Wewnątrz nie było zbyt bezpiecznie.
W każdym bądź razie dotychczasowe zabezpieczenia nie były potrzebne. Aż do dzisiaj.
Druid usłyszał głośny łomot dochodzący z przedsionka jaskini.
-A więc pierwsza pułapka zadziałała. Szkoda. Myślałem że przynajmniej tutaj będę mieć spokój. – Marv podniósł się z ziemi, gdzie siedział po turecku przez ostatnich parę godzin, medytując w ciszy. Kości trzasnęły głośno, z niezadowoleniem niemalże. – Eh. Starzeję się. – Druid przeszedł pod ścianę, będącą naprzeciw wejścia do ostatniej komnaty w jaskini.
Tym razem dobiegł go wrzask z korytarza. Najwidoczniej Drosera Maxima znalazła sobie obiad. Znowu trzeba będzie za parę dni wyrzucać kości, których nie strawi. Cóż, uroki nieproszonej ilości gości. Insektoidy, które jedynie się kręcą po jaskini, przynajmniej nie zostawiają po sobie odpadków w gardzieli Drosery. A najedzone pozwalają przechodzić druidowi bez problemów. I przymilania się. Ileż to razy się zdarzyło, że sam prawie skończył w trzewiach tej milutkiej roślinki. Gdyby nie swoja wiedza i przeszkolenie zapewne byłoby o jednego druida w okolicy mniej. Dalsze wrzaski z korytarza jedynie upewniały Marvolo, że ktoś został przekąską. Kolejny trzask, tym razem siekiery.
-Oj zła decyzja. Bardzo zła decyzja… Wycinanie moich roślinek? – druid machnął niedbale wolną ręką. Z doświadczenia wiedział, że mało kto wyjdzie z poprzedniego pomieszczenia żywym. Jego pnącza potrafią zdziałać sporo. W końcu ruch, którym mógłby się podpisywać. Jako że wybitnie nie życzył sobie gości, poza zwykłymi pnączami, dodał do nich trochę kolców. Niech mają jeszcze więcej zabawy.
Następnym odgłosem była eksplozja.
-A to cholery. Mają i maga ze sobą. Zapowiada się ciekawiej niż sądziłem. To nie tylko osiłki. Przyda mi się trochę rozrywki. – Marv mówiąc to do siebie, poprawił zapięcie pancerza skórzanego, sprawdził rękawice. Wziął do rąk swój najlepszy kostur, kupiony lata temu. Czerwony kryształ w centrum aureoli dalej świecił się mocnym blaskiem. – Ech wspomnienia.
Nim się obejrzał, w pomieszczeniu było już kilka osób. Druid obrócił się niespiesznie. W jego ręce pojawiła się mała kula światła. Rzucił ją najbliższemu przeciwnikowi. Niczego nie spodziewający się krasnolud złapał prezent. Podniósł ją do góry, aby się jej lepiej przyjrzeć. Kula się poruszyła. Krasnolud nie zdążył niczego uczynić, zanim pasożyt wgryzł się w ramię.
-Ah, panie Marvolo. Widzę, że sztuczki się trzymają staruszka, zgodnie z zapowiedziami pana Borrowa. – odezwał się stojący na środku mag. – Nie oczekiwałem niczego mniej. Byłbym wręcz zawiedziony. Te pułapki na wejściu, przyznam szczerze, zaskoczyły nas trochę. Było nas trochę więcej.
-Dwóch na stalaktytach, jeden w trzewiach Drosery, sześciu w pnączach, jeden z pasożytem. Dobrze liczę? – stwierdził druid.
-Blisko. Twoja roślinka zjadła naszych trzech ludzi. Widać źle zrobili, próbując wydobyć brata. Głupi bliźniacy. – mag nie wyglądał na zadowolonego. – Notabene. Aarond von Ctrebel jestem. Arcymag Gildii Zabójców Neverwinter.
-Jak rozumiem przedstawiać się nie muszę. Czego chcecie? – Marv przeliczył ludzi. Zostało ich pięcioro, do tego szósty mag. Druid uderzył kosturem o ziemię. Dwóch mniej – otwarta ziemia pod stopami
-Sprytny jesteś. – mag skinął na pozostałą trójkę. – Wy, won mi stąd. Druid jest mój. Pan Borrow będzie wielce zadowolony, mając jego głowę do kolekcji. Pozostała grupka zapewne już wisi na ścianie w Waterdeep.
-Pozostała? – Marv był stosunkowo zdziwiony. – Czyżbyś…
-Dokładnie. Zaknefain, Furr, Farin, Kain i inni. – Aarond uśmiechnął się przebiegle. – Szkoda, że nie ja miałem tą przyjemność.
-Ja Ci dam przyjemność… - Marv wycedził przez zęby. – To, że się rozstaliśmy dawno, nie oznacza, że przestaliśmy być przyjaciółmi…
-Oh, jaka szkod… - nim dokończył, wyjście z komnaty za nim zamknęło się pnączami. Kryształ w kosturze druida rozjarzył się mocnym światłem. Momentalnie skała z bocznej ścian pomknęła w kierunku maga. Aarond rozbił ją szybkim magicznym pociskiem. Stojąc nadal w kurzu i okruchach, wystrzelił w kierunku druida szybki promień. Pech chciał, że Marv nie uskoczył w porę ani nie odbił zaklęciem. Atak trafił idealnie w środek kryształu, w wyniku czego rozłupał się on na kilkanaście kryształków.
-Idealnie w cel. Przynajmniej sprawę zaklęć mamy już za sobą, druidku… - mag przywołał na usta chyba najpaskudniejszy uśmiech, jaki Marv widział.
-Nie byłbym tego taki pewien.
Druid otarł okopconą twarz kawałkiem skóry z pancerza, po czym odrzucił bezużyteczny już kostur. Przekierowując siłę woli do palców, wskazał ziemię u stóp Aaronda. Bez efektu. Jednak nie na to czekał. Zaciskając dłonie na krawędzi rękawic, wysunął szpony. Stara dobra zabawka, jeszcze z czasów przed Zaknefainem. W sumie nigdy nie pochwalił mu się, że ma takie na stanie. Ciekawe, jak bardzo byłby zazdrosny. Chociaż jednak dalej zapewne bawił się swoim dwuręczniakiem.
Mina Aaronda wskazywała jednak, że nie był on przygotowany na walkę w bezpośrednim starciu. Nim jednak Marv dopadł go, rzucił na siebie kamienną skórę. Szponiaste rękawice jedynie ześlizgnęły się po pancerzu maga. Nim jednak miał on szansę zareagować, druid kopnął go w sam środek klatki piersiowej. Von Ctrebel w momencie stracił równowagę i runął jak długi do tyłu. Małe pnącza szybko oplątały ręce i nogi maga. Druid przysiadł na wciąż kamiennym Aarondzie. Wydobył z kieszeni małe ziarenko. Obejrzał je pod światło, przebijające się spomiędzy korzeni roślinnych.
-Wiesz co to jest, prawda? Spotkałeś się już z tą roślinką dzisiaj. Potrzebuję w sumie wyjechać na jakiś czas. A ktoś musi popilnować moich rzeczy. Szkoda jedynie, że do rozwoju Drosery potrzebne są tkanki organiczne. Ty masz ich jednak pod dostatkiem. Zgadza się, dosyć brutalna sprawa. Jednak bardziej kocham swoją roślinkę, niż Ciebie. Dodatkowo, groziłeś moim przyjaciołom. A to jest już gorsze wykroczenie. Chyba że odpowiesz mi na parę pytań. Notabene – jestem zawiedziony. Myślałem, że jak na arcymaga będziesz trochę mocniejszym przeciwnikiem. Aż tak Was wybiliśmy, że teraz biorą każdą szumowinę i nazywają magiem?
-Miałeś być cholernym druidem, a nie walczyć w zwarciu! Pozer! – wydarł się Aarond.
-Zadzierając z nami powinieneś być przygotowany na różne przypadki. Nawet te niestandardowe. A więc odpowiesz mi coś? Na temat tego pana Borrowa przede wszystkim. Kim on w ogóle jest?
-Idź do diabła!
-Ah, jeszcze o Elkantarze zapomniałem. Też go z chęcią zobaczę. Waterdeep. Ostatnio chyba jak tam byliśmy, to jakieś oblężenie było, jakieś mury wyburzaliśmy, Darkus się bawił czaszką z Bladym Mistrzem. Stare dobre czasy. Współpracujesz?
-Za żadne skarby!
-Darkus byłby z Ciebie dumny. Nieprzekupny, trzymający się ideałów. Ze mnie natomiast Zak z Kainem.
Marvolo powoli wstał z maga. Pnącza dalej trzymały go unieruchomionego. Trzymane dalej w dłoni ziarenko druid ułożył na środku klatki maga i przysypał ziemią. Aarond próbował się szarpać, jednak kamienna skóra ograniczała jego ruchy. Same rośliny przytrzymujące zresztą go na ziemi były wystarczająco mocne, aby utrzymać krasnoluda.
-Chyba mnie tu tak nie zostawisz?! – krzyczał mag w ślad za odchodzącym druidem.
-Założymy się? Zapamiętasz do końca życia, że prawdziwa siła druida nie jest skoncentrowana w przekaźniku energii, jakim jest kostur czy odpowiedni kryształ. To jedynie amplifikator. Siłą druida jest jego otoczenie. A tu, panie Aarondzie, w mojej jaskini, w moim lesie, jestem u siebie. Trafiłeś w najgorsze miejsce. A ja będę musiał sprzątać Twoje kości jak wrócę. Żegnaj.
Druid pomachał na ‘pożegnanie’ wrzeszczącemu magowi. Pnącza zamykające komnatę rozwarły się na chwilę, przepuszczając druida, po czym zamknęły się szczelnie zaraz za jego plecami. Już na zewnątrz, odetchnął pełną piersią. Po pozostałych członkach bandy nie było najmniejszego śladu.
-A więc znowu w drogę. Ciekawe, kogo ze starej bandy spotkam na miejscu. Bo zapewne nie tylko ja chcę dopaść Borrowa…

[O matko, ale wyszedłem z wprawy przez te lata…]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Stary Druhu,
Mam nadzieję, że list ten spotka Cię w dobrym zdrowiu i takim samym samopoczuciu. Dużo czasu upłynęło od naszego ostatniego spotkania...


Niziołek splunął w popiół przygaśniętego ogniska i przygryzł obraną przed chwilą marchewkę.
Tak, minęło zdecydowanie za dużo czasu.
Obiektywnie patrząc to wcale nie było ze stratą dla Furra. Zaczął zdrowo się odżywiać i wreszcie znalazł chwilę, by wykurować wszystkie niedoleczone urazy. Wśród starych przyjaciół nigdy nie było na to czasu. Nie było też z kolei nudy i tego dziwnego zmęczenia, które ogarniało go coraz częściej odkąd rozstały się ich drogi. Niziołkowi brakowało przygód, brakowało tych ludzi, którzy w swoich listach z dalekich krain za ważne uznawali przypominanie o kupowaniu marchewek (pisane wierszem!), czy opisywanie snu zawierającego duże ilości rudowłosych elfek o olbrzymich, oczywiście, oczach.

Obecne życie Furra nie było jednak wcale pozbawione ryzyka, ani ciężkiej pracy. Odkąd całkowicie zreorganizowano Gildię Złodziei w Waterdeep stracił on większość swoich kontaktów. Musiał samemu stworzyć własną siatkę informatorów, a żeby to uczynić, otworzył początkowo mały biznes polegający na imporcie i eksporcie zabawek. A nawet nie do końca zabawek. Myślenia o zabawkach. Wszystko polegało na tym, że kilku zatrudnionych przez Furra artystów należących do sekty wyznawców grzybków halucynków malowało obrazy na podstawie swoich zupełnie niestworzonych wizji i później dorabiało do tego historię. Tak przygotowany zestaw nazywano Księgą Mistrza. Potem kupujący czytali tę Księgę i w gronie przyjaciół opowiadali sobie jeszcze dziwniejsze historie, co też tam w tych halucynopochodnych światach poczynają. Niziołek po zobaczeniu jednej z tych „Sesji”, jak to kupujący zaczęli powszechnie nazywać wolał nigdy nie zaglądać do, bądź co bądź, swojej kreacji.
Pierwsze sklepy oficjalnie sprzedające Księgi Furr postawił za własne pieniądze. A w zasadzie pieniądze „pożyczone” ze skarbca jego bogatej rodziny. Następne wyrastały jak grzyby po deszczu, najpierw w największych miastach, a potem również w małych miasteczkach. A za pozwolenie na sprzedaż oficjalnych Ksiąg, Furr łaskawie nie żądał sowitych opłat. Za to otrzymywał bardzo dużo listów. Nie tylko z prośbami o erraty zasad...
Biznes nie przynosił dużych zysków w złocie. Zresztą niziołek wcale ich nie oczekiwał, był wręcz zaskoczony tym, że to się samo utrzymuje. Wystarczającą nagrodą były listy od fanów, którzy byli w stanie zrobić niemal wszystko, byle tylko poznać drobny szczegół o najnowszej Księdze z rycerzami o świetlistych mieczach.

… i naprawdę właśnie taką mógłbym poślubić i żyć do końca mojego dłuuuugiego życia. No, mogłaby mieć jeszcze trochę więcej centymetrów w biuście…
Nie wiem, czy słyszałeś, ale Farin wrócił do tamtej wioski odbudować swoją siedzibę…

Niziołek słyszał te wieści. Niepokojące było jednak to, że tego samego dnia, gdy otrzymał ten list, dotarły do niego też wieści z niedalekiego Delzimmeru. Karczmarze narzekali na mniejsze zyski. Zbrojmistrzowie podnieśli ceny towarów. Magowie przestali przyjmować nawet drobne zlecenia. To mogło być tylko drobne zachwianie ekonomii, ale coś nie dawało spokoju Furrowi. Mniej ludzi w karczmach? Wyprzedane uzbrojenie? Magowie zajęci własnymi sprawami? To było za mało, by móc mówić o wojnie, ale wyraźnie wskazywało na jakiś drobny konflikt sąsiedzki.
I to wszystko akurat wtedy, gdy Farin pojawił się w pobliżu…
Furr już dawno przestał wierzyć w przypadki.

Podróż do Luirenu, pomimo dużej odległości była bardzo krótka. Niziołek skorzystał z portalu, jaki został otwarty dla przedstawiciela rodziny Skenoldów wybierającego się do Beluir w związku z problemami rodziny królewskiej. Wystarczyło obiecać magowi, że otrzyma nową Księgę na tydzień przed oficjalną premierą… Z Beluiru bezproblemowo przedostał się tradycyjnymi metodami do Delzimmeru, gdzie potwierdziły się jego obawy. Wszędzie słyszał pogłoski o olbrzymim pożarze na skraju Wielkiej Rozpadliny. Nigdzie jednak nie spotkał kogokolwiek, kto mógłby być naocznym świadkiem tych wydarzeń. Nie mając innego wyjścia, Furr wyruszył więc w stronę krasnoludzkiego królestwa zaraz po uzupełnieniu zapasów.

... mam wrażenie, że coś jest nie tak, jakby ktoś nie spuszczał mnie z oka, ale jednocześnie nie widzę nikogo podejrzanego. Mam nadzieję, że to tylko mój umysł się ze mną bawi, a ja zwyczajnie nie potrafię wrócić do pracy samemu. Ufam, że u Ciebie wszystko w porządku.

Serafin

Niziołek siedział jeszcze przez chwilę wpatrując się w wypalone już ognisko, po czym złożył list i włożył go za pazuchę. Informacje, które zbierał od swoich znajomych wyraźnie wskazywały na to, że w wielu miejscach Faerunu zaczęli w sferze lobbystycznej aktywnie działać ludzie, którzy do tej pory wydawali się nie mieć zupełnie żadnych interesów w polityce. Słyszał, że podobno pojawił się na arenie nowy gracz, mający własne cele i posługujący się wszelkimi metodami, by je osiągnąć. Do tej pory traktował to jako plotki, ale niepokój Serafina, dziwna sytuacja z Farinem i kompletny brak jakichkolwiek pewnych wiadomości sprawiały że jeżyły mu się włosy na karku.
Wsiadł na konia, którego ukradł jeszcze w Luiren i pojechał dalej w stronę wioski krasnoludów.
Faranos, gdzie osiedlił się Farin było dość niecodziennym miejscem jak na krasnoludy. Znajdowało się ćwierć dnia drogi od Rozpadliny i nieco ponad dwa dni drogi od Delzimmeru. Umieszczone na uboczu traktu prowadzącego do Eartheart przypominałoby raczej ludzkie osiedle, gdyby nie to, że krasnoludzkie domy były znacznie niższe, a na uboczu stał solidnie obwarowany dwór obronny. Przynajmniej tak musiało to wyglądać w przeszłości. Niziołek przyspieszył konia do galopu i niemal w biegu zeskoczył gdy dojechał do ruin niebrzydkiego niegdyś zameczku. Poczerniałe od sadzy kamienne mury zapadły się, gdy naruszone przez wysoką temperaturę kamienie popękały niezdolne podtrzymać ciężaru budowli. Na zakurzonej posadzce odróżnić dało się brązowe plamy zaschniętej krwi. Gdzieniegdzie widać było resztki połamanego oręża, które ostało się przed szabrownikami. Kasztel padł. Nie bez walki, oczywiście, krasnoludy były bardzo waleczną rasą, na pewno walczyli do końca. Ale nawet kilkunastu wojowników krasnoludzkich broniących warowni nie mogło dać rady najemnej armii wspomaganej przez kilku magów. Niziołek dla pewności sprawdził całe wnętrze budynku, wszystkie ślady zostały jednak bardzo dokładnie zatarte przez napastników, a to, co mogli pominąć strawił ogień i zniszczył szaber. Złodziej nie zwykł się jednak tak łatwo poddawać. Olbrzymia wyrwa w murze wskazywała na kierunek, z którego rozpoczął się atak magiczny. Skierował się w tamtą stronę i zaczął uważnie przeszukiwać teren. Miał niebywałe szczęście – w znajdującym się nieopodal zagajniku znalazł ślady niedawnego obozowiska, które musiało należeć do grupy atakującej dwór. Z przypiętego do pasa chlebaka wyjął małą buteleczkę z miksturą, w którą się zaopatrzył przed podróżą. Posiadanie znajomych w sekcie narkotykowej miało bardzo dużo zalet, między innymi dostęp do najdziwniejszych i często zakazanych eliksirów. Niziołek szybko wypił napój starając się nie oddychać przez nos. I tak ledwo powstrzymał wymioty od ohydnego smaku. Chwilę później mikstura zaczęła działać. Świat dookoła wyostrzył się, wszystkie kolory stały się znacznie bardziej jaskrawe, jakby nagle ktoś zwiększył kontrast. Ale najbardziej pożądany efekt dopiero się zaczynał. Furr zaczynał wyczuwać zapach magii. I zaczął powoli iść w jej kierunku. Dopiero teraz dostrzegł wyraźne ślady wielu ludzi, widział niemal jak jeszcze niedawno przechodziło tędy zwierzę o rozdwojonych kopytach. Idąc potknął się o leżącą kłodę. Ciężko było myśleć o takich przeszkodach, gdy uwagę zwracały każde najdrobniejsze szczegóły budowy liścia, a magiczny zapach kręcił w nosie, nęcił i przywoływał. Po przewróceniu się niziołek nie wstał, tylko szedł na czworakach, cały czas idąc w stronę źródła magii. Zapach stawał się coraz intensywniejszy, na tyle intensywny, że łotrzyk zaczął tracić kontakt z rzeczywistością, pamiętał jeszcze, że oparł dłoń o zimny już popiół, gdy eliksir do końca przejął kontrolę nad jego ciałem.

Gdy Furr się obudził było już ciemno. Leżał nagi na środku polany w zagajniku przytulając się do kawałka materiału. Już raz kiedyś wypił ten eliksir, ale to było w znacznie bardziej kontrolowanych warunkach. Wiedział czego się spodziewać, ale nie sądził, że może aż tak stracić panowanie. Swoją skórznię znalazł wiszącą na gałęzi pobliskiego krzaku. Spojrzał na to co trzymał w ręce. Skrawek szaty ze znakiem runicznym. Pamiętał ten znak, widział go już gdy przejeżdżał głównym traktem Delzimmeru…
Nie czekał na świt, gdy tylko znalazł swojego konia pogalopował w stronę miasta. Miał punkt zaczepienia i nie mógł sobie pozwolić nawet na chwilę zwłoki.
Nocą następnego dnia dotarł na miejsce. Musiał zrobić krótki postój by nie zamęczyć wierzchowca, sam zresztą też padał z nóg. Czekał jednak tylko tyle, ile było konieczne by przypadkiem nie popełnić jakiegoś błędu będąc w niebezpieczeństwie. Konia pozostawił w stajni pod miejską bramą, sam zaś na piechotę udał się do sklepu, na którego witrynie wymalowany był znany mu znak runiczny. Drzwi i okiennice były pozamykane, a od frontu wisiała wywieszka, wedle której sklep magiczny będzie zamknięty do odwołania. To wcale nie przeszkadzało niziołkowi. Przeszedł zaułkiem na tył budynku, wspiął się zręcznie na piętro z oknem, po czym nie dostrzegając żadnych pułapek błyskawicznie je otworzył i wślizgnął się do środka. Rozejrzał się w półmroku i zauważył, że z dzbanka stojącego na stole paruje woda. Natychmiast przywarł do ściany i przygotował się do wyciągnięcia z ukrytej w rękawie pochwy sztyletu z matowym ostrzem. Usłyszał zbliżające się zza ściany kroki i zobaczył światło kaganka pod drzwiami. Drzwi zaczęły się otwierać i gdy tylko osobnik przekroczył próg Furr natychmiast kopnął go w kolano. Głośny krzyk, zazwyczaj następujący po cichym chrupnięciu rzepki został bardzo szybko stłumiony przez rękę niziołka, który doskoczył do głowy przeciwnika trzymając się drugą ręką jego pleców. Po chwili z głośnym uderzeniem obaj znaleźli się na podłodze. Półelf, co dopiero teraz zauważył łotrzyk, zwijając się z bólu, niziołek – szybko krępując cienkim, ale mocnym sznurem półelfa. Natychmiast po związaniu przeciwnika łotrzyk zerwał się na nogi, wyciągnął sztylet i przygotował się do odparcia ataku od strony drzwi. Ten jednak nie nastąpił. Furr szybko, lecz ostrożnie sprawdził pozostałe pomieszczenia. Sklep wyglądał, jakby był przygotowywany na wznowienie działalności w krótkim czasie, ale na półkach nie było żadnych przedmiotów, poza atrapami mającymi udawać silnie umagicznione. Łotrzyk wrócił więc do pokoju, w którym leżał skrępowany mieszkaniec sklepu. Zdjął mu z twarzy knebel i od razu uderzył pięścią w twarz po tym, gdy ten próbował krzyknąć.
- Możemy to zrobić na dwa sposoby. Bolesny i bardziej bolesny...

