Zaloguj się, aby obserwować  
menelsmaster

Zapomniane Krainy - forumowa gra RPG [M]

4049 postów w tym temacie

- FINALNIE, KASJUSZU, UDAŁO SIĘ! – rzekł któregoś wieczora swym zwyczajowym, ospałym tonem Gandzialf, po czym dodał coś, co sprawiło, że zagadanemu niemal pękła struna w lutni – NASZE DZIEŁO WRESZCIE ZOSTAŁO ZAKOŃCZONE, WYGRALIŚMY!
Kasjusz akurat po raz niewiadomo który, próbował złożyć jakikolwiek sensownie brzmiący akord, toteż słowa całkiem unikatowe jak na cały żywot Gandzialfa z łatwością wyrwały go z zamyślenia. Na szczęście nagłe szarpnięcie tylko mocniej zachwiało i tak za luźno nastrojoną struną, więc nawet gdy bard runął w kilka metrów w dół, zapomniawszy nagle o utrzymaniu lewitacji, instrumentowi nic się nie stało, bo starym odruchem osłonił ją całym ciałem. Jęknął, podnosząc się z ziemi i wyminął na równi z nim zdumionego sternika.
- Jak to, mistrzu? Jakżeż to...? – mamrotał ów bez sensu, rozglądając się równie chaotycznie po: porośniętych najrzadszymi gatunkami roślin ścianach siedziby Gandzialfa, gustownej cedrowej półeczce eksponującej najwspanialsze (czyli najbardziej bezużyteczne, jak „Pierścień Permanentnej Protekcji Przed Zezem Rozbieżnym, Jak I Pomyśleniem O Nim”) ze zdobytych artefaktów, wreszcie stojącej w rogu i widzialnej tylko dla niego pamiątkowej galerii portretów „dobrych duchów”. – Wszak nie byłoż nasze dzieło walką odwieczną i wiekuistą? Rozpaczliwą i nigdy nieukończoną, na nadziei się opierającą? Koniec to?
Kasjusz zastanowił się. Jeszcze wczoraj diler mówił mu, że po ostatnim razie są już niemal na szczycie i jeszcze moment, a dane im będzie spijać śmietankę z jego sukcesu. Ale być może miał na myśli turniej w Trony Marchii, wtedy byłby w tym jakiś sens. Swoją drogą – druid był szczerze zdziwiony, gdy jego blefy w stylu: „WASZA PORAŻKA JEST NIEUNIKNIONA, TO KONIEC” nie działały na barda, po tym jak raz zagroził tak kompanii abishai. Grupie, przed którą musieli potem uciekać przez kilka planów, zanim ścigający stwierdzili, że to się robi nudne i lepiej poszukać czegoś wolniejszego do bicia.
- COŚMY MIELI WYKONAĆ, DOKONAŁO SIĘ. – rzekł Gandzialf, dokonując rytualnego spalenia sobie tylko znanej i codziennie ulepszanej mieszanki ziół – PODEJDŹ, WYBRAŃCZE...
Wybraniec podszedł, krzywiąc się tak jak zawsze na towarzyszące druidowi opary, świętokradcze psucie powietrza, którego wdychanie może prowadzić do równie świętokradczych myśli. Odkąd powrócił w służbę Gandzialfa udało mu się przezwyciężyć ciekawość i nawet nie próbować, czy z dnia na dzień te amalgamaty są rzeczywiście coraz lepsze. Sporządzanie tych było ponoć jego hobby dłużej nawet, niż rywalizacja o układ sił w świecie i Kasjuszowi wydawało się czasem, że było dlań bardziej priorytetowe. Ileż to razy zdobywał dlań sadzonki, którym trudno przecież przypisać jakąś istotniejszą rolę w formowaniu nowego porządku świata...
- JUTRO OTRZYMASZ ODE MNIE FINALNY DAR, WYBRAŃCZE, TYMCZASEM PRZYJMIJ COŚ, CO ZAKOŃCZY TWÓJ ELEMENTARNY TRENING.
Elementarny jako związany z żywiołem, elementem – dobre sobie. Ingrediencje, takie jak jego pierwszy NADGRZYBEK pełniły dla Kasjusza rolę katalizatorów, pogłębiających w nim więź z planem powietrza i dających mu więcej możliwości wpływania przezeń na Plany Materialne. Był pewien, że Gandzialf nie rozumiał za bardzo przemian, jakie zachodziły w Kasjuszu pod ich wpływem, ale nie przeszkadzało mu to dawkować ich po wykonaniu misji. Nie wszystkich, czasami dawał mu substancje, o których działaniu lepiej nie wspominać.
Przed niezbyt radosnym, choć okraszonym ravioli spotkaniem ze sternikiem w mocy genasi leżało jedynie nader subtelne poruszanie powietrzem, chociażby przez jego ulubiony gwizdek. Aura tego towarzyszyła zresztą Kasjuszowi od zawsze, ludzie nazywali to wiecznie towarzyszącą mu bryzą, towarzyszką bardziej stałą i znacznie mniej kapryśną, niż Ceol. Problem w tym, że dla uczucia świeżości wokół nie ruszałby na samotne krucjaty, a ta zajmowała mu już jakieś dwa lata i nadal nie zaprocentowała niczym wartościowym.
No, dobra. Znaczne wzmocnienie umiejętności, które dla innych były magią, a dla niego zdolnościami wynikającymi z natury, miało swoją wartość. Tak długo jak był na diecie grzybkowej (oczywiście żywił się też normalnie, choćby mięsem, na które polować musiał samodzielnie, bo sternikowi zbytnio trzęsły się ręce, czy piwem, ale o dosyć dziwnym smaku, bo ważonym przez druida), energii do lewitacji miał do woli. Obawiał się jednak, że ruszywszy w końcu w swoją stronę, będzie musiał powściągać się w używaniem tych mocy, toteż zapobiegawczo zbytnio się do nich nie przyzwyczajał.
Burcząc coś w podziękowaniu przyjął dar i oddalił się, by móc w spokoju, bez wysłuchiwania jęków pu-sternika, zakończyć swój trening.
Wszak jutro miał zwiać przed nimi bez pożegnania, ledwie dowiedziawszy się, gdzie Ona jest. Wiedzieli o tym, dlatego tak długo odkładali ten dzień. A tego człowieka, który mógł być jedynym informatorem Kasjusza w Luskan, Gandzialf pewnie już dawno zaćpał...

Opalizujące słoneczko było tego dnia wyjątkowo ładne, a i kwiatki pachniały cokolwiek atrakcyjniej, zające ćwierkały wyjątkowo melodycznie.
- Cholera, jednak odetchnąłem tym jego świństwem... – mruknął do siebie Kasjusz – Ale nic to, wszak dzisiaj się nie-pożegnamy.
Cały sprzęt, łącznie ze sztabką podkradzioną Gandzialfowi z gablotki, spakował już wcześniej do torby i teraz podszedł do niego ze spokojem, czekając na tę ostateczną nagrodę, symbol zakończenia znajomości. Mniejsza o to, co druid uznawał za zwycięstwo, nawet wykonując powierzone przezeń zadania, nie zagłębiał się w ich znaczenie bardziej, niż było to potrzebne. Teraz miał mu coś powierzyć, najlepiej detoksujący eliksir, a chwilę potem nie będzie już mógł się wymigiwać od tej jednej odpowiedzi.
Sternik był jakiś markotny, gadał coś o jego ulubionych duchach, ale w końcu zaprowadził barda do swego mistrza.
- PODEJDŹ, WYBRAŃCZE. ZARAZ OTRZYMASZ OSTATNI DAR OD STAREGO JUŻ GANDZIALFA BIAŁEGO.
Dyplomatycznie skłonił głowę, mag podniósł ręce i wypowiedział jakąś magiczno-rytualną formułę. Strumyk nieopodal plumkał sobie powoli, sternik niespodziewanie odepchnął Kasjusza i stanął na jego miejscu. Gandzialf z rozpędu nałożył ręce na jego głowę, dookoła radośnie i świszcząco przelatywały rudziki.
- CO...? C... CÓŻEŚ UCZYNIŁ!?! – twarz druida wykrzywiła się bardziej nawet, niż po spróbowaniu kupionego kiedyś proszku z czarciego robala w stanie czystym.
Sternik uśmiechnął się podle, w euforii, promieniując przyjętą właśnie mocą. Strumieniem energii powalił na ziemię wciąż zdumionego Gandzialfa, następnie stanąwszy nad nim zaczął mówić coś o okłamaniu, poczuciu zawodu, porzuceniu wielkiej sprawy, abnegacji ideałów i niedocenianiu takich pysznych przecież zrazików.
- A WIĘC SPRZEDAŁEŚ SIĘ MU... TEJ SZUI...
- Tak, po tak długim czasie wreszcie zrozumiałem, że tylko on, Sarumach może być prawdziwym zwycięzcą w tej grze. Ty zaś, Kasjuszu, do niedawna wybrańcze... – warknął, odwróciwszy się w stronę próbującego podkraść się barda, wyszczerzył doń na widok dobytego przezeń noża.
Bard zaklął. To uczucie bryzy dookoła czasami jest jednak nieprzydatne.
Uśmiechając się równie radośnie, próbując odwrócić uwagę zdrajcy ruchem drugiej dłoni, rzucił ostrzem. Jeden niedbały gest i wróciło doń, przeleciawszy koło głowy skróciło włosy o kilka kosmyków i poleciało gdzieś w krzaki. Nie próbował z kolejnymi, wolał w roztargnieniu nie pozbyć się w podobny sposób pamiątki po odległym już w czasie spotkaniu z Devinem. Ciekawe co u niego...
Ledwo dobył zza pasa rapier, wraz z kolejnym ruchem palców sternika poleciał weń potężny piorun. Trafiwszy w ostrze stopił je „błyskawicznie”, na tyle prędko, że Kasjusz zdążył jeszcze ciąć powietrze tak na próbę, ale już trzymając samą rękojeść. Broń, straciwszy nagle większość masy, okazała się zadziwiająco lekka i wraz z końcem cięcia, wzorem noża, poleciała gdzieś w bujne listowie drzew. Barda nie poruszyło to zbytnio, choć oręż towarzyszył mu od dawna, w ostatniej sekundzie ich znajomości zrozumiał, że był dla niego zdecydowanie za ciężka.
Kiedy sługa wiatru, wzorem swej broni mknął zaryć kilka metrów dalej, w trawę, koło pozostałości rapiera, obiecywał sobie, że zdobędzie kiedyś taki miecz, którego lekkość będzie legendarna. Pewne kroki ku temu udało mu się już zresztą poczynić, ta rękojeść była bardzo dobrą bazą.
Gandzialfowi wzorem Kasjusza nie udało się kontrczarowanie, potężna moc sternika przyprasowała go do ziemi.
- I CÓŻ TERAZ PLANUJESZ, POZBĘDZIESZ SIĘ MNIE DLA SWEGO NOWEGO MISTRZA?
- Nie... Mimo wszystko dobrze wspominam nasze wspólne czwartki, pozbycie się ciebie tak po prostu byłoby dla mnie wielkim bólem. Nie martw się, zostawię ten czyn komuś innemu. Żegnaj więc, Gandzialfie, prochu marny i zapomniany, wiedz, że jeśli już ktoś ma wygrać tę grę o plany – będę to ja.
Ugięcie pierwszego, trzeciego i czwartego palca – otwiera się portal. Obdarzony nadzwyczajnym darem diler splunął na ziemię koło swego dawnego mentora i ruszył przezeń. Kasjusz uznał to za swą ostatnią szansę - użył najnowszej ze zdobytych mocy. Wielkim wysiłkiem woli zjednoczył się z całym powietrzem obecnym w ciele sternika – zarówno płucach, jak i krwi – i wydobył je z niego, pozwalając sprzężonym zeń komórkom zatkać jego pory. W momencie, gdy portal zamknął się za zdrajcą, nie pozwalając mu już ujawnić koloru twarzy, Kasjusz zastanawiał się czy to prawda, że jeśli wydobędzie się z płuc całe powietrze, w tym i to przebywające tam na stałe, nie wydychane, żadnym wysiłkiem ciału nie uda się nabrać go po raz kolejny. Kto wie...

- BYLIŚMY TAK BLISKO, WSZYSTKO STRACONE... GDZIEŻ POPEŁNIŁEM BŁĄD?
- Trzeba było powiedzieć, że lubisz grać na harfie, nigdy by do tego nie doszło... – odparł obojętnie Kasjusz, dobrze wiedząc, że ironia nie zostanie doceniona.
Gandzialf sprawdził laboratorium – renegat oczyścił je niemal do cna, pominął jedynie kilka skrytek, oczywiście tych najważniejszych, niedostępnych nawet dla najpilniejszego, bo jedynego ucznia. Większość z tego Kasjusz załadował do woreczka gdy druid pobiegł sprawdzić zawartość biblioteki. Spotkali się, gdy wracał, a minę miał prawdziwie nietęgą. Pędził sprawdzić swą kolekcję kosturów w zbrojowni – wszak wszystkiego nie dało się niezauważenie wynieść, ale drogę zagrodził mu bard, chwycił za poły płaszcza, lekko uniósł.
- Mów... Proszę.
Gandzialf zmieszał się, chwilę po-„HEMHEM”-chał, ale spojrzawszy w oczy swego wybrańca, znieruchomiał, powiedział słabym, dawnym od zwyczajowej wielkości, głosem:
- DOB... Dobrze. Z Luskan wyruszyła do Srebrnych Marchii, ale wolałbyś nie wiedzieć tego, że... – bryza dookoła stała się nagle wichrem – że osiedliła się tam i już od dłuższego czasu jest w stabilnym związku z jakimś innym elfem, chociaż nie stroni on od pewnych z moich proszków. Ale gdybyś chciał, odnajdziesz ich tam, pytaj o...
Kasjusz drgnął, aż trzymanemu wciąż w uścisku magowi spadła z głowy tiara. Jedynym, co go teraz hamowało przed poderżnięciem mu gardła było to, że odrodziłby się ponownie jako jakiś Gandzialf Czerwony, a tego Torilowi byłoby już zbyt wiele.
- Ty najwolniejszy w myśleniu spośród debili, synu mokrego, błotnego szlamu i żywiołaka cynamonu, przeklęty, stetryczały ćpunie! Powiedziałeś mi o Siul, od dawna nic mnie nie obchodzi ta elfka, wręcz życzę jej jak najlepiej. Pytam cię, wysil te swe uszy marne i niegodne kontaktu z jakimkolwiek powietrzem, gdzie jest Ceol?
- A, to przepraszam... Nie, nie wiem chyba, gdzie może być...
Drgnienie, z dłoni druida wypada kostur, ozdobnie malowane bongo tłucze się o posadzkę.
- ... chociaż całkiem jest prawdopodobnym, że zapuściła się ostatnio do Podmroku.
- Brzmisz nad wyraz logicznie – do Podmroku! Nawet jeśli – zastanowił się – długo tam nie zabawiła. I to nie ze względu na niebezpieczeństwo...
Odstawił go niechętnie na ziemię, ponury wyszedł z komnaty. I wpadł na co najmniej pluton rosłych i egzotycznie uzbrojonych najemników - ani chybi stałych bywalców okolic Sigil.
- Mistrz Sarumach kazał mi go przesłuchać, teraz jest wasz. – rzekł Kasjusz władczym, pogardliwym tonem. Blef może nawet miałby się udać, gdyby nie to, że nikt z bandy nie znał wspólnego. Zastraszanie też nie wyszło, dobytemu rapierowi czegoś do tego celu zabrakło. Wreszcie zawiodła i dyplomacja, ta w postaci pięknego, szerokiego uśmiechu, gdy spróbował się zmyć. Oddział mierzył w niego z różnorakiej broni, część rozproszyła się, by sprawdzić teren.
Za Kasjuszem z pomieszczenia wyszedł i Gandzialf, kolor jego twarzy dobrze pasował do obranego przydomka, ale sferowiec dobrze wiedział, że miał czas, by porządnie się przygotować. Czar milczenia - w ignorancji rzucony o sekundę za późno – zadziałał, lecz wykonany w międzyczasie jeden gest wystarczył, by wywołać prawdziwe piekło.
Na znak Gandzialfa wszystkie porastające jego siedzibę kwiaty, grzybki, paprocie, pokrzywy, nawet jeden nietypowy na ten klimat kaktus – wystrzeliły, eksplodowały, huknęły toksycznymi zarodnikami, halucynogennym pyłem, obezwładniającą mazią. Tylko bluszcz nie zdążył oderwać się od ścian i porwać oprawców na strzępy – magiczna moc druida już była zablokowana. Widząc malowniczość wywołanej przez siebie pożogi, błyskawicznie zrejterował, potykając się po drodze o porzucony wcześniej kostur.
Kasjusz ucieszył się, że jego rasie nie wydawało się koniecznym, by oddychać. Wolałby nie zostać struty przez samodzielnie przecież zdobyte roślinki, a działanie tych było teraz nader dobrze widoczne. Większość oddziału od razu pokładła się na ziemi, część zaczęła bełkotać coś nieskładnie, wymachując w powietrzu rękoma. Gdyby znał ich język, dane byłoby mu poznać nader ciekawe teorie na temat istnienia i istoty bogów.
Podnosząc miecz jednego ze znarkotyzowanych zauważył, iż któryś z puszczonych na oślep bełtów musiał otrzeć się o jego bok, jęknął. Głównie z tego powodu, że na cieknącej powoli krwi zaczął osiadać wszechobecny pył. Lepiej by nie była to szczególnie skuteczna neurotoksyna... Schował się w pomieszczeniu, podobnie jak swój poprzednik biegnąc w stronę tajnego wyjścia, prowadzącego do równie sekretnej, eksperymentalnej szklarni, miejsca, gdzie Gandzialf hobbystycznie destylował sobie tylko znane mieszanki.
Jak się okazało, przejście było jednak nadzwyczajnie jawne.
Na oczach Kasjusza wyrosły znikąd gigantyczny dzbanecznik połknął pędzącego w stronę szklarni pachołka. Jeszcze zanim jego buty zetknęły się z sokami trawiennymi, obie istoty zostały naraz spopielone przez obserwującego to czarnoksiężnika. Jego towarzysz obserwował pojedynek Gandzialfa z przyzwanym właśnie rogatym diabłem. Druid bronił się rozpaczliwie, smagany kolczastym biczem, w końcu jednak uległ – batog oplótł go kilkukrotnie. Zrezygnowany, po raz ostatni krzyknął:
- DO MOJEJ SZLARNI NIE WEJDZIESZ!
I skoczył do znajdującego się obok niego kompostownika. Dosyć głębokiego i szerokiego, dodajmy. Jak na osobę długowieczną przystało, wolał mieć trochę miejsca na wielomilenijne efekty swych nieudanych doświadczeń. A, że lepiej mieć nadmiar przestrzeni, miast miałoby jej zabraknąć – utworzył kiedyś zaklęciem kilkusetmetrowy dół. I teraz spadł weń, razem z tym demonem, co myślał, że takiego pozornie lekkiego Gandzialfa utrzyma. Ryk bestii, z niejakim trudem prześlizgującej się w dół (gdyż ledwie się tam mieściła, a dalej otwór musiał się zwężać) słyszalny był jeszcze przez kilka sekund. Dłoń czarnoksiężnika zderzyła się z czołem w sposób wyjątkowo plaskający.
Drugi, zauważywszy Kasjusza krzyknął krótko, kilka magicznych pocisków zaraz otoczyło go wirującym pierścieniem i uderzyło jednocześnie. Z sił opadł dopiero wtedy, gdy do strzelania dołączył jego towarzysz.

I dla kogo to było, dla Ceol? Ona poradzi sobie sama i bez niego. Musiał się za nią uganiać po świecie? Sama kiedyś wróci, zawsze tak czyniła.
No, chyba, że teraz nie zdąży, ale tak się zdarza przecież. Nic to.

Z jakże adekwatnego w tym momencie zamyślenia, wyrwało go kilka świstów. Krzyki zaalarmowania, nieśmiałe i chwilowe zakswierczenie ognia, wreszcie zduszony jęk.
A więc jednak.
Powrócił Gandzialf - Czerwony.


Gdy wstawał, z trudem i możliwie najciszej, drugi z magów, ten co pozostał jeszcze przy życiu, rozglądał się szaleńczo dookoła, wodząc wzrokiem po czubkach okolicznych drzew. W sercu Kasjusza zatliła się nadzieja, spotęgowana jeszcze przez radosny mlask przebitego na wylot, wciąż zdezorientowanego przeciwnika.
Kilku niższej rangi bandytów zauważyło go, oderwawszy się od plądrowania szklarni, zaatakowało. Po dwóch latach sukcesywnego wprawiania w szermierce, nie stanowili dla niego problemu. Nim zdążył chlasnąć ostatniego, coś błysnęło w powietrzu, poderżnęło wojownikowi gardło. W tle eksplodowała szklarnia, wraz z uaktywnieniem pułapki obracając się w ciemny stosik gruzu. Po licznych krzykach dookoła bard poznał, że nadciąga w tym kierunku wcale liczna obława, kolejna część armii Sarumacha.
No i stało się. Wraz z opadnięciem trupa żołnierza, obok niego stanęła Ceol, taka sama jak zawsze - dumna i łagodna. W milczeniu spojrzeli sobie w oczy, ich więź zwykle nie wymagała słów do porozumienia się. Zresztą, i tak by go nie usłyszała, gdyż ziemia zatrzęsła się nagle, zapewne pod wpływem wybuchowej reakcji zawartości kompostownika z jakimś rozpaczliwym zaklęciem Baatezu.
Zamykając wreszcie pewien etap swego życia, Kasjusz pomknął przez las, wraz z nim i Ona. Ta, która nie pozwoliła się odnaleźć, lecz przyszła z własnej woli, łaskawie, uwalniając barda z niewoli walczącego o swój własny świat Gandzialfa. Może i gra toczyła się nadal, wokół nich, ale przecież nigdy ich do niej nie należeli, a nawet jeśli - teraz spasowali...

Następne lata minęły mu w spokoju, na bardyckim szlaku, z dala od poważniejszych zmartwień o losy świata innego, niż jego własny. Czas zlatywał mu na wędrówkach pomiędzy Wybrzeżem Mieczy i Tethyrem, odbijających czasem w stronę wschodu. Calimshanu unikał, jak mógł, a od teraz, podobnie czynił z daleką północą. Grunt, że Podmrokowi się jeszcze w niczym nie naraził.
Odzyskaną równowagę ducha poświęcił twórczości, komponując słynne potem ballady, wśród nich: „Sen”, „Nie widzę Was” i „Solipsysta się zakochał”, historia filozofa, co wiedział, że jego ideał jest jedynie wytworem własnej wyobraźni. Świat niestety się specjalnie nie zmienił i nawet za szczególne wzruszenia, płacono mu przede wszystkim miedzią i srebrem, jakby milszy mu kruszec gubił się gdzieś na dnie ich sakiewek.
W wolnym czasie kreślił zaś Kasjusz pewien schemat, który póki co sprawdzał w drewnie, później zaś miał przerzucić się na inszy, ciut magiczniejszy surowiec. Zwinięta druidowi, a zdobyta kiedyś samodzielnie sztabka, czekała na lepsze czasy, kiedy w końcu oręż znów będzie mu potrzebny. A póki co mógł sobie spokojnie wędrować, mając swą towarzyszkę czynił to nadzwyczaj chętnie.
Któregoś razu, razem z Ceol zawędrowawszy do Neverwinter, po zakończonym spektaklu w oberży "U Anonimowych" otrzymał z tłumu bardzo enigmatyczny, działający na wyobraźnię liścik.
Spotkajmy się! - Devin. Dalej jakaś godzina i adres.
Przypomniał mu on o wydarzeniach dawnych lat, zapoczątkowanych przez wyprawę z Waterdeep i późniejsze napotkanie kompanii wyjątkowo ciekawych podróżników. Ciekawe, czy jeszcze dane im będzie się spotkać?
Między innymi dzięki temu liścikowi dane mu było, ale to wszystko już wina dziwnego potoczenia się dnia następnego. I planów Borowa.