Świtało już, gdy Furr wyjeżdżał z Delzimmeru. Przed wyjazdem wynajął gońca, by zawiózł do Beluirskiego oddziału Ksiąg list zaadresowany do Serafina. Niziołek dowiedział się z rozmowy z półelfem, który okazał się być niezbyt utalentowanym uczniem jednego z magów biorących udział w ataku na kasztel, że cała akcja była wymierzona właśnie w Farina, którego jednak nie udało się napastnikom znaleźć. Dowiedział się też, że właśnie ze względu na to, iż nie udało im się schwytać właściwego krasnoluda ich zleceniodawca nie zapłacił nikomu obiecanego złota, czy też innych skarbów, a mistrz owego półelfa pojechał do Calimportu odebrać swoją część zapłaty. Szkoda tylko, że półelf wybrał bardziej bolesny sposób, by podzielić się tymi informacjami z niziołkiem…
Furr bardzo żałował swojej decyzji trzy tygodnie później, gdy nocował u cyrulika w Rethmarye. W krwawiące otarcia od szaleńczej jazdy konnej wdarło się zakażenie. Niziołek czuł, że miał maga na wyciągnięcie ręki. Musiał jednak odpocząć kilka dni. I zamiast ruszyć w dalszą drogę konno zmienić sposób poruszania na znacznie wolniejszy, ale wygodniejszy spływ rzeką Channath… Minęło więc półtora miesiąca od wyjazdu z Delzimmeru, gdy niziołek dostał się na statek płynący do Calimportu. Dowiedział się też, że jakiś mag popłynął w tym samym kierunku ledwie trzy dni wcześniej. Jeśli się nie mylił i to był jego cel, to oznaczało to, że pomimo przymusowego postoju udało mu się przynajmniej częściowo odrobić stracony dystans.
Pogoda sprzyjała, rejs przez Lśniące Morze trwał tylko dwa tygodnie i niziołek szybko znalazł się w Słonecznym Mieście. Pierwsze kroki skierował do najbliższej siedziby swojej firmy i nakazał znalezienie informacji o magu, który powinien był pojawić się w mieście kilka dni temu. Szczęśliwym trafem jeszcze tego samego dnia dowiedział się, że zauważono, że ktoś taki zatrzymał się w jednej z karczm portowych.
Gdy tylko nad Calimportem zapadła ciemność, Furr wyekwipowany w utensylia ułatwiające walkę z magiem udał się we wskazane miejsce. Miał bardzo prosty plan – wejść, zamówić piwo, pociągnąć za język karczmarza, wyjść, wejść od tyłu, pozbyć się ewentualnej obstawy, wydusić z maga tyle ile się da na temat jego zleceniodawcy, udusić maga. Plan, choć z pozoru bardzo prosty, w rzeczywistości i tak był znacznie bardziej wyrafinowany od tych, do których przyzwyczaił się działając w dawnej drużynie. Tam zazwyczaj plan zaczynał się na „SZ”, kończył na „A”, a pomiędzy znajdowało się jeszcze „ARŻ”.
Oczywiście wszystko wyszło zupełnie inaczej, niż Furr mógł się spodziewać. W głównej sali karczmy, w której miało być tłoczno i głośno było pusto i cicho. Poprzewracane ławy i stoły wskazywały na to, że goście bardzo pospiesznie opuścili lokal. Zresztą nie tylko goście. Nikt nie chował się za szynkiem, nawet karczmarz najwyraźniej spiesznie się oddalił. Łotrzyk szybko zlokalizował prawdopodobne źródło tej pustki. Z oddzielonej kotarą części izby słychać było przytłumioną rozmowę, bynajmniej jednak nie cichą.
- Nie obchodzi mnie, że nie znaleziono jakiegoś krasnala! Zużyłem na tę akcję moje najsilniejsze zaklęcia! Należą mi się te pieniądze! W ogóle nie przyjechałem tu całej drogi tylko po to, by rozmawiać z jakimś pachołkiem Borrowa, chcę się z nim widzieć osobiście!
Słysząc to nazwisko Furr natychmiast podskoczył bliżej kotary zapominając o podstawowych zasadach bezpieczeństwa. To był bardzo duży błąd. Zapiszczała pułapka alarmowa. Kotara natychmiast została odsłonięta. W mniejszym pomieszczeniu stało czworo ludzi. Dwóch wyglądających na zwykłych najemników, choć wyraźnie zahartowanych w walce, jeden, którego strój wskazywał na to, że jest ściganym przez niziołka magiem i jeden szczupły mężczyzna, który przypasany miał miecz o wysadzanej klejnotami rękojeści.
- O, najmocniej przepraszam, nie wiedziałem że panowie tu rozmawiają, szukałem karczmarza, chciałem zapłacić za piwo. – Nawet Furr uznał to za głupią wymówkę, lecz nie miał za bardzo czasu wymyślić niczego lepszego. – Cóż, skoro jednak nie ma go tutaj, to może lepiej sobie pójdę.
- Zaraz, czekaj kurduplu, Ty mi kogoś przypominasz, Borrow wyznaczył nagro…
Kurdupel nie zamierzał dłużej czekać. Uderzył pięścią w małą fiolkę zawieszoną przy udzie. Natychmiast pomieszczenie wypełnił gęsty pył, który jednak szybko zaczął opadać na podłogę. Ale niziołek nie zamierzał na to czekać. Szybki wypad, i sztylet wyciągnięty z rękawa pozostał w nerce jednego z najemników. Drugi widząc to wyciągnął długi miecz i zamachnął się na niziołka wyłaniającego się spod chmury popiołu. Zanim jednak wyprowadził cięcie, miniaturowy bełt wystrzelony z wyrzutni przymocowanej do nadgarstka łotrzyka wbił mu się w oko.
Mag wykrzyczał jakąś formułę. Furr poczuł, jak schowany pod koszulą amulet chroniący przed magią rozsypuje się w proch. Wolał nie dać magowi możliwości powtórzenia zaklęcia. Wyciągnął szybko schowany do tej pory w pochwie krótki, zakrzywiony miecz jarzący się delikatną zieloną poświatą. Ciął po nogach, mag próbował zastawić się kosturem, lecz łotrzyk był szybszy. Trawers nogą zakroczną, pchnięcie i końcówka miecza przebiła kręgosłup maga.
W tym momencie niziołek zorientował się, że czwarta osoba wciąż stoi w tym samym miejscu.
- Gdzie jest Borrow i czego znowu od nas chce?! Odpowiadaj albo skończysz jak oni! – Łotrzyk pewny siebie zawołał do mężczyzny.
- Wątpię.
- Co…?
Nie dane mu było jednak otrzymać odpowiedzi. Ruchem tak szybkim że Furr nie zdążył nawet drgnąć mężczyzna doskoczył do niziołka. Ostatnie co łotrzyk zobaczył, to bardzo szybko zbliżającą się do jego twarzy pięść.
Potem była już tylko ciemność.

Niziołek obudził się z piekielnie mocnym bólem głowy. Czuł delikatne kołysanie statku. Czułby też ciężkie kajdany, gdyby nie zwisał na nich przykuty do burty. To nie było jednak najgorsze.
Znowu był nagi...

[Devil, szkoda że jeszcze nie wspomniałeś, że miałem do załatwienia jakąś sprawę w Winterkeep, byłoby jeszcze zabawniej ;P.]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

- ZŁO!
- Cicho głupcze – zasyczała postać w ciemności – Zdradzisz nas. Przecież każdy Cię rozpozna.
- ZŁO.
- Tak lepiej.
- Zdobyłeś potrzebne informacje?
- Tak, tak, oczywiście, za taką cenę to... – postać w zbroi chrząknęła – Przepraszam. O wymienionych przez Ciebie ludzi pytał pewien oddział najemników, a właściwie kondotierów królewskich, gdyż są na usługach władców Neverwinter.
- Nie o nich mi idzie, tych znam. Kto jeszcze?
- Tych znasz, hehe, tak, tak...
- Zapomnisz, że o tym wspomniałem.
- Tak, tak, oczywiście – zaśmiał się informator.
- ZŁO!
- Eee, no co też...
- ZŁO!!
- No przecież mnie znasz Zak...
- ZŁO!!!
- Nic nie słyszałem!
- ZŁO! Śmierć!
- Nie powtórzę twoich słów nikomu, choćby żelazem przypalali!
- Kontynuuj... – postać w zbroi uśmiechnęła się szeroko. „Tak, nadchodzą dobre (ZŁE!) czasy.” – pomyślał Zak.
- Jest jeszcze jakaś podejrzana grupka, ale to ktoś nowy. Nie znam ich. Ale wiem, że mają mieć jutro wieczorem spotkanie w karczmie Pumpernikiel Na Zakwasie.
- No przecież innego pumperniklu nie ma.
- Coo?
- ZŁO! Nie ważne. Co z elfem?
- Nikt nic nie wie. Magowie, którzy przeszukiwali szczątki nic nie znaleźli.


- A wtedy odpaliliśmy armatę i całe molo ze słonecznym elfem wyleciało w powietrze. Nie było nawet co zbierać, to był specjalny, wzmocniony magią pocisk. Zresztą waszą magią, droga Yspaeno Despana – zakończył sprawozdanie Borrow.
- Dla Ciebie Opiekunko Despana, nie zapominaj się Borrow.
- Myślę, że pan Borrow może zwracać się do nas jak tylko chce, biorąc pod uwagę nasze partnerstwo i to, że nie możemy go zabić, nawet po wypełnieniu misji... – Borrow zdecydowanie się uśmiechnął, choć niezbyt ostentacyjnie. „To przede wszystkim biznes” - pomyślał. „Nie należy jednak zapominać z kim mam do czynienia”.
- Dziękuję Ci Rilrae za tą szczerość – odparła z sarkazmem pierwsza z kobiet - Jednakże jeśli „pan” Borrow przyczyni się do naszej porażki nie uniknie jakiejś wymyślnej i długiej śmierci. Prawda?
- Pieprzcie się, może i tam na dole macie władzę, ale nie zapominajcie, gdzie w tej chwili się znajdujecie – obie kobiety zacisnęły pięści, choć zachowały niewinny wyraz twarzy wobec wybuchu mężczyzny – To ja wam wszystko zapewniłem tu na powierzchni. Cała kolonia istnieje tylko dzięki mnie, jak również tylko dzięki mnie wzrosła pozycja waszego miasta! – młodsza z kobiet najwyraźniej ochłonęła jako pierwsza:
- Nie przeczę. Jednakże, nie zapominaj kim jesteśmy i że trudno nam się pozbyć „starych” nawyków. Wciąż mamy mało styczności z ludźmi, więcej z własnymi pobratymcami, których trzeba trzymać krótko. Chyba nie zaprzeczysz? – Borrow potrząsnął głową i wykonał swój charakterystyczny ukłon:
- Prawda szanowna Rilrae Eilservs.
- Wystarczy! – przerwała starsza z kobiet – Co z Elfem?
- Jeśli chodzi o Sunstorma to sprawę uważam za zamkniętą. Nie miał szans tego przeżyć, nawet ze swoim wielkim szczęściem.
- Lecz ciała nie widziałeś? – słowa Despany zawisły w powietrzu.
- N...iee, ale nawet jeśli przeżył to nie wyliże się jeszcze długo z tych ran...
- Lit waela lueth waela ragar brorna lueth wund nind, kyorlin elghinn... – wyrecytowała starsza z elfek.
- Oj tam, oj tam – machnął ręką Borrow. I skamieniał. Może jednak trochę przesadził, biorąc pod uwagę sposób w jaki patrzyły na niego kobiety.
- Priorytetowe zadanie zostało wykonane, ewentualna uwaga ocalałych skupi się i tak na mnie... Przez ten czas wy spokojnie zrealizujecie większość planu. Zanim się spotkamy Kompania albo nie będzie już istnieć, albo będzie daleko stąd...
- Człowiek jest w błędzie... – głos pochodziłby w normalnych okolicznościach od postaci stojącej w cieniu za kobietami. Jednak specyfika tej rasy powodowała, że cała trójka usłyszała głos we własnych umysłach. Kobiety odwróciły się do stworzenia o mackowatej głowie.
- Kontynuuj – rozkazała Rilrae.
- Wysondowałem to. Człowiek wymienił nazwę miejsca naszego pobytu.
- Wael! – wrzasnęły obie kobiety jednocześnie. Borrow uderzył pięścią w otwartą dłoń.
- Naprawię to.
- Wiemy. Też masz w tym interes. I chyba ułatwione zadanie.
- Taaaak – mężczyzna pogładził się po brodzie – Zapewne Ci, którzy przeżyli spotkanie z moimi najemnikami, skierują się teraz do Waterdeep, gdzie rezydował elf. Wystarczy tam na nich poczekać.
- Pamiętaj, że mamy ograniczony czas. Kataklizm, który nadejdzie da nam tylko jedną szansę.
- Czasu wystarczy.
- Mimo to wysyłam z Tobą Rilrae, nie masz chyba nic przeciwko Borrow.
- Skądże znowu. Będę zaszczycony!
- Gówno prawda Borrow i wszyscy to wiemy. Jesteśmy równorzędnymi partnerami, ale słuchaj trochę rad mojej doradczyni. My drowy, mamy niepomiernie więcej doświadczenia w skrytobójstwach niż Ty i twoi ludzie. A teraz wyjdź, chce porozmawiać na osobności z Rilrae.
- Będę czekał przed portalem – mężczyzna skłonił się i wyszedł wraz z czterema swoimi gwardzistami. Drowki spoglądały za nim. Pierwsza głos zabrała starsza z nich:
- Nie muszę Ci przypominać, że Ci ludzie mieli już do czynienia z naszą rasą i nie skończyło się to dla niej zbyt dobrze.
- Wiem. Wyszli jednak z wprawy od tamtego czasu, sama słyszałaś o Sunstormie. Wpadł w zasadzkę jak małe dziecko. Zgnuśnieli, rozleniwili się. Stali się zbyt wygodni. I to ich zgubiło lub zgubi – Despana wstała, powoli obróciła się i solidnie spoliczkowała młodszą drowkę.
- Wael! Właśnie przez takie podejście ginęli nasi pobratymcy. Każdego z nich masz traktować jako potencjalne zagrożenie naszej misji. Na każdego z nich musi przypadać minimum dziesięciu zabójców, czego zapewne nasz ludzki partner zaniedbał. Dziesięciu Rilrae! To nie są dzieci. To zdobywcy, niszczyciele miast.
- Trochę w tym przesady – drowka potarła policzek, trzymała jednak złość na wodzy.
- Trochę. Ale i tak bardzo blisko prawdy. Nie możesz ryzykować, niech nie zgubi Cię duma. Nie możesz dać im drugiej szansy, bo oni nam jej nie dadzą. Pod żadnym pozorem nie lekceważ ich i wyzbądź się dumy.
- Boisz się ich – w słowach Rilrae zdało się słyszeć mieszankę strachu i podziwu.
- Nasza bogini na nas patrzy! Nie możemy się bać, nie możemy jej zawieść! Dała nam okazję do odpłacenia światu za zepchnięcie nas po ziemię. Teraz nadszedł czas zapłaty i odzyskania tego co nam należne. Falduna Lolth!


- Dodaj do kufla pięć kropli...
- Daj całą fiolkę! – poprawiła druga drowka.
- Wiesz ile to kosztuje?
- To Czarny Strażnik, a oni są względnie odporni na trucizny, jeśli oczywiście Borrow się nie myli.
- Na paladynów wystarczały dwie krople. A to taki odwrotny paladyn.
- Nie marudź, lej. Jak będzie za mało to Ril pourywa nam głowy.

- Jedno ciemne pieniste! Piana na dwa sztylety! – „człowiek” odebrał kufel i z nad wyraz cichym chrzęstem zbroi, usiadł przy jednym ze stołów karczmy o wdzięcznej nazwie Pumpernikiel Na Zakwasie. Po połowie kufla Zak stwierdził, że piwo jest mocne, nawet bardzo i że zamówi do tego pajdkę chleba ze smalcem i skwarkami.
„Piwo z bombą” albo „uboot” - pomyślał Zak. Najwyraźniej karczmarz znając reputację rycerza, chciał się popisać gościnnością.
„Ewentualnie jad Pajęczej Królowej debilu” – dodał po nici mentalnej Puszek.
- Porter – beknął Zak – Ewidentnie porter.
„Trucizna!”
- Porter jak malowany – Zak zabrał się za pajdkę i zamówił drugie piwo.
- Niewiarygodne – szepnęły drowy ukrycie obserwujące salę.
„JEŚĆ” – zagrzmiał charakterystyczny głos w czaszce Strażnika.
- Zaraaa, odlać się muszę – Zak wyszedł zamaszystym krokiem z karczmy i wszedł w boczną uliczkę. Odlał się na rynnę, która zaczęła się topić zupełnie jak od kwasu i już miał wracać, gdy coś w ciemności przykuło jego uwagę. Wielkie wpatrzone w niego oko. I parę mniejszych.
Zak był tym zajściem mocno oburzony, ale w pierwszej kolejności zapiął rozporek. Chwilę później zaczęły uderzać w niego po kolei wiązki ogłuszającej energii, zdolne w kilka sekund powalić nawet olbrzyma. Ale nie Zaka. Zak nie znosił podglądaczy, a piwo zbyt go bojowo nastroiło. Choć miecz pozostał w karczmie to wciąż miał swoje wielkie opancerzone rękawice. Głównym problemem były jednak drowy, które już mierzyły do niego ze swoich miniaturowych kusz...

Obserwator wpadł do karczmy. Przez ścianę. Za nim drowi. Za nim Zak. A za nim znowu drow. Strażnik wiedział już, że nie może otworzyć Bramy w wyniku przygłuszenia przez obserwatora. Zdał sobie również sprawę, że pozostali „klienci” lokalu wyciągają miecze i kierują je w jego stronę.
- ZŁO! Śmierć! – podsumował chwytając z ziemi „żywą drowią tarczę”. Jak na zawołanie sekundę później wbiły się w nią trzy bełty. Zak uśmiechnął się od ucha do ucha tak szeroko, że oprawcy na moment przystanęli zupełnie skonsternowani. Przez dziurę w ścianie weszły tymczasem dwie drowki, a tuż za nimi łupieżca umysłu.
„Masz mózg na brodzie!” – pomyślał błyskawicznie Zak. Stwór pochylił głowę odruchowo, a kiedy zdał sobie sprawę z podstępu człowieka, zobaczył już tylko lecący w swoją stronę kufel. I gwiazdy. Czarny Strażnik, nie czekając na dalszy rozwój wydarzeń, rzucił się do swojego miecza, a następnie wyskoczył z impetem dwustu kilogramów przez najbliższe okno.

Trzeba przyznać, że spodziewał się co najwyżej następnych najemników, ale na pewno nie paladynów. A już na pewno nie trzydziestu konnych paladynów. I tym bardziej trzydziestu konnych paladynów z balistą. Szybko zerknął w stronę karczmy, ale ta wyglądała już na opuszczoną.
- Zaknafeinie De’Vilfish! – wrzasnął jeden z konnych. W tym momencie Zak zaczął się zastanawiać, czy to faktycznie było Zaknafein, czy Zaknefain. W ciągu ostatnich lat tak rzadko go ścigali, że aż zapomniał co wołali i co pisało na listach gończych – Poddaj się, a doczekasz w spokoju sprawiedliwego procesu i nie stanie Ci się do tego czasu krzywda. Obiecuję Ci to ja Grygomir z Zakonu Białej opończy!
- Wasza mać – syknął Zak.
- Co?
- Wasza mość! – poprawił z bezwstydnym uśmiechem Zak. „Co kolejni to głupsi”. Wciąż był jednak oszołomiony i odczuwał nacisk woli ukrytego gdzieś łupieżcy. Paladyni najwyraźniej widząc niechęć Zaka do poddania, wyprowadzili spomiędzy swoich szeregów balistę z tępo zakończonym bełtem.
- Masz pięć sekund by złożyć broń!
„Pozdrowienia od Borrowa” – usłyszał w umyśle na chwilę przed tym, jak w pierś uderzył go wielki nieletalny bełt. Siła uderzenia, wzmocniona przez psioniczny atak łupieżcy, sprawiła, że upadł i stracił przytomność.

Zak otworzył oczy. Cela była wyjątkowo luksusowa jak na więzienie paladynów. Na drugiej pryczy siedziała dobrze mu znana postać. Strażnik wyszczerzył się i usiadł.
- A Ty co tu robisz?
- Jestem twoim adwokatem – odpowiedział równie rozbawiony Shan.

W tym samym czasie, ulicami Waterdeep wyruszyli kurierzy. List każdego z nich brzmiał tak samo: „Gospoda pod Wygiętym Pazurem, zameldujcie się pod fałszywymi nazwiskami. Ale takimi żebym się domyślił! ZŚiZ” dzięki magii kurierzy mieli bezbłędnie rozpoznać adresatów w przybliżonych miejscach.

[Fabuła: wiecie gdzie macie się spotkać. Nie zróbcie zbytniej demolki w karczmie. Pogadajcie sobie, mile widziane przemyślenia co do Borrowa, a Ci którzy znają „dobrze” Borrowa niech podzielą się tą wiedzą i z pozostałymi. Zresztą co ja wam będę tłumaczył... nie widzieliście się ileś lat to gadajcie, macie o czym. Mile widziane wspólnie ułożone posty. Możecie też się dozbroić w mieście, ale pamiętajcie, że macie ogony za sobą i trzeba uważać. W niedzielę możecie spodziewać się pierwszego zadania. Shan jest tylko NPC :(

Świat: za jakiś tydzień spadnie śnieg i nad wybrzeżem zapanuje zima. Nie jakaś sroga, ale będzie śnieg. Póki co jest względnie ciepło.]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

[Kaiin - jestem pewien, że bym zapamiętał. Do ZK dołączyłem jako "ostatnie pokolenie" i tak jakoś... :)
Furr - wybacz, nie mogłem się powstrzymać. :P]

Niewielka jednostka pływająca pruła radośnie wody przybrzeżne, lśniąc w złocistych promieniach słońca. Fale błyskały, poranna bryza poruszała widocznymi z morza drzewami, stada mew zataczały okręgi tu i ówdzie, wydając z siebie irytujące "traaa, raaa, raaa".
Jeśli statki płyną w okolicach brzegu - to nie zasypiają nigdy. Przez cały czas ktoś musi czuwać, stać za sterem, wypatrywać nieznanych mielizn. Bez większych problemów można jednak wyróżnić "fazę aktywności" i "fazę snu", która niepokojąco splata się z cyklem solarnym. Dlaczego "niepokojąco"? Ano, dla wielu stanowi to kolejny dowód na to, że statek to jednak istota żywa, istota na swych mocarnych barkach przenosząca ciężary których to zwykły człeczyna by nie ruszył - olbrzymie zapasy żywności, przypraw, wyrobów ze stali, pasażerów.
Dwóch z nich siedziało na pokładzie, bardzo blisko burty. Nie to, żeby mieli jakiś wielki wybór; ciężkie stalowe łańcuchy to bardzo dobry powód aby gdzieś pozostać i podziwiać krajobraz - w tym wypadku przewalające się, zielonoturkusowe fale oraz monotonny z takiej odległości krajobraz wybrzeża.
- Furr?
- Hm?
- Winię za to CIEBIE.
- Aha.

---

A było to tak:
Dawno, dawno temu, w jednym takim niczym nie wyróżniającym się miejscu w południowej części Wybrzeża Mieczy rozbił się statek. Duuża, duuża jednostka handlowa, z ładowniami pełnymi towarów dla lokującej się właśnie nieco na południu wioski. Jej załogę stanowiła niewielka rodzina kupców, garstka różnorakich pasażerów, ochrony - i tak dalej i tak dalej. Niestety, wypadki chodzą po ludziach (tak samo zresztą jak i po krasnoludach czy elfach): osobnik pełniący obowiązki obserwatora tamtego wieczoru nieco się zdrzemnął i nie zauważył jak to pod dziobem statku pojawił się taki podwodny cypel gruntu.
Żeby zrozumieć to co stało się potem, jasno należy postawić pewną kwestię - to co znajdowało się na pokładzie tego statku było całym bogactwem tej rodziny. Ich jedyną nadzieją - dostarczyć towar w odpowiednie miejsce i sprzedać go z ogrooomnym przebiciem.
Niestety, nie wyszło. Cóż więc można było zrobić? Pozostawić? Całą swoją krwawicę, dorobek parudziesięciu lat żywota?
Obóz do którego przetransportowano wszystkie towary szybko stracił pozory tymczasowości. Drewno które początkowo gromadzono aby "pozbijać jakieś wozy" (w pierwszej chwili nikomu nie przeszkadzał brak jakichkolwiek zwierząt pociągowych) po paru dniach przeznaczone zostało na rozbudowę szałasów, miejsca wycinki zostały zaorane i przesiane bo "nikt nie wie ile nam zajmie praca". Ale kiedy człowiek ma już w miarę bezpieczne schronienie, pole którego powinien doglądać - to w jego życiu może pojawić się pytanie "po co ja mam się stąd ruszać?"
Tak samo było w tym wypadku. W wyniku niemożności odnalezienia jakiejkolwiek odpowiedzi na wzmiankowane pytanie powstała wieś Barkowa. Na tym cyplu łatwo było zbudować dość spore molo, a nawet podczas żeglugi po wybrzeżach Morza Mieczy marynarzy często nachodzi tęsknota za lądem - więc Barkowa dość szybko poczęła ściągać gości, ludzi pozostawiających tam miedź, srebro i złoto, zjeżdżających tam tylko po to aby coś kupić i/ lub sprzedać. W końcu powstało coś co nazwać można „niewielkim miasteczkiem”.
I to właśnie było osiedle w którym Almar miał zamiar znaleźć transport.

- ...gwarantuję, że nie będę nikomu sprawiał problemów. Mam własną żywność, nie piję wiele, a jeśli nie będziecie oczekiwali ode mnie pomocy - to mogę zagwarantować nawet, że nie będę wychodził z kajuty aż nie dopłyniemy do Waterdeep. A zapłacę dobrze!
Kupiec z którym rozmawiał Almar sprawdził kruszec monety zębami. Owszem, było to autentyczne, prawdziwe złoto - ale nie rozwiało to najwyraźniej nawet części jego wątpliwości. Jedną dłonią bawił się monetą, przekładając ją między palcami - drugą zatopił gdzieś w fantazyjnie barwionej na różnorakie, jaskrawe kolory brodzie.
- Sa'' nie wie''... Wybacz jeśli cię obrażę, panie, ale'' wiele słyszał o takich osobnikach co to wynaj''ują przejazdy, a docierając do ''iast dosypują czegoś do beczek z wodą i...
Almar westchnął pod nosem. Nigdy nie poświęcał większej uwagi dobrom materialnym. Przez połowę swojego życia w dowolnej chwili mógł mieć wszystko czego tylko sobie życzył, drugą spędził "na szlaku" - a tam to wiadomo, możesz zdobyć wszystko jeśli tylko masz wystarczająco dużo samozaparcia, wiedzy i różnorakich zdolności. Samowystarczalność była warta wiele, ale niestety - nie można było nią zapłacić za przejazd. Jakkolwiek kapitan wydawał się być czymś faktycznie zaniepokojony, większa ilość kruszcu z pewnością by go uspokoiła. Gith zajrzał do swego chudego trzosu, ominął dłonią niewielki rubin ("na czarną godzinę"), wyłowił parę srebrnych monet.
- Kapitanie... naprawdę zależy mi na tym przejeździe. Mogę nie wychodzić z kajuty, wodę i pożywienie będzie mi ktoś podstawiał pod drzwi.
Almar nigdy nie był specjalnie dobrym sędzią umysłów ludzkich. Nie przypuszczałby, że ten nadzwyczaj przeciętnie wyglądający żeglarz zawaha się widząc przed sobą wartość pieniężną dwóch krów!
- Wybacz, szacowny panie, ale... naprawdę nie ''ogę ryzykować. To był długi i męczący rejs, jak tylko dotrze''y do naszego celu... - był nawet na tyle rozsądny aby go nie wymieniać! - to rzuca''y kotwicę na dłuższy okres. Przeżyliś''y z chłopca''i wiele przygód, nie chcę kusić losu w taki'' ''o''encie... Ma'' nadzieję, że rozu''iesz, panie. Kapitan ''usi się troszczyć o załogę.
Dwie sztuki złota które już przedtem znalazły się w jego ręce zostały delikatnie acz stanowczo zwrócone Almarowi. Ten przyjął je, ale nie wykonał żadnego, dalszego ruchu. Kapitan spojrzał na niego z pewnym zaniepokojeniem, nie dostrzegłszy jednak żadnej reakcji ukłonił się krótko i wycofał w kierunku swego pływającego domu. Gith odprowadził go spojrzeniem oczu nieco zamglonych wspomnieniami uprawianego na astralnym piractwa, mknięcia przez bezprzestrzenną przestrzeń na pokładzie skrzydlatego okrętu, dzierżąc w dłoni swe srebrne ostrze i bystrym okiem poszukując kolejnej ofiary...
Stałby tak dość długo - już po chwili przysiadł na płotku, wędrując myślami po odległych krainach wspomnień - gdyby nie wykrzyczane dziwnie znajomym głosem słowa.
- Może przynajmniej mnie rozkujecie, co? Albo, jeszcze lepiej, wysadzicie? Soli morskiej mi nalazło pod te bransolety, a muszę dbać o swoje dłonie...
Do wybrzeża podpłynął nowy statek - ale nie zbliżył się do mola, o nie. Rzucił kotwicę w bezpiecznej odległości od brzegu, ale na jego pokładzie...
Furr!
- ...nie wiem czy opowiadałem wam historię o moim dawnym znajomym, Almarze von Trovalcie, który to kiedyś...
- A tyś co się tak nagle rozgadał? Ucisz go tam który!
Gith przymknął oczy. Sploty przeznaczenia wiły się nieraz jakoby włosy meduzy, posykując na siebie, przeplatając się, wiążąc, gryząc, odskakując i zderzając się ponownie głowami. Pięć lat minęło od kiedy on i reszta grupy rozeszła się każdy w swoją stronę, aby dopilnować swoich interesów, zażyć odrobinę "prawdziwego" życia, odpocząć...
Almar otworzył oczy i ruszył biegiem w stronę jednostki na której jeszcze tak niedawno usiłował wynająć "przepływ".
Kiedyś najpewniej uczyniłby to dlatego, że Furr nawet na gładkim, pustym polu potrafiłby znaleźć piętnaście kryjówek, a siatka jego kontaktów wystarczyłaby do schwytania i oplątania tarrasque. Teraz nie poświęcił temu nawet myśli. Już w biegu układał plan, może niezbyt finezyjny - ale zawsze plan. Całe szczęście, że ten niziołek miał na tyle ostry wzrok aby dostrzec jego postać na brzegu, całe szczęście, że myślał na tyle szybko aby zwrócić na siebie uwagę radosnym pokrzykiwaniem.
- Kapitanie!
Kupiec o barwnej brodzie obrócił się zdumiony i najwyraźniej nieco zirytowany. Niemiło jest przerywać komuś rozmowę z jego bosmanem, zwłaszcza jeśli wcześniej już było się odprawionym.
- Drogi panie, już chyba ''ówiłem, że nie ''a'' za''iaru zabierać cię ze sobą!
- Nie, nie o to... - Almar złapał oddech - ...chodzi. Proszę.
Sztuka złota została schwytana przez kapitana w chwili w której opadała na ziemię.
- Za co to?
- Kupuję szalupę.
Zawsze wątpił w swe zdolności do psionicznego przekazywania informacji, ale... "Trzymaj się Furr. Idę po ciebie."

---

- Widzę moim małym oczkiem coś co zaczyna się na "m".
- Morze?
- Świetnie! A teraz... widzę moim małym oczkiem coś co zaczyna się na "w".
- Woda?
- Niezły jesteś! A teraz... widzę moim małym oczkiem coś co zaczyna się na "z".
- Och, zamilcz.

---

Noce nad morzem nigdy nie są ciche. Przede wszystkim - dookoła nieustannie szumią fale, czasami dobiegają nas szmery drzew i ptaków z brzegu, okazjonalnie ktoś chlapnie o wodę wiosłem...
Chwila, chwila, wiosłem?
Ano wiosłem. Mimo iż znał się nieco na łodziach i technikach wiosłowania - Almar nie był w stanie napędzać nawet tak drobnej jednostki bezgłośnie. Czasami zanurzył pióro pod złym kątem, w innym momencie - nieprawidłowo je wyciągnął. Klął wtedy szeptem pod nosem i starał się nie powtórzyć tego błędu.
Nie wychodziło mu.
Z drugiej strony - mimo iż był już niemalże przy burcie statku nie został jeszcze dostrzeżony. Noc była niemalże bezksiężycowa, a te drobiny światła które dostawały się Faerunowi pochłaniane były w sporej części przez rozliczne chmury.
Chlupnął raz jeszcze - i już znajdował się przy tym stateczku.
To nie była duża jednostka, jej gabaryty wyraźnie zaś mówiły "hej, jestem tłustą kupiecką barkentyną którą to możecie wynająć do przewiezienia swoich więźniów!". Nie mogła więc mieć licznej załogi. Dodatkowo, do miasta przypłynęło paru z niej żeglarzy - na swojej własnej szalupie. Almar przeprowadził delikatny wywiad (w końcu marynarze wszystkich sfer są do siebie podobni). Okazało się, że ich morska panna została niedawno wynajęta przez grupę "srogo wyglądających ludzi" przy czym ich przywódca zapłacił, po czym przykazawszy podkomendnym ażeby w żadnym wypadku nie przybijali do brzegów ani nie schodzili z Furrem ze statku przed dotarciem do Waterdeep - opuścił pokład. Doskonale, nie trzeba się będzie martwić całą załogą a tylko kilkoma osobnikami...
Burta wciąż była wysoka. Almar wziął ze sobą drabinkę sznurową, owszem, ale to po to aby zejść a nie wejść. "Do góry" zabrać go miała sztuczka którą praktykował na pustyni.
Koncentracja. To trochę jak telekineza, ale pchamy po części samego siebie, a po części - to na czym stoimy. Ugiąć nogi i... skok!
Gith wystrzelił w górę niczym człek po ciosie wymierzonym maczugą giganta. Oczywiście, okazało się, że nieco źle wyliczył siły, przez co zamiast opaść z gracją na drewniane deski - przyglebił w nie z dość sporą siłą. Rozszedł się łomot, ale jako że Alm nie zabrał ani tarczy ani pancerza - nie był on zbyt głośny.
Mimo to poczekał kilka dłuższych chwil, aby upewnić się, że nie został zauważony i poczekać aż świat przestanie wirować. Dobrze... chyba udało mu się dostać na pokład niepostrzeżenie. Ale nie potrwa to długo...
Kilka szybkich ruchów - i drabinka została przewieszona przez burtę. Furr był gdzieś z przodu. Nikt na bocianim gnieździe nie powinien go dostrzec - a nawet jeśli to będzie pewnie zbyt zaskoczony aby zareagować. Większość załogi spała. Jasne, z pewnością byli tam jacyś strażnicy, ale nie mogli być przecież zbyt czujni...
Nie byli. Jeden siedział, wspierając się plecami o burtę (i pewnie drzemiąc), drugi którego Alm dostrzegł już wcześniej wpatrywał się w otwarte morze. Wszyscy? Cóż, jeśli inni śpią pod pokładem - trzeba korzystać...
Pierwszy był ten który opierał się o burtę. Almar skoncentrował się na nim, wyrównał oddech, dobył miecza - i ruszył. Obserwator nawet nie zdążył się obrócić! Piękne, koliste cięcie zdjęło mu z karku hełm, razem ze... słomą?!
Pieprzony, słomiany chochoł!
- Czy ty naprawdę myślałeś, że jesteśmy tak głupi i ślepi, Almarze von Trovalcie?
Trójka strażników - jeden w ciężkim pancerzu, z zweihanderem w dłoni, drugi odziany nieco lżej, z puklerzem i krótkim ostrzem i ostatni z kuszą - wynurzyła się nagle zza skrzynek i słupów. Dlatego właśnie zawsze, ZAWSZE należy sondować okolicę przed tępym władowaniem się w nią!
- Czy naprawdę sądziłeś, że jeśli ktoś jest szeregowym żołnierzem pana Borrowa to można go bezkarnie zajść od tyłu? Że po krzykach tego tam - skinieniem głowy wskazał obwiązaną łańcuchami sylwetkę, która dopiero teraz okazała się być Furrem - nie zorientujemy się, że dzieje się coś dziwnego? Że nie będziemy szczególnie ostrożni w tą grwlahglaaflaagh?!
Przywódca - bo to najwyraźniej był sierżant tej trój... no, czwórki bo śpiący się podniósł, ukazując trzymane pod kocem dwa sztylety - wysuwał się na przód nie przestając ani na moment mówić. To okazało się być jego zgubą. Nie przestrzegający konwencji Almar wykonał po prostu dwa kroki do przodu i wpakował swoje szerokie ostrze w brzuch tamtego.
- Tak. - odpowiedział.
I wtedy rozpoczęła się prawdziwa walka.
Ich było trzech, zgranych ze sobą i dobrze uzbrojonych. Jeden, nieopancerzony Almar normalnie nie miałby większych szans - ale nieustannie kołyszący się pokład, przywodzący wspomnienia "starych dobrych czasów" był dla githa dużo naturalniejszym środowiskiem aniżeli dla jego przeciwników. Zdołał dzięki temu uniknąć zarówno szarży pancernika - rozkwasił się o burtę - jak i paru cięć tego z dwoma sztyletami. Trzeci najwyraźniej postanowił nie pchać się do przodu.
Almar przeszedł do kontrataku. Ciął szeroko mieczem, wykorzystując przewagę długości i masy ostrza - teraz to ten ze sztyletami musiał się cofnąć raz, drugi i trzeci. Krótki odskok do tyłu - potężny dwuręczniak przeszył powietrze tuż przed nim, wbijając się w deski pokładu - i cios łokciem który co prawda nie miał szans przebić się przez pancerne blachy, ale pozbawił pancernika cennej równowagi. Obrót - mężczyzna z krótszym mieczem najwyraźniej postanowił wkroczyć do akcji. Ich ostra zderzyły się, zablokowały - i Alm ponownie musiał się cofnąć aby uniknąć ciosu tarczą.
Wszyscy walczący przez chwilę uważnie lustrowali się morderczymi spojrzeniami, wdychając i wydychając potężne hausty powietrza.
- Nie będziesz w stanie unikać ciosów nas wszystkich...
- Niezbyt długo, prawda.
Almar przez chwilę próbował szybko przemknąć przez umysł któregoś z nich - ale w rezultacie dawnych traum, jak niemalże zawsze, dowolna psionika bardziej skomplikowana od telekinetycznych uderzeń obdarzyła go jedynie bólem głowy. Zmrużył odrobinę oczy, cofając się jeszcze o krok czy dwa.
Pierwszy nadciągnął ten ze sztyletami. Wymierzył dwa szybkie ciosy które miały Almara nie tyle zranić co przyciągnąć jego uwagę - i uskoczył, pozwalając swojemu towarzyszowi z mieczykiem i puklerzem na krótką, wyminiętą zręcznie przez Almara szarżę. Zaraz za nim nadszedł jednak ten w zbroi - i ich ostrza zderzyły się ze sobą. Tamten naparł. Zbyt długo nie walczące ręce githyanki poczęły się uginać pod coraz to większym naciskiem...
- GITH!
Telekinetyczny podmuch nie był rekordowo silny - ale zdecydowanie nieoczekiwany. Połączona siła jego i nacisku Almara wystarczyła aby przepchnąć otrze pancerniaka do tyłu - prosto w jego twarz. Człowiek zawył nieziemsko, posoka momentalnie zalała mu oczy (jeśli jeszcze jakieś miał), rana sparaliżowała bólem.
Alm stał już jednak w jednym miejscu zbyt długo. Dostał od tyłu w głowę tak, że zobaczył wszystkie gwiazdy.
Jego ciało łupnęło o pokład.
- No... – kilka oddechów - to go mamy. - Ten ze sztyletami był z siebie wybitnie zadowolony. - I to żywego! Niedługo pewnie przyjdą wszyscy inni, wyłapiemy ich jednego po drugim!
- Dar i Yehovan nie podzielają twojego szczęścia.... - mruknął pod nosem drugi z przeżyłych. - Jak on tu się w ogóle dostał? Jak...
Nikt nie dowiedział się co miało zdarzyć się po tym "jak", bo mniej więcej w tej chwili dostał bełtem w gardło.
- Źle skalibrowana... - jęknął z wyrzutem Furr, opuszczając kuszę ku ziemi i z zaskakującą sprawnością ładując kolejny bełt. - Wydaje mi się jednak – zwrócił się do ostatniego z żywych porywaczy - że szanse się odwróciły. Jeśli zechcesz rzucić broń to może rozważymy niezabijanie cię.
Nagle pobladły nożownik zrobił kilka kroków w kierunku burty.
- Ja... ja... jAAAA!
Almar podniósł się, otrzepując kolana i łokcie. W chwili gdy za burtą rozległ się plusk człowieka wypchniętego tam kolejną telekinetyczną eksplozją odetchnął lekko. Furr z zawodem opuścił załadowaną już kuszę, ale komentarza nie wygłosił.
- Miło, że wpadłeś. Masz jak się stąd wydostać?
Almar pokiwał dzielnie głową, choć wciąż niemiłosiernie mu w niej dzwoniło. Spojrzał na jednego z czterech Furrów którzy przed nim stali i wskazał na jedną z ośmiu burt statku.
A przynajmniej usiłował. W rzeczywistości jego palec wymierzył w kuszę jednego z marynarzy.
- Kogo my tu mamy..? - najlepiej ubrany i niemalże wymyty typek wysunął się z linii dzierżących różnoraką broń wilków morskich. - ...nieznajomy który ładuje się na mój statek, morduje moich gości a potem ma zamiar uciec? - Jego mina, dotychczas "chytry uśmiech osiem" zmieniła się w "poważny grymas cztery". - Związać ich. Masz szczęście, że jestem człowiekiem honoru i mam zamiar dopilnować abyś przed śmiercią otrzymał przynajmniej prawowity proces.
- A ja?! - zaprostestował Furr.
- A ty... - kapitan znów chytrze się uśmiechnął - podobno za ciebie można dostać nielichą nagrodę!