[Gandzialfowi dziękuję za gościnny występ, niech mu mogiła przyjemnie wonieje. Kasjusz postara się nie dać złapać, także lada moment widzimy się w Waterdeep ;) ]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

[Nudzi mi się w oczekiwaniu na ratunek... ;)]

Kiedy tak siedzisz sobie na pokładzie statku, człowieku, to wiele rzeczy przestaje mieć znaczenie. Okręty to potężne stworzenia, nagromadzonymi w sobie zapasami zdolne wyżywić całą załogę przez dłuższy czas - a to wpływa na psychikę. Ważne stają się burty i to co między nimi, nieskończoność zielonkawych fal staje się "zewnętrzem", a dowolne wydarzenia z lądu - czymś absurdalnie odległym, bezsensownym.
Tendencje te - co interesujące - niejako ulegają odwróceniu kiedy wraz ze swym dawnym towarzyszem siedzisz przykuty łańcuchami do burty. Zdajesz sobie sprawę z tego, że nawet jeśli się oswobodzisz tu i teraz, to w tym niewielkim, statkowym świecie i tak nie zdołasz zbyt daleko umknąć. Och nie, musisz poczekać aż dobijecie do brzegu, aż trap zostanie opuszczony a połączenie z gruntem - ustabilizowane.
Bo oczywiście konieczność ucieczki nie podlegała dyskusji. Żadnemu z transportowanych nie odpowiadała ani koncepcja bycia wsadzonym do więzienia z perspektywą krótkiego, zakończonego konopnym tańcem życia, ani (co prawdopodobniejsze, sądząc po złocistym blasku w oczach kapitana) zostania potraktowanym jako towar.
- ...więc, skoro już raz zdołałeś się wyswobodzić z tych łańcuchów to z pewnością uda ci się po raz kolejny, prawda?
- Może.
- Może?
- Nie dowiem się póki nie spróbuję, a miotanie się i rzucanie w takim otoczeniu... - Furr dość oczywistym gestem wskazał na nieustannie przemykających w okolicy marynarzy - ...z pewnością wywołałoby jakąś reakcję. Słuchaj, a jak tam te twoje sztuczki z lewitowaniem krzeseł po pijaku? Tutaj jest dość sporo różnych narzędzi... o, twój miecz pewnie gdzieś tutaj też trzymają!
Almar zacisnął zęby. On tak naprawdę nie chciał cię obrazić, on po prostu odniósł się do sytuacji obecnej...
...cóż, raz wpojone odruchy kulturowe trzymają się mocno. Gith przełknął ślinę, odchrząknął, odpowiedział.
- Mógłbym spróbować coś do nas szarpnąć. Przy odrobinie szczęścia nie trafiłbym w żadnego z nas, ale wydłubywanie czegokolwiek ostrego z drewnianej burty raczej przewyższałoby możliwości skrępowanych nas...
- Hm.

---

Broń, myślał Almar kiedy akurat nie rozmawiali. Potrzebuje broni.
To po nią przecież przybył tu po raz pierwszy, nieprawdaż? Mógł skierować się na którykolwiek z planów, zatrzymać się na dłużej w Mieście Drzwi - ale skoro wiedział, że jego srebrne ostrze znajduje się na pierwszym naterialnym to musiał tu przecież przybyć.
Przez wiele, wiele lat sukcesu nie odniósł. Podróżując z bandą... wojowników, może nieco szalonych, ale nieodmiennie wojowników, poszukiwał każdej, nawet najdrobniejszej wskazówki na temat tego gdzie mógłby znaleźć swe ostrze. Wreszcie - niedługo przed tym jak rozstali się w pamiętnych okolicznościach - zasłyszał iż taka broń owszem, została zauważona, ale głupiec który nią władał dał się zmienić (wraz z orężem) w chmurkę oparów pod wpływem kwasowego zionięcia Prastarego Jaszczura Athalaxa.
To ostatecznie pozbawiło Almara ochoty do eksplorowania świata. Myślał, że przez wiele, wiele lat nie będzie potrzebował swej broni - a w końcu "coś się wymyśli".
"W końcu" nadeszło i spętało githa kilkoma kilogramami łańcuchów.
Potrzebował broni. Godnej siebie broni która wzmocni to co w nim najsłabsze i - tak jak dawniej - pozwoli ścierać się jak równy z równym z najsprawniejszymi szermierzami. Owszem, stracił swój dawny oręż, ale... ale... (chwila na przełamanie warunkowania kulturowego) ...ale pora wykonać nowy.
I już. Pomyślał to.
Owszem, do dziś potrafił wspomnieć Smoczyszpona - metrową kolumnę srebra, nieustannie połyskującą i drgającą, jakby chcąc podpalić cały świat płonącym w jej wnętrzu ogniem. Pamiętał jak pod delikatnym dotykiem momentalnie stawała się zdyscyplinowanym, niszczycielskim siewcą śmierci, tnącą żywym ogniem przepalającym się przez pancerze, ciała, dusze i umysły.
Ale to było dawniej.
Jego styl walki zmienił się, tak jak i to kim był Almar. Nie był już władcą, nie był już wojownikiem - teraz koncentrował się na ścieżkach rozwoju swego potencjału mentalnego, opanowywał trudną i skomplikowaną sztukę alchemii. Jego nowa broń mogłaby być cięższa i większa, jako że tarcza staje się zbędna gdy bełty i strzały można odbijać falami telekinezy. Owszem, smocza mania w umyśle Alma nie wygasła - ale miast miotania ogniem ostrze mogłoby służyć jako węzeł energii psionicznej. Był uciekinierem, więc musiałoby dawać się łatwo ukryć. Walczył z furią i gniewem, przedkładając pierwsze uderzenie i czystą potęgę nad skomplikowane manewry - więc ostrze winno być szerokie i ciężkie. I jeszcze... i jeszcze...
Kolejne koncepcje przewijały się przez umysł Almara dopóki nie trafił na niezbyt ciekawą myśl. No tak - ale jak i gdzie to zrobić..?
Nie, stop, to przecież wcale nie było awykonalne, to tylko przyzwyczajenia chcą aby tak myślał.W związku ze swymi dawnymi pracami Alm znał zarówno metodę wykonywania mieczy, jak i wytwarzania potrzebnych do nich składników. Więc czego tak naprawdę by potrzebował?
Doskonale wyposażonej w mistyczne utensylia magicznej kuźni, kowala który będzie wprawny we wplataniu mistycznych sił w tworzony przedmiot, oraz smoka którego oddech podgrzałby stop w krytycznym momencie tworzenia psychosplotu.
Ha. Banał.
Almar westchnął ciężko i spojrzał przez burtę na bezmierny przestwór oceanu. Banał...

---

- Więc wtedy strażnik numer jeden w wyniku eksplozji wyrzucany jest za burtę, ty zakradasz się do drugiego od tyłu i dusisz go łańcuchem, ja zrzucam na trzeciego maszt. W powstałym chaosie i galimatiasie...
- Alm? A rozważałeś może jakieś takie bardziej... skryte wyjście? Takie które nie ściągnie na nas uwagi połowy miasta?
Gith przez chwilę spoglądał przez burtę.
- Obcinamy im wszystkim głowy?
- Skryciej..?
- Dźgamy ich wszystkich w plecy?
- Skryyyciej..?
Alm przez chwilę się pozastanawiał i wreszcie pokręcił głową.
- No słucham. Jaki ty masz pomysł?
Niziołek - gdyby mógł - założyłby ręce na piersiach.
- Mój plan jest prosty. Te łańcuchy nie ważą tak dużo, prawda? I nie ma ich aż tak wiele. Z części z nich powinienem być nas w stanie wyplątać, resztę... cóż, podźwigniemy nawet pod wodą, przy założeniu że będziemy mieli jakieś deski. Więc - wybijesz nieco drewna z burty i wykorzystując je, pod osłoną nocy, będziemy w stanie albo dopłynąć do brzegu, albo... albo...
- Albo pójść na dno? Musiałbyś poczekać aż się gdzieś nie zbliżymy, a naszym jedynym przystankiem będzie już chyba Waterdeep...

---

- A w tym teatrze na Wybrzeżu mieczy, to jest tak: nuda. Nic się nie dzieje, powiadam ci... taka nuda. Dialogi niedobre. Bardzo niedobre dialogi są. W ogóle brak akcji jest. Nic się nie dzieje.
- Kiedy u nas któryś z aktorów śmiał urazić - lub znudzić - Vlaakith to zazwyczaj był bardzo powoli i boleśnie zabijany... nie to, żeby wielu miało szansę na teatr, rzecz jasna. Ale znajdowali się pojedynczy którzy wbrew zdrowemu rozsądkowi usiłowali zwrócić na siebie naszą uwagę jakowymiś nędznymi występami, czy to teatralnymi, czy to muzycznymi...
- Może tak i było lepiej? Może wtedy graliby ci którzy odczuwają do tego powołanie? Bo teraz to jest tak... ci aktorzy? To jest pustka. Pustka! Nic, absolutnie nic. Załóżmy, że jak taki aktor na przykład... gra, nie? I walczy ze smokiem. Widziałem taką scenę kiedyś. No i na przykład... no. I wyciąga miecz i tak - i patrzy w lewo. Patrzy w prawo. Potem znów w lewo. Odzywa się w końcu, rzuca mężne wyzwanie, ale potem znowu patrzy. W lewo. W prosto. W prawo. I nic! To jest po prostu dłużyzna. Dłużyzna. I tak sobie siedzę w tym teatrze, rozumiesz, i tak siedzę i patrzę, normalnie. Patrzę i patrzę no i... no i aż mi się chce wyjść. Ale nie mogę, bo jestem przykuty tymi pieprzonymi łańcuchami do statku!
- I jesteś nagi.
- To też.

---

- Ten plan nie ma sensu.
- I właśnie dlatego może się udać!
- Ale... co robimy potem?
Zapadła dłuższa chwila ciszy.
- Co masz na myśli?
- Bo widzisz... jestem pewien, że w Waterdeep również będą usiłowali nas odnaleźć. Tam pewnie to wszystko się centruje, gdzieżby indziej dowolny spisek miał mieć miejsce? Mamy też przecież dowody, mamy...
- Czyli będziemy musieli się też stamtąd jak najszybciej wydostać... Albo zatrzymać. Wykorzystać kontakty, znajomych...
- Albo znaleźć spiskujących i ich zlikwidować.
- Albo.
- W każdym razie - najważniejsze to nie dać się zatrzymać przy wysiadaniu ze statku. Potem już coś wymyślimy.
- Ubierzemy.
- Właśnie. Spora część mojego ekwipunku powinna już do Waterdeep dotrzeć, poprosiłem takiego kapitana ażeby zajął się moimi bagażami... a nie wierzę, aby tak... skuteczny i ceniący sobie własne bogactwa osobnik jak ty, nie posiadał tam żadnych skrytek. Tylko kapitan...
- Co z nim?
- Myślisz, że nie poleci do tego Burrowa?
- I powie "miałem twoich więźniów, ale uciekli"?
- Skoro tak to stawiasz...

---

- ...i wtedy Zak wpada i krzyczy "ZŁOOOOO"!
Gith i niziołek ryknęli śmiechem - no, drugi ryknął, pierwszy tak bardziej parsknął - ściągając na sobie zdumione spojrzenia marynarzy. Almar westchnął.
- Ech, dawne czasy...
- Mhm. Ciekawe co oni teraz robią...
Statek powoli zbliżał się do Waterdeep.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Ten dzień chyba nie mógł zacząć się gorzej.
Nie poruszyło go specjalnie, gdy dobiegający zza okna gwar miasta obudził go wcześniej niż zwykle. Uznał to za typowy przejaw dnia targowego, przewróciwszy się na drugi bok zauważył tylko, że Ceol wstała już i ruszyła swoją drogą. Zbył to wzruszeniem ramion, było to w zwyczaju towarzyszek takich jak ona, wciąż spokojny ukrył więc głowę pod poduszką.
Lekkie zaniepokojenie objawiło się w nim dopiero wtedy, gdy niechętnie się ubierając przypomniał sobie wieść zasłyszaną poprzedniego wieczoru. Miał dziś rozpocząć się jakiś festiwal przypraw? Tak, czegoś w tym guście dowiedział się od jednego z kupców, zwyczajowo rozmawiających po koncercie o wszystkim. Zwyczajem bardów po koncertach, było zaś - poza zbieraniem datków i wspominaniem o dozgonnej wdzięczności – słuchanie wszystkiego. Tak też, oprócz cennej informacji o zwyżkowaniu ceny żelaznych grabi i mniej ważnej plotki, iż jak to zwykle bywa z północy nadchodzi kohorta orków („Choć tymi razy, mopanku - prawdę mówię, od szwagra słyszałem - każdy dzierży w zanadrzu fajeczkę, a to jeszcze taką co na zielono kurzy się. Toć mówię, że dziw to nad inne wszelakie!”), posłyszał lapidarne zdanie o dniu przypraw. Ot, wydarzenie typowe jak Neverwinter, zarobku bardowi nie pomnoży, można więc wieść tę puścić koło uszu.
I gdyby nie ten błąd, pewnie przez długi czas cieszyłby się jeszcze względnym spokojem, lecz bądźmy poważni – konsekwencje nigdy nie były terminem bliskim Kasjuszowi.
Już schodząc na parter wyczuł swym niezawodnym bardzim zmysłem, że z ludźmi jest coś nie tak. Nawet dnia poprzedniego, kompletnie pijani, nie posiadali w sobie takiego dzikiego szału. Kasjusz na obłędzie się znał i nie tylko z powodu autopsji – z tym niższego rzędu obcował przez nie tak wcale odległe dwa lata. Tutaj, na parterze oberży „U Anonimowych” wyczuwał ten sam fanatyzm, który cechował pewnego druida i podległego mu sternika. Z tym, że tamten jeszcze tolerował, a tutaj? No żesz, kurde, bez przesady!
Wszystkie pomieszczenia tawerny woniały odstręczająco cynamonem. Zrozumiał, że motywem przewodnim tegorocznego dnia targowego była sproszkowana kora pewnego pochodzącego z południa aromatycznego drzewa. Chciał uciec od razu, z krzykiem, chociażby przez okno, ale postanowił zachować resztkę reputacji. Opanował się z trudem, skupiając na doznaniach słuchowych.
- Dajżesz nam, czcigodna pani – zamawiał posiłek jeden z obywateli – antał przedniego wina jabłkowego z cynamonową dominantą, jeśli łaska, a i do tego rybkę przyprawą duszy faszerowaną. Ażeby tylko w trymiga, serdeńko, bo bez paliwa tego uschniemyż doszczętnie, a z kretesem.
- Wielu to powiada – dysputował z towarzyszem inny – że śród wszelakich odmian „cesarza wawrzynowatych”, to kamforowa najlepsza jest. Ale ja rzeknę ci, kuzynie – choć po nazwie tego nie odgadniesz, to cynamonowiec wonny nie tylko zapachem niebiańskim, ale i kolorytem wszelkie inne odmiany na głowę bije. W ten oto sposób substancja ta każdy jeden zmysł nasz czule łechce, a wiesz przecież, iż...
Bard wzdrygnął się, coraz bardziej sparaliżowany widokiem tak wielu psychopatów zgromadzonych w jednym miejscu. Schodził ostrożnie ze schodów, cały czas trzymając się poręczy, lecz i tak mało nie upadł, ujrzawszy coś prawdziwie przerażającego. Na centralnym stole, a dokładniej kilku złożonych w jeden podłużny, spoczywała ogromna – rzekłbyś, maczuga dla trolla - laska cynamonu. Musiała być chyba okorowanym w całości i zasuszonym najroślejszym spośród drzew tego gatunku. Teraz ten nibyartefakt otoczony był przez całą rzeszę zamyślonych wyznawców, w skupieniu kontemplujących każdy centymetr tej namacalnej perfekcji. Jeden z nich przydybał Kasjusza w chwili, gdy ten najciszej jak potrafił, próbował zmyć się z tego nadającego się już tylko do spalenia budynku. Zaciągając się duszną atmosferą pomieszczenia, Obcy zawołał:
- Hejże to, grajku – zaśpiewaj nam swym czarownym głosem słynną balladę „Patrzcie jak błyszcze nam cynamoniszcze”. Proooooosiiimyyyy...
Tego było już za wiele. Kasjusz odpowiedział mu bardzo ładnym uśmiechem, teatralnie zaprezentował swą lutnię, po czym bez słowa wybiegł z pomieszczenia.
W szalonym pędzie, który towarzyszył mu przez kilka następnych minut, przyuważył jeszcze, że pod tabliczką z nazwą tawerny ktoś umieścił drugą, w podobnym stylu. Nawet tekst zdążył odczytać: „Cynamonoholików”.

Już miał w pośpiechu opuścić to zakazane miasto, ale przypomniał sobie o zaplanowanym spotkaniu z Devinem. Uliczka wspomniana w liściku znajdowała się niedaleko, podążył tam, nawet sobie nie przypominając, że posiadała ona dwie taktycznie ważne cechy: była ślepa i nieuczęszczana. Ot, jakiś zakazany zaułek, ale czy spotkanie w nim może zaraz świadczyć o złych intencjach?
Całe Neverwinter żyło tym dniem targowym, co półtora gospodyni (w sensie że dwie na trzy) biegła na bazar ze swym rodowym słojem na przyprawy, niektóre bardzo wyraźnie przypominały pewną fankę Kasjusza, a kucharkę zarazem. Jak ta historia się dziwnie zapętla, zaraz gotów spotkać syna i następcę owego półelfiego kapitana statku...
To, że zaułek był w tej chwili pusty uznał za dobry znak – widocznie przybył przed czasem, będzie więc miał czas na ustalenie, jak bardzo Devin ma być mu wdzięczny za umożliwienie muzycznej edukacji. Nie chodzi oczywiście o wdzięczność materialną, ale z jakimś funduszem emerytalnym warto pomyśleć już teraz.
Siedział tak sobie, upajając się czystością powietrza - przynajmniej w porównaniu do rynku – kiedy nagle z góry usłyszał znajomo brzmiące wołanie.
- Kasjuszu!
Uniósł głowę, bez problemu rozpoznając głos nieco dojrzalszy w tonie, ale jednak ten sam. Na płaskim dachu budynku stał chłopak zwący się Devinem, choć Kas przecież dobrze wiedział, że była to ksywka operacyjna. A operacją miało być obrobienie jednego z pewnością dzianego barda pięć lat temu. Plan spalił na panewce, za to ktoś dostał nową szansę życiową.
I chyba jej nie wykorzystał, pomyślał muzyk, patrząc na otaczający młodzieńca wianuszek zbójów. Z racji na różnicę w garderobie, musiał być teraz ich hersztem. Czyli jednak nie obijał się przez ten czas, całe szczęście.
Nie oglądając się na swych towarzyszy, chłopak wyjął zza pazuchy kunsztownie wykonaną wiolę, łapiąc w drugą dłoń smyczek, odegrał całkiem przyjemną dla ucha melodię - choć czułe ucho barda wyłapało kilka błędów. Nie przerywając gry, widząc, że Kasjusz nie kwapi się do pogawędki, zaczął mówić. Głos miał chłodny i wyraźnie ćwiczony.
- Pięć lat, dużo to czasu minęło od naszego jakże dziwnego rozstania. Któż by pomyślał, że spotkamy się ponownie, co bardzie Kasjuszu? – w odpowiedzi wzruszenie ramion – Przestaw to sobie, że postanowiłem wykorzystać tamten dar od Ciebie, o tym co mi uczyniłeś jednak nie zapomniałem.
Ten, który uczynił mu coś niezapomnianego, odwrócił głowę. Cholera, długa ta uliczka, za długa. Gdyby chociaż walało tu się więcej śmiecia, więcej potencjalnych zasłon...
- Nawet jako niedoszły bard – kontynuował herszt – postanowiłem, że zemszczę się za dawne upokorzenie. Niemniej nie martw się, Twe życie nie jest zagrożone, kusze moich kamratów nie wystrzelą bez wyraźnego sygnału. Być może pojawiłby się on, gdybyś próbował się stawiać... Ale przecież wiesz, że nie zwiejesz stąd. A to tylko taki symboliczny ząb za ząb.
Skinął na drabów, coś zachrobotało, z dachu budynku zsunął się ku niemu ogromny wąż, prawdziwie jadowita, kilkunastometrowej długości bestia. Łypała teraz na niego groźnie, odsłaniając zęby i szykując się do ataku. Takie monstrum musiało chyba pochodzić z dalekiego, dzikiego wschodu i do tego z zamierzchłej przeszłości - każda z opalizujących na złoto łusek była wielkości rozpostartej dłoni.
Głupia wyobraźnia. Ot, skierowali w jego stronę dosyć sporych rozmiarów wąż gaśniczy, podłączony do napędzanej ręcznie pompy – ach, te gnomie nowalijki. W tym momencie zrozumiał, za co Devin chce się odpłacić.
- Okłamałeś mnie co do tego chrztu, nigdy czegoś takiego nie było!
- W Neverwinter zarzucili tradycję? – zdziwił się grajek, po raz pierwszy odzywając – Cóż, nie wiedziałem, ale by się zaraz mścić...
- Milcz! I stój w miejscu, bo nie masz szansy uciec. Usłyszawszy o Twym przybyciu do miasta dwa dni pompowaliśmy tę breję z kanałów aż tutaj. Przyjmij to teraz z pokorą...
Ledwo skończył mówić, kopnął znajdujący się obok zawór, z pompy poleciała na Kasjusza gigantyczna struga ścieków. Wśród wielu mieszających się ze sobą fetorów bez problemu wyczuł cynamonową dominantę - ślad jakiegoś nieszczęśliwego wypadku przy dostawie towaru na targ.
- A żeby cię niewdzięczniku dopadł plat... – krzyknął grajek i nagle zakręciło go w nosie – FUS...
Kichnął.
Gdy otworzył oczy, substancja była wszędzie, tylko nie na nim. Wszędzie, to znaczy także na oprawcach, którzy kompletnie przemoczeni patrzyli teraz głupio na siebie. Owszem, Kasjusz dawno nie korzystał z mocy wichru, ale by zaraz taka nagła erupcja...
- Dwa dni pompowaliśmy, dwa dni – powtarzał hipnotycznie jeden z osiłków, patrząc na swoje gustownie pomalowane odzienie. I na trzymaną w dłoniach ciężką kuszę. Devin aż poczerwieniał ze wściekłości, paskudnie zaklął.
- Yyhmmm... tego... – zaczął niepewnie Kasjusz – to było niechcący, zmieniłem zdanie. Oblejcie mnie dwa, nawet trzy razy, poczekam cierpliwie...
Koło ucha świsnął mu bełt, bard bez wahania począł uciekać, szybko wygwizdując na siebie jakiś czar ochronny. Z trudem, bo przypadkowe użycie żywiołu mocno go utrudziło. Sobie tylko znanym sposobem, obława ze szczytu budynku, znalazła się zaraz za nim. Niestety, kilku barczystych trepów w wąskiej uliczce nie może się równać z wyćwiczonym w sprincie genasi.
Ledwo wybiegł z zaułka, wleciał na rosłego mężczyznę – Edgara Siekierniczka – niemogącego jednak należeć do tamtej bandy. W garści dzierżył jakiś zwitek papieru, widząc muzyka zaindagował, jakby czekając tu nań od dawna:
- Przepraszam? Czy mam przyjemność z bardem Kasjuszem?
Dzierżony świstek musiał być listem gończym. Nazwany Kasjuszem obruszył się.
- Nawet jeśli co do barda ma Pan rację, to prawdziwie bufońska jest to supozycja! Jam jest Kaspian Złotogłosy, choć posiadam też mnogość innych przydomków – Złotousty, Złotowłosy, Złototrzosy...
- Taaak? – rozmówca uśmiechnął się – A po czym ową „złotość” mógłbym poznać? Oprócz tej ostatniej, naturalnie...
Kasjusz wyszczerzył się równie ironicznie, poderwał do biegu. Najemnik spodziewał się tego, ruszył za nim. Bard spodziewał się spodziewania, ledwo tamten zdążył się poderwać, odsłaniając sztylet, zawrócił, schylając się przed ciosem.
Gdy był już poza zasięgiem ciosu, zaczął czuć oplatający go magiczny paraliż. Zaklął, to nie mógł być zwykły łotr, to był łotr-zaklinacz. Skandal, od kiedy to na łowców nagród przyjmują też wieloklasowców?
Paraliż nie zdążył skrępować go do końca – z zaułka niczym stado wściekłych bawołów, wleciał na Siekierniczka tłum zbirów. Zakotłowało się, dając bardowi czas do ucieczki. Znikając w bocznej uliczce posłyszał jeszcze dwa krzyki:
- Nie umkniesz tak łatwo Borrowowi!
- Dla Pana Devina jesteś już trupem!
Jeden dzień, jedno miasto, dwóch nowych wrogów... Neverwinter – cóż to za parszywe miasto!