---

- Hej, mogło być gorzej!
- Tak?
- Przynajmniej płyniemy do Waterdeep!
- ...zamilcz.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Zdarzyło się tak jakoś, dziwnie i tajemniczo dla Kasjusza, a dla reszty świata w największej oczywistości, że bard trwał w swym zamyśleniu nadzwyczaj długo i gdy opadł w końcu na ziemię, wokół niego nie było już żywej duszy. Goblinów, gnolli i yuan-ti też nie stało, zresztą.
Być może w pamięci formował sobie w tym czasie bazę rymów co do następnej, rychło mającej powstać ballady, pieśni opiewającej czyny ostatnich, nader bogatych w wydarzenia dni. Albo też zamyślił się nostalgicznie nad niknącym dziedzictwem orków, bądź wyjątkowo analitycznie zastanowił nad naturą obmierzłości cynamonu. W każdym razie, długo po tym jak Phil, Farin i Almar zmyli się z topniejącej szybko pokrywy jeziora, ten wciąż wpatrywał się błędnie w okolicę, niby operator bocianiego gniazda po pół roku żeglugi szukający jakiejś beczułki rumu na horyzoncie. Unosił się tak kilka metrów nad ziemią, czując jakoś we krwi, że wraz z cieplejszym wiatrem nadchodzi coś nowego, długo oczekiwanego, dziko optymistycznego.
Dopiero powolne osuwanie się w dół stało się dla Kasjusza impulsem-ucieczką ze stuporu, który prawdopodobnie nie różnił się szczególnie od zwyczajowego trybu myślenia sferowca, ale w tym momencie był dla niego wstrząsem, niby upadek do tego chłodnego jeziora. Ach nie, chwila, rzeczywiście do niego wpadł.
Wielu innych hydrofobowych istot pomyślałoby w tym momencie, że to zdecydowanie za wiele na jeden dzień, że nadeszła pora wrócić do Neverwinter, do starych i dobrych problemów z okolicznym bandyctwem, brudem oraz podatkami od śpiewania.
Sęk w tym, że bard niemalże nie zauważył upadku do wody, nawet przemoczony wydostając się na brzeg gorączkowo skupiony był na innym, istotniejszym zagadnieniu.
Moc NADGRZYBKA doszczętnie go opuściła, a wraz z nią w wielkiej euforii zdobyta wcześniej umiejętność. Duma każdego powietrznego genasi, moc lewitacji.
Nie wrócę do niego – pomyślał – choćbym i nie miał się więcej wznieść... - Czy chodziło mu tu o sternika-dilera, jego ojca w Calimshanie, czy też obu, choć nie w jednej osobie – trudno ocenić.
Rozejrzał się z zakłopotaniem dookoła i wtedy zrozumiał, nadejście czego tak doskonale wyczuł. Szła wiosna.
Rachuba czasu była ostatnio dla Kasjusza terminem wyjątkowo abstrakcyjnym, ale logika, ukryta głęboko w którymś z płatów mózgowych podpowiedziała mu, że faktycznie, nadeszła pora odrodzenia natury. Był właśnie tego świadkiem, praktycznie na jego oczach spod ogrzewającej się powoli ściółki wybiły pierwsze czarowne zawilce i pierwiosnki, obok nich wyrosłyby nadobne sasanki, zostały jednak przytłumione przez rozsądek grajka, wiedzącego, iż na nie jeszcze za wcześnie. Dookoła niego trwał właśnie w najlepsze manifest siły pierwotnej przyrody, a on poczuł się nagle jakoś samotnie. Jakby nie czynił tego wcześniej, rozejrzał się po raz kolejny, lecz tym razem miał w tym swój cel. Niestety, nie ujrzał Jej. Jego wzrok spoczął natomiast na czymś innym, czymś nie posiadającym nawet krztyny Jej majestatu, ale w tym momencie najciekawszym.
Na brzegu jeziorka, zmięta i przemoknięta, lecz z nieodzownym piórkiem, męczonym akurat przez jedną z wielu kłębiących się tu wron, leżała do niedawna orkowa „ludowa” czapka. Podniósł ją z zaciekawieniem, a na cześć dźwięku wydanego przez spłoszonego ptaka, nazwał krakuską.
Nieco ją oczyściwszy, na śmierć zapominając o osuszeniu, założył nakrycie na głowę, wzruszył ramionami i wydobył przytroczoną do pasa, magicznie niehigroskopijną lutnię. Biorąc szybki, wibrujący akord, puścił struny w ruch i wszystko choć przez chwilę jeszcze było radosnym pląsem, potrzebował go, bowiem nic innego z ostatnich przygód już mu nie zostało. Nawet piórko z czapki odebrał mu wiatr, ale nie zobaczył tego, tajemnicza siła, którą czuł we krwi pchała go ścieżką gdzieś w las, bór eksplozją zieleni budzący się do życia.


Tym razem siłą, która pchała go w nieznane nie było dziedzictwo dżinów, powiązanie z najważniejszym z żywiołów. Kasjusz tego nie wiedział, ale to ostatnie krążące w obwodzie okruszyny NADGRZYBKA służyły mu za namagnetyzowaną busolę, która niby to wskazuje ci kierunek marszu, ale nawet gdybyś próbował go zlekceważyć, pociągnie tam. Powtarzając sobie credo pewnego sławnego rycerza dawnych czasów wkroczył w brzozowy zagajnik, szereg drzewek znacznie niższych, niż potężne słupy dębiny okalające to miejsce. Ani chybi był to ślad jednego z poprzednich obozowisk orków, zarazem dowód na to, że i w naturze toczą się boje, że wystarczy okazja, by jakaś frakcja zaczęła się pchać, gdzie nie jej miejsce.
- Nic to – mruknął po raz kolejny Kasjusz. – Nic to. – dodał z namysłem, po czym czując niepokój zgubił wątek – Gdzież ja położyłem moją księgę za... Nic to.
Niemal wpadł na eks-sternika, w kuckach, skupieniu i ze śpiewem na ustach zbierającego „surowiec”. Ten, zauważywszy barda wstał, uśmiechnął się doń i mrugnąwszy do jakiejś nieistniejącej obok istoty, wznowił swe dzieło.
- Mistrz wspominał, że wrócisz po więcej, a on zawsze ma rację. – powiedział poważnym chichotem. Kasjusza zawsze fascynowało w retoryce mieszanie stylów i tonów mówienia, jak choćby zdecydowane jąkanie się, czy nieśmiałe przeklinanie wszystkich bogów razem wziętych i splecionych w jeden orgiastyczny supeł. Czegoś takiego natomiast jeszcze nie słyszał - zastanowił się bezmyślnie bard, coś wewnątrz kazało mu bowiem patrzeć na pieczołowicie zbierane fungusy.
W oczach miał bardzo wyraźny wyraz zrozumienia, usta rozszerzyły mu się i wykrzywiły, zmrużywszy powieki przygryzł wargę i tak jeszcze przez chwilę udowadniał, że mimik z niego prawdziwie utalentowany. Gdy koneser napełnił w końcu swą torbę i odwrócił się ku Kasjuszowi, ten był dopiero w jednej trzeciej przybierania neutralnego wyrazu twarzy, więc dla odwrócenia uwagi wskazał na swą lutnię.
- Znasz jakieś karczmy w okolicy? – rzekł, prostując ostatnią z powstałych przed chwilą zmarszczek – Bo, wiesz, bardem jestem, a ty jako sternik widziałeś może jakąś z góry...
- Jasna sprawa. Do Luskan, jeśli dobrze policzyć jest ich około... – zastanowił się i zaraz zaśmiał wyjątkowo radośnie z udanego jego zdaniem dowcipu. – Przecież wiesz po co tu jesteś.
- Zamawiałeś orkową krakuskę z Evermeet a ja jestem kurierem? Prosz...
- Mistrz Cię oczekuje!
- Gandzialf? Przecież zasiekł go dawno temu jakiś upalony krasnolud.
- Błąd! – sternik uniósł w górę palec z triumfem. W garści trzymał jakiegoś kropkowanego grzybka, połknął go przy tym geście ze smakiem. – Tylko Gandzialf Zielony nie żyje. – dodał wesoło i zaczął śpiewać jakąś dziwną, quasi-rytualną pieśń.
Bard westchnął, przezwyciężył Zew NADGRZYBKA i skręciwszy w bok, zaczął iść przed siebie. Pustelnik, któremu z czystej złośliwości Kasjusz nie chciał nadać imienia, podążył za nim, wciąż mrucząc.
- Przestaniesz wreszcie?
- Nie mogę przestać, w duszy mi śpiewa! – skontrował, dowodząc przy tym, że posiada takową.
Kasjusz zatrzymał się, obrócił na pięcie i spojrzał ze zmęczeniem na śpiewaka. Był od człowieka wyższy o głowę, chociaż ważyć musieli tyle samo. Mógł go po prostu zignorować, ogłuszyć pieśnią lub zupełnie nieopatrznym odgięciem gałęzi. Ale coś wewnątrz kazało mu jednak zainteresować się sprawą.
- Czego wy chcecie?
- Ważne, czego Ty chcesz. – odparł diler i wyszczerzył się nielicznymi zębami do otaczających go „dobrych duchów”. Bard westchnął, nakrywając czoło dłonią.
- Czy ja wiem? Nie jestem pewien... Nie jestem pewien czy masz cokolwiek, na czym by mi zależało. I proszę, nie proponuj mi tu swego towaru.
- A ja wiem, czego chcesz! – mrugnął do niego porozumiewawczo – Ćśś, zbliż się. To tajemnica. – Kasjusz nie udając zaciekawienia zbliżył ucho. Tak jak myślał, człowiek wznowił swoją operową arię. Machając ramionami, zaczął wokół niego wirować.
Kasjusz stracił cierpliwość.
Zdjął z głowy czapkę, w końcu porządnie ją wyżął i założył z powrotem, wreszcie suchą. Takie ciągłe kapanie na nos może zdenerwować nawet największego stoika.
- Mam tego dość. Powiesz mi co to znaczy, czy nie? – mruknął, uspokojony. W odpowiedzi wymach rąk, objęcie niewidzialnych istot, wreszcie kilka dosyć dziwnych słów.
- To, że ty jesteś pawianem, a nie ja!
Dookoła przez chwilę słychać było tylko świerszcze. Po chwili doszedł do nich nieco opóźniony śmiech jedynej istoty w okolicy, którą by zdołało to rozśmieszyć.
- A tak w zasadzie, czemu nos masz pomalowany ochrą, a policzki czymś niebieskim? – płynnie zmienił temat genasi, każde słowo akcentując kroczkiem w tył. – Chyba ci się coś pokręciło. – dodał, by zyskać jeszcze trochę miejsca. Napiął mięśnie, szykując się do sprintu.
- Błąd! – po raz kolejny roześmiał się pustelnik. Zobaczywszy błyskawiczne podniesienie kolana, dodał – Szukasz Ceol, Kasjuszu.
Zamurowało go. Kolano zawisło w powietrzu, twarz barda jeszcze kilkanaście sekund była maską zainteresowania, zapowiedzią ucieczki. Diler obszedł go dookoła, pomachał mu dłonią przed twarzą, wreszcie zniknął gdzieś w chaszczach.
Chcąc, nie chcąc, podążył za nim. Wkrótce oślepiło go światło.


- ZOSTAŁEŚ WYBRANY! – przemówił doń stojący w oślepiającej mgle Gandzialf Biały. – ALBO TEŻ SAM WYBRAŁEŚ SIEBIE, NIE TO SIĘ TERAZ LICZY.
Kasjusz kaszlnął, obawiał się, że to nie była zwykła mgła. Zresztą, to też się teraz nie liczyło. Faktem było natomiast, że stała przed nim martwa legenda – sławiony w dawnych pieśniach nielicznych bardów, owiany tajemnicą druid Gandzialf. Niegdyś Zielony, choć jeszcze wcześniej mówiono nań Szary, Jary i Szerokobary – każdy tytuł odpowiadał innemu okresowi jego życia, dla przykładu zanim odkrył uroki zieleni, jego głównym hobby była kopcąca nader intensywnie fajeczka. Kas nigdy nie był zwolennikiem tych historii, ale on wyróżniał się wśród bardów pod każdym niemal względem. No, oprócz tego, że tradycyjnie nie odmawiał napiwków za słowa otuchy. I faktu, że chciało go zabić bardzo wielu.
Tudzież podbojów miłosnych od Kuldahar do Cathyru. Zresztą, podczas jednego ze spotkań w gildii okazało się, że ich listy są zadziwiająco podobne. Ale, w co trzeciej oberży stałymi bywalczyniami są Izoldy, Esmeraldy i Hortensje, nawet dziesięć różnych w jednej.
Krążący gdzieś we mgle sternik wydobył otrzymany od Kasjusza dawno, bardzo dawno temu flet, zaczął na nim grać z wysiłkiem. Cały jego trud szedł w to, aby melodia, nawet jeśli niezbyt melodyczna, zachowała przynajmniej podstawową czystość dźwięku. Nie udało się.
- LICZY SIĘ TO, ŻE NADCHODZI CZAS ZMIANY. IDZIE BIAŁA ZAMIEĆ, A WRAZ Z NIĄ ODRODZENIE.
Nieodmiennie zespolone z nim szaleństwo zaczęło go świerzbić, prowadzić dłoń ku otrzymanej od kapitana trąbie. Kasjusz wewnątrz niego czuł wyraźnie, że oto nastąpiła chwila idealnie spełniająca wyryte nań warunki. Całość – od złapania do zadęcia – zajęłaby mu mniej niż sekundę, wysiłkiem woli powstrzymał jednak pokusę. Musieli wiedzieć dobrze, że nie wywinie żadnego numeru, gdyż mają dla niego zbyt ważną informację. To dla niej przybył przecież na północ. Choć nie spodziewał się, że nie do Luskan zaprowadzi go trop.
- POWOLI, ACZ NIEUBŁAGANIE NADCHODZI ODWRÓCENIE NATURY MAGII. FIGURY NA SZACHOWNICY ZOSTANĄ USTAWIONE NA NOWO, ALE POJAWI SIĘ TEŻ NOWA, ZAPOMNIANA FRAKCJA...
Stary – nomen omen – grzyb biadolił dalej, bard zastanawiał się czy kiedyś skończy. Dawne proroctwa, obietnice wyborcze, długie przerwy na przypomnienie sobie tematu wypowiedzi... Gandzialf musiał być zdecydowanym zwolennikiem dawnej szkoły oratorskiej. Kasjusz postanowił szybko przejąć inicjatywę, zanim od kłujących oczy oparów i arcymentorskiego tonu druida stałby się na powrót normalnym. Chrząknął.
- Nie macie nic wspólnego z Harfiarzami, prawda?
Muzyka ustała, mistrz przerwał tyradę. Kasjusz spojrzał na flet wystrugany w jakże odległych czasach podróży statkiem HMS „Jeden”. Jakoś nie chciało mu się wierzyć, że własnoręcznie wykonany instrument brzmi tak słabo na drugim C. Poruszył więc powietrzem w jego otoczeniu, przepływając przez piszczałkę wydało wyjątkowo przyjemny dźwięk. To tylko ten dureń nie umie się nią posługiwać.
Dureń początkowo patrzył na przedmiot grający w jego dłoniach, zaraz jednak odzyskał rezon, zaśmiał się, przyjął skinienie mistrza. Odrzekł:
- Widzimy, że wszelakie sztuczki z żywiołem Aeris sprawiają Tobie wyjątkową radość. Jednocześnie wiemy, że pewna szalenie cenna umiejętność nie została Ci dana, pomimo Twej natury. Podążaj za nami, Kasjuszu, a już wkrótce odzyskasz tę, jak i wiele innych tak pożądanych przez Ciebie zdolności.
Zabłysnął niepełnym uzębieniem, a i Gandzialf ustawił się jakoś tak bardziej heraldycznie, wsparłszy się na kosturze-sziszy. Ale bard wciąż czekał. Dźwięczały świerszcze, od dymu bolały oczy. Całe szczęście, że nie musiał go jeszcze wdychać...
Pu-sternik spojrzał na szefa, ten był jakiś nieobecny, jakby wspominając dawne czasy. Odpowiedź padła w końcu, wybąkana przez pomagiera:
- Harfiarze... Hehm, brff, nie, niem sądzem, hmm, byśmy... kiedykolwiek, ymm mieli, no, tego...
- ... Z NIMI COŚ WSPÓLNEGO.
Zniecierpliwiony, genasi badał ich zmęczonym wzrokiem przez długą chwilę.
- To dobrze. – powiedział powoli i dobitnie – Wiedziałem, że nie możecie być aż tak żałosni... W takim razie – macie mnie.
Wiele późniejszych chwil przepadło w jego pamięci, przysłonił je nimb szaro-zielono-białego dymu.


Podczas następnych kilkunastu miesięcy działo się wiele, zbyt wiele by spamiętać nawet na trzeźwo. Mianowany oficjalnie Wybrańcem Gandzialfa otrzymał odeń dary, które miały zagwarantować mu bezproblemowe wykonywanie misji. Wielu misji, dokładniej, choć wciąż nieprzeliczalnie rzecz biorąc. I tak dla przykładu, chcąc, nie chcąc testując asortyment sternika, dostał coś, po czym zaczął widzieć znajome już mu „dobre duchy”.
Kasjusz był pewien, że diler się nieco na niego obraził, gdy przy pierwszej sposobności posłał je jako mięso armatnie na wroga, miast samodzielne ryzykować życie w walce z tym śluzołakiem, co grotę bogatą w podstawczaki zaadoptował jako swe mieszkanie.
I stało się tak, że na dłuższy okres porzucić musiał przeznaczony sobie fach barda, i niczym jakiś pierwszy lepszy rębacz – rąbał, jakby to jakoś specjalnie rozwojowe było. Choć nie chciał, musiał korzystać z wyuczonych w młodości Calimshańskich technik bojowych, sekwencji nader skutecznych ciosów, których nigdy nie poznał do końca. Teraz, z całkowicie otwartym umysłem, improwizacja szła mu nader skutecznie.
Ale głównie z mieczem.
Wcześniej Kasjusz nie był świadomy, że istota może posiadać tyle zmysłów naraz, ale takie śmieszne, czerwonocętkowane coś pokazało mu, że do odkrycia jest jeszcze bardzo wiele. Jak tylko mógł, starał się nie pogrążyć w tym wtórnym obłąkaniu a za swój duży sukces uznał, że nigdy nie zaśmiał się z żartu sternika, chociaż obaj z Gandzialfem aż zataczali się z ukontentowania. Kilka z tych zmysłów pozwoliło mu poczuć muzykę dużo wyraźniej, niż zdołał ją dotychczas poznać swym szalenie nomen omen wyczulonym słuchem. A może to była tylko kolejna z dziwnych, kolorowych wizji? Wszak i wiatr widział teraz równie wyraźnie, jak trzeźwy krasnolud w łożnicy – wydatne owłosienie swej małżonki.
Świat wyobraźni, dotąd raczej tkwiący gdzieś z boku, zaczął bardowi wyskakiwać na pierwszy plan. Spośród całej galerii ukazujących mu się równolegle obrazów, musiał pieczołowicie wybierać ten, który najbardziej przypominał mu jawę. Ale bawił się całkiem nieźle, choć nie był pewien, czy jeszcze kilka miesięcy temu, myślałby pozytywnie o tego rodzaju stanie.
Czując muzykę, nieraz aż płakał, wymykając się czasem do jednej z odległych karczem i słuchając przeciętnej jakości grajków. W jego uszach brzmiało to niczym potwierdzenie istnienia mało ważnych w jego życiu bogów. Dobrze się składało, że o tej porze roku mało który ze znanych pieśniarzy pojawiał się na północy. Mniejsza o to, że mogliby rozpoznać Kasa. Po prostu rozniosłaby się fama o gospodzie, co zatonęła w powodzi przy porze suchej.
Słuchał innych, bo we własnym tworzeniu przeżywał kryzys. Mając w każdej sekundzie do wyboru tak wiele cudownych kombinacji nut, zwyczajnie nie potrafił się zdecydować, wybrać pomiędzy dwoma niezrównanymi pięknami. Jak mógł, zapamiętywał te treści, zbierając - jak twierdził - materiały na później.
W dalekiej przyszłości rzeczywiście udało mu się odtworzyć te dźwięki, owe ballady były jego wielkim sukcesem. Ale choć zyskały opinię doskonałych, nie mógł zrozumieć, czemu nie brzmiały tak, jak je zapamiętał.
Wraz z lekkim rozwojem zdolności bojowych i znacznym pogłębieniem potencjału żywiołowego, następowała w Kasjuszu nieubłagana degeneracja psychiczna.
A stary pierdoła, ów pokraczny, zgrzybiały druid ględził i ględził. Ocaliłeś (w domyśle: OCALIŁEŚ...) jeden z pobocznych planów przed nieuniknioną zapaścią? Naści więc, białego proszku i hajże na następną MISJĘ. Ranien wtedy po wielokroć za każdym razem był zaleczany przez cudowne mieszanki „ziółek” z jaskini wspomnianego śluzołaka. Współpracował bądź rywalizował z innymi przygłupami, jak on dającymi się wykorzystywać w tej grze o plany i sfery. Lewitował przez dowolnie długi czas, w przerwach próbując napisać jakikolwiek tekst do ballady i zażywając kolejne, bardzo naturalne dryjakwie. Żył tak stosunkowo długo, zanim w końcu pewno wydarzenie sprawiło, że postanowił spakować manatki i się pożegnać.


Było ich czterech, a do tego mieli ze sobą zawezwanego przed chwilą żywiołaka ognia. Ogromna półokrągła sala oświetlana była przez zwisający z sufitu kandelabr, a dokładniej – umieszczony w nim artefakt. Ściany pokryte były misterną mozaiką, sufit zdobiła dbale wymalowana mapa Sigil. Tylko kafelków pasujących do całości ktoś nie zdążył wyłożyć, bądź cieć, co przez setki lat pilnowania kryształu tu zamiatał, postanowił rzucić wszystko w cholerę i rozkradł je.
Nie mogli pochodzić z Faerunu, ale po kilku podróżach, (niektórych nawet na jawie), Kasjusz wiedział, że nie czyni to istocie trudności w wykrwawianiu się. Bliźniaczo do siebie podobni i ubrani, musieli być najemną bandą do tańca i do różańca – każdy inaczej wyposażony, za to równie niebezpieczny.
Pierwszy z nich w małpim chwycie dzierżył dwa topory obosieczne, zaś na wielkich buciorach umieszczone miał bardzo wyraźnie zatrute kolce. Drugi był magiem i kontrolował żywiołaka, ale na wszelki wypadek miał też kilka alchemicznych bomb umieszczonych w łatwo dostępnym miejscu. Trzeci jak to zwykle bywa w kompanii – pełnił rolę łucznika. Nikt takich nie lubi, więc i Kasjusz nie zwrócił szczególnej uwagi na jego sprzęt – i tak będzie trzeba dziko unikać, i tak.
Czwarty grał na harfie. O ugodowym załatwieniu sprawy nie mogło być już mowy.
Kasjusz spojrzał na swój, lekko tylko wzbogacony i naostrzony magicznie rapier. Nic to.
Zawirował błyskawicznie, rozrzucając coś po pomieszczeniu. Uniknęli tego bez problemu, czarodziej nie wyczuwając magicznego zagrożenia wzruszył ramionami i wysłał naprzód żywiołaka, dając innym czas do otoczenia oponenta.
Posłanie żywiołaka na (nomen omen...) pierwszy ogień nie było najlepszym pomysłem.
Czymże jest ogień, jeśli pasożytem na powietrzu? Czymże jest żywiołak, jeśli nie pasożytem na elemencie?
Wysiłkiem woli utworzył wokół ognistego stwora strefę próżni, a gdy niemal dogasł – poprowadził kilka wąskich przesmyków w stronę nadciągających adwersaży.
Przeraził się, ponieważ w wyobraźni nazwał ich Rogerami 1-4, zaś żywiołaka – przeklętym, przebrzydłym ścierwojadem. Był to pierwszy znak, że pora chyba skończyć z grzybkami, gdyż nawet tak często ćwiczona wyobraźnia zaczęła go zawodzić.
Eksplozja rozerwała żywiołaka, osmaliła nieco rosłego woja, zaś szczególnie celnie poprowadzony strumień ciepła obrócił w popiół puszczoną w ruch harfę razem z paznokciami posiadacza. Szybki rzut nożem w rozproszonego i nieco niemęsko krzyczącego muzyka i jego karierę można było uznać za zakończoną. I dobrze, bo był ostatnim żyjącym współtwórcą owej ballady o zimorodku, co o jej autorstwo obwiniano kiedyś Kasjusza.
Czemu nie poratowała go magiczna bariera kompana?
Ot, pewnie dlatego, że ten leżał płasko na ziemi po uniku przed nieistniejącą strzałą. Dopiero teraz zobaczył, że rozrzuconymi przez Kasjusza przedmiotami były gwizdki.
Rosły rębacz miał zbroję niedostępną dla rapiera, dlatego nadzwyczaj logicznie został przełożony na później jako cel. Genasi zawirował błyskawicznie i podskoczył unikając dwóch jednoczesnych cięć z obu stron. Ostrza rozminęły się nad wyraz płynnie, czyniąc miejsce dla potężnego buciora. Gdyby były skórzane, lub przynajmniej stalowe, Kasjusz nie uniknąłby srogiego kopa. Ale, do cholery, to był wzmacniany magicznie ołów, nawet jeśli przydatny do chodzenia po magmie, wodzie, czy do czego go zrobili – na zrodzonego z wiatru było to za wolne.
Nie podciął go, bowiem wiedział dobrze, że straciłby tylko czas, a łucznik za nim wciąż nie oddał pierwszego strzału. Wyczuł ruch powietrza, przechwycił sygnał i aż się zdumiał. Pocisk leciał prosto w kierunku jedynej części ciała, która zostawała teraz w z grubsza jednym miejscu. W kolano.
Nie spodziewał się, że będą grali aż tak nieczysto.
Unosząc się w powietrzu uniknął kolejnego topornego młyńca i zawrócił ku repetującemu łucznikowi. Gdyby pobiegł równo na niego, skończyłby z lotką wystającą z krtani. Zamiast tego ruchem nadgarstka wypuścił z rękawa małą kulkę, która trafiwszy w łucznika rozprysła się na biały proszek. Strzelec zakaszlał, lecz nadal trzymał Kasjusza na celowniku, obrócił się za nim, gdy ten wyminął go, nie zadając nawet uderzenia. Wypalił na wyczucie.
A Kasjusz biegł prosto na czarodzieja. Ten, przygotowawszy sobie czar płonących dłoni, zwarł się z bardem, tryumfalnie przypiekając mu odzież i skórę pod nią. Grajek stęknął, ale zgodnie z planem uskoczył w bok. Za wolno.
Zgodnie z wcześniejszym wyobrażeniem sytuacji strzała utkwiła w piersi maga. Niezgodnie z nim - przechodząc wcześniej przez bardzi bark. Ta sama magia na grocie, która pozwoliła przejść z mlaskiem przez ciało Kasa, zlekceważyła magiczny pancerz, impetem obalając czarodzieja na podłogę i niemal przybijając doń.
Leżał tak, krwawiąc a pozostali przy życiu zbójcy, podeszli doń pewnie, nie chcąc się bawić w większe ceregiele z szanowaniem życia. Upadł na zdrową rękę, więc miał jeszcze szanse niepostrzeżenie zagrać jedną melodię. Która? Mózg z trudem wybrał najfortunniejszą z rzeczywistości alternatywnych.
Dysharmonia.
Mający go dobić łucznik przypomniał sobie nagle, wcześniejszą kłótnię o podział łupów i kolejność pochędóżki. Przede wszystkim o kolejność pochędóżki. A, że zleceniodawca wspomniał coś o dużej nagrodzie do podziału... Lepiej, by tylko jedna z tych cech była prawdziwa.
Topory jednocześnie i po raz ostatni zadźwięczały o posadzkę.
Patrzyli sobie chwilę w oczy, a później Kasjusz zaczął odpływać, wszelkimi zmysłami czując wiatr. Wiatr...
- Za takie coś premii nie będzie Roger! – zagrzmiał wtem po sali donośny głos, wyrywając z zamyślenia i butów łucznika. – A wypłaty tym bardziej! Zwalniam cię, łachudro!
- Łachudro, chudro, udro... O... o... ... – powtórzyło echo.
Łucznik zaklął parszywie, spojrzał na Kasjusza i w niezbyt cytowalnych słowach stwierdził, że w nosie ma taką robotę, opuścił salę.
Zmarł sześć lat później wskutek finalnego zatrucia „długoterminową trucizną ogłuszającą Gandzialfa autorstwa”, długo po tym jak wszelkie te mecyje z NADGRZYBKIEM i pochodnymi przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. Oczywiście to też było częścią planu.


Leczenie świadczone przez zmurszałego druida zawsze trochę trwało, ale gorsze od tego były rozmaite skutki uboczne, w tym nieodzowne wielopoziomowe halucynacje. Ta była nieco inna.
Widział ją. I ją. I ją.
Schodząc tak w głąb, wkrótce ponownie zapomniał o Ceol. Nie, zapomniałby.
Zapomniałby o niej, gdyby nie szafirowy kolor jej tęczówek. Takim właśnie go zapamiętał kiedyś. Szafir wypalił mu się pod powiekami, negatywowo, ale jednak przypominając o sobie.
Gdy więc w końcu powrócił do zdrowia, podjął decyzję.


- CHCESZ NAS OPUŚCIĆ? ŚWIADOM, ŻE DZIEŁO JESZCZE NIE ZOSTAŁO ZAKOŃCZONE?
- Ciszej, proszę. – bóle głowy wciąż dręczyły Kasjusza, ale miał tak za każdym razem po tych różowych grzybkach.
- To Gandzialf – przypomniał nadal bezimienny sternik – Wszystko co On mówi, jest wielkie. A w zasadzie, dlaczego chcesz nas opuścić?
Możliwości. Widział teraz dobrze tak wiele możliwości obsobaczenia ich, zrównania z ziemią. Wybrał drogę umiarkowanie spokojną.
- Choćby dlatego, że pomagam, wam dranie już od bardzo dawna, a wy wciąż wymownie przemilczacie najważniejszą dla mnie odpowiedź.
- BOŚ NIE JEST GOTÓW. ALE WKRÓTCE NASTĄPI ODPOWIEDNIA CHWILA... WYSTARCZY TYLKO...
- Nie. Mam dość waszych arii na dwa głosy w każdy czwartek, a najbliższy już jutro. Oddajcie co moje i żegnam.
- NAPRAWDĘ CHCESZ UTRACIĆ CZĘŚĆ SWYCH MOCY? NAWET NAŚLADOWANIE GŁOSÓW?
- Nie zważam na nie. – odmruknął, rozeźlony.
Majordomus, minister do spraw grzybobrania, lokaj, kucharz i masażysta w służbie Gandzialfa spojrzał na mistrza. Ten skinął powoli, bardziej skupiony na swej fajce wodnej.
- Jeśli tak sobie życzysz, myślę, że możemy już się pożegnać. – powiedział sternik wesoło. I chociaż bez „dobrych duchów” poczujemy się nieco samotnie, radziśmy ze współpracy i żywimy nadzieję, że dobrze nasz zapamiętasz. Oto Twój dobytek, dawny i zdobyty tutaj. Kapitan i kucharka byliby z Ciebie dumni, żegnaj!
To naprawdę było takie proste? – myślał, biegnąc w końcu wolny (Wolny!) ku Luskan, prawdziwej cywilizacji, ku powrotowi do bardyzmu.
Nie. To za nic nie było proste.


[ No i w końcu, Kas wita ponownie :D Dla wygody czytania podzieliłem mój post 5letni na dwie części, tutaj proszę - pierwsza. Jakoś w piątek-sobotę, już wolniejszy od sesji dorzucę drugi i pewnie w weekend już śmiało będę czynił burdy razem z Wami. Dobranoc.]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Mag swoim zwyczajem stał na rufie, oparty o reling. Robił to przeważnie w przerwach między snem a grą w karty. Jakiś kwadrans wcześniej z bocianiego gniazda padło hasło „Ląd!” a chwile później „Widać Waterdeep!”. Kapitan zaczął wydawać rozkazy, przygotowując jednostkę do zawinięcia do portu. Rejs, jeśli nie liczyć jednego sztormu, przebiegł spokojnie. Kain podejrzewał kapitana o układ z piratami, którzy kilkukrotnie pojawiali się w zasięgu wzroku, jednak ani razu nie podjęli próby nawiązania walki czy pościgu. To wyjaśniało także horrendalnie wysokie ceny za miejsce na pokładzie. Wiedząc, że nie zostało już wiele czasu, mag udał się do swojej kajuty. Był pewny, że informacja o jego ucieczce już dotarła do owego Borrowa, więc spodziewał się komitetu powitalnego w mieście. Pierwszym priorytetem było zatem zejście na ląd nie zwracając na siebie uwagi. Sprawa dość prosta, delikatna iluzja zmieniająca kolor włosów i rysy twarzy w połączeniu z rzeczami wygranymi od marynarzy ( co prawda, w tym celu przegrał ostatnie srebro jakie miał ale było warto) powinna załatwić sprawę. Kiedy skończył tą część przygotowań, spakował większość swoich rzeczy w worek, także wygrany w karty. Teraz pozostało czekać aż szkuner zawinie do portu, wmieszać się w tłum schodzący na ląd i zabrać się za trudniejszą część. W czasie rejsu zastanawiał się co powinien zrobić najpierw. O pierwsze miejsce walczyło znalezienie Furr’a (wiedział, że Niziołek prowadzi coś na kształt księgarni w mieście), z koniecznością spieniężenia kamieni szlachetnych wszytych w skórznie, z której korzystał. Jak wiadomo, bez pieniędzy ani rusz. Poza tym potrzebował innych ubrań, niż łachy które miał teraz na sobie oraz kilka dodatkowych noży do rzucania i może jeszcze jeden sztylet. Przydało by się też trochę komponentów do bardziej skomplikowanych zaklęć ale to mogło poczekać. Ostatecznie zdecydował najpierw zadbać o finanse, a później szukać starego druha. Z krzyków dochodzących z pokładu wnioskował, że jednostka właśnie wchodzi do portu. Załoga szykowała cumy, pierwszy mat poganiał co bardziej leniwych, a kapitan zapewne pilnował wszystkiego zza kola sterowego. Kwadrans później rozpoczął się ogólny harmider towarzyszący zejściu załogi na ląd. Kain dołączył się do strumienia ludzi wylewających się trapem na brzeg.
Waterdeep. Miasto wspaniałości, jak mówili o nim niektórzy. Korona Północy, mówili inni. Dla maga było to tylko kolejne wielkie miasto, gdzie można się dorobić. Lub, jak teraz, znaleźć kilka odpowiedzi. Idąc wciąż z załogą pierwsze kroki skierował do portowej karczmy. Co okazało się trafnym wyborem. Gdy tylko przekroczył jej próg, w oczy rzuciła mu się grupa najemników.
- …jednego! – wydarł się, wyraźnie podchmielony osiłek.
- Przecież ci mówię, że dwóch. Podobno ten drugi wpadł, próbując wydostać niziołka. – szczupły człowiek wyraźnie tracił cierpliwość, a Kain coraz bardziej interesował się rozmową.
- To kiedy mają zawinąć do portu?
- Za dwa dni. Mamy ich odebrać i przekazać dalej. Pan B. nie będzie tolerował żadnych niedociągnięć. Przypłyną „Morskim Żółwiem”. Do tego czasu macie mieć uczy i oczy szeroko otwarte. Ponoć kilku innych z tej zgrai może się pojawić w mieście.
- Niech się pokażą, zarobimy więcej grosza, hehe.
Mag zanotował w pamięci twarze zebranych. „Mam więc dwa dni. Niziołek to pewnie Furr, więc nie ma po co go szukać. Ciekawe kto wpakował się razem z nim…” Rozmyślając zbyt długo przyglądał się grupce. Szczupły chyba wyczuł jego wzrok. Odwrócił się w jego stronę, zmrużył oczy a Kain poczuł drgniecie splotu. „Cholera.” Szybko odwrócił głowę, trącił stołek innego klienta karczmy, ten popchną dziewkę z tacą, która rozlewając zawartość wszystkich kufli ze swojej tacy, zrobiła potrzebne zamieszanie. Po chwili mag-złodziej był już na zewnątrz, szybko przemierzając uliczki. Chwilowo wiedział wszystko, czego potrzebował. Furr i drugi członek kompanii mieli dotrzeć tu za dwa dni. Wiedział, że w mieście roi się od wrogów. Pozostawało tylko pytanie kto ze starych znajomych już tu jest. Jednak pierwszym celem było spieniężenie kamieni. O ile gildia Złodziei Cienia dalej działa w mieście, nie powinno to nastręczyć wielu problemów. Przed rozstaniem Elkantar wspominał coś, że chce pracować z nimi. Miał już chyba dość niezależnego działania, w przeciwieństwie do Kaina, który nie lubił jak ktoś wydawał mu rozkazy.
Kilka zaułków dalej, zszedł do kanałów. Pozbył się łachmanów, przywdział swój ekwipunek i poczekał do zmierzchu. O tej porze dnia przemykanie po mieście było znacznie łatwiejsze a paserzy i tak mieli otwarte, dla tych którzy wiedzieli jak ich znaleźć. Mag liczył na to, że stare zwyczaje, których nauczył go kanciarz nie wyszły z mody. Szczęście dopisało mu za trzecim razem. Pierwszy którego odwiedził okazał się martwy. Drugiego interes puścili z dymem, Kain podejrzewał, że orżnął nie tego co trzeba. Trzeci prosperował całkiem nieźle i choć odkupił kamienie za niecałą połowę ich wartości, dało to dość złota na ekwipunek, kilka łapówek i pokój w karczmie. Mag miał też wrażenie, że mógł pracować dla Gildii z Amn ale nie odważył się spytać. To mogło jedynie sprowadzić więcej kłopotów. Jeśli jednak Elkantar był w mieście, była spora szansa, że dowie się o nowym nieznajomym, który spieniężył całkiem przyzwoitą sumkę.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Zapuchnięte oczy pomimo wysiłku nie bardzo pozwalały się otworzyć.
- KTO?! - wzmocniony magicznie głos wwiercał się w czaszkę - Pyyyytam! KTO?!
Silny cios w brzuch praktycznie pozbawił go oddechu. Mężczyzna zacharczał i splunął krwią.
- Sz... sz...
Przesłuchujący go człowiek nachylił się łapiąc go silnie za włosy.
- No mów, mów diabełku...
- Szp... - złodziej z trudem charczał w ucho oprawcy - Szp... szpicuj się... sk... skurlu...
Elkantar wyszczerzył szyderczo pokrwawione zęby i zakaszlał. Kolejny cios. I następny. Potworny ból głowy. A potem już tylko ciemność. Uderzenie lodowatej wody.
- Ocucić... - wychrypiał oprawca
Kanciarz tym razem z oporem otworzył lekko prawe oko. Żylasty półork w pokrwawionym fartuchu właśnie przeglądał swoje akcesoria leżące na brudnym blacie.
- No to teraz porozmawiamy na poważnie - stojący w cieniu pod ścianą szczupły mag rozmasował dłonie - widzę że trafił nam się naprawdę oporny osobnik...
Elkantar zdawał sobie sprawę że tym razem już nie przyśmieje nikomu i wpiszą go do księgi umarłych. W końcu każdy kanciarz doskonale wiedział że prędzej czy później zostanie zdybany. Los, nie okazał się dla niego łaskawy i księga umarłych musiała poczekać na swoją kolej...
Złodziej poczuł delikatne nakłucie igłą. Potem kolejne i kolejne, wreszcie przestał je liczyć... Starał się przygotować na ból, ale uderzenie które nastąpiło było czymś na co przygotować się nie da...

Spocony zerwał się z łóżka trzymając za głowę. Ciemność. Wzrok płynnie przeszedł w spektrum podczerwieni i łowił kolejne kształty. Karczma, Waterdeep. Odetchnął z ulgą. Jak prawie każdej nocy ostatnich 4 lat. Przyspieszony oddech zaczął wracać do normy, złodziej przymknął oczy i starał się zmienić tor swoich myśli aby choć na chwilę zasnąć.

Pchnięcie krótkiego miecza, parada, pchnięcie, parada, uskok. Chwila na złapanie oddechu. Mężczyzna uśmiechnął się zastawiając mieczem przed lekkim ciosem, po czym zaatakował z furią starając się przedostać przez zasłonę strażnika w kolczudze. Strażnik raz po raz zasłaniał się małą tarczą po czym niespodziewanie zwinnie uskoczył w bok, wykonał piruet i gdy rozpędzony Elkantar starał się wychamować przywalił mu w twarz z całej siły tarczą. Krew z nosa trysnęła strumieniem kapiąc na kruczoczarny matowy pancerz.
Dochodzący z zawieszonej wysoko galeryjki śmiech odbił się echem po sali.
- Waleczny! - Aran Linvail schodził bezszelestnie po schodach - I głupi...
Złodziej podniósł się z pomocą strażnika w kolczudze i skłonił przed mistrzem.
- Oj diable... - mistrz usmiechnął się złośliwe - biesia krew, waleczne serce... i głupota... - Linvail zatrzymał się przed Elkantarem - jaki był sens walczyć..?
Kanciarz wzruszył ramionami udając obojętność.
- No więc jak już wcześniej tłumaczyłem... nie było sensu! Miałeś pokonać to pomieszczenie - Aran omiótł wzrokiem przestronną salę - PO - MIE - SZCZE - NIE! A nie unieszkodliwiać strażnika.
Linvail przespacerował się wzdłuż skrzyń treningowych, po czym podjął tyradę.
- Walka twarzą w twarz nie jest dla Ciebie! Jesteś złodziejem! A nie wojownikiem, czy asasynem! Co z tego że uczę Cię praktycznie znikać w świetle dnia? - Słysząc to, Elkantar spuścił głowę i wpatrywał się w trzewiki - Co z tego? Co z tego że otwierasz zamki z zamkniętymi oczyma? Na co Ci te wszystkie umiejętności jeśli dasz się zabić jak skończony idiota! Uciekaj, rozumiesz?! - Linvail wpatrywał się wściekły w łotrzyka - Myśl! Uciekaj! A jak już musisz walczyć, to niech sprzyja temu cień! Przeciwnik nie może Cię zauważyć!
Aran wolnym krokiem ruszył w kierunku schodów.
- Masz znikać duchu! Zni - kać! Rozumiesz? Bo martwy - mistrz zawiesił głos - na nic mi się nie przydasz. Nie potrzeba mi kolejnego zabójcy, mamy ich na pęczki. Wszyscy chcą zabijać. Nie bądź jak inni... postaraj się nie zawieść oczekiwań które w Tobie pokładam...
Elkantar skłonił się. Z galeryjki ponownie zagrzmiał głos mistrza
- Jeszcze raz!
Światła zgasły, pozostawiając kilka lamp naftowych w newralgicznych punktach. Spektrum podczerwieni zaczęło rejestrować kolejne szare kształty. Mężczyzna ruszył przed siebie miękkim krokiem.