Gdy wybiegał bramą miasta, znikąd dołączyła do niego Ceol. Nie tracąc czasu kupił konia, swym urokiem osobistym przekonując stajennego, że ten krzepki ogier wart jest tylko dziewięciu szesnastych żądanej sumy. Wkrótce byli daleko.
Walcząc z narowistym, wartym jednak zdecydowanie mniej koniem, zastanawiał się, dokąd podążyć. Może Waterdeep?
Genialny pomysł! Wszak ścigający go dobrze wiedzieli, że będzie to miejsce o którym pomyśli na samym początku, znając więc spryt barda nawet do niego nie zajrzą. Z drugiej strony – mogą być jednak inteligentni i rozpracować tę zmyślną pułapkę. W takim wypadku należy się postarać, by mieli oni świadomość, że się tam wybiera, chociażby nie zacierając tropów. Wtedy od razu zrozumieją, że pójście przez Kasjusza po najmniejszej linii oporu to ułuda. Rozproszą się po rozstajach, tyle ich widziano.
Tak – Waterdeep. Tylko kim jest ten Borrow, nie pamiętam bym miał z kimś takim do czynnienia... A może, choć tego nie zauważyłem, on miał do czynienia ze mną?
- Miał. – Ceol bezproblemowo wychwyciła jego tradycyjnie głośne myśli, potwierdziła.

Ach, Waterdeep, stolica kultury, kolebka cywilizacji! Tylko tutaj potrafią należycie docenić artystę...
W kamieniu, krzewie i potoku
W źdźble trawy, w płatku białej lilii
Mieszkają duchy naszych przodków
Patrzące na nas w każdej chwili
Kształt, barwa, zapach, śpiew gałązki
Przypominają obowiązki
Wobec tych, co przed nami żyli
Wobec tych, co przed nami żyli
Wobec tych, co przed nami żyli.

Akurat artystą tak należycie docenionym był jeden z dawnych mistrzów Kasjusza, którego utwór teraz odgrywał. Dla kamuflażu, wiedząc, że własny repertuar szybko by go zdradził, uczynił autorski przegląd muzyki dawnej. Jako, że wśród bywalców karczem pojęcie o twórczości poetów jest nikłe, a same imiona rzadko łączy się z aparycją, bard mógł się cieszyć względną anonimowością. Nierozpoznany jednak nie pozostał.
Ledwo opuścił ciasne wnętrze głównej izby, ktoś czekający na zewnątrz klepnął go potężnie w plecy. W plecy, dodajmy, bliżej dolnej ich części. Kasjusz odwrócił się, szukając wzrokiem jakiegoś krasnoluda i momentalnie pokraśniał.
- Kartezjuszu!
- Kopę lat, Kas!
Kartezjusz Thorwald był wojownikiem i dawnym druhem barda – z czasów, gdy jeszcze jako debiutujący młodzik widział swoją karierę jako korytarz coraz szerzej otwierających się i coraz bardziej ozdobnych drzwi. Krasnolud wyjaśnił mu wtedy w łagodnych, acz ironicznych słowach, że choćby jego pieśni wyczarowały publice dziesięć worków platyny do podziału, nie powinien spodziewać się proporcjonalnej wdzięczności. Śpiewak żachnął się na te słowa, ale ostatecznie zostali dobrymi przyjaciółmi. Zwłaszcza, że każdy miał swojego bzika: Kasjusz na punkcie syntezy powietrza i muzyki, Kartezjusz – swego gąsiorka.
- A właśnie, kolego, jak tam Twój rodowy skarb?
Krasnolud uniósł w toaście swego niezastąpionego towarzysza, popił zeń i podstawił pod nos bardowi. Sferotknięty odruchowo zaprzeczył, dobrze znając siłę tradycyjnych nalewek rodu Thorwaldów. Nawet jeśli zdarzało mu się wytrzymać kilka łyków solidnej, krasnoludzkiej wódki, trunki z Kartezjuszowego gąsiorka były ponad jego siły. Tak to zresztą bywa z destylatami, które mają na celu nie tylko otumanić te słabsze głowy, ale i wyraźnie wspomagać te najmocniejsze. A alchemia bojowa w jego wykonaniu działała tak z pewnością. Dosyć powiedzieć, że po pamiętnym zakładzie przy pierwszym ich spotkaniu, nawet grzybkowe halucynacje nie były już niczym przerażającym.
- Skarb, jak to skarb, pod należytą protekcją i już żem się pogodził, że nic na chwilę obecną z tego nie będzie. Póki co zadowolić się muszę gąsiorkiem własnej roboty – wskazał na dzierżone naczynie, wewnątrz uczynione z hartowanego szkła, na zewnątrz zaś z mieszanki egzotycznych metali. Całość wyglądała, jakby w razie potrzeby mogła posłużyć i za broń obuchową, i za tarczę, w żadnym z przypadków nie ulegając uszkodzeniu.
- Czyli braciszek nadal nie odpuszcza? – zaciekawił się Kasjusz.
- Ano. Co prawda jako pierworodny ma prawo doń, ale przecież obaj wiemy, że ja w tym rodzie jestem odpowiedzialny, on zaś nygus i wałkoń. Bies mu mordę lizał, jeszcze zobaczy, że tym co sam uczynię, przebiję gąsior rodowy. A i mieszanki już dawno zsyntetyzowałem lepsze. Powiedz, Kas, co u Ciebie?
Opowiedział mu. O podróży tuż pod Grzbiet Świata i wojażach z dziwną kompanią. O serii tajemniczych zadań dla pewnego druida i wynikających z tego konsekwencjach. O odnalezieniu Ceol i wspólnych podróżach przez świat. Zapytał wreszcie, jak minął czas Kartezjuszowi.
Ten zamyślił się, zaklął bardzo brzydko, a potem dodał kilka słów, od których śledzący ich bandyci aż się zarumienili.
- Aż tak źle?
- Aż tak. Przedstaw to sobie, jako i Ty, trafiłem sobie na taką kompanię, co jak się dobierze, to nawet smoka zmusi do kaszlenia jeżami a defekowania ich kolcami. Bawiliśmy się trochę pospołu, jak to bywa deptaliśmy gigantyczne pająki, dekapitowaliśmy orków i koboldy, bandytów przyprawialiśmy o palpitacje. Aż tu trafiła się jakaś misja w podziemiach i nagle, cholibka – wszystko się rypie, a potężnie niczym mastodonty w czasie rui. Jakiś cieć, niegodny się tytułować krasnoludem pokłada się na glebie, prawie że w kawałkach, a dookoła jakby się bordel zaprószył, bomby, szał ciał i potwory fazowe.
- Potwory... fazowe?
- Toć mówię. Dziw, jakby nie wiadomo jak i po czym narąbany był demiurg, co to wymyślił. Raz jest to ciałkiem tak miłym, że aż się chce obuszkiem zmacać, wżdy sekundę później nieosiągalne się staje, niby panieńska cnota po pierwszej nocce w stodole. Raz jest toto, a raz nie ma i machnąwszy toporkiem nijakiej nie masz pewności, na który ze stanów akurat wpadniesz.
- Ach, rozumiem. – mruknął Kasjusz wyobrażając sobie pulsującą w istnieniu, macaną obuszkiem cnotę stodoły. – Oryginalne.
- Zaiste. Dość rzec, że ratując tę niezgułę zamknęła się nade mną jakaś skalna brama, a szkoda było mi gąsiorka, więc nawet nie zabezpieczyłem nim wyjścia. Cucę to krasnaliszcze, a to nie dość, że się mej nalewki boi niczym swej teściowej, to jeszcze o czekaniu na jakiś ratunek wspomina. Ratunek? Co to, ja krasnoludem nie jestem, bym w cosik tak głupiego uwierzyć miał?
- Jesteś, jesteś, nawet te modne warkoczyki na brodzie tego nie zmienią.
Kartezjusz posłał mu dziwne spojrzenie, wreszcie zarechotał:
- Prawdaż to, krasnoluda nic nie zmieni – albo hardy, albo ciapa. Zresztą – kiedy po jakimś czasie poczułem się nagle silniejszy, choć od dłuższego czasu bąki w tej ciemnicy zbijałem, zrozumiałem. Tamci miast poczciwego Thorwalda ratować, nowe misje kończą i doświadczenie – niespodziewanie dzielone ze mną – zdobywają. To żem postanowił wziąć sprawę we własne, sprawniejsze ręce. Tamtego krasnoluda przepiłem, a gdy już się mocno na delirce kolebał, ograłem w kości z prochu strzelniczego co mu został...
- Prochu?
- Juści, garłaczyk miał jakiś dziwny, co początkowo się nań łasiłem, ale potem zauważywszy, że w palbie tylko aparycję sobie osmalił, poniechałem. Dlatego zresztą ratować go musiałem, a jak ze wstrząsami mózgu to masz pojęcie – majaki, zapowiedzi nadchodzących za pięć minut odsieczy, wreszcie wieszczby.
- Dywinacje? Prawdziwe?
- Powiedzmy... Jak w niego jeszcze trochę wlałem to zapowiedział, że chyba nie utrzyma pęcherza, dalej się nie interesowałem. Trza było się uwolnić, to miast latać teleportami po innych wymiarach, co się w nich utrzymasz tylko przez kilka sekund, zbierając co najwyżej po kilka ziaren piasku, skonstruowałem bombę.
- Taaak, każdemu zdarza się czasem latać pomiędzy wymiarami... Ale zaraz – potrafisz robić bomby?
- Każdy krasnolud w wieku młodzieńczym – rzekł tonem speca od krasnoludów Kartezjusz – musi odbębnić swoje w kopalni, w mojej wiosce jest to średnio dwadzieścia lat. Co prawda żem wymknął się nieco wcześniej, bo to jednak nudą powiewało – w przeciwieństwie do alchemii – ale takich podstaw jak materiałowybuchoznawstwo to liznąłem. Przy okazji – lizałeś kiedyś saletrę? Nie próbuj...
- Myślisz, że boję się niebezpieczeństwa?
- Bynajmniej i nie twierdzę, że jest groźna. Wiem po prostu, że słony smak źle Ci się kojarzy.
Kasjusz zastanowił się. W bezwiednym spacerze przeszli już prawie pół Waterdeep, a on zapomniał zebrać napiwków z antresoli. Teraz już nie będą go pamiętać lub w najlepszym przypadku – będą to udawać.
- Taaak, dzięki za ostrzeżenie. Jak udała się ewakuacja?
- Po grudzie, ale poszła. Bomba zrobiona z prochu strzelniczego, alkoholu, resztek złomu z jego broni i jakiegoś inszego śmiecia nawet zadziałała. Co prawda ładunek musiałem jeszcze ukierunkować kilkunastoma kilogramami zdobytego na koboldach żelaza, ale koniec końców buchnęło, dymneło i zrobiło taką dziurę, że... że jeszcze problemy z przeciśnięciem się miałem.
- I przecisnąłeś się? – Kasjusz od zawsze chciał się sprawdzić w roli reportera.
- Jeszcze czego! Przeto wspominałem, że po drugiej stronie jakaś bestyja czekała i co – kulasami, czy czerepem pierwej się odsłaniać? Nie, zrobiłem lepiej – dupnięcie nieco ścianę nadwątliło, zaszarżowawszy z młotem uczyniłem akuratną wyrwę. A monstrum? Tym się zbytnio nie przejmowałem – z rozpędu chlusnąłem kapkę z gąsiorka, czort zmaterializował się akurat w momencie, gdy mój alkohol znajdował się na poziomie jego trzewi, oj bolało go potem, musiało boleć – taki się ryk echem rozchodził gdy wspinałem się, wreszcie uwolniony. Jak ten drugi sobie poradził nie wiem, wszak nadeszła słodka wolność. Oj, działo się.
- Prawda, zdarzyło nam się ostatnio poswawolić. – potwierdził Kasjusz – I mam wrażenie, że lada moment znowu będzie okazja ku temu.
- Jakże to? Kolejne zwady z ojczulkiem z południa?
- Wydaje mi się, że coś nowego, słyszałeś o kimś takim jak Borrow?
Krasnolud wzdrygnął się, przetarł dłonią lekko pomarszczone czoło, zawinął wokół palca jeden z tak modnych warkoczyków na brodzie.
- A i owszem, nawet mnie wyprzedziłeś, bom zamierzał sam Ci o tym wspomnieć. Podsłuchałem ostatnio w takiej jednej spelunie rozmowę kilku dryblasów, niechybnie przez owego Borrowa tutaj posłanych, bowiem co i rusz jego miano wspominali. Ale nie jego jedyne – mieli się zasadzić na niejakiego barda Kasjusza w te strony bez ochyby zmierzającego, tudzież kilku innych awanturników. Słyszałeś może o kimś takim, jak Furr bądź ktośtam Trovalt?
Kasjusz zatrzymał się, spojrzał Kartezjuszowi w oczy, szukając czegoś odbijającego się w jego źrenicach. Dobrze wiedział, że nerwowe odwracanie się nie jest w takiej chwili dobrą manierą. Wznowiwszy wreszcie spacer, zapytał:
- Całkiem możliwe, że faktycznie będzie się niedługo wiele dziać. A ja będę potrzebował nowej broni. Znasz może jakiegoś dobrego kowala tu, w Waterdeep?
- Dobrego kowala niestety nie. – Kartezjusz udał smutek – Bo krewniak mój, przed którego zakładem właśnie stoimy za nazwanie go dobrym wielce by się obruszył a i po naszemu nazwymyślał. Jeśli z kolei szukasz jakiegoś znakomitego krasnoludzkiego miecznika... Cóż, jest w stanie ugościć nas nawet o tej porze. Bo czegoż nie uczyni się dla rodziny?
- Widzę, żeś pomyślał o wszystkim. Dzięki Ci, Kartezjuszu. Wejdźmy.

Apolinary Thorwald, kuzyn Kartezjusza był prawdziwym profesjonałem, a nadto krasnoludem iście rodzinnym. W mig pojąwszy sytuację, wpuścił ich do połączonego z kuźnią mieszkanka, nie zważając na późną godzinę ugościł mięsiwem i gorzałką. Wreszcie, miast kazać sobie przedstawić Kasjusza i wypytywać o sprawy familijne, od razu przeszedł do rzeczy:
- To jak Wam mogę pomóc, poszukiwani przyjaciele? Sam wolałbym pozostać osobą neutralną w tych okolicach, więc tę zgraję zbirów, jak naliczyłem około dwudziestu, musicie pokonać we dwójkę. Jednakowoż dozbrajanie to mój zawód, więc możecie śmiało się częstować – może kuszyczkę samopowtarzalną? Obosieczny topór migbłystalny? Półtoracetnarowy młot? Akurat mój bratanek, zaklinacz, wyjechał w interesach na kilka dni, także nic bardziej morderczego zaoferować teraz nie mogę.
- Zbytek łaski, miły panie, robota nie jest aż tak pilna. – rzekł Kasjusz i wydobył z torby schemat, sztabkę i rękojeść ex-rapiera – Nie pragniemy teraz przelewu krwi, toteż ta robota może chwilę poczekać. Ale prosiłbym o wykonanie ładnej karabelki według tego planu, tylko wyważenie całości może wymagać odrobiny dopracowania. Zamysł jest chyba zrozumiały?
Apolinary założył na nos grube okulary, przez dłuższą chwilę oglądał w skupieniu rysunek, oblizując wargi.
- Taaak. – powiedział wreszcie jeden z licznego rodu Thorwaldów – Tak, Kartezjuszu, możesz wziąć sobie ten tasaczek, co mu się tak lubieżnie przyglądasz, udał ci się najwyraźniej. – klepnął kuzyna po ramieniu i wrócił do schematu barda – Taaak, da się to zrobić, akuratnie się uwinę do powrotu bratanka, on wykończy. Tylko te wycięcia mnie trochę niepokoją, choć niezwykle pieczołowicie je rozrysowałeś, jakby to one były sednem całego projektu. Wiesz, co się będzie działo przy walce tym?
- Wiem. A, zamysł taki...
- Ciekawa sprawa. Ale utwardzę to austenitem i ułomności nie będzie. Dobra, a teraz ruszajcie, bo zbóje zaczynają się chyba niecierpliwić.

Opuściwszy budynek początkowo widzieli tylko wyludnioną przez noc ulicę. Dopiero po chwili z mroku poczęły wyłaniać się kolejne sylwetki, na czele każdej grupy znajdował się jeden, dzierżący jakiś list. Każdy z tych podpisany był dużym, ozdobnym inicjałem i wzbogacony o pieczęć.
I jak to zwykle bywa, najmici wyposażeni byli znacznie lepiej, niż Kasjusz z lutnią i słabym mieczykiem oraz Kartezjusz z przednim, ale tylko jednym tasakiem i - nie wiadomo dlaczego zabraną z domu kuzyna - pochodnią.
Grupy, jakby wcześniej siebie zauważając, otoczyły ich ciasnym półpierścieniem, nie wiedząc za bardzo kto ma mówić pierwszy. Ostatecznie, rozpoczął drab ze złotą literą D wykaligrafowaną na papierzysku:
- W imieniu herszta bandytów z Neverwinter – Devina – apeluję, by bard Kasjusz oddał się z własnej woli w nasze ręce i poddał osądowi mistrza, inaczej trafi tam, ale zawczasu pokawałkowany.
Drugi, nie zważając na słowa nic nie znaczącego poprzednika, zasyczał z pięknym akcentem alzhedo:
- Reprezentując calimshańskiego hrabiego – Wielkiego Calima Pierwszego – rozkazuję, by sferotknięty, zwany przez siebie Kasjuszem ukorzył się przed Panem Ojcem, poddawszy uprzednio władzy eskorty. Jeśli zaś nie szanuje swego życia, niech pomrze jak najboleśniej, ze świadomością niedotrzymania najważniejszej z powinności – obowiązku wierności rodowi.
Jaki głupi i uparty ten ojciec... Za każdym razem, gdy wysyła za nim pościg, apeluje wpierw o powrót do domu, dopiero w razie oczywistej odmowy nakazując zaszlachtować. Jak dobrze wiedzieć, że pomimo upływu czasu nic nie zmieniło się w stosunkach pomiędzy nimi.
- My zaś – wtrącił lider trzeciej grupy, dzierżąc notkę z spółgłoską „B” – ścigamy wspomnianego Kasjusza dla pana Borrowa i nikt z tu obecnych nie przeszkodzi nam w zdobyciu nagrody za jego głowę.
- W sumie i nam nie przeszkadza oddzielenie jego czerepu od reszty – zawołał lider zespołu „D” – i tak wiemy, że będzie się stawiał, a jednaka stawka za żywego i martwego.
- My wspomnianego już okropnika ścigamy od dawien dawna – przyznał szef oddziału „C” – ale głowy ani myślim odstąpić, będziecie musieli zadowolić się inszymi członkami.
- Jeśli trzeba... Takie wynaturzenie łatwo zidentyfikować w sumie.
- Ej, to nieuczciwe dogadywać się tak pokojowo w naszej obecności – warknął Kartezjusz – Powinniście się pobić, czy coś...
- Milcz, pókiś żyw, bo zaraz zimny inaczej będziesz gadał! – zripostował bandzior, nie rozumiejąc chyba definicji oksymoronu.
- A ty dobry człowieku, od kogo jesteś? – zaczepił Kasjusz ostatniego z naczelników, jeśli wierzyć zapisanej samogłosce, szefa drużyny „A” – Czyżby to sama bogini Akadi, Pani Powietrza zechciała mnie, jako ofiarę?
- Nie, to pewnie ktoś do mnie. – stwierdził Kartezjusz – Brat Artemis, albo taka jedna zła panna – Adelajda bodaj.
- Tak, my od niej.
- To łaskawie proszę celować z tych kusz we mnie, nic wam do tego barda.
- A, przepraszamy.
Ta dosyć ożywiona dysputa nie była specjalnie cicha, ale wszyscy okoliczni mieszkańcy, łącznie ze strażą miejską, musieli mieć w tej chwili ciekawsze rzeczy na głowie. Ot, chociażby rozsądne ulokowanie pierwszej wpłaty na fundusz emerytalny dla gwardzistów...
- Kartezjuszu? – mruknął bard, nie zważając na handlujących ich życiami zbirów – Nie uważasz, że to powoli robi się komiczne?
- Niczym potwór fazowy!
- Faktycznie.
Gdzieś w oddali, na ohydnym morzu, statek z Furrem i Almarem coraz bardziej zbliżał się do portu w Waterdeep. Z pewnością miło im się teraz rozmawiało.
- A gdybyś zagrał teraz jakąś melodyjkę, Kas? Tak na rozweselenie, wiesz o czym myślę...
- Nic z tego, widzisz tych trzech z tyłu? Na chwilę obecną dosyć skutecznie wyciszają moją magię. Co najwyżej mógłbym sprawić, że wszyscy tu obecni popłaczą się ze wzruszenia, ale nie chciałbym widzieć i Ciebie łkającego.
Przestępcy w końcu uradzili się polubownie, przybili sobie na zgodę. Już mieli bezpardonowo ich zaatakować, gdy bard zagwizdał, a z dachu pobliskiej kamieniczki zeskoczył na nich jakiś kształt. Strzały wyleciały z cięciw i przecięły powietrze – sylwetka okazała się nie spadać, lecz szybować, błyskawicznie wymijając kolejne pociski. Oprócz skrzydeł, istota posiadała też pazury, którymi szybko zajęła się kilkoma najbliższymi najemnikami.
- Ceol! – ucieszył się Kasjusz, dobywając oręża i ścierając się z pierwszym szeregiem wrogów. – Dobrze, że jesteś!
- A kto to? – zdziwił się Kartezjusz, na równi z bardem trudząc się z liczebną przewagą przeciwników. – To jest ta Twoja słynna Ceol? Kotka? – krasnolud z trudem utrzymywał spokój, bo sytuacja nie była mimo wszystko śmiechowa.
- Ceol jest Tressymem, nie jakimś zwykłym kotem.
- A ja myślałem, że to jakaś panna czarowna jest, co to za świat...
- A wspominałem Ci, że służę muzyce?
- Niejednokrotnie – oręż ze szczękiem zwierał się jeden z drugim, musieli się wzajemnie przekrzykiwać.
- No właśnie.
Narobiwszy w szeregach przeciwnika dostatecznego chaosu - i niewielkich szkód - Ceol zmyła się z pola bitwy. Trafiony kilkukrotnie Kartezjusz zirytował się, chwytając rękojeść tasaka w zęby, odczepił od pasa gąsiorek, machnięciem rozlał większość jego zawartości dookoła, przykładając pochodnię – podpalił.
W tym momencie zamęt stał się dostateczny, by znaleźli lukę w pierścieniu, zaszarżowawszy razem – krasnolud wciąż z bronią w zębach – wybili się pospołu z tej matni.
- Chowaniec? – zapytał Kart, z trudem drobiąc nogami za pędzącym niczym wicher Kasjuszem. Pochodnia nie była już mu potrzebna, tasak spoczywał więc w zwolnionej dłoni, dając gębie przestrzeń do iście krasnoludzkiej gadaniny.
- Nie, raczej protektor... Kiedy uzna to za celowe.
Pędzili ile sił starczyło, ale cztery drużyny rychło poradziły sobie z buchającym płomieniem, ruszyły w pogoń. Jakieś magiczne pociski osmaliły im zbroje na plecach.
Kartezjusz zaczął sapać coraz wyraźniej, w końcu dał znak towarzyszowi, że jemu już się dalej nie spieszy. Pociągnął z naczynia długi łyk, a oczy poczęły świecić mu się diabolicznie.
- Podołam im, Ty zaś ratuj towarzyszy, Kas. Bylebyś nie zawiódł się na nich, jak ja na swoich...
Obiekt zainteresowania trzech czwartych pościgu skinął w podziękowaniu, schował się w bocznej uliczce. Nie zapominając obłożyć Kartezjusza kilkoma nader efektywnymi pieśniami. Teraz jego przeciwnicy nie mieli absolutnie żadnych szans.

Świtało już, gdy kryjąc się wśród cieni, bard wkroczył do przystani. Tam, ponoć już wkrótce, zjawić się miał statek z długo oczekiwaną przez Borrowa przesyłką. Kryjąc się w rosnącym tłumie począł wypatrywać, czy na którejś z łajb nie rozpozna widzianych kilka lat temu twarzy.

[Choć niegodnym, polecę mistrza Kasjusza - http://www.youtube.com/watch?v=0g9YMtYa5f4 ]

20120131112241

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

[Panowie chciałem przeprosić za opóźnienia w ratowaniu waszych d..... to jest zacnych osobistości :P Niestety nieplanowany wyjazd do Szwecji nieco popsuł mi plany, jednak przy drobinie szczęścia i wolnego czasu ze strony mojej i Krondara coś w temacie powinno się ruszyć, może nawet dzisiaj wieczorem :)

Btw. pozdrawiam wszystkich ze Szwecji, która jest nieco mniej mroźna niż Polska obecnie :) ]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Mag rozglądał się po świąni. Nie była najzamożnieszja, nie było też większego sensu okradac skrzyneczki na dary, nawet na dobre wino by nie było. Na ołtarzu też nic cennego, choć musiał przyznać, że znawcy sztuki pewnie coś ciekawego by tu znaleźli. Choć miało by to raczej wartość historyczną lub religijną. Skrzypienie drzwi wejściowych uprzedziło go o pojawieniu się kolejnej żywej duszy w tym przybytku. Zerknięcie do tyłu potwierdziło przypuszczenia. Kanciarz wrócił z rekonesansu, a Kain nie dziwił się zupełną ciszą jaka towarzyszyła jego krokom.

Elkantar rozglądał się po nawach sunąc powoli do przodu. Świątynia była zupełnie pusta. Nie miał najmnieszego pojęcia czemu niema tu żadnego z wyznawców, ale zdecydowanie było mu to na rękę. Jak na tak zamożne miasto, widok który zastał go u Helmitów nie przytłaczał, ani nie zachwycał. Tak naprawdę, świątynia którą widział we Wrotach Baldura robiła dużo większe wrażenie. Mężczyzna spoglądał wesoło na Kaina, który spokojnie rozglądał się po jakichś bochomazach zdobiących okolice ołtarza. Kanciarz nie był ani znawcą sztuki, ani tym bardziej jej koneserem, toteż zastanawiał się co też jego przyjaciel dostrzega w tych dziwnych tworach.
Złodziej zatrzymał się przy czaromiotaczu i chrząknięciem wyrwał go z zadumy.

Kain lekko się wzdrygnął. Napotkał spojrzenie przyjaciela w którym mieszało się rozbawienie i pytanie.
- Nic szczególnego, jeśli chciałeś się spytać czy coś mnie w nich interesuje. - mag wskazał na malowidła. Głos mimo, że cichy, rozszedł się po niemal całym budynku. - Szlag. - jeszcze ciszej zaklął mag i zaczął mamrotać pod nosem. - No teraz nikt nie powinien mnie usłyszeć, o ile nie będę krzyczał. Tylko głosy z zewnątrz strefy też mogą być lekko przytłumione. Dawno nie kozystałem z tego zaklęcia. W każdym razie - tu sięgnął po pióro i kałamaż - nasz mag powinien być “gotowy”. - kanciarz spojrzał się na niego uważniej - Wiesz, myślę że gdyby coś wyczuł już byśmy o tym wiedzieli, kule ognia są dość widowiskowe, podobnie jak krzyki dziwek.

Elkantar wyszczerzył sie w złośliwym uśmiechu i usiadł na ławie obok przyjaciela. Zza pazuchy wyciągnął dwa pergaminy. Ten który dotyczył Thayańczyka wręczył od razu Kainowi, ten o jego ochroniarzu obejrzał pobieżnie, po czym również przekazał.

- Cholera z Thay? Może być ciężej niż myślałem ale nie mamy już wyboru. Zapomnij, że w ogóle proponowałem pojmanie tego gościa, on musi umrzeć. A ten - mag rzucił okiem na drugi pergamin - z nim możemy spróbować. Skoro jest szefem powinien wiedzieć jak ma się dokonać przekazanie i czy nie ma w procedurze jakiś haczyków. Co myślisz? No i pozostaje kwestia reszty tej paczki, zostawić ich, wyłączyć z gry na dzień, dwa, czy na stałe?

Kanciarz podniósł pergamin, umoczył pióro w inauście i oparł się o lekko o modlitewnik. Nie było to zbyt wygodne, ale jako tymczasowy stolik musiało wystarczyć.
- Ten trep, Mirr - mężczyzna zasępił się - do księgi, tak. Ale jak go chcesz wpisać?
- Załatwiłem mu dość “specjalną” toważyszkę na dzisiejszy wieczór. - mag zwięźle opisał działanie przygotowanej mikstury i umowę zawartą całkiem niedawno - Poza tym mam jeszcze jedną niespodziankę. - z pochwy przy pasie wyciągnął sztlet o matowym ostrzu - Te maleństwo twórca nazwał “Łamaczem zaklęć”. Użyteczna zabawka w tańcu z magami. - Kain uśmiechnął się wrednie.
- Czyli by go wpisać, musisz skurla dziabnąć sam - kanciarz lekko uśmiechnął się pod kapturem - mam z Tobą się tam z nim obznajmiać, czy jego cień, tego dużego trepa obczaić w tym czasie?
- Nie powiem, nie obraże się jak popilnujesz mi pleców. Z tymi - wskazał na miejsce pochodzenia maga - nigdy nic nie wiadomo.
Elkantar popukał palcem w pergamin opisujący osiłka.
- Zaguścił w nocnych wypadach, znika, chyba dopada jakieś samotne - skrzywił się lekko - no łapiesz co trukam... będzie łatwo zdybać, bo sam trep łazikuje...
- Zdybać to nie problem, masz rację ale zdybać tak, żeby do księgi go nie wpisać? To może być nieco trudniejsze. Mogę spróbować go uśpić magią ale dobrze by było mie...
Elkantar przerwał wywód Kaina machnięciem ręki. Lekko poluźnił paski pancerza i wyciągnął nieduży obuch uśmiechając się wrednie, po czym machnął nim niedbale jakby celował w czyjś przyduży caban. Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- No dobra, masz niezły - spojrzał się na obuch - argument w ręku... Ale zdybiemy go jak będzie wracał do siebie. Może i będzie bardziej czujny ale maga musimy wyeliminować pierwszego. Masz tam napisane gdzie się zatrzymał?
- Tia, ale to bzik! - Elkantar zasępił się nad pergaminem - nad ranem, czujny to jedno, przykumaj tylko że jak jego łapsy nas obczają, to możemy iść w ślepaki. Nas dwóch jest! A ich? Czaromiotacza trzeba wpisać zaraz, teraz. A potem tego trepa zdybać jak w klatkę ruszy na łowy...
- Hm na łowy... A może go dopaść jak będzie się rzucał na ofiarę? Może zdobycz mu przesłoni widoki na nas?
- Tia, ale trza go szybko sczaić jak rusza, później? Ta klatka wielka jest...
- A dasz radę mu coś podlożyć? Mogę zakląć monetę czy coś, czar wytrzyma do rana ale trzeba by mu ją podrzucić.
- Nie przykuma amuletem czy jakimś innym cudakiem że mu to wcisnę?
- Takie amulety to droga i żadka rzecz, mała szansa, że ma jakiś. Jakby byl magiem to co innego, ale osiłek? Nie przypuszczam. No i zawsze mogę uaktywnić czar dopiero jak zdybiemy magika. Walka na dwa fronty to nie jest moja ulubiona strategia.
Kanciarz zrobił sceptyczną minę i gdy mag skończył tłumaczyć o dostępności świecidełek, popukał na jednym z pergaminów w słowa “Czerwony mag z Thay” - Osiłek, nie osiłek... - kanciarz uśmiechnął się sceptycznie.
- Właściwie racja. Jakieś sugestie? Twoi “zmajomi”?
- Nie tu. Nie na czaromiotacza z Thay - Elkantar skrzywił się - za słabi w tej klatce jeszcze jesteśmy...
- Chyba nie chcesz mi zaproponować zrobienia tego jak “szybkiego numerku”? Załatwiamy czarodzieja i pędzimy na łeb, modląc się do wszystkich bogów jakich znamy, żebyśmy zdążyli dopaść tego drugiego?
- Ano tia - kanciarz uśmiechnął sie wrednie - ale bez smutów modlitewnych. Jak masz Boga w dupie, to i Bóg Cię w dupę cmoknąć może...
Mag ledwo stłumil śmiech.
- Co racja, to racja. Wole trzymać się sprawdzonych metod. Ostatnie pytanie. - powiedział patrząc się w okno, gdzie pokazał się księżyc - Co robimy z resztą? Do ksiegi, czy tylko do wora?
- Ni to, ni to - kanciarz uśmiechnął się - W ślepaki! Nie będzie bonza czaromiotacza, nie będzie krwawnika szefa? Pójdą ich po klatce łapać! Olać trepów...
- Najemnik któremu nie ma kto płacić? Fakt, głowy nie nadstawi. A na nas już czas. Czerwony powinien właśnie wracać do siebie.
Mag podniósł się z ławy, kanciarz zrobił to samo. Kain lekko się skrzywił, słysząc, że zrobił przy tym znacznie więcej hałasu.

Łotr podał magowi zapisany pergamin, aby ten się go pozbył ‘swoimi’ metodami i ruszył lekko przed siebie. Wieczór zapowiadał się na prawdziwą gonitwę z czasem, którego z minuty na minutę było coraz mniej.

Idąc za kanciarzem, mag przegladał w pamięci zaklęcia, które mógł rzucić. Do walki z magiem nie miał ich wiele, jednak jedno było wyjątkowo przydatne. Za to patrząc się na diabelstwo pomyślał, że takiemu i to w takim fachu, farta nigdy zbyt wiele. A jak wiadomo szczęściu trzeba pomagać, a magia na to też ma swoje sposoby. Otwierane drzwi wydały lekki jęk. Kanciarz niemal natychmiast rozpłynął się w mroku. Kain z lekkim westchnieniem, stopił się z cieniami, zastanawiając się czy kiedyś uda mu się dorównać przyjacielowi? Jak przypuszczał nie. Lata spędzone na studiowaniu magii za bardzo się w nim zakorzeniły.
Domyślając się, że złodziej czeka na jego ruch, mag poszedł przodem. “Taaa, pewnie złośliwiec myśli, że znam drogę zdecydowanie lepiej... Eh i pewnie ma rację... Muszę mu w końcu znaleźć jakąś diablicę, może trochę się rozluźni.” Na myśl przyszło mu kilka zaklęć związania sfer. Ponoć sukkuby były niesamowite.... O ile udało ci się przeżyć noc. Zastanawiając się czy kanciarz zna jakąś przedstawicielkę tego gatunku, przemykał alejkami. Będzie musiał go o to spytać, przy najbliższej okazji. Teraz obserwował uchylające się drzwi zamtuza. Nawet z tej odległości poznal sylwetkę osiłka, zwanego Evinem. Przywołał złodzieja gestem, nie wiedząc nawet kiedy ten ostatni zdążył zniknąć we wnęce.
- Ten - głos był ledwo słyszalny - to Evin. Osiłek.

Kanciarz kiwnął dając przyjacielowi znak że zrozumiał. Jego wzrok w spektrum podczerwieni przygladał się potężnej barczystej sylwetce o nalanej, tłustej twarzy. Evin nie wygladał na zbyt rozgarniętego, ale z tego co wspominała gildia, pozory mocno myliły. Mężczyzna zasępił się. Mieli problem. Jeśli ten drab pojawił się tutaj, to znaczy że nie wraca raczej do karczmy spać, tylko rusza ‘na łowy’. Jeśli zaś rusza na łowy, to mogą go nie znaleźć przez całą noc. Pytające spojrzenie czerwonych oczu zatrzymało się na Kainie.

Mag popatrzył na szybko niknącą sylwetkę. Spojrzenie kanciarza mówiło wszystko.
- Idź. Daj tylko sekundę na drobny czar. - kilka drobnych gestów i słów - Już. Jak skończysz pierwszy to sprawdź, czy jeszcze jestem na tym padole.

Kanciarz nie bardzo chciał zostawiać maga samego. Thay bądź co bądź było legendą, o której słyszał wiele. Narażać przyjaciela na takie ryzyko? Ale z drugiej strony, jeśli ten tu ucieknie? Chyba nie było wyboru. Kiwnięcie, które oznaczało potwierdzenie, oraz lekki uścisk, który oddawał proste “powodzenia”.
- Jak na diabła, robisz się ckliwy. - mag uśmiechną się półgębkiem i wskazał kierunek, gdzie już nikogo nie widział.

Łotr korzystając ze spektrum podczerwieni widział lekko kołyszącą się sylwetkę dryblasa. Był już piekielnie daleko i dalsza zwłoka mogła tylko utrudnić sprawę, lub ją wręcz uniemożliwić. Bez dalszego przeciągania, odwrócił się na pięcie i ruszył szybko w boczną alejkę śladem Evina.

Kain nie próbował śledzić wzrokiem przyjaciela. Docierało do niego, że Elkantar w czasie ich rozstania rozwinął się w kierunku, gdzie tylko niektórzy mogli postawić swoje kroki. Przywołując się do rzeczywistości, skirował wzrok na oświetlone wejście. Wiedział, że czerwony powinien sie pojawić w nich lada moment. Wykorzystując dany mu czas przygotowywał zaklęcia, które mogły mu sie przydać. Oczywiście Klosz niewrażliwości, przynajmniej nie będzie trzeba martwić się o niskopoziomowe zaklęcia. Kocia zwinność? Lepiej się o nic nie potknąć. Widzenie w mroku? Bez tego nie wchodź do ciemnej alejki. Rozproszenie magii? Nic bardziej nie złości czarodziejów. No może poza polami Antymagii ale na to nie miał czasu. Poza tym takie zaklęcia czuć z daleka. Dawno nie używany Wampiryczny dotyk. W końcu i tak musiał podejść na odległość ciosu sztyletem. Niewykrywalność? Nie zaszkodzi. Przyśpieszenie? Pamietaj, nigdy nie daj wrogiemu magowi skończyć zaklęcia. I Płonąca Krew Beltyna. Jeden z ulubionych. Tak jak Klątwa. Nie ma nic przyjemniejszego jak poznęcać się nad przeklętym wrogiem. I choć miał przygotowany arsenał, Kain liczył, że będzie musiał z niego skorzystać. Drzwi uchyliły się poraz kolejny. Mag rozpoznał sylwetkę Czerwonego. Upewniając się, że wybierze tą samą trasę co zwykle, powoli ruszył w strone miejsca, które uznał za najlepsze do zasadzki. Kiedy miał pewność, że wszystko pójdzie tak jak zaplanował, obłożył się niezbędnymi zaklęciami. Ukrywając się nie kożystał z magii, ta mogła go zbyt łatwo zdradzić. Polegał więc na sztuczkach wyuczonych od kanciarza. Czerwony szedł zbyt pewnym krokiem jak na kogoś, komu zaaplikowano środek Kaina. Ten ostatni zaklął w duchu. Albo gość był odporny na takie specyfiki, albo dziewczyna stchurzyła. Ale co poradzisz. Dobywając sztyletu jednocześnie, drugą ręką przygotował zaklęcie. Rozproszenie Magii było jednym z tych nielicznych które mógł rzucić bez słów. Zachodząc wrogiego maga od tyłu, na pół sekundy przed ciosem sztyletem uwolnił magię. Ostrze zatoczyło krótki łuk, kierując się ku nerkom. Kain poczuł szarpnięcie splotu, zobaczył dwa lekkie rozbłyski w pierścieniach Czerwonego i już wykonywał skomplikowany taniec, uciekając przez wzrokiem wroga. Pierwszy czar, błyskawica, rozbił się na jego zaklęciach. Mag wiedział, że tarcza powinna wytrzymać jeszcze trzy, cztery takie zaklęcia. Korzystając ze zwiększonej zręczności i szybkości, spróbował magii. Stara dobra Klątwa nieraz pomagała. Tak było też i tym razem. Czarodziej z Thay Widząc co się dzieje, sięgnął po badziej zdecydowane środki. Kain w rzucanym zaklęciu rozpoznał Ogień Słońca, zaklął w duchu, przeklął swoje szczęście i po raz ostatni zadał cios sztyletem. Tym razem poczuł jak stal przecina ciało. Czerwony niemal w tej samej chwili skończył swoje zaklęcie. Jednak ból w boku i złośliwe działanie magii Kaina dały dość niespodziewany efekt. Ogień zamiast rozejść się wokół ciała maga, skierował się do jego środka. Czaromiotacz ledwno zdążył zabrać swój oręż. Odsunąć od straszliwego żaru już nie zdążył. No przynajmniej nie tak do końca.
Wygrzebując się ze stery śmieci w zaułku, jeszcze raz przeklął swoje szczęście. Miał poparzoną rękę, rozciętą głowę i chyba skręcił kostkę, po tym jak implozja ciała czarodzieja miotnęła nim o ścianę. W sakwie znalazł ostatnią flaszkę napoju leczącego. Wystarczyło na zatamowanie krwawienia, uleczenie nogi i złagodzenie oparzenia, które miało mu dokuczać jeszcze jakiś czas.
- Dlaczego to mi zawsze trafia się najgorsza robota? - narzekając pod nosem ruszył szukać Elkantara.