Walenie w drzwi wyrwało go z silnych objęć Morfeusza. Gdy już udało mu się zasnąć, zawsze znalazł się jakiś psi syn który, mieszał mu szyki i nie pozwalał solidnie odpocząć. Świtało, pokój zalewały promienie porannego słońca. Za oknem panował harmider. Naprzeciwko starowinka opróżniła z okna nocnik prosto do rynsztoka, trafiając Bogu ducha winnego przechodnia który pomstował pod jej oknem niemiłosiernie. Gdzieś w oddali kupiec ryczał na czeladników starając się zagonić ich do pracy. Pod oknem pokoju kanciarza wesoła kompania marynarzy właśnie skończyła biesiadę i zawodząc niczym pijane banshee intonowali jakąś podniosłą pieśń o dziewczynie bez zęba na przedzie. Walenie w drzwi powtórzyło się.
- Panie! Panie, no! - skrzekliwy kobiecy głos dotarł do uszu złodzieja - Otfozys panie?!
Kanciarz podnosząc się stęknął lekko, podszedł szybko do drzwi, zdemontował pułapkę, po czym otworzył je wolno. Stojący naprzeciw potężnej budowy babochłop w kwiecistej kiecce spoglądał ciekawie na jego zmierzwione włosy i czerwone oczy.
- Łojoj... popiliśmy, so? - kobieta zaskrzeczała radośnie - stary jak se pochla, to tys ma takie cerwone łocyska
Mężczyzna wzruszył obojętnie ramionami i spojrzał pytająco na babsztyla.
- Nie jesteśmy rosmowni, so? Zarcie psyniose, nie? - baba wyszczerzyła pożółkłe zęby
Elkantar kiwnął na zgodę i zamknął drzwi rozcierając zdrętwiały jeszcze policzek. Jego wzrok zatrzymał się na kolistym tatuażu na wewnętrznej stronie prawej dłoni. Zdobione przerywane w kilku miejscach koło z wpisanym w środek sztyletem, oznaczające przynależność do złodziei cienia oraz jego status ducha.
Mężczyzna przystanął w cieniu kotary i zapatrzył się w okno. Myśli pędziły przez jego głowę niczym czujący krew śmiertelnika baatezu. Po wczorajszych wydarzeniach obawiał się kontaktu z gildią, doskonale zdawał sobie jednak sprawę że sprzedać go mógł dowolny z marynarzy czy kurierów. Jeśli gildia jest bez winy (a tak starał się myśleć), to nie kontaktując się zbyt długo z Errtu zostanie uznany za zdrajcę i zamiast potężnego sojusznika, będzie miał w niej śmiertelnego wroga, którego macki coraz gęściej oplatają Faerun. Postanowione. Musi odszukać Errtu...
Drzwi z trzaskiem otworzyły się na ościerz i babochłop paradnym krokiem wmaszerował do pokoju rozglądając się dookoła.
- Panie?! Panie no! Gdzieś Ty?
Kanciarz odsunął się od kotary przy której odruchowo skrył się w cieniu słysząc łoskot i uśmiechając się chrząknął znacznie.
- Ło boszze! - baba prawie wypuściła z rąk tacę - siem zląkła! Mie pan strasy! Jedzta, jedzta!
Kobieta chyłkiem wycofała się z pokoju i trzasnęła pospiesznie drzwiami. Trzeba jeść i ruszać w drogę. Za kilka pacierzy pół karczmy będzie wiedziało jak to biedną kobitę wystraszył podły drab.
Deski lekko zaskrzypiały gdy kanciarz opuścił swój pokój i skierował się już bezszelestnie na zaplecze by opuścić lokal tyłem. Wtapiając się w cień minął zalanego w trupa kucharza, którego czeladnicy przygotowywali kolejne śniadanie głośno rozprawiając na temat jednej z “łatwych” dziewek służebnych i przez uchylone na ościerz drzwi wydostał się w boczną alejkę. Poprawił paski pancerza, kaptur, ścisnął ciepłą rękojeść sztyletu i ruszył przed siebie wtapiając się w gęstniejący tłum. Było ciepło i przyjemnie. Kanciarz rozglądał się po rynku, oglądał kolejne stragany, kupił jakiś owoc do przegryzienia, płynnym ruchem zwinął pękatą sakiewkę podchmielonego szlachcica, który pomstując na jednego z lordów nawet nie zorientował się że coś mu ubyło. W nozdrza wgryzał się zapach ryb, które już czasy świeżości miały dawno za sobą. Elkantar skręcił w ciemny zaułek i rozglądając się sunął przed siebie. W panującym tu półmroku jego oczy łowiły kolejne kształty, a umysł ze sporym wyprzedzeniem planował ruchy, tak aby pozostać jak najmniej widocznym. Specjalizacja tancerza cienia, którą Aran wbijał mu do głowy tak długo, oduczając przy tym wielu wyrabianych przez lata nawyków, miała jak już nie raz się przekonał, wiele korzyści. Skręcił ponownie. Alejka w która wszedł prezentowała się równie “okazale” co poprzednia. Kanciarz minął grubego kota, który zaskoczony jego obecnością tuż obok, podskoczył zjeżony i prychnął gniewnie. Droga kończyła się drobnym rozwidleniem. W lewo? A może w prawo? Posłuchał przeczucia i skręcił w prawo, by po chwili zatrzymać się przed niewielką kamienicą, której ścianę zdobił przemyślnie ukryty symbol. Dla każdego postronnego obserwatora, była to zwykła odrapana rudera, dla członka cechu owe odrapane ściany miały dość szczególne znaczenie.
Mężczyzna zapukał do drzwi, które wbrew sprawianemu wrażeniu były bardzo grube i solidnie okute. Na reakcję nie trzeba było długo czekać. Żelazny świetlik uchylił się do środka. Kanciarz podniósł prawą dłoń, tak aby była wyraźnie widoczna. Świetlik skrzypnął, zasuwy trzasnęły metalicznie i drzwi zaskakująco cicho zaczęły się uchylać. W środku było zupełnie ciemno. Spekrtum podczerwieni ukazało kształty małego pomieszczenia, oraz niedużą zakapturzoną sylwetkę która lekko skłoniła się łotrzykowi i zastukała dość specyficznym szyfrem w kolejne zbrojone drzwi.
Tym razem oczekiwanie było dużo dłuższe. Ciężkie drzwi otwierając się, zalały światłem korytarzyk w którym stali. Uwagę kanciarza przykuły dwa otwory strzelnicze w suficie oraz jeden mniejszy przez który jak się domyślał można było lać rozpaloną smołę lub inne równie sympatyczne ustrojstwo. Waterdeep ewidentnie było dla złodziei cienia niezbyt przyjaznym miejscem. Elkantar przestąpił próg i lekko skłonił się przed szczupłym elfem w ciemnoszarym płaszczu, który skłonił się dwornie. Zbyt dwornie jak na gust kanciarza. Wysoko urodzony?
- Witaj duchu, oczekiwaliśmy Cię... - melodyjny głos wydawał się bardzo przytłumiony. Ki diabeł...? Maska? - Mistrz czeka u siebie, pozwól, zaprowadzę...
Elf bezszelestnie ruszył przed siebie drobnym korytarzykiem pełnym drzwi. Wybrał jedne z nich, nacisnął klamkę i jednocześnie obrócił drobną ledwo widoczną zapadkę o kilka centymetrów w bok. Drzwi stęknęły ciężko, ukazując wąską klatkę schodową prowadzącą stromo w dół.

Szczupły niziołek podniósł wzrok z nad papierów walających się przed nim w sporym nieładzie i spojrzał na wchodzących.
- Dziękuję Ellanie - jego głos był stanowczy i nie pozostawiał miejsca na jakikolwiek sprzeciw - Zostaw nas samych...
Elf ponownie skłonił się nisko i cicho zatrzasnął drzwi wychodząc
- Witaj duchu - niziołek wskazał fotel naprzeciw biurka - spocznij, proszę
Mężczyzna ruszył wolno rozglądając się czujnie spod kaptura.
- Po wczorajszych wydarzeniach nie dziwię się Twej ostrożności, ale cieszy mnie że przyszedłeś - mistrz gildii uśmiechnął się blado - Wina? Piwa?
Kanciarz z czystej grzeczności odwzajemnił uśmiech, po czym przytaknął twierdząco i wysunął lewy palec wskazujący.
- Rozumiem że wino? - Łotr skinął głową lekko - Dobrze więc...
Niziołek podszedł do drobnej szafeczki, wyjął z niej zieloną starą butlę i odkorkował. Po chwili duża czarka wina stanęła przed Elkantarem.
- Na początku, chciałem Cię przeprosić za wczoraj, ale nie mieliśmy szansy zareagować, bo *to* - Errtu podsunął kawałek pergaminu diabestwu - dotarło do nas dopiero wczoraj.
Elkantar zmarszczył czoło. Pergamin przedstawiał jego niezbyt udaną podobiznę (bez rogów!), krótki opis, powtarzający kilka razy kolor jego oczu, oraz nagrodę za głowę. Dużą, okrągłą kwotę z kilkoma zerami.
- Jak widzisz niejaki pan Borrow to bogaty człowiek - niziołek wychylił swą czarkę po czym podjął wątek - takich ogłoszeń jest kilka, wszystkich jednak tu nie mam. Jest jednak jedno, które może Cię szczególnie zainteresować.
Z kolejnego pergaminu który trafił w jego ręce, zblazowaną miną arystokraty spoglądał na niego Kain. Czerwone oczy zawisły pytająco na twarzy niziołka, który uśmiechnął się przełykając resztę wina z czarki.
- Ten mężczyzna z samego rana odwiedził Mikę, jednego z naszych paserów - niziołek obrócił w ręku drobny kamień szlachetny - spieniężył tego dość dużo, nie targując się praktycznie - Errtu rzucił mu kamyk - dla Ciebie diable. Z tego co wiem, obecnie dobrze się bawi w luksusowym zamtuzie nie tak znów daleko stąd.
Elkantar uśmiechnął się. Pierwszy raz od dawna był to naprawdę wesoły uśmiech. Czaromiotacz! To on! Tia, może i da rady przyśmiać trepom!. Mężczyzna łyknął wina z czarki. Było naprawdę zacne. Spod pancerza wydobył zalakowany pergamin Linvaila i podał Errtu. Gdy niziołek łamał pieczęć i zagłębiał się w treści, kanciarz poluźnił pancerz i zaczął wyciągać przemyślnie poukrywane sakiewki ze złotem które miał przekazać. Było tego naprawdę sporo. Można by kupić sporą posiadłość w Waterdeep, albo ze dwie we Wrotach Baldura i przez pewien czas żyć bez strachu o jutro. Mistrz gildii oderwał wzrok od listu i spojrzał na mieszki które pojawiły się na jego biurku.
- Dziękuję duchu. Gdy zobaczysz Arana, podziękuj mu za hojność - Errtu zamyślił się, wybiegając myślami wprzód i ewidentnie planując już kolejne intrygi - To pozwoli nam kupić trochę spokoju i poszerzyć wpływy. Wprawdzie na razie niewiele, ale to już początek...
Kanciarz dopił wino, wstał lekko i skłonił się niziołkowi. Miał punkt zaczepienia. Miał cel. Nie był też sam, czego zaczynał się już obawiać.
- Do zobaczenia diable. - Errtu odwzajemnił ukłon - oby nasze następne spotkanie poprzedzały lepsze okoliczności.

Mężczyzna przemykał alejkami, odruchowo znikając w cieniu przy mijających go przechodniach. W bocznych uliczkach kręcili się tu głównie lokalni awanturnicy, a Elkantar nie potrzebował kolejnych kłopotów. Elf zwany Ellanem dość dokładnie wyjaśnił mu gdzie ma się kierować by znaleźć Kaina, który jak to Kain, właśnie spokojnie korzystał z życia...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

- Prawdziwie, mości śpiewaku, piękneście nam wystąpili ze swym nadobnym kunsztem, aż nam niewiasty ze wzruszeń do kufli napłakały, ech, płoche to... – karczmarz wyraził tonem znawcy jedną z najoczywistszych prawd tego świata, nieprzerwanie przecierając szmatką swój ulubiony kryształowy kufel, którego liczne pokolenia podobnych mu wąsaczy nie zdołały nawet trochę nadwątlić. – W każdym razie Złotoryja Luskańska jest wam, panie, wielce wdzięczna za odwiedziny, a by pamięć o naszej wioseczce jeszcze Wam osłodzić, pospołu żeśmy narychtowali taki mały trzosik...
Stojący przed nim bard wspaniale pokraśniał, uchylił przed darczyńcą fikuśny kapelusik z piórkiem. Spod puchowego obszycia czapeczki wyłoniła się złociście lśniąca czupryna krótkich, zmierzwionych włosów. Uniesione nakrycie głowy sięgało karczmarzowi do pasa, jak na ten fach przystało - prawdziwie karczmarskiego.
- Ja również jestem rad – odparł gnom, przyjmując z ukłonem sakiewkę – że mnie, Kaspianowi Złotogłosemu trafiła się tak wspaniała publika, zwłaszcza w tak mile nazywającej się osadzie. Żywię piękną nadzieję, że w okolicy jeszcze na długo zapamiętan zostanę, a żeby swemu osądowi dopomóc, jeśli pozwolisz, Stanleigh, odegram na rozchodniaczka malutki bisik.
Jego radosną mowę, akcentowaną przez ruchy delikatnych, równie złocistych brwi, przerwał szczególnie silny wybuch pijackiego śmiechu, od dłuższego czasu dobiegającego z alkierza. Gospodarz zmarszczył brwi, przygryzł wąs i ruszył zwymyślać przeszkadzających rozmowie z wielkim artystą. Gnom zgodnie z przypisywaną rasie ciekawskością podążył za nim, wciąż ważąc w dłoni mieszek.
Ich brązowym oczom ukazała się następująca scena:
Wokół stolika od strony pomieszczenia stały półkolem liczne taborety, co do jednego zajęte przez nad wyraz wyrafinowaną publikę. Pod oknem siedziała z kolei jedna zakapturzona postać, nieskładnie próbując złożyć na lutni jakąś melodię, opowiadając przy tym z przejęciem, wyraźnie „zawianym” głosem. Na stole oprócz wyraźnie hołubionego dzbana piwa, leżało też kilka bibelotów, w tym z wielką dbałością wykonany w drewnie flet.
- Chcielibyście się dowiedzieć skąd pochodzi słynny bard... hep... Kasjusz? – pomruki audytorium potwierdziły, że owszem, i z tego można się nieźle pośmiać – Normalnie raczej unikałbym tego tematu zacni panowie... – bard zmrużył oczy – przepraszam, szanowne panie... miłe dzieci? – Kasjusz nie wiedział, którą z ukazujących mu się cnych, przystrojonych w batysty i atłasy publik, uznać za prawdziwą – Jednak skoroście nie poskąpili artyście gorzałki, myślę, że mogę ulżyć mojemu ostatnio tłumionemu głosowi. Słuchajcie więc...
- Było to w szlachetnym, w dzień gorącym od słońca, nocą zaś mroźnym od księżycowego światła – Calimshanie. Ziemi magicznej, od najdawniejszych czasów pamiętającej rządy dżinów i ifrytów, a czasem, lecz naprawdę rzadko jeszcze ich goszczącej. Wielcy byli to tytani, dzierżyli zaś moce poddanych im żywiołów, takich jak najszlachetniejsze ze wszystkich powietrze, czy...
- Piwo! – zarechotali słuchacze.
- Czy piwo – bard nie wyczuł sytuacji i zaczął szukać ognia w swoim kuflu, nie znalazłszy go wzruszył ramionami i wznowił – Wielkie nagromadzenie pierwotnej siły sprawiło, że i w mieszkańcach Calimshanu obudziły się pierwotne instynkta, wśród nich najpotężniejsza...
- Chuć! – zagłuszono go natychmiast.
- ... jak i ta druga, mniej ważna, chuć mianowicie. Zacznijmy jednak od żądzy wojny – to ona sprawiła, że młody i ambitny panicz hrabia pewnej znajdującej się pod Calimportem twierdzy, postanowił wyprawić się na sąsiada, dowodząc tym samym swej siły i śmiałości, choć każdy dobrze wiedział, że już wtedy był z niego straszny macher, głupiec, szuja, kapcan, skórogłowy i do tego jedną rękę miał bardziej niż drugą, przez co dla zachowania równowagi mózg wykształcił mu się niewyobrażalnie mały i nieproporcjonalny. Jeśli zaś chodzi o jego fizjonomię...
- Dobrze, dobrze, ale bajaj dalej!
Kasjusz mruknął coś cichego o przerywających mu trollach w kontuszach, przejechał niedbale palcami o struny. Jak się nazywał ten dźwięk? Nie pamiętał.
To było A razkreślne.
- Kierowany więc płonnym marzeniem o potędze, dostępnej także dla półidiotów- półdebili, wyruszył zdradliwie na sąsiada, niczym największy głupiec myśląc, że przyniesie mu to coś więcej, niż zachwianie bardzo delikatnej równowagi Calimshanu. Całkiem przypadkiem, jak na kretyna przystało wziął ze sobą drużynę podjazdową konnych i tak pędzili sobie, gdy na horyzoncie ujrzeli kierującą się ku nim inną grupę jeźdźców. Bo tak się jakoś zdarzyło, że szalenie mądry sąsiad tego hrabiego postanowił zaanektować jego ziemie, aby w imię zjednoczenia pustyni, wzbogacić swe małe imperium.
Jak usłyszeli gnom i karczmarz, pijacy znowu złośliwie to skomentowali, bard znowu tego nie zauważył. Obserwująca ich para miała zdecydowanie dziwne miny, ale wczuwając się w specyficzność tej sceny nie przerywała jej, by na wieki zapamiętać ten obraz. Co wymagało odeń niemałej cierpliwości, gdyż opowieść była co chwilę przerywana czkaniem, zaś ton jej głoszenia był wyjątkowo niejednorodny, oscylując po chyba wszystkich znanych skalach. .
- Gdy tak się zobaczyli na dwóch krańcach równiny, zakrzyknęli coś do siebie, plugawie, w alzhedo, po czym obruszeni takim despektem spięli rumaki ostrogami i ruszyli na siebie szaleńczo, aż piach pod kopytami zaświszczał groźnie. Słusznie zresztą tak zadźwięczał, gdyż uformował potem burzę, co jednym uderzeniem zmiotła pewną karawanę w dalekim Mulhorandzie. Szlachcic pomknął, prawdziwie jak kołtun i abderyta na przeciwnika, przeleciał niczym wiatr przez kolejne wzgórki i w końcu zwarli się potężnie, sąsiad z hrabią, który od zawsze marzył, by przybrać imię po wielkim dżinie Calimie... Głuptak.
Po chwili ciszy odważyli się w końcu zapytać, jaki to wszystko ma związek z historią o jakimś tam Kasjuszu, co wbrew przekonaniu barda, nikt o nim nie słyszał. Bo niby fajnie się słuchało takiego samego kloszarda jak oni, ale dobrze też jest sens opowieści poznać.
- No jakże, przecież powiedziałem przed chwilą... przeleciał niczym wiatr...
- Zaiste, ale cóż z tego?
Kasjusz poprawił kaptur na głowie, osuszył kufel, w końcu spojrzał z zakłopotaniem na tę zgraję elfów... nie, Illithidów... Smoczydł? Grzybiarek? ...posokowców? Zastanawiał się przez chwilę, w końcu radośnie przypomniał sobie puentę i rzekł:
- Bo widzicie, opowieść czasem i rzeczywistość deformuje, szczególnie taka słynna i piękna, jak mityczna historia barda Kasjusza. Bo zdarzyła się kiedyś sytuacja, że zawsze zakatarzony i nieco nieśmiały adept bardycki Miłek, przy głoszeniu wiekopomnej opowieści w memnońskiej karczmie nazwanej „Zielony śledź w zalewie” (wpadnijcie kiedyś, specjalność zakładu już znacie), zapatrzył się nieco w biust wchodzącej akurat do lokalu małżonki konetabla Amnu - czyniąc jej zresztą całkiem niepotrzebny dla niej, ale jakże ważny dla poezji komplement – i zapomniał jednego słowa w swej długiej i misternie tkanej historii.
- Którego?
- „Niczym”.
Kaspian i Stanleigh spojrzeli po sobie.
- Tak się jakoś złożyło, w tym samym miejscu, w równoległym planie znalazła się pewna dżinka. A symboliczne przemknięcie przez to miejsce okazało się niespodziewanie brzemiennym w skutki... i dziewięć miesięcy później nie mogła ona wyjść ze zdumienia, gdy zrodziła dotkniętego przez jej żywioł. Nazwała go Kasjuszem.
- Ahaaaa...
- Niestety, nie mogła go zatrzymać, lecz dowiedziawszy się od wyroczni skąd w ogóle wzięła się ta niespodzianka, odniosła go do Salvatlandu i oddała na wychowanie hrabiemu, spłodził, niech ma. Wielki był to błąd w jej życiu, oddawać Kasjusza takiemu draniowi, ale to już historia na kiedy indziej. – bard w końcu opuścił trans, ujrzał bowiem karczmarza – O, dobrze cię widzieć, dobry człowieku, podaj proszę jeszcze piwa, jeśli byłbyś łaskaw...
Karczmarz odłożył kufel na najbliższy stół, podwinął rękawy. Otworzył usta.
Wbrew wszelkim oczekiwaniom grajka, po opuszczeniu siedziby Gandzialfa nic nie było łatwe. Oczywiście, początkowo wolność smakowała niezrównanie, po ponad roku „współpracy” z druidem w końcu mógł wrócić na swój szlak. Kiedyś marzył o wielkiej przygodzie, ale bardzo szybko zrozumiał, że nawet ubrane przez tego dziada w wielkie słowa, jest to wciąż bycie totumfackim. Nawet jeśli przynieś, podaj, pozamiataj dotyczy dawno zaginionych, nikomu nieznanych artefaktów, najrzadszych ziół (i nieodzownych grzybków), bo trzeba dodać do alembika, oraz trucheł potworów, którym łatwiej zbadać genealogię do pływającego praszczura wstecz, niż je w sposób w miarę prosty i poetycki opisać.
Poczuł wolność, więc zapomniawszy już dawno o przygodach z tamtą drużyną, ruszył na swój szlak. Czuł siłę, czuł wszechobecną wenę, czuł spokój od dwóch zrzęd, co go wykorzystywały, nie wspominając ani słowem o miejscu, ukrywa się Ceol. Dlaczego tak długo wytrzymał? Bo Gandzialf, prastary demagog co i rusz powtarzał, iż „ZOSTAŁA TA OSTATNIA MISJA...!”, po czym sprawa się komplikowała, we Wszechświecie pojawiała nowa siła, eksperyment nie wychodził. I trzeba było wykonać to jeszcze jedno, finalne zadanie. A potem uwieńczyć trwające stulecia wysiłki.
Sięgnąć po - dostępną już tylko teraz i nigdy więcej – okazję. I coś tam jeszcze.
Trafiając do pierwszej z okolicznych tawern czuł też wolność od prochów i wspomagaczy, którymi go faszerowano by mógł podołać zadaniom o niewyobrażalnej skali znaczenia. Po kilku dniach postu umysł mu się oczyścił, rzeczywistość poczęła wychodzić na wierzch, dziwne majaczenia umysłu ugięły się pod tradycyjnie ekscentryczną naturą Kasjusza.
Raz tylko biegnąc od drugiej karczmy do trzeciej, cały czas ciesząc się na nowo życiem, miast po prostu przeskoczyć nad zagradzającą drogę kłodą, z przyzwyczajenia użył lewitacji. I przelewitował nad nią.
Ale organizm poczuł głód, bo tak to już bywa z odruchami warunkowymi.
Lądując niemal zarył nosem w ziemię, na szczęście nie zdążył złapać się za głowę, zamiast tego wsparł na ramionach. Zaraz jednak poderwał z ziemi i zaczął kląć niezwykle wyszukanymi metaforami, przeklinać uzależnienia, ale również to, że muzyka nie brzmi tak, jak jeszcze miesiąc temu. Mimo wszystko postanowił nie wracać, walcząc z tym, co z niego uczynili.
A łaknienie, aktywowane przez jeden tylko impuls już go nie opuszczało, przytępiało zmysły i w jeszcze większym rozpasaniu roiło nowe rzeczywistości, mające coraz mniej ze sobą wspólnego. Każda stawała się przez to bardziej prawdopodobna, a wybieranie zajmowało mu coraz więcej czasu. Już nawet nie radził sobie ze swymi dawnymi balladami, zamiast tego bzdurzył jakieś pożałowania godne historie. Doszło do tego, że wolał pozostawić radzenie sobie z tą sytuacją przyjemnemu, prostującemu wszystko rauszowi, niż samodzielnie mocować się ze światem.
W takim stanie trafił do Złotoryi Luskańskiej.
- ... a moja gospoda „Pod Złotym Rogiem” to porządny lokal i nie będę tu tolerował takich włóczęgów, łachmytów i obdartusów jak ty – zakończył, uspokajając się wreszcie karczmarz. – A panowie co, czemu się zbierają? Nieee, swojaków to ja wyrzucać nie zamierzam, siednijcie z powrotem, już niosę nowy dzbanuszek okowity. Ty zaś, wynaturzenie, precz stąd!
Kaspian Złotousty podszedł do zwijającego swój dobytek wciąż oszołomionego kolegi po fachu. Patrząc nań z troską, powiedział:
- Ja Cię znam. I nie poznaję, zarazem. – Kasjusz posłał mu w odpowiedzi błędne spojrzenie, ale tylko na chwilę, zaraz wrócił do sprawdzania stanu lutni.
- Czy mogę Ci jakoś, hm... pomóc?
Kasjusz podał mu instrument, nie mogąc sobie poradzić z jego nastrojeniem.
- Wiesz, że nie to mam na myśli, legendarny w swoich opowieściach bardzie. Ale jeśli nie chcesz, nie zmuszam... – odpowiedział, uprzednio nastroiwszy jego piękny instrument i zwróciwszy mu, choć jak to gnoma, nieco go kusiło.
- Czy ja wiem? – odezwał się genasi - Co byś uczynił, gdyby nowy, piękny początek Ci się nie udał? Gdyby ucieczka sprowadziła na manowce?
- A czy ucieczka przed przeszłością kiedykolwiek się udaje? – gnom uspokoił spojrzeniem podchodzącego z piwem oberżystę.
- Mi już raz się powiodło. Poza tym, jako gnom sam powinieneś nieco wiedzieć o uciekaniu.
Kaspian zbył wzruszeniem ramion ten ograny dowcip, stwierdził prosto, że jeśliś trafił na ślepą uliczkę, wystarczy cofnąć się do poprzedniego rozwidlenia i skorygować azymut. Możliwie jak najszybciej, tak, by to co goni, nie zdążyło ucapić.
Kas pierwszy przez dłuższy czas kontemplował słowa Kasa drugiego, wreszcie wstał, spojrzał z dezaprobatą na arendarza, Złotogłosemu podziękował za radę.
Publice za jakże aktywne uczestniczenie w opowieści nie podziękował.
- Zaczekaj! – krzyknął pięknym głosem gnom w chwili, gdy Kasjusz wkroczył w antrejkę – Zostawiłeś swój flet!
Kasjusz odpowiedział mu uśmiechem, chociaż raczej subtelnym, nieco smutnym.
- Zatrzymaj go sobie, na pamiątkę. – rzekł i dodał, przekraczając już drzwi – Przyda Ci się poszerzyć nieco asortyment.