Kanciarz mijał kolejne zaułki, starając się utrzymać trop. Mężczyzna mimo potężnej postury miał naprawdę niezłe tempo, a jego ruchy nie przypominaly typowego osiłka. Był zwinny i szybki. Szybki jak na wojownika, a nie na złodzieja, ale była to szybkość która zaskoczyła łotrzyka. Mijał alejkę za alejką, kluczył za Evinem przez okolice portu, dzielnicy urzędniczej i handlowej. W chwili obecnej schował się niedaleko małego kramiku kowala, gdyż dryblas zatrzymał się i przyglądał kilku mieszczkom, które nieświadome ich obecności trajkotały radośnie o jakimś bogatym kupcu który pilnie poszukiwał żony. Podobno był niezłą partią bo dysponował willą ze służbą i jakąś posiadłością za miastem. Elkantara nie obchodziły codzienne radości mieszczan, ale najemnik był wyraźnie nimi zainteresowany. Był albo bardzo pewny siebie, albo wyjątkowo głupi, ponieważ wogóle nie krył się ze swoją obecnością, tylko stał bezczelnie oparty o kram, który sądząc po przykrym zapachu, należał do handlarza rybami. Mieszczki po paru ciągnących się w nieskończoność pacierzach skończyły trajkotanie, wyściskały się radośnie i ruszyły każda w swoją stronę. Evin odczekał chwilę i ruszył za ewidentnie najmłodszą z nich. Szczupła, drobnej budowy blondynka, nie zwracała na dryblasa uwagi i zatopiona we własnych myślach podskakiwała wesoło idąc przed siebię. Kanciarz kryjąc się w cieniu ruszył za najemnikiem wzdłuż ściany. Mijali kolejną alejkę, gdy najemnik dogonił dziewczynę.
- Panienko - spokojny i miły głos zupełnie nie pasował do poteżnej postury bandyty - Panienko!
- Taaak...? - dziewczyna wyraźnie zaniepokojona wyglądem mężczyzny zatrzymała się niepewnie - Czego panie... chcesz?
- Ojjj niewiele - najemnik korzystając z tego iż blondynka się zatrzymała dogonił ją - Tak bardzo... niewiele...
Cios który padł, zaskoczył dziewczynę równie mocno, co ukrytego w cieniu Elkantara. Zanim zdążyła w jakikolwiek sposób zareagować, Evin trzasnął ją otwartą dłonią w twarz pozbawiając przytomności. Potężne ramiona uniosły ją niczym kukiełkę, po czym ruszył w boczny zaułek. Ta szybkość! Złodziej ruszył cicho wyjmując zza pazuchy obuszek.
Gdy wyjrzał za róg, ujrzał najemnika który kończył zdzierać z dziewczyny ubrania i właśnie zajmował się rozsznurowywaniem własnych spodni.Gdy klęknął między jej udami, kanciarz doskoczył szybko i zadał cios obuszkiem. Jakaś magia, albo wręcz szósty zmysł uchroniły złoczyńcę przed jego ciosem. Najmnik uchylił się i posłał potężny cios prosto w brzuch zaskoczonego obrotem sprawy łotrzyka. Było to uderzenie które po prostu miało go zgiąć w pół. Pozbawić powietrza... gdyby dotarło do celu. A nie dotarło przez niesamowite wręcz... szczęście! Kanciarz zachwiał się zadając cios obuchem i musiał dość mocno przenieść ciężar na lewą nogę, jego sylwetka ułożyła się więc zgoła odmiennie niż powinna i łapiąc równowagę udało się uniknąć miażdżącego uderzenia. Evin poderwał się, ale z opuszczonymi spodniami, jego ruchy były mocno ograniczone. Złodziej odskoczył w tył i błyskawicznie wtopił w cień.
- Sk*****lu! - najemnik wodził wzrokiem dookoła szukając - Gdzie się podziałeś, co?! Chodź tu! Jaja Ci urwe i zrobi sobie z nich wisiorek!
- Cicho tam! - głos staruszki z okna przykuł uwagę bandyty - Bo po straż miejską poślę!
- Ja Ci stara krow...
Obuch z cichym trzaskiem zakończył litanię przeklenśtw, zanim ta, tak naprawdę zdążyła się rozpocząć. Najemnik z łoskotem zwalił się na ziemię, obok niedoszłej ofiary. Kanciarz pociągnął go za rękę starając przeciągnąć w cień, ale jedynie udało mu się poruszyć Evina o kilka centymetrów. “Spasiony skurl! Trep! Szpicowany jembecyl!”. Problemy tego dnia jak widać nie zamierzały odstępować ich ani na chwilę.
Elkantar rozejrzał się po okolicy, wybiegł z zaułku w najbliższą alejkę, przeskoczył płot, zajrzał w kilka podwórek. Z żadnej strony nic nie przykuło jego uwagi. Nic. Wracając zrezygnowany do leżącego z opuszczonymi spodniami bandyty usłyszał cichy spiew na końcu alejki, oraz towarzyszący mu regularny turkot. Trzymając się cienia, ruszył w kierunku z którego dochodziły głosy, gdy był już tuż obok, na jego twarzy igrał uśmiech. Naprzeciw, zataczał sie pijany żul, ciagnąc za sobą niewielki dwukołowy wózek. Kanciarz lekko puknął obuszkiem, po czym ściągnął z pijanego gruby brązowy płaszcz z kapturem. Ten czar Kaina zdecydowanie przynosił szczęście.

Turkot obciążonego wózka odbijał się echem od budynków alejki, nikt jednak nie zwracał uwagi na postać w starym brązowym płaszczu, która z wyraźnym wysiłkiem pchała go do przodu. Waterdeep nawet po zmroku (poza ciemnymi zaułkami oczywiście), było dość gwarnym miastem i regularne pojękiwania spod ciemnych worków leżących na wózku również umykały przechodniom. Elkantar nie miał im za złe braku czujności, ba! Był szczęśliwy że nikomu nie przyszło do głowy zainteresować się wózkiem proszalnego dziada, ani samym proszalnym dziadem. Miał cichą nadzieję, że przykryta brudnym workiem, pozostawiona na progu świątyni Ilmatera półnaga dziewczyna obudzi się, zanim ktoś zdąży ją wykorzystać, ale cóż - to już nie należało do jego zmartwień.

Wózek z klekotem właśnie mijał niewielką świątynię Helma, gdy Elkantar zauważył lekko sponiewieranego Kaina, który kuśtykał w jego kierunku.

Widząc dziada z wózkiem, mag zaklął szpetnie pod nosem.
- Jeszcze tylko brakowało, żeby ten czegoś chciał. - mamrotał pod nosem. Przygotowując litanie przekleństw i wyzwisk, szedł dalej.

Kanciarz skręcił wózkiem w kierunku Kaina i lekko przyśpieszył wzmagając odbijający się echem klekot.

- Nosz do stu czortów, czego ty możesz...? - rozbawione, czerwone oczy wyrażały dokładnie czego mógł chcieć przybysz - No dobra chyba już wiem. A co my mamy tutaj. - mag spojrzał na wózek - O, chyba szczęście dopisało w … - Kain spojrzał pod derkę - Nie, ja jednak wolę nie wiedzieć co ty z nim robiłeś...

Kanciarz pokazał Kainowi język, po czym zrzucił z głowy kaptur brązowego płaszcza. Sam płaszcz mógł mu się przydać, toteż chwilowo postanowił ów śmierdzący nabytek zatrzymać.

Mag spojrzał się na świątynie.
- Mówiłeś, że w bogów nie wierzysz? Bo nie mam zamiaru nigdzie taszczyć tej góry mięsa.
We dwóch wtaszczyli nieprzytomnego osiłka do świątyni. Wykorzystując stół, czy też ołtaż rozłozyli go na wznak, robierając do naga. Kiedy Kain był pewny, że wszystkie zaklęcia ochornne są już tylko przeszłością, otoczył całą trójkę strefą ciszy. Ich “ofiarę” sparaliżował zostawiając tylko zdolność czucia i mówienia, choć chwilowo zakneblował go jego wlasnymi gaciami. Wtedy go wybudził.
- Słuchaj no Evin. - powiedział spokojnie, odwracając twarz przesłuchiwanego w swoją stronę - Mam do ciebie kilka pytań. Jeśli odpowiesz masz szansę na wyjście stąd żywym. Jeśli nie, cóż znam kilku niezłych nekromantów, więc i tak dowiem się czego chcę. - wzrok człowieka na stole był twardy i nieprzejednany - Ehh no tak. Słuchaj mnie uważnie bo powiem to tylko raz. Właśnie zabiłem twojego kolegę z Thay. A ten parszywiec napsuł mi sporo krwi i muszę to odreagować. - źrenice zaczęły zdradzać oznaki zdenerwowania - A jeśli chodzi o zaklęcia jakie cię chroniły to już przeszłość. Wszystkie z nich. - powiedział powoli i dobitnie mag - Tak więc dochodzimy do miejsca gdzie masz wybór, zrobimy to w sposób bardzo bolesny, czy taki przy którym piekło do którego trafisz wyda ci się rajem?
- Sp****** sk*******! Nic ci nie powiem!
- Czyli opcja druga.
Gdyby nie zaklęcia maga, kolejne godziny wypełnił by wrzask człowieka, którego pozbawiono najcenniejszych rzeczy dla mężczyzny, którego własna krew ugotowała gałki oczne, który na koniec wyznał wszystko i blagał o śmierć, która nie przychodziła.
Elkantar przyglądał się temu z boku. Ciężko było powiedzieć co czuje. Czy coś czuje. Opuszczjąc świątynie zostawili zwęglone zwloki, tak jak leżały. Teraz wiedzieli wszystko czego potrzebowali do odbicia dwójki jeńców.


[CDN. dzisiaj wieczorem
Furr - to trzymaj się łańcuchów :P]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Cichy skrzek mewy za oknem wyrwał go z zadumy. Mężczyzna otworzył oczy i podniósł się z fotela w którym mimo wewnętrznej walki zasnął. Na łóżku obok leżał wygodnie rozciągnięty Kain, który spokojnie chrapał w najlepsze. Elkantar zawsze podziwiał jego zdolność zasypiania praktycznie w dowolnym miejscu, niezależnie też co się wcześniej działo.
Łotr rzucił okiem na pokój, który zdecydowanie nie odstawał wyglądem od reszty podrzędnej “Gospody pod kilem” jak to ją określał dumny właściciel. Owa gospoda nie była niczym więcej niż podrzędną speluną, w której marynarze topili swe smutki i wszczynali kolejne awantury. Nie przypadkiem jednak, ich okno wychodziło wprost na nabrzeże portu, w którym panował już niemały ruch. Kanciarz kryjąc się za burobrązową zasłoną przeczesywał wzrokiem widnokrąg, w oczekiwaniu na niewielki stateczek którym według słów olbrzyma mieli przypłynąć więźniowie.
Najemnik pomimo wymyślnych tortur Kaina nie był zbyt wylewny w opisie, albo też sam niewiele wiedział, bo powtarzał w kółko kilka informacji, które najwidoczniej mu przekazano. Z samego rana, on i jego czterech ludzi mieli odebrać razem z Mirrem dwóch więźniów i przekazać komuś w mieście. Komu? Tego Evin nie wiedział. Dlaczego ich ścigano? Tego również nie wiedział. Jak nazywał się statek? To wiedział Mirr. Mirr, którego wczoraj do księgi umarłych wpisał Kain. Z tego co wspominał, zrobił to na tyle skutecznie, że obecnie Thayańczyk przyozdabiał ściany bocznej alejki swoimi bebechami, które zahaczyły nawet o rynnę. Musieli liczyć na łut szczęścia... i improwizować. W zasadzie cały plan był jedną wielką improwizacją.
Kanciarz potrząsnął Kainem aby go wybudzić i widząc jak ten zaczyna się flegmatycznie gramolić, podszedł do okna. Świt powoli przeradzał się w poranek. Kilku krzepkich robotników rozładowywało niewielki szkuner robiąc przy tym straszny hałas i komentując głośno każdą mijającą ich niewiastę, niezależnie od wieku. Z małej przybudówki na śródokręciu co jakiś czas wychylał się kapitan, lub bosman i przywoływał ich do porządku wrzaskiem. Na kilka pacierzy zdawało to egzamin, a przynajmniej do momentu gdy na horyzoncie nie zamajaczyła kolejna kobieca sylwetka. Elkantar wyłowił wzrokiem grupkę kilku mężczyzn, która kręciła się po nabrzeżu ewidentnie czegoś szukając. Czterech! To ludzie Evina! Zastanawiające było tylko jak wiele wiedzieli i czy mogą być przeszkodą, czy szukają jedynie swoich nieobecnych mocodawców. Uwagę Elkantara zwróciła jeszcze jedna osoba. Była dość nietypowa jak na tą okolicę. Nie był to człowiek, tylko prawdopodobnie mieszaniec, tak jak on sam. Widział już takie istoty w Sigil, nie interesowało go jednak zbytnio czym są. Ten tu, wyraźnie odstawał od otaczającego go towarzystwa, miał inny odcień skóry i rownież zachowywał się jakby czegoś szukał. Kanciarz zwrócił uwagę na plecy, przez które przewieszony był jakiś strunowy instrument.

Mag klął pod nosem. Na liście rzeczy których nie cierpiał, bycie budzonym przez innego faceta zajmowało jedno z czołowych miejsc. Jednak widząc, że słońce stoi już dość wysoko, wygrzebał się z łóżka. Marudząc, podszedł do okna. Elkantar wskazał na grupę najemników.
- Racja, to pewnie jego ludzie. - diabelstwo jednak wskazywało jeszcze kogoś - Ten? Z lutnią? Co z nim? - kanciarz wykonał gest, jakby próbował sobie coś przypomnieć - Możemy go znać? Czy raczej wykożystać?
W głowie maga powoli kształtował się plan, dzięki któremu mogli się uwolnić od niewygodnego towarzystwa.
- Dobra, chodźmy. Czas ucieka, a “Morski Żółw” powinien właśnie zawijać do portu, chyba nawet go widzę.

Elkantar kluczył z przyjacielem w tłumie ludzi przechadzających się po nabrzeżu. Wchodzący do portu stateczek był już coraz bliżej. Kanciarz w brudnobrązowym płaszczu, który zawinął w nocy żulowi, szedł przodem, przepychając się bezczelnie. Chyba w każdym świecie, bezdomni budzili u wielu obrzydzenie i dość płynnie schodzono im z drogi, obawiając się brudu i chorób. A może po prostu ich obecność uświadamiała mieszczanom, że taki los może dotknąć każdego i dlatego traktowano ich jak zły szeląg? Rozważania na gruncie socjologicznym nie zaprzątały zbyt długo jego głowy, dopóki owo zachowanie można było wykorzystać dla własnej wygody.
Łotrzyk zatrzymał się przy niedużej, dziurawej jak nieszczęście szalupie która czekała na swoją kolej przed warsztatem szkutnika i przysiadł na jej burcie. Z kieszonki wyciągnął duże jabłko i zaczął powoli gryźć rozglądając się wokoło spod brudnego kaptura. Mężczyzna cieszył się jak dziecko widząc spojrzenia jakim obdarzali go mijający marynarze i portowcy. Obok niego zatrzymał się Kain, spoglądając spode łba na czterech najmitów, oraz dziwnego grajka. Diabelstwo miało wrażenie, że jego przyjaciel ma jakiś pokręcony pomysł...


Mag miał już plan. Dziwny? Złośliwy? Napewno. I gwarantujący niemałe zamieszanie. Z sakiewki wyciągnął kawałek pergaminu, pióro i inkaust. Szybko skreślił krótki list. Z kieszeni wyciągnął jeszcze kawałek zakrwawionego materiału. Krew należała do nieżyjącego już Evina. Kain złożył pergamin, w środku umieszczając materiał. Przymknął oczy, przywołując obraz osiłka. Słowa mocy, gesty i niespodzianka była gotowa.
- Dasz radę podrzucić to temu bardowi? - spytał się kanciarza. Ten skiną głową ale w oczach miał pytanie - Kiedy uaktywnię te zaklęcie, bard zacznie wyglądać i może brzmieć jak ten Evin, którego dopadliśmy wczoraj. Jak dobrze pójdzie, ta czwórka go obskoczy i będzie miała zajęcie na chwilę.

Bulgocząc pod nosem, kanciarz mijał kolejnych przechodniów, ciągnąc swe stopy w kierunku trepa z szuro-brzdękiem, który Kain określił mianem “lutni”. Mężczyzna wyciagał dłoń w kierunku mijających go ludzi, o dziwo nawet raz dostał w ten sposób srebrną monetę! Gdy wymijał barda, jego wyciągnięta dłoń tylko na moment zniknęła z widoku. Kanciarz wpadł lekko na grajka “pchnięty” przez mijającą go kobietę, zabulgotał pod nosem coś co miało przypominać przekleństwo i odsuwając się wsunął mu lekko do kieszonki zawiniątko Kaina, które trzymał w przepastnym rękawie. Bard zdawał się nie zwracać większej uwagi na proszalnego dziada, bąknął coś pod nosem, co zapewne miało go spławić i wrócił do czujnej obserwacji otoczenia. Kanciarz zastanawiał się przez chwilę czy nie był to przypadkiem ich sprzymierzeniec, myśl ta wydała mu się jednak mocno niedorzeczna.
Gdy po kilku minutach stał koło Kaina, zastanawiał się jak rozwinie się sytuacja...

Widząc, że jednostka z ich przesyłką, rzuca cumy, mag uaktywnił zaklęcie. Wokół barda zrobiło się trochę miejsca, kiedy ludzie zaczęli omijać jego nową sylwetkę. Kain uśmiechnął się pod nosem, widząc jak grupa najemników ruszyła w stronę swojego “szefa”. “I znowu będzie na mnie... Ciekawe jak on się z tego wykaraska?” Nie zawracając sobie więcej głowy losem barda spojrzał na “Morskiego Żółwia”.

Statek właśnie cumował wśród okrzyku marynarzy biegających po pokładzie. Nie było ich wielu. Kanciarz zobaczył trzech rosłych mężczyzn popychających przed sobą dwóch drobniejszych z czego jeden, wyglądający jak niziołek dość mocno się opierał silnie gestykulując przy tym, na ile oczywiście było to możliwe... w kajdanach. Łotrzyk ruszył w kierunku trapu ściskając pod płaszczem swój niewielki obuszek i czekając na dogodny moment.

Mag widząc charakterystyczny brązowy płaszcz przesuwający się lewą stroną w kierunku trapu, odrzucił kaptur, rzucił lekką iluzję na swoją twarz i ruszył na spotkanie jeńców oraz ich strażników. Kanciarza miał gdzieś po lewej. Wierzył, że ten ostatni znajdzie dogodny moment na wpasowanie się w tą improwizacje.
Zatrzymał ich już na lądzie, jednak dość blisko nabrzeża, jeśli chcieli by którego “wykąpać”. Drab widząc charakterystyczne dla magów z Thay tatuaże na twarzy człowieka, który zaszedł im drogę, przystnął, wstrzymując tą niewielką defiladę.
- Jesteś od pana B. tak?
- A to, jak mam rozumieć, to jest przesyłka, którą mam odebrać? - szybkim spojrzeniem oszacował stan jeńców. O dziwo był on całkiem niezły.
- Najpierw złoto.
- Złoto? Może i je dostaniesz, o ile to jest faktynie towar na który czekam.
- Nie taka była umowa. A poza tym miała być was cała kompania, a ty jesteś jeden...
- Myślisz, że jeden czerwony to za mało żeby dać sobie radę z tymi dwoma?! Ty... - mag zrobił krok naprzód. I w tym momencie wydarzylo się kilka rzeczy jednocześnie. Najpierw zawiodła go jego iluzuja a wtedy...

Niepozorony proszalny dziad który przechodził z lewej, płynnym ruchem doskoczył do mijającego go draba i strzelił przez caban obuchem. Zanim pozostałych dwóch osiłków zorientowało się tak naprawdę się dzieje, trafiony przez Elkantara najemnik zwiotczał i padł na twarz niczym rażony gromem...

Kain przywołał w pamięci zaklęcie Paraliżu. Nie było widowiskowe i o to chodziło. Stojący najbliżej niego padł pod wpływem magii, unieszkodliwiony tak samo skutecznie jak ofiara kanciarza. Został im ostatni. Tak przynajmniej myśleli. Furr, kiedy tylko zobaczyl co się święci, strzelił strażnika łańcuchami w łeb. Nie bylo to łatwe ale ten niziołek robił rzeczy, które wydawały się zwyczajnie niemożliwe. Strażnik zatoczył się w tył, zatrzymując na krawędzi nabrzeża. Może i by tam został, jednak Almar miał inne plany. Pchnięcie telekinezą i trep zażywał kąpieli.
Nie było czasu na słowa. A i nie było na nie potrzeby. Niziołek i gith w mig pojeli, że trzeba uciekać. Cała czwórka pognała, na ile było to możliwe, w stronę najbliższej alejki. Kain dziękował w duchu zaradności niziołka. Zawczasu otworzył łańcuchy pętające nogi byłych więźniów.

Elkantar w “swoim” burym płaszczu prowadził sprintem grupę pomiędzy kolejnymi skrzyniami i pakunkami ściągniętymi ze statków. W kilka pacierzy dobiegli do najbliższej bocznej alejki w której wschodzące słońce jeszcze nie zdążyło zagościć. Kanciarz spojrzał na lekko dyszących towarzyszy. Improwizacja jak widać okazała się całkiem skuteczna.

[No to panowie droga wolna! Witamy w Waterdeep. Poszukiwani i w śmierdzącej alejce. A i Kas - don''t be mad! ;) ]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

[Dobra Panowie, gratuluję udanej akcji ratunkowej i czekam teraz na WSZYSTKICH w gospodzie. Do niepiszących wyśle Zak''a w celu nakłonienia do opracowania postu :) ]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

- Hej! Tam są!
W normalnych okolicznościach okrzyk tego typu niewątpliwie napełniłby serce uciekającej czwórki trwogą - lub przynajmniej wywołałby u nich krótki atak paniki. To, że tak się nie stało, dowodziło tylko tego że "ekipa ratownicza" poradziła sobie iście po mistrzowsku, w niezwykle krótkim okresie czasu perfekcyjnie wykorzystując ograniczone zasoby.W okolicach doków bez problemu znaleźć było całe mnóstwo różnorakich żebraków, utrzymujących się z litości ludzkiej nad upadłymi nieszczęśnikami. Jeśli wcisnęło się takiemu do dłoni monetę (i dopilnowało coby nie spił się zanadto zanim sytuacja eksploduje) to liczyć było można na to, że z chęcią powtórzy przekazane mu przedtem słowa.
- Nie, nie tam, tam! Szacowni panowie, tamta czwórka tam uciekła! Jeden taki niski, drugi wyglądał paskudnie, trzeci...
Inną sprawą było to, że ścigające ich jednostki - bo trudno było nazwać ich "najemnikami" skoro skutecznością i systematycznością działań przypominali raczej regularną armię - wykazywały się niezwykłą sprawnością. Wyraźnie mieli doświadczenie w przeszukiwaniu miast, do tego albo było ich pieruńsko dużo, albo dzięki sprawnej sieci posłańców niemalże nieustannie udawało im przebywać się w okolicach uciekającej czwórki. Jasne, raz i drugi usiłowali zniknąć z powierzchni ulic. Elkantar - którego Almar zachował w dobrej pamięci, jako że był jednym z niewielu członków drużyny którzy nad gadanie (ha) przedkładali skuteczność i sprawność w działaniu - wypatrzył łatwą ścieżkę na dachy - ale już po przebyciu kilku domów w okolicach ich głów poczęły świszczeć bełty. Kain zastosował jeszcze jedną iluzję - ale nie trwała ona wiecznie, do tego okazało się że przynajmniej jedna osoba z każdego polującego na nich ośmioosobowego komanda posiada jakąś metodę przejrzenia przez iluzoryczne obrazy. Furr przypomniał sobie o znanej niegdyś przytulnej piwniczce (ścigający byli wówczas tak blisko za nimi, że nikt nie uznał za stosowne zapytać w jakich okolicznościach), ale patrol - miast przejść potulnie obok - począł swymi ciężkimi buciorami deptać coraz to bliżej i bliżej ich kryjówki.
- ...cóż więc możemy wnioskować? - po cichu rozważał Kain gdy przemykali się bocznymi uliczkami. - Albo posiadają jakiś magiczny sposób wyszukiwania nas - a przynajmniej was, skoro ja jestem zabezpieczony przed tego typu sztuczkami - albo posiadają niezwykle szeroką sieć informatorów. Jeśli chcemy więc zniknąć im z oczu choćby na chwilę, to miast szukać miejsca ukrycia winniśmy wykorzystać specyfikę miast. Szczurze dziury i zakamarki będą naszą zgubą - bo tam prędzej czy później nas odnajdą. Magia nie będzie miała problemu z odnalezieniem paru, ukrytych typków, w końcu ktoś by nas również zobaczył.
- Cóż proponujesz? - zapytał idący tuż za nim Furr. Zazwyczaj ustawiali się w wężyk, przodem szedł uzbrojony i nieustannie czujny Elkantar, za nim gotowy wspomóc go swą magią Kain, dalej - nieuzbrojony Furr, wreszcie pełniący obowiązki tylnej straży Almar który to nawet bez broni byłby w stanie zatrzymać wroga przynajmniej na chwilę swym atakiem niewidzialnych sił.
- Musimy schować się w miejscu tętniącym życiem. Odnalezienie czegoś takiego w Waterdeep nie powinno być zbyt trudne. Czary szukające zagubią się w oceanie tysiąca żyć, grupy które chcą nas odnaleźć powinny również przynajmniej na chwilę stracić nasz ślad. Zjemy coś, napijemy się, dozbroimy, ja przygotuję kolejną partię zaklęć - i pomyślimy co robić dalej. Elkantarze, Almarze, Furrze?
Otrzymał sygnał potrójnej zgody - skinienie głową z przodu, oraz krótkie "mhm" i "w sumie racja" zza siebie.
A mordercza zabawa w kotka i myszkę trwała już kilka godzin. Dość szybko wycofali się z rejonów portu, będąc pewnymi, że tam oczekuje na nich najwięcej przeciwników. Początkowo zdążali w kierunku jeden z bram, mając zamiar wydostać się poza miasto i przegrupować swe "siły" gdzieś w dziczy, ale kilka kolejno napotkanych komand zmieniało kierunek ich ruchu. Najdłużej zabawili w dzielnicy handlowej, gdzie okazało się iż przewracanie straganów z przyprawami tworzy nadzwyczaj gryzące i nieprzyjemne chmury pyłu - ale jako że w miarę zapadania wieczoru kupców robiło się coraz mniej to ryzyko bycia wypatrzonymi rosło. Nieustannie się więc przemykali, poznając Waterdeep od tej mniej przyjemnej strony - miast frontonów świątyń odwiedzali głównie ich cuchnące i zaniedbane zaplecza, w bogatszych dzielnicach przebywali głównie pod ziemią.
I wciąż nie byli w stanie na dobre zgubić swych prześladowców! Co gorsza, Furr i Almar byli potwornie niedozbrojeni, Kain co prawda posiadał jeszcze całkiem spory repertuar czarów, ale jak sam się przyznał nie były one przygotowane z myślą o długotrwałej, pełnowymiarowej konfrontacji, Elkantar zaś... cóż, nawet ktoś taki jak on miał prawo w końcu począć odczuwać zmęczenie.
- Znam takie jedno miejsce.
Trójka jego towarzyszy obróciła się w kierunku Almara. Podczas swych przygód dał się poznać raczej jako wojownik, całkiem niezły taktyk na polu bitwy, ale strateg poza nią, zdawałoby się, mizerny. Nie brał zbyt często udziału w ustaleniach długofalowych planów, jeszcze rzadziej zabierał głos w sprawach które dotyczyły miast i dużych skupisk ludności rasy dowolnej.
- Pamiętam, dawno temu kiedy przybyłem tu po raz pierwszy odwiedziłem taką karczmę "Pod Rybą Piłą". Miejsce zachowałem w dobrej pamięci, o ile się orientuję to do tego wciąż ono istnieje. Do tego mam stamtąd do odebrania pewien pakunek który posłałem chwilę przed mą próbą... - Almar skrzywił się, odwracając wzrok. Było to widoczne pomimo iluzji którą nieustannie na sobie nosił - lepiej wzbudzać podejrzenia poszczególnych magików niż budzić powszechny popłoch potworną facjatą - ...akcji ratunkowej. Kiedyś była to moja baza wypadowa, gospodarz dość skutecznie tępił wszelkie krety i awanturników wyłamujących drzwi i wymachujących mnóstwem ostrzy. No a skoro znów zbliżamy się w regiony portowe, to z pewnością jesteśmy już dość niedaleko...
Kain wzruszył ramionami, najwyraźniej było mu wszystko jedno. Elkantar pokiwał głową.
- Co myślisz, Furr? - Almar przeniósł wzrok na ostatniego z ich czwórki.
- Myślę sobie, drodzy przyjaciele, czy aby na pewno powinniśmy byli iść w ten zaułek. I czy ci panowie którzy wyłaniają się zza rogu chcą nas poturbować i zawlec do Burrowa, czy wystarczą im tylko nasze głowy.
Cztery głowy spojrzały w osiem par oczu. Elkantar już dzierżył w dłoni swą broń, Kain unosił dłonie - ale bądźmy szczerzy, dwóch wojowników ze wsparciem dwójki nieuzbrojonych pomocników nie byłoby równoważnym przeciwnikiem dla może mniej doświadczonej, ale doskonale wyposażonej ósemki w dość szerokiej, nawet jeśli zagraconej uliczce.
Almar rozłożył ręce. Buciska dudniły już o ziemię, falanga nadchodziła blokując całą szerokość ulicy. Mimo iż nie byli to przedstawiciele jednej rasy, ekwipunek wskazywał też na różnorakie profesje - miarowy, dudniący krok nadawał im złudzenie jedności.
- Furr, Elkantar, skaczcie przez mur. Kain? Masz jakąś lewitację?
Szmer który dobiegł go zza pleców wskazywał na bezradne rozłożenie rąk.
- Ostatnią wykorzystałem wtedy kiedy skakaliśmy z dachów w tamtą balię pełną deszczówki. Ale nie jestem aż takim łamagą, poradzę sobie...
Wyciszyć się, wziąć głęboki oddech, rozluźnić mięśnie, odciąć swój umysł od wszystkiego co zbędne...
- Zapewnię parę sekund dywersji.
Drużyna nie kazała sobie dwa razy powtarzać. Ktoś musiał na chwilę odciągnąć uwagę nadchodzących jeśli reszta miała w spokoju przejść przez niezbyt przyjazny murek za ich plecami - bo gołe ściany po bokach nie dawały większych szans. Skoro wydawało się, że wie co robi to nikt nie miał zamiaru protestować.
Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Zamknąć oczy, a potem otworzyć oczy i jeszcze raz otworzyć oczy...
Ktoś wyraźnie używał kiedyś tej alejki jako składowiska śmieci. Po obu stronach leżały rozbebeszone, pełne jakiegoś złomu skrzynki i sterty śmieci.
Nadchodzący byli już blisko. Kilkanaście kroków, nie więcej. Pierwsi unosili już kusze...
...gdy nadeszło uderzenie.
Potężne "łumpf" przepychanego powietrza wymieszało się z grzechotaniem tysięcy kawałków drutów i metali, kiedy zaimprowizowane pociski szrapnelowe mknęły w kierunku przeciwników. Owszem, zbroja płytowa potrafi zapewnić doskonałą ochronę przed ciosem miecza - ale kiedy w człowieka ze sporą siłą biją dziesiątki, setki drobnych, metalowych przedmiotów, to ciężko się nie cofnąć.
Jeden mimo tego zaparł się i nie poczynił ani kroku w tył. Paru innych, lżej opancerzonych, usiłowało mu dorównać, ale nie dali rady - poczynili najpierw jeden, potem drugi krok w tył. Jeden stracił równowagę i pod naporem niewidzialnej siły padł na ziemię; jeszcze innemu pod hełm naleciało jakiegoś rdzawego dziadostwa, sięgając najwyraźniej do oczu. Szaty ich maga - bo mieli ze sobą również magika - wydęły się niczym balon, ciągnąc swego chucherkowatego właściciela w powietrze.
Parę sekund - i koniec.
- Teraz! Brać ich chłopcy, bo pouciekają!
ŁUMPF!
Nie było już metalowych szrapneli - ale przegniłe bryły czegoś co kiedyś było warzywami, owocami, zwierzętami i tkaninami. Glutowata masa zapaćkała wizjery, zapaskudziła mechanizmy kusz. Ale znów, parę sekund i po wszystkim. Kiedy pył opadł, Almar chwiał się wyraźnie, wciąż jednak usiłując zapanować umysłem nad swym osłabłym ciałem.
Z opadającego piachu wynurzyła się rycząca, wymachująca mieczem postać. Almar ten ryk podchwycił, zgiął palce - i posłał nadbiegającemu w czoło cegłówkę. Hełm wgniótł się, biegnący padł jak ścięty. A Almar nie przestawał ryczeć - monotonnemu, acz niezbyt głośnemu wyciu towarzyszyły kolejne wyrywane ze ścian cegłówki, chmury piachu, podnoszone z ziemi kamienie. A potem on sam.
Nie był jednak na tyle głupi aby wystrzeliwywać się w stronę przeciwnika, o nie. Kiedy tylko dobiegł już krzyk "Alm! Wiej!" pchnął sobie pod nogi, w sprawnym pokazie wyższości umysłu nad materią przerzucając się nad murem.
Pochwyciła go tam jakaś ręka, pomogła wstać - szybkim truchtem ruszyli w dalszą drogę, zmierzając "Pod Rybę Piłę".

W knajpie nie zmieniło się zbyt wiele. Duże pomieszczenie, optycznie zmniejszone przez szynkwas, kilka belek i ozdoby na ścianie. Gospodarz wyraźnie nie odczuwał potrzeby przeprowadzki, bibelotów było sporo więcej niż parę lat wcześniej. Wśród nich, prym rzecz jasna nieodmiennie wiódł olbrzymi łeb ryby-piły dumnie wiszący nad barmanem i oznajmiający wszechświatowi swe istnienie. Efekt psuło to, że łuska zaczęła już się przecierać ukazując drewniany szkielet, a czubek rogu się ułamał. Nikomu nie robiło to różnicy – bo nie po to się tu przychodziło. Ludzie załatwiali tutaj nie całkiem legalne, ale też niezupełnie nielegalne interesy, a bogatsi z rybaków – zazwyczaj poławiacze określonych... cosi, przychodzili tu po prostu aby się napić. Dziwne, ale możliwe.
Czwórka zteranych uciekinierów siedziała wokół niezbyt dużego stołu, przed sobą trzymając zaskakująco duże kufle naprawdę dobrego piwa. Zwłaszcza Almar wydawał się być zadowolony - odzyskał swą sporą torbę, z której to - zaskakujące - nic nie zginęło! Jasne, karczmarz zażądał zapłaty przekazanej już wcześniej kapitanowi statku - ale coś takiego było niemalże normą w tego typu transakcjach.
- Reasumując... - podsumował Furr - ...przypuszczaliście, że jesteśmy w tarapatach bo sami jesteście w tarapatach. Burrow jest zdecydowany aby nas zabić, a do dyspozycji ma doskonale zorganizowaną, potężną i sprawną siłę wojskową. Nie mamy pojęcia dlaczego sobie o nas przypomniał, ale łaknie naszej krwi, a do tego... - niziołek spojrzał na githa, który zadowolenie z odzyskanego bagażu maskował powtarzającymi się narzekaniami na temat własnego niedozbrojenia - ...jak wielokrotnie usłyszeliśmy, Almarze, nie masz miecza. Tak?
- Tak.
- Tak.
Skinienie głową.
- Pytanie brzmi więc: cóż robimy?!
- P-p-przepraszam p-panów...
Do stołu podszedł ludzki - albo półelfi, w mroku trudno było stwierdzić - chłopak. Przed sobą, niczym tarczę, dzierżył niewielki list. Czwórka gości momentalnie poprawiła się na krzesłach, dłonie zdążyły ku uzbrojeniu, przybrane pozycje świadczyły o gotowości dania komuś w mordę.
- B-b-o t-t-to chyba d-d-o panów...
- Od kogo?
Odpowiedziało im tylko rozłożenie rąk i szelest pergaminu lądującego na stole. Treść była krótka - ale treściwa.
„Gospoda pod Wygiętym Pazurem, zameldujcie się pod fałszywymi nazwiskami. Ale takimi żebym się domyślił! ZŚiZ”
- Ha. Czyli chyba wiemy co robić...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Po rozstaniu z drużyną Farin postanowił wrócić do domu. Po niszczeniu miast, zabijaniu własnoręcznie hord przeciwników, pokonywaniu potężnych, złych istot, dłuższym przebywaniu z Eileen, głodówkach, bieganiu długich tras w zbroi i z ciężkim plecakiem, każdy ma ochotę sobie odpocząć.
Wioska w jakiej dorastał mieściła się w południowej części Faerunu, ćwierć dnia drogi od Rozpadliny i nieco ponad dwa dni drogi od Delzimmeru. Podobnie jak większość pobliskich miasteczek, kopalń bądź warowni była zamieszkiwana w większości przez Złote Krasnoludy charakteryzujące się tym iż wolą mieszkać poza kopalniami bądź górami choć oczywiście nadal uwielbiają tam przebywać i pracować. Faranos już dawno przerosło wielkością typową wieś, lecz brakowało mu jeszcze wiele by osiągnąć status miasta. Tajemnica rozrostu miasteczka tkwiła w nastawieniu i charakterze mieszkańców i władców, których zamysłem było stworzyć miejsce silnie związane z krasnoludami, ale też otwarte na przedstawicieli innych ras. Owocem tego było zwiększenie jego roli w handlu między miastami. Wszelkie dobra wytwarzane w okolicznych krasnoludzkich kopalniach, wsiach takie jak broń, narzędzia, biżuteria przywożone były przez handlarzy, którzy pewniej czuli się „wśród swoich” niż w miejscach zdominowanych przez ludzi i sprzedawane kupcom wędrującym na zachód bądź północ, a od wszystkiego miasto pobierało drobny podatek. Wielu rzemieślników przenosiło się ze swych dawnych siedzib tym samym zwiększając populacje i objętość mieściny. Dodatkowo Faranos miało status miejsca całkowicie neutralnego. Naturalnie każdy krasnolud od małego był uczony chociaż podstaw walki i posługiwania się młotem i toporem co czyniło go potencjalnym wojownikiem, ale w tym miasteczku noszenie broni w roli innej niż dekoracyjna (im lepiej wykonana i ozdobiona zbroja bądź broń tym wyższy status społeczny) była źle traktowana. Kradzieże były rzadko spotykaną praktyką z kilku powodów; trudno jest ukraść tak po prostu miecz, młot czy topór pozostając niezauważonym, a jeśli się zostanie zauważonym należy liczyć się z tym, że właściciel ma pokaźnych rozmiarów kusze i jest krasnoludem co oznacza, że najpierw będzie strzelał potem pytał. Mieszkańcom zależało na renomie ich domu więc złapanie złodzieja brali sobie za punkt honoru. Handlarze biżuterią bądź przyjezdni dodatkowo i tak zawsze mieli swoją wynajętą ochronę, pułapki etc. Wiadomo, jeśli komuś bardzo zależało i tak dopiął swego, wszak na świecie nie brak wyszkolonych zdolnych istot dla których nic nie stanowi problemu, na szczęście nie było w okolicy nic takiego co warte by było ich uwagi. Co do samego bezpieczeństwa wioski... przecież tylko idiota bądź ktoś zbyt pewny siebie zaatakowałby miejsce gdzie swoich przedstawicieli mają wszystkie okoliczne miasta bądź osady posiadające władców z własnym wojskiem...
Po dosyć długiej podróży Farin wreszcie wrócił do miejsca za którym tęsknił. Bieganie po wszelkich zakamarkach Faerunu ma swoje uroki, a tym bardziej z przyjaciółmi którzy nie raz uratowali od pewnej śmierci... lub sami przyciągnęli jej zainteresowanie, jest wspaniałe, ale trzeba czasem pójść do krasnoludzkiej karczmy pełnej znajomych bród, napić się wujaszkowego miodu, najeść się tak by zemdliło, posiłować się na ręce ze znajomym kowalem, pośpiewać o złocie i bogactwach, a potem zasnąć błogim alkoholowym snem będąc pewnym, że nie obudzi się ze sztyletem w brzuchu, bez sakiewki, albo w paszczy demona. Nie oznacza to, że wojownik cały czas bawił się i odpoczywał. Dosyć szybko spłynęły na niego obowiązki zarządzania mieściną gdyż jego ojciec zmarł w rok po powrocie syna. Tak więc z wojownika Farin stał się zarządcą, zbroje zamienił na zdobną kolczugę, w ręku zamiast topora częściej pojawiało się pióro, a role orków, potworów i innych kreatur zastąpili sprytni sąsiedzi bądź ich wysłannicy. Niezbyt sobie radził z tym zajęciem, na całe szczęście posiadał znajomych, którzy wcześniej pracowali dla ojca i byli bardziej obeznani w tych sprawach. On sam bardziej skupiał się na technicznych rzeczach takich jak budowa nowych domów, ulic, sklepów... no i umocnień. Po tylu niebezpiecznych przygodach w których poznał wiele istot, charakterów czy nieprawdopodobnych sytuacji, nie mógł uwierzyć w wizje neutralnego miasta. Mieszkańcy początkowo ignorowali jego plany, lecz kiedy rozpoczął budowę murów, podniosły się liczne protesty zakończone rozmową z przedstawicielami mieszkańców na której ustalono, że zamiast fortyfikacji powstanie... kasztel. Tak, symbol bezsensownego wyzysku mieszkańców nie był dokładnie tym co Farin miał w swoich snach, ale jeśli nie dało się inaczej... Traktował to jako symbol potęgi jego rodziny i miasta wyróżniający je między sąsiednimi.
Dość szybko uporano się z planowaniem miejsca pod budowę, organizacją materiałów i rąk do pracy. Koszty rozdzieliły się między mieszkańców, skarbiec krasnoluda jak i licznych dłużników do których udał się ze specjalną wizytą podczas której dosyć dosadnie tłumaczył, że potrzebuje spłaty wszelkich zaległości. Niektóre z tych rozmów odbyło się w dosyć... topornej atmosferze. Budowa ruszyła, budynek powstawał pod okiem najlepszych miejscowych budowniczych, kamienie sprowadzane były z krasnoludzkich kamieniołomów, a wielu robotników zachęconych dużą pensja i lokalnym miodem, uwijała się wyjątkowo szybko. W rekordowym, nieprzypadkowo można powiedzieć „magicznym”, czasie bo po około trzech latach wreszcie powstał kilkukondygnacyjny warowny budynek, będący wspaniałym mieszkaniem, ale też z racji grubości murów dobrym schronieniem. Wojownik był bardzo aktywny w całym procesie powstawania swojego domu, w końcu kto lepiej przypilnuje robotników jak nie czujny i wścibski właściciel nie rozstający się ze swoim toporem. Wprowadził się gdy tylko pierwsze piętro było ukończone, przyjemnie było spać na w miejscu co do którego czuł, że jest jego własne od piwnicy po dach.
Sam kasztel po pewnym czasie stał się głównym ośrodkiem administracyjnym miasteczka. Przyjmowano w nim ważnych gości, mieszkali tam doradcy zarządcy, bogatszym kupcom wynajmowano pokoje, ale też organizowano popijawy dla zacniejszych mieszkańców miasta. Budynku strzegło kilku dobranych przez Farina krasnoludów, którym ufał i z którymi często trenował (nie chciał stać się zapyziałym urzędnikiem, potrzebował od czasu do czasu przypomnieć sobie jak posługiwać się bronią). Mieszkańcy po początkowych marudzeniach w końcu przyzwyczaili się do fortyfikacji- nikomu nie przeszkadzała i była w jakimś tam odległym sensie znakiem potęgi Faranosu, a zarządza po pozwoleniu na budowę zgadzał się na liczne prośby... i przynajmniej nie zawracał im więcej głowy swoimi pomysłami. Nie można powiedzieć, że nie był lubiany. Ceniono go za jego solidność, stanowczość, ale też ustępliwość w wrażliwych sprawach. Trzeba przyznać, że krasnoludy nie pojmowały stanowiska jakie zajmował tak jak ludzie. Władca to była postać znana wszystkim, która pilnowała żeby każdy mógł robić swoje i nie przeszkadzał drugiemu, będąca typem raczej nocnego stróża niż pana. Oczywiście to, że w związku z tym trzeba było mieć jakieś zobowiązania takie jak płacenie podatków było naturalne. Generalnie Farinowi nie można było zarzucić niczego większego poza jedną rzeczą która od pewnego czasu stała się dosyć uporczywa zwłaszcza dla żeńskiej części miasta...
- Wujku Burinie daj spokój mówiłem Ci, że jest za niska!
- Nie przesadzaj, jedna z ładniejszych jakie widziałem... jest też córką władcy kopalni na wschód od Khazadaru... złoto synu, złootoo...
- Ten facet robił w kolczugę jak usłyszał, że będziemy sprowadzać złoto od kogoś innego.
- No to może ta od Bwalina, sam nosisz hełm wykuty przez jego najlepszego kowala...
- Jest grubsza niż ja.
- Rozćwiczyłbyś ją trochę to by schudła...
- Nie masz tam jakiejś elfki ?...-odczekał chwilę- Wujku ile razy mam Ci powtarzać żebyś nie pluł piwem, po Twoim spojrzeniu i tak zawsze widać Twoje oburzenie.
- A ile razy ja mam Ci powtarzać, że elfki to możesz sobie odwiedzać w burdelu w Delzimmerze, żenić masz się z krasnoludką. Musisz dbać o swoje dobre imię.
- W dupie mam dobre imię, kiedyś moje dobre imię ryłem ostrzem w ciałach takich ścierw jak ten dzisiaj, który próbował wmówić mi, że lepiej będzie mi zapłacić za ten syf, który on produkuje niż ściągać dobrej roboty sprzęt od jego sąsiada.
- On tylko chciał Cie przekonać żebyś pozwolił mu handlować u nas... nie musiałeś rozbijać stołu.
- Dwulicowe bydle i tyle... mam dzisiaj kiepski dzień. Co to za krzyki tam na dole...
- Może znowu szukają noclegu, powinieneś coś z tym zrobić, to nasz dom, a nie jakiś cholerny przytułek.
- Handlarze nie tłukliby żelastwem w drzwi... A tym bardziej nie powodowali takich wrzasków u chłopców... lepiej idź po swój topór wuju!- mówiąc to Farin zdejmował z półki swoją własną broń. Był pewien, że słyszał krzyk, krzyk pełen bólu, pełen śmierci. Po chwili poczuł zapach spalenizny. Wyjrzał przez okno i zobaczył dziesiątki oświetlonych ogniem postaci, uzbrojonych w kusze, miecze, topory, zbroje różnego rodzaju.
- Najemnicy...- mruknął pod nosem, przyglądając się mężczyźnie, który wyróżniał się z tłumu ubiorem. Gestykulował, krzyczał coś i po chwili z jego ręki wystrzeliła olbrzymia kula ognia która rozsadziła część muru.
- Mag ?!
Po chwili do pokoju wpadł Burin.
- Ponad setka, chłopcy pobici, nie damy im rady, musimy uciekać!
- Zwariowałeś ?! Nie oddam mojego domu jakimś bydlakom. Nie z takimi walczyłem.
- Kiedy to było ? Jesteś nam potrzebny żywy! Zorganizujemy ludzi w wiosce, poślemy po sąsiadów. Martwi tego nie zrobimy. Ucieknijmy przez skarbiec. Tym na dole i tak nie pomożesz... Sam ustawiłem Dombura na dzisiejszej warcie, zwrócisz mi syna ginąc ? Nie ? To ruszaj du*e!
- Nie wierze, że jesteśmy rodziną... ale niech będzie pójdziemy po posiłki i zaraz wrócimy!- Po chwili wybiegli z pomieszczenia i podążyli w stronę północno-wschodniej wieży pod którą mieścił się tajny, chroniony magicznymi zamkami skarbiec Farina, gdzie przechowywał swoje najważniejsze rzeczy, wiedziało o nim tylko kilka osób. W pewnej chwili podłogę rozerwał magiczny pocisk tym samym rozdzielając wojowników. Na schodach obok dało się słyszeć odgłosy plądrujących zamek napastników.
- A ojciec mówił, że mnie kiedyś wpędzisz w niezłe g*wno...
- Wuju skacz, to tylko... jakieś 3 metry... Nie zostawię Cie tak tutaj!
- Zrób chociaż dla mnie jedną miłą rzecz i daj mi wreszcie spokój... pół życia się Tobą opiekowałem... Spotkamy się w na biesiadzie u Moradina, a tylko spróbujesz się tam pojawić za wcześnie! Idź już!
- Nie gadaj głupot wujku widzimy się za chwilę za wzgórzem. Zabij kilku dla mnie !
- Idź!
Farin pobiegł dalej mijając kolejne pomieszczenia powoli wypełniające się dymem. Czuł się podle będąc jedynym nie walczącym krasnoludem w swoim domu, którego w końcu był właścicielem. W końcu dotarł do wieży, zbiegł po schodach i zaczął otwierać ciężkie metalowe drzwi ozdobione licznymi runami. Po zlikwidowaniu pułapek i zabezpieczeń wszedł do środka. Przywitała go chłodna cisza i ciemność. Odetchnął i zapalił pochodnie.
- Pan Farin Gothbry, rządca Faranosu, niegdyś znany jako „Żywa tarcza”, należący do drużyny robiącej niezły burdel w wielu miejscach, czy tak ?- Przy stole siedział pół-elf trzymający rękę na kuszy, za jego plecami stało dwóch drabów uzbrojonych w miecze.
- Jak się tu dostałeś?
- Oh widzę, że zasady dobrego wychowania nie są pańską mocną stroną, zakładam jednak, że rozmawiam z właściwym krasnoludem. Jak się dostałem ? Ohh, pan Borrow dla którego pracuję potrafi zapewnić swoim ludziom odpowiednie możliwości. Przesyła panu pozdrowienia.
- Borrow... czego chce ? Nie przypominam sobie bym go znał.
- To bez znaczenia naprawdę. Znaczenie ma tylko to, że on chce żeby pana już nikt nie poznał, nigdy... muszę przyznać, że w porównaniu z resztą pana kompanów zlikwidowanie pana kosztowało nas wiele pracy, ale armia najemników, którzy dali się nabrać na obiecaną fortunę robi wrażenie czyż nie ?
- Reszta ? Co wy...
- Niech się pan nie martwi, spotka pan ich pewnie w zaświatach, już niedługo, bardzo niedługo.
- Gnoje...
-Nie polepsza pan swojej sytuacji panie Gothbry. Skoro nie jest pan skory do rozmów załatwimy to szybko, w sumie racja po co tracić czas.- Mówiąc to pół-elf podniósł kusze, jego ludzie podnieśli miecze i w tym momencie dało się słyszeć głośny huk a przez otwarte drzwi wleciała mieszanina dymu, kurzu i pyłu. Widocznie na wskutek pożaru albo wybuchów zawaliła się wieża. Farin z racji, że był krasnoludem i część życia spędził w kopalni lepiej sobie radził z widocznością, czego nie można było powiedzieć o zdezorientowanych niedoszłych zabójcach. Wojownik wykorzystał chwilę, ruszył do przodu i zamachnął się toporem trafiając kusznika w bark. Wyrywając ostrze z ciała uniknął ciosu mieczem wyprowadzonym przez jednego z drabów który próbował, przecierając oczy, trafić na oślep. Po chwili został trafiony przez kolegę wymachującego ostrzem przed sobą, którego brzuch zaraz potem został rozpłatany toporem. Farin wyrwał z jego ręki miecz i wbił pod żebra rannemu napastnikowi. Był bezpieczny. Czuł się trochę nieswojo, dawno już nikogo nie zabił, ale ta znajoma adrenalina, ten lekki dreszcz, napięcie mięśni... w jednej chwili przypomniał sobie czemu wybrał życie wojownika. Na ostrzu broni lekko zajarzyły się tak dawno nie widziane runy. Farin wrócił.
Niestety nie było czasu na rozpamiętywanie, musiał sprowadzić pomoc. Po chwili dopadła go myśl: skoro ten cały cyrk jest tylko po to żeby go zabić, pokazując się sprowadzi na siebie i innych jeszcze więcej problemów, lepiej będzie dla niego jeśli ukryje się na jakiś czas i dowie o co chodzi z tym całym Borrowem. Na szczęście zaprojektował skarbiec tak by służył za kryjówkę właśnie na wypadek ataku, kataklizmu, bądź wyjątkowo złego dnia mieszkańców, którzy szukaliby ofiary do linczu (nie spodziewał się tego po krasnoludach z Faranosu, ale lepiej się zabezpieczać, niż potem wisieć). W schowku znalazł plecak, zbroje, jedzenie, kilka eliksirów, zapas miodu pitnego, trochę sprzętu- słowem wszystko to co mogło mu się przydać do podróży, część z rzeczy pamiętała jeszcze jego poprzednie przygody. Spakował wszystko, wziął sporą ilość złotych monet i kilka drogich pierścieni. W końcu nie wiadomo jak długo będzie musiał się ukrywać, a pieniądze zawsze się przydają. Wyszedł tunelem wykopanym pod wzgórzem na którym stał kasztel, wychodzącym po jego drugiej stronie, na tyłach zamku. Oddalił się znacznie i wszedł na pagórek z którego było widać Faranos. Po kasztelu zostały teraz płonące zgliszcza, co gorsza ogień było widać też w samej wsi. Widać bezkarni najemnicy rzucili się do grabieży. Krasnolud patrząc na to wszystko zadawał sobie to samo pytanie co zadaje sobie ojciec widząc niesioną przez dwóch chwiejących się chłopaków jego zupełnie pijaną, brudną i półnagą córkę: „Gdzie popełniłem błąd?...No gdzie?” Miał nadzieje, że pomoc z okolicznych wiosek nadejdzie dosyć szybko, ich władcy prowadzili tu wiele interesów i raczej zależało im na bezpieczeństwie swoich przedstawicieli. Nowym zarządcą zostanie pewnie wuj Bronkor, wesoły aczkolwiek mający tendencje do licznych wpadek kowal. Może pójdzie za myślą swego kuzyna i wyemigruje z mieszkańcami gdzieś na daleką północ, zawsze mu się wydawało, że tam jest bezpieczniej niż tutaj.
Farin siedząc i rozmyślając zastanawiał się gdzie ma się udać. Na pewno daleko stąd, nie wiadomo kto jeszcze poluje na jego głowę. Potrzeba mu miejsca dalekiego, ale takiego gdzie łatwo można zdobyć informacje o Borrowie i losie reszty. Przez myśl przeszło mu tylko jedno miasto: Waterdeep.
Tak zaczęła się jego długa wędrówka; najpierw traktem do Eartheart gdzie udało mu się załapać na wóz pewnego kupca, jadącego do Sheirtalaru, jako ochroniarz. W Błyszczącym Mieście, nazwanym tak z racji tego, że ważne budynki pokryte były warstwą srebra i złota, po niecałym tygodniu udało mu się wykupić miejsce na statku płynącym do Waterdeep. Niestety podczas podróży okazało się, że zatrzymuje się prawie w każdym możliwym porcie przez co czas podróży wydłużył się kilkukrotnie. Nie stanowiło to dla krasnoluda większego problemu, zaprzyjaźnił się z załogą, składającą się z prostych marynarzy, która znała go jako Fofura, wesołego krasnala znającego wiele ciekawych historii. Nikt go się nie pytał o przeszłość, nie grzebał w jego rzeczach, w miastach bywali na krótko tak więc Farin czuł się bezpieczny. Mógł zapomnieć o swoich problemach, zastanowić się nad wieloma sprawami i wreszcie trochę odpocząć. Rejs przebiegał dosyć spokojnie, łajba nie była na tyle okazała by stać się obiektem ataku piratów, poza tym kapitan był doświadczonym marynarzem, często zmieniał kurs nawet jeśli przez to wydłużał podróż tłumacząc, że „tak bezpieczniej”. Miesiące żeglugi upłynęły pod znakiem grania w karty, patrzenia się w morze, picia (chociaż swojego miodu nie ruszył, bał się że ktoś z załogi wyczuje i wpadnie na mało inteligentny pomysł kradzieży) i ogólnej nudzie. Nic dziwnego, że cieszył się kiedy wreszcie zobaczył zbliżający się zarys portu w Waterdeep.
Gdy zszedł na ląd, podziękował kapitanowi, pożegnał się z marynarzami powtarzając, że muszą jak najszybciej się znów zobaczyć (choć w głębi ducha miał nadzieje, że to nigdy nie nastąpi). Rozejrzał się po porcie i zobaczył to czego się spodziewał; mieszaninę marynarzy, handlarzy, oprychów, najemników, złodziei, magów, włóczęgów, a wszyscy zajęci swoimi sprawami bądź pieniędzmi innych. Będąc w tym miejscu stanął przed problemem o jakim myślał już podczas podróży... „Co dalej?”. Do zaprzyjaźnionych krasnoludów lepiej było się nie zwracać, z kolei właściciele karczm mogli go jeszcze pamiętać, najlepszym wyjściem było rozejrzeć się po okolicy. Ruszył więc w głąb miasta przyglądając się małej awanturze w porcie w efekcie której z tłumu wybiegła czwórka dosyć dziwnie wyglądających... istot. Wyglądało to jak jedna z bohaterskich ucieczek o jakich śpiewali bardowie, ale efekt psuł fakt, że na przedzie biegł wyjątkowo paskudnie wyglądający włóczęga, za nim... sądząc bo stroju chyba był magiem, lecz wojownik nie był do końca pewien, a na końcu półnadzy, podskakująco-kuśtykający człowiek z niziołkiem wciąż spętani łańcuchami. Najgorsze w tym wszystkim było to, że wszyscy wyglądali dziwnie znajomo.
Farin spacerował dość długi czas po mieście, mijając znajome miejsca, sprawdzając czy sklepy jego przyjaciół jeszcze stoją i zastanawiając się czemu wokół chodzi tyle przeczesujących miasto grup najemników. W pewnej chwili podeszła do niego zakapturzona postać i wcisnęła mu list w rękę i zniknęła w ciemnej alejce. Krasnolud spokojnie przeczytał treść.
- ZŚiZ...ZŚiZ...ZŚiZ... co to jest ZŚiZ- zastanawiał się przez chwilę po czym na jego twarz spłynął wyraz zrozumienia, a jedynymi słowami jakie zdołał z siebie wydobyć były- ja pi*rdole...
Zapłacił jakiemuś chłopcu kilka miedziaków za wskazanie drogi, po czym ruszył powolnym krokiem. Zatrzymał się przed drzwiami karczmy, miejsca gdzie najłatwiej wpakować się w bójkę, skrytobójstwo, bądź najgorszą z możliwych: chorą przygodę pełną niebezpieczeństw, potworów, głodu, śmierci i cudownego ratowania swojego tyłka w zamian dająca trochę blizn, pustą sakiewkę i nowe grono wrogów w całym Faerunie... Taak, za tym tęsknił. Przed otworzeniem drzwi od karczmy dopadła go myśl, że to może być pułapka i zamiast znajomych zastanie w budynku kilka lecących w stronę jego oka bełtów, ale z drugiej strony po co miałby się meldować pod przybranym nazwiskiem... no i kto by się tak podpisał jak nie Zak... w sumie idiotyczną była też myśl, że temu całemu Borrowowi udało się zabić kogoś takiego jak on. Wszedł do środka, gdzie zastał tylko kilku klientów schylonych nad swoim piwem i patrzących spode łba na przybysza. Farin zameldował się jako Garin Fothbry, zamówił piwo i usiadł w kącie.
- Moradinie... daj mi chociaż dopić w spokoju to jedno piwo...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