Starał się jak mógł, niestety, nie udało się. Trafił do nich w czwartek, w głuszy tracąc rachubę czasu. Minęły równo trzy tygodnie od ich zdecydowanie za prostego rozstania.
Nie udawali zdumienia i srodze ich sklął w duchu za to. Wiedzieli, że wszystko potoczy się tym torem. Sternik patrząc na niego zakończył responsorium, Gandzialf machnąwszy kosturem otoczył się pachnącą aromatycznymi liśćmi mgiełką.
- NIE GNIEWAJ SIĘ NA NAS, WYBRAŃCZE. TO SIĘ MUSIAŁO STAĆ. JAK I WYDARZYĆ SIĘ MUSI NIEUNIKNIONE...
Och, doprawdy? Czy on naprawdę jest człowiekiem, atoli to tylko powłoka, kontrolowana nekromancko przez jeden z tych zmutowanych porostów?
- Błąd. Po prostu zamieszkałem obok i mam pytanie, czy wśród waszych przeklętych składników alchemicznych, znajdzie się trochę cukru do pożyczenia?
Sternik pobiegł poszukać, ale druid gestem zagrodził mu drogę wszechobecnymi pnączami. Zastanowił się, po czym powiedział z wrodzoną flegmatycznością.
- SKORO TAK, USTALMY MOŻE CENNIK. ZA CUKIER, TO BĘDZIE JAKAŚ... JEDNA MISJA.
Kasjusz zastanowił się.
- A za informacje o Niej?
- RÓWNIEŻ JEDNA. TA BĘDZIE PRZECIEŻ OSTATNIA, STOIMY U BRAM PRZEZNACZENIA.
- No, nareszcie...
Kolejne ostatnie krucjaty zajęły mu następne pół roku.

Liczni zbójcy, czyhający na życie Kasjusza za nic nie mogli zrozumieć, gdzie on też się podziewa. Pomarł, czy jak?

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Dworek przed którym mężczyzna się zatrzymał wyglądał imponująco. We Wrotach, swoim przepychem mógłby przyćmić pałacyk samego namiestnika. Waterdeep zdecydowanie było “miastem wspaniałości”. Elkantar pchnął ciężką furtę i miękko ruszył przed siebie. Gdy tylko zbliżył się do drzwi, te zaczęły otwierać się powoli, zawodząc i trzeszcząc przy tym ciężko.
Złodziej wsunął się cicho do środka i stanął oko w oko ze strażnikiem przybytku. A dokładniej, to oko-w-brodę, ponieważ odziany elegancko drab był naprawdę potężny. Osiłek otaksował Elkantara od stóp do głów i skrzywił się lekko.
- To luksusowy lokal - cedził wolno każde kolejne słowo - i nie...
Kanciarz błysnął w ręku ciężką złotą monetą, po czym wcisnął ją w dłoń strażnika którego oczy rozszerzyły się lekko a na twarzy zaczął igrać uśmiech.
- … chcielibyśmy aby ominęły pana tak - strażnik wsunął monetę w kieszonkę spodni - bogate przyjemności...
Drab lekko się skłonił, po czym szarpnął za mały sznureczek na ścianie wskazując Elkantarowi dłonią kierunek. Złodziej ruszył przez kolejne zdobne drzwi i zatrzymał się przed niewielkim kontuarem za którym stała wyzywająco ubrana starsza kobieta. Pomimo tego iż lata świetności miała już dawno za sobą, jej figura świadczyła o tym iż kiedyś była prawdziwą pięknością. Jej przenikliwy wzrok otaksował mężczyznę od stóp do czubka kaptura, zatrzymując się na chwilę przy niesamowitych czerwonych oczach. Kobieta przykleiła do twarzy wymuszony firmowy uśmiech.
- Jestem Erin. - skłoniła się lekko - W czym mogę *panu* pomóc?
Łotr położył przed nią rycinę z podobizną Kaina i dociążył złotą monetą.
- Nie znam tego człowieka
Kanciarz dołożył kolejne dwie monety i dostrzegając lekkie wahanie dorzucił kolejne cztery. Lojalność stoczyła krótką bezkrwawą walkę z chciwością, ponoszą sromotną klęskę. Monety szybko zniknęły ze stołu.
- Zamierzasz go skrzywdzić?
Elkantar roześmiał się i zaprzeczył ruchem głowy.
- Powiedzmy że wierzę... - Erin wiedziała że postępuje źle, ale sprawy zabrnęły zbyt daleko - Pierwsze piętro, pokój sześć...
Złodziej skłonił się lekko i ruszył miękko obitymi schodami na górę. Na piętrze minęła go rudowłosa piękność która po pierwszym szoku jaki wywołał u niej widok zakapturzonej postaci szybko przywołała na twarz zalotny uśmiech. Doskonale zdawała sobie sprawę, że skoro tu był, to było go na to stać.
- Witaj przystojniaku.. - mrugnęła rudowłosa - szukasz... hmm... ognistej towarzyszki?
Kanciarz nie zwalniając wyminął dziewczynę, nie zawracając sobie nią szczególnie głowy. Zawsze zastanawiało go po czym kobiety jej pokroju poznawały że jest przystojny? Po czerwonych oczach? Szczupłej sylwetce i lekkim kroku? Głębokim kapturze spod którego nie było widać twarzy? A może matowym pancerzu? Elkantar prychnął szyderczo.

Drzwi z numerem 6 znajdowały się dokładnie pośrodku długiego korytarza. Wprawdzie nie spodziewał się pułapki, ale należało zachować ostrożność. Wyjął dwa wytrychy i cicho otworzył zamknięte na prosty zamek drzwi. Lokal faktycznie musiał być luksusowy, tak płynnie i delikatnie chodzącego zamka nie widział od niepamiętnych czasów. Kanciarz wtopił się w cień i wślizgnął do środka.
Widok który zobaczył zdecydowanie wprawił go w dobry humor, do tego stopnia że ledwo powstrzymał się przed głośnym wybuchem niekontrolowanego śmiechu. Na środku pokoju Kain mruczał cicho w wygodnym fotelu, podczas gdy u jego stóp klęczała ciemnowłosa elfka, delikatnie masując stopy magika i wcierając jakiś silnie pachnący balsam. Nieco wyżej za fotelem-leżanką półnaga blondynka zapamiętale zajmowała się jego ramionami i barkami. Elkantar zamrugał lekko. Całości obrazu dopełniały dwie kobiety smacznie śpiące w łóżku nieopodal. Oceniając kryształ który dostał rano i jakość miejsca w którym się znajdowali, miał wrażenie że Kain był już prawie bez złota.
Elkantar wyszedł z cienia koło okna, tak aby czaromiotacz mógł go dobrze widzieć i chrząknął dość głośno. Liczył na to że przyjaciel najpierw otworzy oczy, nim spopieli go jakąś kulą ognia czy błyskawicą.

Mag, po spieniężeniu kamieni, postanowił połączyć przyjemne z pożytecznym. Gdzie można dobrze się zabawić i znaleźć informacje? Tylko w burdelu. I to najlepiej dobrym. Miejsce, które wybrał, było wysokiej klasy. Równie wysokiej jak ceny, jak się jednak szybko przekonał, także warte każdej sztuki złota, którą zostawił u burdel mamy. Również tych, którymi pomagał dziewczętom rozwiązać języki i choć reguła mówiła, że to mężczyźni wygadują się w łóżku, z dziewczynek też dało się co nieco wyciągnąć. Zwłaszcza jeśli któryś klient pozwalał sobie na zbyt dużo, a trzos miał dość głęboki żeby zagłuszyć protesty właścicieli. Dlatego , oprócz jednej która mu się spodobała, wybrał też trzy dziewczyny starające się ukryć siniaki pod mocnym makijażem. I tym razem dopisało mu szczęście. Dwie z nich miały przyjemność z jegomościem, którego w myślach nazywał Szczupłym. Mag do wynajęcia. Znając stawki jakich żądali Kain nie dziwił się, że stać na to miejsce. Teraz kiedy już wiedział, gdzie owy najemnik mieszka, oddał się przyjemniejszej części wizyty. Kiedy siedział w fotelu leżance, rozkoszując się masażem, nie zobaczył otwieranych drzwi, nie usłyszał jak ktoś wszedł do pokoju. I wszystko było pięknie dopóki ktoś nie chrząknął...

Dziewczyny skoczyły na równe nogi piszcząc i poczęły się zasłaniać. Elkantar uśmiechnął się złośliwie. Ladacznica, mimo iż płaci się za jej usługi i prezentuje swoje wdzięki każdemu, w sytuacji zaskoczenia zakrywa się jak spłoszone niewiniątko. Elfka uskoczyła za leżankę niczym spłoszona kozica i razem z blondynką zniknęły za oparciem. Mężczyzna łypnął kątem oka na łóżko. Obie dziewczyny dalej spały jak zabite.

Kain uchylając oko nie dbał o to kto wszedł do pokoju. W tym stanie było mu wszystko jedno czy to zabójca, lord otchłani czy sam poborca podatkowy. Dopóki nie przerwał masażu mógł być kimkolwiek, jeśli to zrobi nie przeżyje dwóch sekund. Chyba, że...
- O niech mnie diabeł świśnie... - widząc błysk w oczach przybysza szybko się poprawił - Nie, nawet o tym nie myśl. Dziewczyny, uciekać i zabierzcie koleżanki.
Spojrzały się na maga z lekkim wyrzutem. Jednak kilka monet szybko rozjaśniło ich oblicza. Kiedy dziewczyny wyszły, Kain zwrócił się do starego przyjaciela.
- I niech cię weźmie cholera, czemu mi przeszkadzasz? - jednocześnie dłonią wykonując znak, który miał nadzieję oznaczał zapytanie “ Możemy tu rozmawiać?”.

Elkantar uśmiechnął się szyderczo i ruszył w kierunku maga. Zgarnął po drodze jego szatę, która walała się pod nogami i rzucił. Kain złapał ją jeszcze w locie. Mężczyzna uśmiechnął się przepraszająco, po czym wskazał ręką na gardło. Miało to mniej więcej oznaczać “Trukać się da... ale ja nie mam jak”...

- Dobra. - mag szybko się ubrał - Skoro nie jest tak źle... - dopiero teraz dotarło do niego, że jest coś nie tak. Spojrzał się uważniej na kanciarza, sięgnął do splotu. Krótka sonda i .. - K****. Jeśli znasz jakąś dobrą melinę to prowadź. A później mi powiesz kogo mam zabić, żebyś odzyskał głos.

Łotr uśmiechnął się blado. Jego skrzywiona grymasem twarz mówiła mniej więcej “gdyby to wpisać do księgi wystarczyło...”. Rozejrzał się po pomieszczeniu i pakując do kieszeni piękny naszyjnik wysadzany diamentami który musiała zostawić jedna z... pracownic, ruszył w kierunku drzwi kiwając na Kaina. Lekko nacisnął klamkę, po czym wyjrzał na korytarz. Było pusto. Dziewczyny zdecydowanie były przyzwyczajone do niecodziennych sytuacji i nie wezwały żadnej grupy twardogłowych. Mężczyzna ruszył w kierunku schodów upewniając się że czaromiotacz idzie za nim. Zdążając do zamtuza zauważył niedużą spelunkę w bocznej alejce, która powinna nadawać się do tego celu wyśmienicie. Tylko nie miał do końca pomysłu jak opowiedzieć to co spotkało go po drodze tutaj...

Domyślając się natury zaklęcia, mag zahaczył o kontuar burdelmamy. Erin uśmiechnęła się przepraszająco.
- Mówił, że nie ma złych zamiarów...
- Kochana, masz szczęście, że mówił prawdę. Inaczej cały ten przybytek stał by właśnie w ogniu. - Kain uśmiechnął się rozbrajająco - A jeśli chcesz zadość uczynić, daj mi pióro, inkaust i pergamin, a może zapomnę o tym potknięciu... - mag dalej się uśmiechał, jednak jego oczy pozostawały zimne. Kobieta nie miała wątpliwości, że był gotów spełnić swoja groźbę. Żądanie spełniła zaskakująco szybko - Więcej pergaminu proszę. - kolejny zimny uśmiech. Elkantar który dotarł już do drzwi obejrzał się z pytaniem w oczach. Kain machnął uspokajająco ręką, wziął wszystkie rzeczy z lady i ruszył w jego kierunku.

Po opuszczeniu zamtuza, skierowali się w kierunku portu. Złodziej nie znał jeszcze Waterdeep zbyt dobrze, ale już orientował się niezgorzej w okolicy portowej oraz handlowej, czyli tam gdzie w jego fachu można było liczyć na najlepszy zysk. Mijając kolejnych przechodniów zajętych swoimi sprawami dnia codziennego dotarli do niewielkiej alejki znikającej w mroku za świątynią Helma. Elkantar dał znak Kainowi i obaj ruszyli powoli w cieniu świątyni. Skręt w lewo, dwukrotny skręt w prawo, następnie przez kilka pacierzy prosto i przed nimi zamajaczyła “Karczma pod głodnym Trollem”. Wyglądała raczej jak średniej klasy mordownia, jednak to miało swoje zalety. Obcy rzucali się w oczy, toteż dość łatwo będzie poznać po reakcji miejscowych kto jest stąd, a kto nie...
Kanciarz pchnął skrzypiące niemiłosiernie drzwi i wszedł do niewielkiej, zadymionej Izby. Co najmniej 10 par oczu spoczęło na nowo przybyłych. Mężczyzna zatrzymał wzrok na jednej dość drobnej postaci, która przypominała elfa i która uśmiechnęła się na jego widok. Nie kojarzył twarzy, aczkolwiek domyślał się skąd nieznajomy może go znać...
Jak się można było domyślać, nazwa nie miała zupełnie nic wspólnego z rzeczywistością. Nikt z lokalnej klienteli nie wyglądał na takiego który przeżył kiedykolwiek spotkanie z Trollem. Z twardogłowymi? Owszem, pewnie nawet niejednokrotnie...

Kain wchodząc zaraz za Elkantarem, klepnął go w ramię.
- Ja pogadam z karczmarzem, będzie “prościej”. - I uśmiechnął się bezczelnie. Nie zauważył wzroku kanciarza, utkwionego w nieznajomym. - A ty możesz poszukać jakiegoś stolika, w tym “lokalu”.
I oddalił się w stronę szynkwasu. Szybkie spojrzenie po izbie, nie napotkało żadnej z twarzy, które widział wczoraj. “Może uda się spokojnie pogadać, choć ten jeden raz...” pomyślał.
- Karczmarz!
- Taa?
- Dwa piwa. A jak dodasz za dużo wody, przysięgam że upiekę na żywym ogniu.
Na właścicielu groźba nie zrobiła większego wrażenia, jednak nie chcąc ryzykować kolejnej awantury, która z pewnością skończyła by się kompletnym remontem, nalał całkiem przyzwoitego piwa. Policzył sobie sobie też całkiem przyzwoicie. Mag odwrócił się do sali, szukając wzrokiem znajomego kaptura.

Elkantar słysząc rozmowę przy szynkwasie skrzywił się lekko. To nie było dobre miejsce na groźby. Spoglądający do tej pory ciekawsko przedstawiciele miejscowej bandy, zaczęli pomrukiwać i rzucać ukradkowe nienawistne spojrzenia. Atmosfera gęstniała.
Ciągle uśmiechający się elf podniósł się ostentacyjnie i podszedł do stolika przy którym w rogu siedział wciśnięty Elkantar. Mężczyzna skłonił się lekko i położył przed kanciarzem kilka pergaminów z których spoglądały znajome twarze.
- *Mistrz* Errtu - podkreślił głośno tak aby lokalna menażeria słyszała wyraźnie - dziękuje raz jeszcze i przesyła pozdrowienia - odchodząc narzucił na głowę szary kaptur do złudzenia przypominający ten który złodziej miał na sobie i wyszedł. Atmosfera w karczmie wróciła na zwykłe karczmiane tory. Ktoś zaczął kląć na współbiesiadnika, ktoś inny złorzeczył na władzę, w oddali pomstowano na rozwodnione trunki.
Kanciarz spojrzał na pergaminy i przerzucił je oglądając twarze, jedne oddane dokładnie, inne wyglądające jak nakreślone po całodniowej libacji.

Kain wracając do stolika, widział postać rozmawiającą z diabelstwem oraz skutek jaki wywarła jego przemowa. Stawiając kufle na stole rzucił okiem na pergaminy leżące przed złodziejem, który przesunął je w jego stronę.
- Kogo my tu mamy. O k****... - zaklął w głos. Siadając i zniżając głos powiedział. - To chyba nasza cała stara kompania, choć niektórych twarzy nie poznaje. - spojrzał się pytająco na przyjaciela. Ten przytaknął krótkim skinieniem. - A twój znajomy, zdaje się, ma tu spory posłuch. - spojrzenie maga zawierało niewypowiedziane pytanie.

Kanciarz uśmiechnął się szelmowsko odrzucając kaptur i odwrócił prawą dłoń z tatuażem w kierunku przyjaciela. Jak widać gildia zaczynała powoli budzić tu prawidłowe odruchy u miejscowej tłuszczy.

- No, no moje gratulacje. Tylko się z tym za mocno nie afiszuj, bo ktoś gotów pozbawić Cię tej rączki. - rzekł z uśmiechem. - Czyli, choć część z planów poszła tak jak powinna. Mnie ciekawi jednak co poszło nie tak, bo inaczej nie musiał bym gadać sam do siebie. - cierpki uśmiech, po którym wyciągnął przybory do pisania. - To co? Wolisz najpierw posłuchać, czy samemu coś opowiedzieć? Chyba, że zaczniemy od spraw bierzących. - rzekł wskazując na portrety leżące na stole.

Kanciarz złapał za pierwszy z brzegu pergamin z podobizną Furra i popukał palcem w nazwisko “Borrow”. Następnie umoczył pióro w inkauście i zaczął pisać.
- Ki trep? - kanciarz zamyślił się - w porcie zdybać mnie chciał! Twardogłowi byli głupi jak papucie. Ciebie też dybali?
- Czyli sprawy bieżące. - rzucił mag widząc, co Elkantar pisze. - Tak, mnie też. Dzięki niemu nie wypaliła mi robota, a w Luskanie mogę się nie pokazywać przez jakąś dekadę. No chyba, że Bractwo mnie szybciej dopadnie. - widząc wzrok kanciarza dodał - To opowiem ci później. Jeśli chodzi o resztę, to wpadłem wczoraj na grupę najemników w karczmie. Mieli zlecenia od pana B. jak mówili. - Kain szybko zrelacjonował, co widział i słyszał wcześniej w karczmie, dodając opisy twarzy i to co dowiedział się w burdelu. Pominął tylko co ciekawsze szczegóły zdobywania niektórych informacji....
- Bzik ma dużo brzdęku - złodziej pisał dalej - trza by go przyciąć! Za każdego krwawnika taka kwota?
- Jeśli ma tyle złota, to szykuje się coś dużego. Czyli pewnie nie działa sam. Chyba, że jest bajecznie bogaty, w co wątpie. Ciekawe, czym mu się naraziliśmy? A jeśli nie my, to może starsi członkowie tej naszej bandy?
Elkantar umoczył pióro i podjął.
- Trep obznajmiony dobrze. Mnie zdybał już w porcie. Czekali na mnie. A nie znam skurla, nie obznajmialiśmy się. Nie przyciąłem go, a nie idzie o kanciarzy cienia, bo nie mnie by dybał... Kogo jeszcze wpuścił w ślepaki? Coś za-słyszałeś, hę? Bo moja banda tylko Ciebie tu obcykała. Jeszcze tu słabi jesteśmy... - Elkantar wyjął zza pazuchy klejnot i rzucił Kainowi - Cwany bzik jesteś - kanciarz uśmiechnął się.
Mag, łapiąc kamień, uśmiechnął się.
- Taak, drobne ryzyko, które się opłaciło. Nie, nikogo więcej. Jedyne co wiem, to że mają Furra i kogoś jeszcze przywieźć jutro, statkiem, “Morski Żółw”. A znając tego niziołka, wie wszystko o wszystkich, to rozjaśni nam trochę sprawę. Trzeba go “tylko” odbić. Tu, w porcie ma czekać na nich grupa najemników. Mają ich “przejąć”. Co pozwala się zastanowić, nad losem ich dotychczasowej eskorty. Na mój gust, martwi. - tu spojrzał pytająco na kanciarza.
- “Grupa”? - Kanciarz zamyślił się i dopisał - Mogą być dwa skurle... lub 20 skurli... tia...
- Mogą...- Kain zamyślił się lekko - Tylko trzeba pozbyć się “oryginałów”...
Elkantar parsknął śmiechem.
- Cwane! - umoczył inkaust i kontynuował - Trepy do kanału, a my zgarniamy bystrzaków z krypy... tia?
- Taa, z grubsza tak to ma wyglądać. Problem może być tylko z jednym z nich, chyba jest magiem. A osiłka dobrze było by dopaść i dokładnie przepytać. Może nie wie wszystkiego ale na pewno będzie skłonny do mówienia... - Kain uśmiechnął się paskudnie.
- Ale tak nie jak słońce będzie prażyć po oczyskach - kanciarz uśmiechnął się przepraszająco - z cieniem obznajmiony jestem dobrze, ale w słońcu... może z tego być smut. Jakoś z rańca, albo jak słonko zachodzi?
- Co racja, to racja. W pełnym słońcu kiepsko się przeprowadza takie akcje. Z tego co powiedziały “dziewczynki” wynika, że Szczupły - jak cały czas nazywał maga - odwiedza je niemal co wieczór. Może udało by się go zdybać w czasie …? Lub tuż przed, bądź tuż po.
- Po! - Elkantar naskrobał błyskawicznie - po chędożonku będzie hmm... łatwiej - złodziej wyszczerzył kły
- A ty tylko o jednym, żeby łatwo było... - mag zaśmiał się - No nie obrażaj się. Masz rację, po będzie rozluźniony i opuści gardę. Reszta nie powinna nam sprawić problemów, kilka zaklęć, może trucizna... Powiedz jak radzisz sobie z zatrutymi strzałkami?
- Z bliska. - pióro zaczynało się lekko wyginać. Mężczyzna lekko przycisnął je w drugą stronę, potem zaczął poprawiać. Efekt był znikomy, coraz bardziej rozmazywało. Umoczył je w inkauście i podjął - Z bliska to tia, miałbym tego skurla trafić? Czy jego twardogłowych? - Elkantar zamyślił się - a może czymś twardym po czerepie? Nawet nie skumają kto przyśmiał...
- Maga czymś twardym lub ostrym pod żebro. Nie wiem jak ty, ja wole nie ryzykować. Jak znam magów, w końcu sam jednym jestem, zawsze mają coś paskudnego na ostatnią chwilę. Bezpieczniej będzie go wpisać do księgi, a przepytać jednego z twardogłowych.
- Łatwiej twardogłowego po czerepie trafię - łotr wzdrygnął się lekko - czaromiotacz może mi kuku zrobić, jak żądełko nie da rady...
Widząc reakcję kanciarza, mag podjął decyzję.
- Dobra jego zostaw mi. Jeśli możesz postaraj się znaleźć wszystkich z którymi współpracuje. Myślę, że twoi przyjaciele... - tu wskazał na jego dłoń - ci pomogą. A ja przygotuję coś wyjątkowo paskudnego dla tego czarodzieja. Gdzie i kiedy sie spotkamy?
- Skurl będzie w chędoży-dołku - kanciarz postukał piórem w blat - tia, tu daleko ciut... - uśmiech przeciął jego twarz gdy wpadł na pomysł - jak tu śmigaliśmy... świątynia Helma! Tam! Cicho. I same bogobojne trepy.
- Czyli ustalone. A teraz jeśli pozwolisz. - Kain wstał od stołu i zebrał wszystkie zapisane pergaminy - Nie chcemy że ktoś to przeczytał, prawda? - z lekkim uśmiechem spalił wszystko co trzymał w dłoni. Zdziwione spojrzenia skwitował sztuką srebra rzuconą karczmarzowi. - Do wieczora. Muszę się przygotować.