- Ciszaaaaaaa! – Shan wrzasnął tak głośno jak tylko potrafił, akcentując całość niskoprzelatującym soplem lodu, który utkwił w ścianie pokoju – I tak dużo ryzykujemy spotykając się wszyscy w jednym miejscu, co dla Borrowa i jego ferajny byłoby spełnieniem marzeń. To nie, wy jeszcze musicie drzeć się na całą karczmę i szwędać po burdelach – mag wymownie spojrzał na Kaina – Zresztą cudem jest, że w ogóle tu trafiliście taki liczni, choć pozostali mają pojawić się lada dzień i do was dołączyć. Ale nie mam czasu na czekanie, więc grzecznie powtórzycie im to czego dziś się dowiecie. Sprawa jest trudna i nie cierpiąca zwłoki. Zak siedzi w więzieniu i to tylko dlatego, że Borrow zabezpieczył się podwójnie, a jego ludziom nie udało się go załatwić. Za trzy dni rozpocznie się rozprawa, a doskonale wszyscy sobie zdajecie sprawę z tego jaki będzie wyrok. Zresztą po co innego mieliby budować od razu szubienicę? Za trzy dni, choć były to trzy tygodnie, ale zaczęliście po swojemu odpier... Zajęliście się czym nie trzeba – mag spojrzał tym razem wymownie na wszystkich - Na całe szczęście monitoruje zazwyczaj poczynania Zaka jeśli już się pojawia w okolicy, więc w miarę szybko mogłem do niego dotrzeć i podszyć się pod jego obrońcę.
- A to był jakiś inny?
- Miał być wyznaczony spośród paladynów zakonu. Taki „z urzędu” – cała kompania parsknęła – Tak czy inaczej paladyni naprawdę uznali mnie za adwokata, dzięki czemu bez problemów naszkicowałem całą okolicę i plan siedziby zakonu. Właściwie to jest taka ich mała filia, jednak jest ich tam ponad pół setki.
- Pół setki konserw?
- Tak, wszyscy zakuci... no mówimy o paladynach, każdy wie co mam na myśli. Tak, czy inaczej przydałoby się zrobić to po cichu – mag wymownie spojrzał na Kaina, Furra i Kanciarza – Nie musicie od razu rozpoczynać nowej wojny w Krainach. Musicie się jednak pospieszyć, bo Borrow z każdą chwilą się od was oddala.
- Od was? A nie on nas? Nie idziesz z nami?
- Chciałbym. Nawet nie wiesz jak bardzo, ale muszę zająć się innymi sprawami, choć również związanymi z Borrowem.
- Serafin?
- Tak.
- Więc przeżył.
- Tak, ale im mniej wiecie, tym lepiej i dla was i dla niego. Nie liczcie jednak, że przyjdzie wam z pomocą, jak wpadniecie w kolejną pułapkę. Nie tym razem. Teraz jesteście... jesteśmy sami. A waszym celem jest Las Mir.
- Co ku*wa? – wzdrygnął się Farin.
- Las... – zaczął powtarzać Shan.
- Ja wiem co to las. Ja pytam dlaczego! Tam są drowy i w ogóle...
- I drowki – uśmiechnął się mag – Są i to całkiem sporo, ale wiem tyle co i wy. Prawdopodobnie Borrow wymienił to miejsce, gdy był pewien swojego tryumfu, sądząc, że Serafin nikomu tej nazwy nie powtórzy. Natomiast od Zaka wiem, że z Borrowem współpracują właśnie drowy i łupieżcy umysłu – czarodziej zrobił efektowną pauzę. O dziwo nikt się nie odezwał – Wdepnęliśmy więc w niezłe gówno, które bierze swój początek z Lasu Mir.
- Gdzie jest to więzienie? – Farin uderzył ze złości kuflem w stół i momentalnie pohamował się, widząc wylewające się piwo.
- Pomiędzy Loudwater a Zelbross, zaznaczę wam dokładnie na mapie, dodam też plan więzienia i dziedzińca, w tym również przybliżoną liczbę strażników, trasy i czasy patroli.
- Popisałeś się magiku.
- Nie traciłem czasu – wyjął z kieszeni amulet – Kain, znasz się chyba na amuletach komunikacyjnych. Ten można wykorzystać ogólnie tylko trzy razy. Wzywajcie mnie więc tylko w naprawdę ważnych sprawach. Jeśli odbijecie Zaka, nie wracajcie do Waterdeep. Przy samym ujściu rzeki koło Daggerford będzie czekał na was statek, karawela Błękit Azury. Jej kapitan ma u mnie dług, więc was zabierze. To tyle... - Shan rozwinął mapę - Siedziba Zakonu jak widzicie mieści się nad rzeką na której kotwiczy ich nieduży stateczek, może na dwadzieścia osób. Magazyn ze sprzętem do niego i sieciami jest połączony z głównym budynkiem, przejście jest jednak na pewno zabezpieczone przez jakieś mechanizmy, czy zaklęcia. Sam brzeg jest dość wysoki, około trzy do czterech metrów. Patrole mają stałe trasy, które zabierają im czasem i po piętnaście minut, raczej mało się przykładają do swojej roboty. Podobnie kusznicy w wieżach, częściej palą fajki, niż wyglądają co się dzieje na dole. Uważajcie jednak, bo choć złomiarze mało przykładają się do swojej roboty, to bardzo chętnie szykują się do bitki. A jest ich koło siedemdziesiątki na czas procesu. Plany wnętrz macie. Aha, jeszcze w kwestii celi Zaka, całe trzecie piętro jest zabezpieczone aurą antymagii. Podobnie kajdany na rękach Zaka. Na piętrze strażników nie ma, Zak zbytnio im ubliżał hehe. Teraz dwaj strażnicy są piętro niżej, krążą po całym korytarzu. Z tego co zauważyłem to paladyni znacznie częściej niż z własnej stołówki korzystają z pobliskiej karczmy, jeśli ta informacja w ogóle wam pomoże. Jakieś pytania?

[Jak widzicie paladynów jest trochę dużo jak na otwartą walkę, ale z tego co widziałem do tej pory bardzo dobrze wychodzą wam wszelkie improwizacje, sabotaże, dywersje i ciche roboty, usypianie, podpalanie. Zresztą, „róbta co chceta”, byle było dobrze :) Wspólne posty też wam nieźle idą. Zaplanujcie co trzeba i odbijcie Zaka. Shan wręczył wam woreczek z tysiącem sztuk złota na potrzebne wydatki. Na czerwono zaznaczeni są paladyni/paladynki, uzbrojeni głównie w długie i oburęczne miecze, czasem tarcze. Typowe puszki w płytówkach. Symbol [ oznacza drzwi. Schody chyba rozpoznajecie... Strzałka w dół – schody w dół, strzałka w górę – schody w górę.
Amulet: może używać tylko mag, do użycia dowolnie, czy to będzie wam potrzebny jakiś transport, kogoś przekupić (lub wykupić was z więzienia...), dostać kontakt z innym magiem – zastosowanie na pewno wymyślicie, w razie co skonsultować z MG ]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

[Mapy okolic nie udało mi się załączyć, bo mi jakimś cudem post wywala... Układacie plan odbicia Zaka czekając na pozostałych]