Kanciarz uśmiechnął się lekko, po czym skłonił i narzucił kaptur. Do wieczora nie pozostało zbyt wiele czasu, trzeba było pociągnąć za wiele sznurków aby zatrząść lekko klatką... Piwo jednak można było dokończyć przed wyjściem. Kanciarz przechylił kufel i uśmiechnął się wrednie.

[Post popełniony do spółki z Kainem ;) Niech no tylko głos wróci... :P ciąg dalszy akcji ratunkowej jutro... hmm... dziś w sumie :P]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Wychodząc z karczmy, mag skierował swoje kroki w stronę nieco bogatszej dzielnicy Waterdeep. Czasu było dość ale nie tyle, żeby pozwolić sobie na guzdralstwo. Potrzebował kilku mikstur. Nie szukał trucizn, miał na to za mało czasu. Jednak mieszając kilka konkretnych specyfików, które pojedynczo miały pozytywne efekty, wiedział jak uzyskać dość paskudny efekt. Pięć sklepów później, i połowę sakiewki Kain miał wszystko czego potrzebował. Teraz skierował się do kramu martwego pasera. W opuszczonym budynku ukrył większość swojego rynsztunku. Do zachodu słońca miał jeszcze trochę czasu. Kupione mikstury postawił na zakurzonym stole. Wyciągnął pustą flaszkę i zabrał się do pracy. Alchemia nigdy nie była jego dziedziną, znał się jednak na niej dość, żeby mieszać proste wywary. Dzisiaj chciał uzyskać miksturę, która wywoła efekt bardzo podobny do upojenia alkoholowego. Będzie jednak o wiele silniejsza, a magowi powinna znacznie utrudnić rzucanie zaklęć i obronę przed nimi.
Zanurzył czubek sztyletu i spróbował kroplę. Niemal natychmiast zakręciło mu się w głowie. Szybko pociągnął łyczek z innej flaszki, neutralizując działanie. Teraz dodał ostatni już składnik, miał on spowolnić działanie. Lepiej żeby ofiara nie zorientowała się od razu, że ją otruto, prawda?
Widząc, że za oknem zaczyna się szarówka, przywdział swój ekwipunek, na zbroje narzucił płaszcz. Fiolkę z trucizną i drugą z antidotum schował do sakwy. Teraz czekała go trudniejsza cześć. Przemykając uliczkami, udał się na zaplecze znajomego zamutzu. Nie musiał długo czekać, aż w drzwiach pojawiła się jedna z dziewczyn. Cichy pisk, na widok nieznajomego wychodzącego z cienia, szybko zagłuszyła moneta.
- Poproś do mnie Leie, tylko szybko.
Dziewczyna widząc szansę na łatwy zarobek, zniknęła w budynku. Po chwili wyszła z towarzyszką.
- Dziękuję. – do poprzedniej monety, mag dorzucił jeszcze sztukę złota – A teraz kochanie, znikaj. – Kain uśmiechnął się na pożegnanie. Zostali sami.
- Więc czego może potrzebować, ktoś o twojej hojności? – przymilając się, spytała Leia.
- Przysługi, a może dać ci szansę na rewanż.
- Rewanż?
- Na tym szczupłym, tym który was bije. – oczy dziewczyny zabłysły lekko.
- A co będę musiała zrobić?
- Oh, niewiele. Musisz tylko wypić to. – mag wyjął jedną buteleczkę – A tym. – tu pokazał drugą – Posmarować sobie usta. A może coś jeszcze.
- Ale czy to…?
- Nie, nie. Spokojnie to go nie zabije. Tylko trochę oszołomi. Resztą zajmę się ja, razem z przyjacielem. – Kain uśmiechnął się ciepło. Dziewczyna wahała się jeszcze chwilę, ostatecznie jednak chęć zemsty wygrała. Mag wyjaśnił spokojnie jeszcze dwa razy, jak ma użyć mikstur, zapewnił że nic jej się nie stanie i odszedł w cienie.
Kryjąc się w bocznej uliczce, widział jak owy mag wchodzi do burdelu. Odczekał jeszcze chwilę i udał się na miejsce spotkania z Elkantarem.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Elf nie cierpiał biegać w zimie. I to nie z powodu zalegającego wszędzie śniegu czy też lodu śliskiego jak... lód. Nie, bieganie po śliskiej powierzchni samo w sobie nie było takie złe, jeżeli umiało się w miarę sprawnie przewidzieć poślizg i odpowiednio zniwelować odchylenia ciałem. Nie, to nie był powód. Głównym powodem, dla którego Phil von Roden nie cierpiał biegania w zimie był płaszcz. Poły zawijały się od pędu biegu, łopotały na powietrzu wytrącając elfa z równowagi i ogólnie ograniczając swobodę ruchów. Poza płaszczem miał oczywiście na sobie dwie lub trzy warstwy ubioru więcej niż zwykle, co wcale nie czyniło biegania wiele przyjemniejszym. Doliczając do tego problem temperatury - w końcu podczas biegania organizm się grzeje i w efekcie mróz zaczyna być błogosławieństwem na duszące się pod warstwami odzieży ciało - dostajemy iście irytującą mieszankę.
Dlatego też, elf zaklął szpetnie pod nosem kiedy zorientował się, że odbywający się właśnie pościg szybko się nie zakończy. Postać którą ścigał poruszała się po dachach wioski niczym kot. Wydawała się właściwie nie stąpać po ziemi, dlatego Phil miał trudności z dotrzymaniem jej kroku. Było mroźnie, zimne powietrze wdzierało się do płuc. Elf zacisnął palce na rękojeści noża który trzymał w ręce i przeskoczył kolejną lukę w dachach. W pewnym momencie postać uciekiniera zatrzymała się na brzegu stropu. Odwróciła się, spojrzała na mężczyznę... i skoczyła w dół. “Cholera jasna!” syknął elf i dopadł do stropu. Zdołał zobaczyć tylko jak mglista postać znika za rogiem. Szybko opuścił się w dół i ruszył w kierunku w którym zniknęła zjawa. Pościg przeniósł się teraz w ciasne uliczki miasteczka. Elf powoli bo powoli ale jednak zbliżał się do uciekiniera. Ten wykonał ostatni zwrot, który elf powtórzył za nim i wbiegł w ślepą uliczkę. Na twarzy elfa pojawił się lekki uśmieszek, jednak zobaczył, że na końcu uliczki stoją cztery postacie. Duże postacie, które to w dodatku zdawały się nie zwracać uwagi na postać wbiegającą między nich, skupione były tylko na elfie. Phil wbił wzrok w tego, kogo ścigał tak długo wiedząc, że i tak nie ma dokąd uciekać. Jednak postać po prostu wbiegła w ścianę, zamieniła się w drobny kurz, czy raczej dym i zniknęła. “Co do...” elf nie mógł wyjść ze zdumienia. “Czyżby jednak...?
- Proszę, proszę kogo my tu mamy... Szanowny pan elf, raczył sam wpaść w nasze łapska. A dopiero mieliśmy się po pana wybrać, cóż za piękny zbieg okoliczności... - z zadumienia wyrwały elfa słowa jednego z drabów, stojącego w środku po lewej.
- Kim jesteście? - łowca zadał to pytanie bardziej w celu dania sobie czasu na przyjrzenie się napastnikom niż dowiedzenie się czegokolwiek. Zauważył już, że wszyscy mają takie same ciężkie płytowe zbroje. Drogie zbroje. Na takie mogą pozwolić sobie tylko dobrze opłaceni najemnicy. Rozmówca wyglądał na najlepiej wyszkolonego, stał prosto i pewnie - być może służył w wojsku, co znaczyłoby że jego posługiwanie się mieczem pełne będzie błędów popełnianych przez instruktorów grup masowych. Ten po prawej od niego miał zaczerwieniony nos i tłumił czkanie, co obnażyło jego umiłowanie do alkoholu. Kiedy przestępował z nogi na nogę widać było, że kuleje. Łowca rzutem oka stwierdził, że ten niedawno musiał mieć jakąś nieciekawą przygodę z kolanem. Kolejnymi dwoma elf na razie się nie interesował. W efekcie nie zwrócił w ogóle uwagi na wypowiadane do niego słowa. Dotarło do niego tylko
- Brać go!
Elf nie czekał, rzucił się od razu na najlepszego z nożem schowanym za przedramieniem. Dopadł do niego, pochylił się pod wyprowadzonym ciosem, przytulił do napastnika, tak, żeby inni nie mieli odwagi go zaatakować. Oberwał łokciem w plecy, poczuł jak nałokietnik boleśnie rozcina skórę. Przesunął się za plecy przeciwnika, ten próbował się obrócić. Elf pozwolił mu na to, prawą ręką wyprowadził cios w brodę i lewą poderżnął odsłonięte przez chwilę gardło. Kiedy ciało opadło, rzucił się w kierunku drugiego przeciwnika. Uderzył go łokciem tuż pod napierśnikiem, starając się uderzyć w zniszczoną alkoholem wątrobę. Udało się, tamten stęknął i schylił się ciężko. Wtedy elf kopnął go z całej siły w uszkodzone kolano. Zadziałało. Phil nie miał pojęcia co chrupnęło, prawdopodobnie chrząstka, ale efekt był osiągnięty - przeciwnik upadł. W tym momencie jednak przewaga elfa się zakończyła - o ile w ogóle jakaś była. I jeden z drabów złapał go w kleszczowy uścisk za plecami. Elf spróbował rozkwasić mu nos głową, tamten jednak miał jakąś maskę i nic to nie dało. Drugi potężnie uderzył elfa w twarz.
- I co teraz, długouchy?
Elf nie od razu wiedział co się stało. Usłyszał rżenie konia, w tle zobaczył przebiegające zwierzę, a na biorącego zamach do kolejnego ciosu draba spadła jakaś postać w ogromnym impetem przygwożdżając go do ziemi. Łowca korzystając z chwili zamieszania wyrwał się z uścisku, obrócił, błyskawicznie uderzył przeciwnika w krtań, popchnął go na ścianę i uderzył jego głową w mur. Odwrócił się z nożem gotowym do wyprowadzenia ciosu lub obrony. Spojrzał uważnie na postać, która przybyła z odsieczą.
- Spokojnie, jestem by pomóc. - Postać widać wcale nie dotknęła podłoża, siedziała z powrotem na koniu. Wsiadaj, zmywamy się stąd.
Elf przemyślał to co się stało przed chwilą, obrócił zgrabnie nóż w ręce i wyciągnął rękę podaną mu do wsiadania na koń.
- Powiedz mi, który z wielkich lordów Waterdeep przysłał Cię do mnie i jakie jest zagrożenie?
Postać wydawała się nieco zaskoczona.
- A skąd to wiesz?
- Nie wiem. Widzę. W promieniu kilkudziesięciu kilometrów wszędzie leży śnieg, Twoje buty nie są ani ośnieżone, ani przemarznięte ani zmoczone. To znaczy, że nie zsiadałeś z konia od dłuższego czasu. Masz lekki ubiór, co świadczy o tym, że przyjechałeś skądś gdzie było ciepło. Koń jest zmęczony, ale nie zajechany, co znaczy o tym, że niedawno go zmieniłeś. Nie każdy może sobie pozwolić na zmiennego konia w stajniach i karczmach. Nie masz żadnych znaczków ani emblematów, a to znaczy że ktoś chce utrzymać to wszystko w konspiracji. Masz ładnie zdobiony sztylet - elf wskazał głową na broń zapiętą przy boku rozmówcy - Jesteś sam, więc nie jesteś byle jakim najemnikiem, a to wszystko znaczy, że się cenisz. Na takie koszty mogłoby pozwolić sobie niewiele osób, a w Waterdeep takimi osobami są tylko lordowie. Z racji tego, że zazwyczaj nie przejmują się oni losami zwykłego poszukiwacza przygód, tym bardziej takiego który w ich mieście trochę narozrabiał musi dziać się coś niedobrego. Mam rację?
- Tak, stuprocentowo... - rozmówca wydawał się nieco zaskoczony - Ale przecież na świecie mnóstwo jest miejsc, gdzie znalazłyby się tak bogate osoby i jest ciepło. Dlaczego postawiłeś akurat na Waterdeep?
- To akurat było najprostsze. Tamten drab miał kurewnie charakterystyczny akcent.

Pakowanie nie zajęło długo, łowca wziął tylko długie drewniane pudełko, pożyczył wierzchowca z jakiegoś przypadkowego domu, oczywiście zostawiając po sobie pieniężny ekwiwalent i ruszył do Waterdeep. Czy To już się kiedyś nie zdarzyło?

[Cześć wszystkim, otóż tak - Phil jest nieco opóźniony z wydarzeniami i póki co zmierza do Waterdeep więc możecie się już niedługo mnie spodziewać (czyt. chwilowo mam sesję na głowie, ale z początkiem lutego klątwa owa zejdzie ze mnie). Gdyby ktoś potrzebował elfa gg do mnie - 6021326 - pisać, praktycznie 24/7 na niewidoku]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Dopijając piwo kreślił pospiesznie list dla Linvaila. Najbliższe dni, a może nawet tygodnie mogły przynieść wiele niespodzianek, toteż wolał zameldować szefowi że może zniknąć na jakiś czas z widoku. Złożył zapisany pergamin i wsunął do płaskiej kieszonki matowego pancerza. Inkaust powoli się kończył, pióro rozmazywało coraz bardziej, kolejny pergamin starał się więc tworzyć wyjątkowo oszczędnie. Nakreślił mniej więcej wszystko czego dowiedział się dziś od Kaina i było istotne dla sprawy. Kolejny pergamin trafił do kieszonki.
Złodziej dopił piwo i lekkim krokiem opuścił “Głodnego Trolla”.

Errtu spoglądał na niego ciekawie z nad stosu papierzysk. Elkantar podał mu złożony list opatrzony literami AL, do którego niziołek przyłożył swą pieczęć i zalakował go.
- Jutro wyruszy do Amn razem z naszym kurierem - Errtu spoglądał na kanciarza ciekawie drapiąc się po brodzie - to nie wszystko, prawda duchu?
Zaprzeczenie ruchem głowy. Kanciarz uśmiechnął się lekko i podał niziołkowi drugi pergamin, który ten zaczął szybko czytać.
- Do końca tygodnia dowiesz się wszystkiego... - niziołek podniósł wzrok na ducha i zobaczył przeczące kiwanie głową - postaramy się do jutra więc... - kanciarz skrzywił się i ponownie zaprzeczył - na dziś?! To będzie spory wydatek dla gildii, prosisz o dużo...
Łotr wyciągnął zza paska naszyjnik z diamentami którą zwinął w zamtuzie, zważył w dłoni i rzucił na blat, który stęknął ciężko pod jego metalicznym klekotem. Errtu uśmiechnął się szeroko biorąc go w dłoń i czując jego masę.
- Robota na boku, co? - widząc niewyraźną minę diabelstwa dodał szybko - nigdy nie mamy nic przeciw, przecież wiesz. To wystarczy z nawiązką, po spieniężeniu powinno coś zostać jeśli będziesz ponownie potrzebować...
Złodziej uśmiechnął się i machnął ręką, po czym spojrzał na niziołka pytająco.
- Wróć parę pacierzy przed zmrokiem - Errtu podrapał się w głowę - Ellan powinien już mieć coś dla Ciebie.
Mężczyzna skłonił się mistrzowi lokalnego oddziału cechu i ruszył z gracją w kierunku drzwi, gdy już je otwierał zatrzymał go głoś Errtu.
- Duchu! - niziołek zasępiony spoglądał na niego z nad papierów - prowadzicie z przyjacielem niebezpieczną grę... uważaj na siebie...
Kanciarz skłonił się lekko i nacisnął klamkę.

Idąc przez rynek, wtapiał się w tłum i obserwował przechodniów. Nie zauważali go, zamyśleni i zajęci własnymi sprawami, które kierowały ich kroki w tak różne miejsca. Straż miejska właśnie szarpała się z kilkoma oprychami, którym nie bardzo podobały się towary garbarza i lżyli go od najgorszych. Przeciskając się przez gęstniejący tłum zdążył przyciąć kilku trepów, ich sakiewki jednak nie były tak imponujące jak ta którą zdobył rano.W dwa pacierze później, złodziej przysiadł na schodach prowadzących do górnej części miasta i zajadał ze smakiem pieczyste które zdążył zwinąć ze straganu przed kramem rzeźnika. Pozostało czekać do zmierzchu.

Zakapturzona postać przemykała w cieniu śmierdzącej alejki za warsztatami kaletników. Elf zatrzymał się rozglądając wkoło czujnie. Kilka metrów od niego, szczupła postać o czerwonych oczach wychyliła się zza dużej skrzyni. Elf uśmiechnął się złośliwie, podszedł do Elkantara i wciągając głośno powietrze do płuc wypalił.
- Śmierdząca sprawa duchu.. Tyle pięknych miejsc w Waterdeep można zobaczyć, a Ty mnie w taki kanał wpuszczasz...
Łotr wyszczerzył zęby w lekko złośliwym uśmieszku i skłonił się lekko elfowi. Ellan postanowił przejść do interesów.
- Chudy magik o którego pytałeś - rozpoczął ściszonym tonem - to Mirr, jeden z czerwonych sku***eli z Thay. Zbiegł, albo ma tu zadanie, nie wiemy tego. Nieprzyjemny typ - elf zasępił się lekko - duża skłonność do sadyzmu, kocha sprawiać ból. Na Twoim miejscu starałbym się nie wchodzić mu w paradę, szumowina jakich mało. Od niedawna ma podobno bardzo silnych mocodawców. Kogo? Nie miałem czasu sprawdzić, ale wątpie czy to kolegium z Thay...
Elf wyciągnął dwa pergaminy i podał diabelstwu.
- Tu masz wszystkie detale. O jego ochroniarzach też. - Ellan zasępiony spoglądał na Elkantara - Byli najemnicy Luskanu. Ich szef to Evin, przebiegły jak na osiłka. Może być niebezpieczny gdy go przycisnąć. Brutalny sadysta, a podobno i gwałciciel. Zresztą... - zamyślił się - jego ludzie chyba nie są lepsi, ale nie było czasu... - Elf podjął wątek - Co wieczór, Evin gdzieś znika, to może być okazja aby do niego dotrzeć... Zresztą, przeczytasz wszystko sam. - mężczyzna wciągnął powietrze - Uważaj bracie. Nie wiem jak w to wszystko wdepnąłeś, ale... po prostu uważaj.
Elf klepnął przyjacielsko kanciarza w ramię, odwrócił się na pięcie i zniknął w mroku alejki.

Zmierzchało. Elkantar pchnął ciężkie wrota i wślizgnął się do świątyni Helma. Było pusto, widać wyznawcy pana czujnych oczu byli czymś mocno zajęci. Niedaleko ołtarza ofiarnego siedział spokojnie Kain, podziwiając świątynię.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

[W związku z uwagą Wilka informuje: każdy kto dociera do Waterdeep dostaje od magicznego kuriera list o wspomnianej przeze mnie gospodzie, gdzie macie się wszyscy zebrać... jak już Wam się to uda :P Informacja ogólna, tak podana tylko na wszelki wypadek.]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Utwórz konto lub zaloguj się, aby skomentować

Musisz być użytkownikiem, aby dodać komentarz

Utwórz konto

Zarejestruj nowe konto na forum. To jest łatwe!


Zarejestruj nowe konto

Zaloguj się

Masz już konto? Zaloguj się.


Zaloguj się
Zaloguj się, aby obserwować