20120209125835

20120209125843

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Po wysłuchaniu tyrrady Shan’a, Elkantar zamrugał kilka razy swoimi czerwonymi oczyma, po czym opuścił głowę, rozcierając czoło dłonią. ”Ki skurl! Kupa szpicowanych zakutych krwawników. Twardogłowych! W puszkach! Nosz k***a...”. Mężczyzna spojrzał odległym wzrokiem po zgromadzonych zastanawiając się, w co ten krzykliwy czarny krwawnik się znowu wmieszał. Nawet jakby nie był kanciarzem, tylko jakąś wiedźmą-staruchą z miotłą pod tyłkiem, to przed piętrem na którym trzymają Zaka miał by twarde lądowanie na glacy. Antymagia - srantymagia! Ki diabeł! Co jeszcze?. Przed oczami Elkantara zamajaczyła niewysoka sylwetka wąsatego jegomościa, który wyciągając w dziwnym geście rękę do przodu przygląda się tysiącom twardogłowych trepów, idących przy wielkich podłużnych cylindrycznych kształtach z napisami “V1”. Kanciarz odgonił dziwną wizję, ciesząc się że jakieś wszechmocne istoty nie wpadły na jeszcze dziwniejsze pułapki. Tych starczało. Była ich garstka. Krasnolud był twardy i bez niego w razie wpadki cały plan palił na panewce, ale skradając się, musiał klekotać tak że truposza by na nogi postawił. Jak to zabijaka - miał na sobie tyle żelastwa co cały patrol straży miejskiej. Kain? Mógł się nieźle kitrać, ale pod koniec czary odpadały. Furr? To kanciarz, silny i bitny, ale kanciarz. Starczy dwóch krzepkich puszkarzy... Był jeszcze Almar, nieobliczalny Gith, na ile kanciarz go znał... nie wiedział co myśleć, bo Alm był po prostu nieobliczalny...
Łotr zastanawiał się na ile to wszystko jest wykonalne, a znając drużynowe *plany*, prawdopodobnie mogli zginąć już przy krzaku malin klekocząc środkiem z okrzykiem ‘UUUUURRRRAAAAAAA!! ZŁOOOO!!! ŚMIEERĆ!!”. Chociaż nie! Zak siedział! Dostać może i się mogli, ale wychodząc mieli ogromną szansę na jego *spontaniczną reakcję* na swoich znienawidzonych antagonistów. Może by go jakoś linką najpierw owinąć? I przez okno? Albo uspokoić obuszkiem? Kanciarz parsknął pod nosem. Miał wrażenie że trafienie Zaka obuszkiem co najwyżej mogło go z lekka tylko zdrażnić, spowodować swędzenie łepetyny, a jak wiadomo lepiej nie wywoływać puszka z lasu...
Złodziej chętnie odezwał by się ze swoimi przemyśleniami, ale w chwili obecnej nie bardzo miał możliwość skorzystać z owej chęci... pozostało czekać na reakcję reszty bandy, która miał nadzieję wpadnie na to, że czasem więzień musi opuszczać ostatnie piętro do kapitana, albo magów na jakieś trukaniny i po-słuchania czy jak im tam...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Cała ta bitka, ucieczka i fazowe potwory mocno wycieńczyły Kasjusza, ale wciąż pamiętał o brzemieniu, jakie na nim spoczywało. Jeśli pojedynczy, słabo uzbrojony bard nie będzie ich oswobodzicielem, to któż inny podoła? No właśnie, Almar i Furr nie mogą zawieść się na nim w takiej sytuacji, zrezygnował więc z odespania zarwanej nocy i ponowił patrolowanie portu. Póki co – bez żadnych znaków, choć okoliczne mewy musiały coś wiedzieć. Ale jak tu przesłuchać takie dwulicowe ptaszysko, gustujące w wodzie...
Sytuacja była nieciekawa. Ostatnią ze swoich pieśni zużył na zaleczenie ran nabytych przy starciu z bandziorami. Większość przygotowanych przeznaczył dla Kartezjusza, przypomniał sobie. Siła Byka, Kocia Zwinność i Przełamanie Strachu – to tak na wszelki wypadek – rzucone na znajdującego się w berserkerskim szale wojownika, musiały być równie letalne, jak antałek krasnoludzkiej siwuchy dla elfa.. Nie wątpił jednak, że krasnolud nie był głupi i nie walczył do ostatniej kropli krwi – zasiekanych przypadkiem wszechobecnych komarów. W stylu straży miejskiej było przybywanie na miejsce dogorywającej rzezi i ujęcie zwycięzcy. Ot tak, profilaktycznie, może ktoś zechce się mścić, więc dla bezpieczeństwa – dożywocie.
Korzystając z chwili wolnego, przypomniał sobie rozmowę z Thorwaldem. Jak on to powiedział, krasnolud nigdy się nie zmienia? Owszem, coś w tym było, a Kartezjusz był pierwszej – tfu! - wody łgarzem. Jeśli nie zmyślił całej tej historii, to pewnie tylko jej końcówkę. Jak nic siedział sobie pokornie w tej ciupie, czekając na odsiecz i okazjonalnie pędząc wódkę z kamieni, jak to tylko ich rasa potrafi. Zresztą, może wcale go nie uwolnili i siedzi tam do teraz, żywiąc się rosnącymi na ścianach grzybkami?
Wzdrygnął się i ponowił obserwację. Poranek był spokojny i urokliwy, większość cumujących statków było przeciętnymi rybackimi barkami, zmierzających do portu z połowem. Czy tamta łódź mogła być dla niepoznaki podobna, rolę rybek sprawowali zaś niziołek i dziwny półelf? Mniejsza o to, że zawalili sprawę, dając się schwytać na tak niepewnym żywiole. Złapani w powietrzu mieliby przecież o wiele łatwiejszą ucieczkę! Ha, ciekawe co genasi ognia myślą w takich chwilach o swym elemencie...
Z rozmarzenia wyrwał go posłaniec, niepewnie pytając czy ma do czynienia z bardem Kasjuszem. Obruszony, że nieznajomy tak bezpardonowo go zdekonspirował, nie zwracał nań uwagi. Kurier zmienił taktykę.
- Czy mam przyjemność ze słynnym i cenionym bardem Kasjuszem?
- Ależ oczywiście, przyjacielu – odparł rozpromieniony – czyżbyś postanowił zaszczycić swą hojnością ubogiego artystę? Nie? Co za czasy... Ja mam ci zapłacić, wiadomość? Dobra, niech będzie.
Przeczytał list i zrozumiał, że sprawa stała się większa, niż mu się wydawało. W sprawę Borrowa musieli być zamieszani wszyscy jego znajomkowie z czasów rozbicia nieopodal Luskan. Borrow, kimkolwiek był, musiał porwać się na życia każdego z nich.
Ciekawe, czy idiotą jest on od urodzenia, czy ostatnio spadło mu na głowę takie wielkie pudło...
Zanim zdążył zapytać, czy w mieście znajdują się jeszcze jacyś z adresatów, dzieciak zniknął. Czyżby tak bardzo obruszyły go te miedziaki, całkiem przypadkiem znajdujące się w sakiewce na samym wierzchu? Dorośnie, nauczy się szacunku dla pieniądza.
Jeśli zaś chodzi o list – nadawcą musiał być jakiś kolega po fachu. Pod koniec listu użył sekretnego pozdrowienia gildii - Znakomicie Śpiewam i Zmarmurzam. Może to niezbyt oryginalne z tym spotkaniem w gospodzie, ale z nazwiskami żarcik całkiem udany. Wszak żaden ze znanych mu bardów nie przedstawiał się inaczej niż pseudonimem, a nie nadanym mu kiedyś imieniem...
Wrócił do obserwacji brzegu, coraz bardziej nęcony przez zapachy okolicznych śniadań, gdy wpadł na niego jakiś żebrak. Kasjusz odruchowo wyciągnął w jego stronę dłoń z monetą – akurat trafił się srebrnik – lecz tamten go zignorował. To już przesada.
Od teraz honoraria przyjmuję wyłącznie w platynie! – myślał – Skoro w dzisiejszych czasach nawet ten kloszard Anatol nie myślał o niczym innym, niż o złocie, zaś zwykły kurier Dymitr – od srebra wzwyż, to prawdziwy muzyk powinien również się cenić.
Na szczęście natychmiast zapomniał o swym postanowieniu, co uchroniło go od prędkiej śmierci z głodu. Jego wybawcami było czterech osiłków – Wacław zwany Prężydentem, Klaus Wszetecznik, Irasiad, ze względu na głupie imię nazywany po prostu Borubarem oraz jego brat Seweryn. Przyuważywszy barda, zaczęli iść w jego stronę. Wołali coś, od czego Kasjuszowi ciarki przeszły po plecach.
- Panie Devin! Panie Devin!
Czyżby i ten chłystek ruszył za nim aż do Waterdeep, pomimo tak chytrego planu ucieczki? Dyskretnie rozejrzał się, czy wśród tłumu nie rozpozna znanej sobie twarzy. Nie, „bardyty” nie było w porcie. Byli za to jego ludzie, przed którymi nie miał się jak bronić. Spojrzał na swój miecz. Po ostatnim zablokowanym ciosie ostrze zakrzywiło się na kształt litery „P”. Skażone żelazo, no kto by się spodziewał?
- Panie Evin! – najemnicy stanęli przed nim i zasalutowali – Przesyłka wkrótce nadejdzie, jesteśmy gotowi.
Odetchnął. Kimkolwiek był ten Evin, raczej nie zamieszkiwał na stałe w Neverwinter i chyba nie planował zabić Kasjusza. Musiał być za to niewiarygodnie przystojny, skoro zauważyli podobieństwo.
Nagle poczuł, że czyjaś jaźń zaczęła z wielką siłą wkraczać do jego głowy. Wkroczywszy dumnie frontowymi drzwiami, rozsiadła się w ulubionym fotelu gospodarza i ostentacyjnie rozpaliła fajkę. Na koniec, nie zwracając nawet uwagi na zawartość, osuszyła znajdujący się na stoliku obok kielich.
Ponoć istnieją też inne metafory aktorstwa, ale mniejsza o nie.
- Taaak? – uśmiechnął się zimno, zauważywszy że dostał chyba chrypki - A do czego jesteście tak gotowi, Seweryn?
- Jestem Borubar, szefie. – powiedział niepewnie - Wiem, że jesteśmy podobni, ale...
- Kurrr... – radość z odgadnięcia imienia Kasjusz bardzo ładnie przekuł na wkurzenie, że mu mewa na kurtkę narobiła – Odpowiadać na pytania cię uczyli, tępaku?
Tamci aż zadrżeli. Chrypka, zdecydowanie chrypka.
- Ten, tego... – inicjatywę przejął Prężydent, wyraźnie elokwentniejszy – Ludzi dla pana Borrowa mieli my zgra... zgarnąć, no nie?
- Naprawdę, z kursywy Wy? A dlaczego to ów pierw do żony Borrow takim nam teraz ważnym?
- Bo, yyy... płaci nam tym... świecącym takim, no nie?
- Je nać! Zwijamy się, ciecie, czas zerwać umowę. Niech mu potwór fazowy wyrwie przyrodzenie i wyćwiczy nim jego własną matkę na pohybel. Znaczy, tego – je nać!
- Ale szefie, to oznacza...
- Kura waż! Za mną.
Gdy opuszczali port żaden nie ośmielił się już odezwać.

- Szefowi chyba coś odwaliło – powiedział czwarty, Nikolaus zwany Matecznikiem. Nikt nie jest idealny – Nic, tylko każe nam latać po mieście i jakieś sprawunki załatwiać.
- I że dookoła jakaś zadyma, to nie zauważa, no nie?
- Szachuję! – Kasjusz/Evin bezszelestnie pojawił się za nimi, obaj równocześnie pobledli – Zlecone wykonali?
- Tak, ale nic z tego nie rozumiemy...
- Normalka. U alchemika opłatę za ochronę pobrali?
- Ten, tego, owszem. Tylko Seweryn ciężko ranien, bo się ten chemik początkowo stawiał.
- Wuj mnie to. Na targu byli? I u zaklinacza później, jak pro... kazałem?
- No tak, no nie?
- To dawaj i spotykamy się tu za dziesięć minut, skurle.
Mając czas, zaczął łączyć elementy układanki w całość. Skoro ci ludzie byli najęci przez Borrowa, to musieli mieć również w miarę prosty do niego dostęp. To było najważniejsze. Drugą sprawą była wczorajsza obława na barda Kasjusza i jego nieoczekiwane przepadnięcie w połowie walki. Ponoć był ciężko ranny, nie mógł tak po prostu przepaść. No i właśnie – przemykając pomiędzy zaułkami wpadł na zdziczałe psy i nie tak wiele z niego zostało. Ale nawet po śmierci genasi, łatwo rozpoznać ciało, chociażby po wciąż trzymającej się go aurze powietrza.
Dlatego kupione na targu mięso kazał zaprowadzić do zaklinacza. Płacić musiał z własnej kieszeni, ale nie to było teraz ważne.
Alchemik... Prawda, tu zagrał trochę niehonorowo, ale chwilowo jest jeszcze Evinem, cokolwiek dzieje się teraz z oryginałem. Od alchemika kazał zdobyć jakąś mocną i najlepiej czysto chemiczną bombę. Przed magią Borrow mógł się zabezpieczyć, a czysty wybuch zawsze jest w cenie. Jeśli koleżka lubi kryć się z dobrze obwarowanych twierdzach – fala może ładnie się roznieść po wnętrzu.
Jeśli worek przed otwarciem będą sondować magowie – wyczują tylko aurę powietrza, może to ich zmyli. Jeśli nie – pułapka aktywowana otwarciem załatwi ich. Jeśli dotrze aż do Borrowa – trochę ostudzi to jego zapał. Kasjusz wątpił, by nawet silniejsza eksplozja sprzątnęła zaskoczonego bandziora. Ale taki mikry figiel – czemu nie?
Wszystko wydawało się być proste. Czyli plan mógł zawieść w niemal każdym miejscu, ale wrodzone szczęście barda mogło to skompensować.
W końcu przywołał ich do siebie. Jak zauważył – szeptali coś nerwowo między sobą.
- Co prawda poprzednia przesyłka dla Pana Borrowa nie dotarła – powiedział Borubarowi – ale masz coś, co mu ten smutek wynagrodzi. W worku jest – niech mu mroczni bogowie sprzyjają – Kasjusz, ten gwizdek zaś to glejt, gdyby ktoś śmiał wątpić. Worek z ciałem otwierasz, kura waż, bezpośrednio przed Borrowem jasne?
- Kiedy go jebać mieliśmy, no nie...
- A rzyć Ci z życiem pospołu miłe? Od gniewu trzeba się wykupić, inaczej po nas. Zrozumiałeś, ciemniaku? To jazda! Pozostała dwójka – za mną.
O ile znał się na psychologii – solidne sklęcie podwładnego, unosi go niby na skrzydłach, pozwala nie zastanawiać się nad sensem roboty. Wykorzystał cały swój – czyli Evina – autorytet, wiedział więc, że wykona rozkaz co od joty. Co później – to już się zobaczy.

- On jakoś dziwnie się zachowuje, zauważyłeś?
- No, kiedyś to nie tylko przeklinał jak najęty, ale jeszcze po mordzie dał, gdy się wściekał. A dzisiaj chyba zły dzień, musi mieć. Arrrgh...
Kopnięcie czubkiem buta w zadek wybiło go z konspiracyjnego nastroju. Nawet jeśli było ich dwóch, wciąż mieli nad nim przewagę, przede wszystkim w wypoczęciu. A Kasjusz starał się nie marnować czasu tego dnia i nawet jedyny dziś posiłek pożywał w pośpiechu. Najważniejszym było, by nagle nie odkryli popełnianego już od kilku godzin błędu.
Kopnięty spokorniał, ale jego towarzysz – Nikolaus zaczął się nagle irytować.
- Cokolwiek planujesz, Evinie, bardzo mi się to nie podoba.
- Naprawdę? A dlaczegóż to?
- Skąd nagle pomysł na pułapkę na Borrowa? Ten tępak, Irasiad nie zrozumiał niczego, ale ja wiem, gdzie znalazły się towary od alchemika. Jeśli planujesz zamach i przejęcie władzy – muszę się temu sprzeciwić.
- Ja? Zamach? – roześmiał się aktor – Chybaś skórogłowy...
Matecznik patrzył na niego niepewnie. Wreszcie, dobywając noża, zakrzyknął:
- Szef nigdy nie używał slangu Sigil!
Zamachnął się, ale nie ogarniający sytuacji Wacław przytrzymał go. Kasjusz wykorzystał unieruchomienie i strącając rękę, wykończył draba swoją kosą. Pod groźnym spojrzeniem szefa, Wacław wrzucił ciało kompana do zaułka. Tam, drżąc i rzężąc coraz słabiej, znieruchomiało.
- Zdradził nas. – wyjaśnił „Evin”, zanim tamten zdążył zastanowić się nad sytuacją. – Nie chciał się dzielić zapłatą, więc został jego szpiegiem. Widziałeś, kretynie, co chciał zrobić...
Wyjaśnienie miało dziury logiczne większe niż niejedna pustynia, ale przeszło gładko. Wystarczyło dodać kilka sugestywnych przekleństw.
Szli raźnym krokiem w stronę Wygiętego Pazura, kiedy nagle iluzja zgasła. Kasjusz nie miał pojęcia, że w ogóle jakaś była, ale czasem charyzma i spontaniczność wygrywają z inteligencją.
- Zaraz, co się tu... Ty nie jesteś szefem Evinem! No nie?
- Jestem, debilu, tylko muszę się kryć pod iluzją, bo Borrow czyha na moje życie. Tobie niepotrzebna, takich pariasów jak Ty jest z milion.
- Para kogo?
- Kurrrrr...!
- Y... dobra, prowadź szefie.

Szli coraz prędzej. Kasjusz dlatego, że coraz bardziej obawiał się procesu myślowego ostatniego z bandytów. Prężydent – bo szef przyspieszał. Ale dłoń coraz mocniej ciągnęło ku toporkowi...
Kas pierwszy otworzył drzwi karczmy, niemal zapłakał ze wzruszenia, czując zapach porządnego jedzenia. Widok znanych twarzy też go ucieszył, ale w mniejszym stopniu.
- Cześć, przyjaciele!- zawołał, stojąc w drzwiach – Shan, sprzątnij go proszę.
Odsunął się od drzwi, odsłaniając Wacława. Ten nagle zrozumiał, uniósł broń. Ale opuścić jej nie zdołał, sama spadła, wypuszczona przez to, co ze zbója zostało. Kasjusz uśmiechnął się niepewnie, przestąpił nad rozwiewanym przez wiatr popiołem – i usiadł ciężko na krześle, przywitawszy się z każdym.
Tylko przed Elkantarem położył bez słowa srebrnika, pojąwszy w lot wcześniejszy jego plan.
Wysłuchawszy opowieści, zamówił posiłek i śmiało pożywał, gdy reszta rozmawiała. O anonimowej przesyłce dla Borrowa nie wspomniał, pewnie każdy miał coś takiego w rękawie.
Przypomniał sobie postać Zaka – nie wydawało mu się, by tacy jak on mogli wymagać ratunku. A na taką mógł się przecież obrazić – wszak paladyni i im pochodni to jednak honorowi głupcy byli.
- A gdybyście mi pomogli dostać się na salę rozpraw lub bezpośrednio do więzienia? Myślę, że Zak dawno nie słyszał żadnej dobrej pieśni, a z taką mógłby się wyrwać sam. No, chyba, że wolicie iluzje, w takim przypadku zostawiam Wam wolną rękę. Chociaż tutaj - zamyślił się - ciekawie byłoby przebrać się za sędziego i potoczyć całość tak, by zakończyła się bardziej... łagodząco. Dzięki kolegom miałem dzisiaj przyjemność podobnej zabawy, także jeśli wspomożecie sprawę, mogę się podjąć zadania.
Zaproponował coś takiego bandzie rębajłów? Oj, nie, czyżby oczekiwał teraz braku zrozumienia?
Niech ten dzień się wreszcie skończy...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Kain spoglądał się na mapy przedstawione przez Shana.
- Jeśli o mnie chodzi to mam dwie propozycje. – uwaga reszty skierowała się na niego – Pierwsza. Wschodzimy tam po cichu ja, Elkantar i Fur. Dopóki się da, unieszkodliwiam przeciwników magią po ciuchu, chłopaki robią to po swojemu. Zaka wyciągamy z celi metodami standardowymi, myślę że Furr i El powinni dać sobie z tym radę. Wtedy zaczyna się trudniejsza cześć. Sprowadzamy go po cichu piętro niżej, ja daje znać Shanowi, ty otwierasz wcześniej przygotowany portal i pryskamy. Opcja druga wygląda podobnie, z tym że po odbiciu Zaka odpalamy wcześniej ustawione pułapki, miny bomby itp., chłopaki z grupy wsparcia wpadają od frontu a my wyżynamy wszystkich od tyłu. Można też pomyśleć o…
W tym momencie w drzwiach karczmy stanęła „ofiara” ich dywersji z akcji odbicia dwójki towarzyszy.

- Cześć, przyjaciele!- zawołał, stojąc w drzwiach – Shan, sprzątnij go proszę.
Odsunął się od drzwi, odsłaniając Wacława. Ten nagle zrozumiał, uniósł broń. Ale opuścić jej nie zdołał, sama spadła, wypuszczona przez to, co ze zbója zostało. Kasjusz uśmiechnął się niepewnie, przestąpił nad rozwiewanym przez wiatr popiołem – i usiadł ciężko na krześle, przywitawszy się z każdym.
Tylko przed Elkantarem położył bez słowa srebrnika, pojąwszy w lot wcześniejszy jego plan.
Widząc to Kain wtrącił.
- O widzę, że pomysł się spodobał. Powiedz, długo wytrzymała iluzja?
Bard, bo jak się okazało był to bard, miał jednak w głowie coś innego.
- A gdybyście mi pomogli dostać się na salę rozpraw lub bezpośrednio do więzienia? Myślę, że Zak dawno nie słyszał żadnej dobrej pieśni, a z taką mógłby się wyrwać sam. No, chyba, że wolicie iluzje, w takim przypadku zostawiam Wam wolną rękę. Chociaż tutaj - zamyślił się - ciekawie byłoby przebrać się za sędziego i potoczyć całość tak, by zakończyła się bardziej... łagodząco. Dzięki kolegom miałem dzisiaj przyjemność podobnej zabawy, także jeśli wspomożecie sprawę, mogę się podjąć zadania.
- Pomysł nie jest zły, jest jednak kilka problemów natury technicznej. Po pierwsze taki obrót sprawy na pewno ściągnął by większe zainteresowanie wyższych władz, a nam na kark więcej kłopotów. Z czym w sumie można by sobie poradzić. Drugi jest poważniejszy. Sądząc po tym jak go pilnują, sala obrad będzie zabezpieczona przed użyciem magii – tu spojrzał pytająco na Shana, ten lekko wzruszył ramionami, nie był pewny ale przypuszczał, że Kain ma rację – lub każdy na nią wchodzący będzie sprawdzany pod kątem zaklęć jakie ma na sobie. Pytanie brzmi czy warto podjąć takie ryzyko?

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Podłużne pudełko przesuwało się w kufrze bagażowym kiedy koła wozu podskakiwały na wybojach i kamieniach.
- Więc nie wiesz czego ten cały Borrow może chcieć? - elf trzymający lejce strzelił nimi lekko przyspieszając wóz.
- Póki co, nie wiele. Ponad to, że pragnie dorwać prawdopodobnie resztę Twojej drużyny.
- Nie mojej. Po prostu drużyny, nigdy nikt nami nie dowodził. I było dobrze.
- Tak czy owak, ostatnio doszło do niezłej rozróby w jakimś górskim miasteczku... Faranos?
Łowca wiedział, że ta nazwa gdzieś już obiła mu się o uszy. I w końcu do niego dotarło.
- Farin?
- Nic nie wiemy. Nasza sieć nie sięga tak daleko. Ale obawiam się, że może być kiepsko, bo z tego co wiemy to marnie było dopóki nie przyszły posiłki. Kilku magów, mnóstwo najemników... kasztel Gothbryego nieźle oberwał. Przynajmniej tyle wiedzieliśmy kiedy opuszczałem Waterdeep, czyli kilka dni temu.
Phil nie odpowiedział na te słowa i zanurzył się w rozmyślaniach. Nie spodziewał się, że ten cały Borrow wytoczy takie cieżkie działa. Kilku drabów czekających na elfa w zapomnianym przez bogów miasteczku to nic w porównianiu z oddziałem wysłanym na kraasnoluda. Mimo wszystko myśl o tym, że Farin mógłby przegrać w tej bitwie jakoś nie potrafiła znaleźć miejsca w głowie łowcy. Z drugiej strony wiedział, że przyjaciel wolałby rzucić się z okrzykiem na hordę przeciwników niż uciec i zostawić bliskich. Co było, nomen omen, wielce honorowe i za to właśnie elf krasnoluda cenił. Elf ponownie strzelił lejcami. Starał się przypomnieć sobie o co chodziło z Borrowem, kiedy wcześniej mogli go już spotkać i czym podpaść. Akurat ta druga lista mogła być bardzo długa.
- No dobra, to powiedz mi w końcu kto Cię przysłał?
- Nie. Mój pracodawca to bardzo potężna osoba. I nawet jeżeli nie powiesi mnie za to, że panu powiem, to nie chcę narazić się na gniew. Proszę o zrozumienie.
Elf odwrócił wzrok od rozmówcy i spojrzał na trakt. Rozumiał.


- Gdzie do cholery jesteśmy? - Phil w końcu wypowiedział to pytanie głośno. Już od kilku godzin byli w Waterdeep i zamiast poruszać się jak normalni mieszkańcy ulicami, przewodnik poprowadził elfa... kanałami. Nie, żeby łowca nie bywał w nich wcześniej, ale po prostu nie lubił zaczynać pobytu w mieście od... nazwijmy to po prostu, od dupy strony.
- Chodzi o dyskrecję, poinstruowano mnie, że ma pan pozostać całkowicie niewykryty. Poza tym, zna pan miasto i zbyt łatwo zrozumiałby pan kim jest mój mocodawca.
Łowca zaklął po raz kolejny wciągając w nozdrza zapach miejskich ekskrementów i stęchlizny. Od jakiegoś czasu składał fakty do kupy: tajemniczy, wpływowy w Waterdeep, dysponujący szerokimi środkami, posiadający znajomości i w dodatku budzący strach w swoich pracownikach, którymi byli wysoce wykwalifikowani asasyni. Miał już pewne podejrzenia co do tożsamości nieznanego sprzymierzeńca...


... i nie mylił się. Poznały to już po tym, jak tylko drzwi, do których stał plecami trzasnęły i jak tylko do jego czułych uszu dotarł dźwięk przyśpieszonych kroków... no właśnie. Jej.
- GDZIEŚ TY SIĘ PODZIEWAŁ?! MYŚLISZ, ŻE MOŻNA TAK PO PROSTU PÓJŚĆ W GÓRY I ZNIKNĄĆ? I NIE DAWAĆ ŻADNEGO ZNAKU ŻYCIA PRZEZ PARĘ LAT? WIESZ ILE ZAJĘŁO MI ZNALEZIENIE CIEBIE? WŁÓCZYSZ SIĘ PO JAKICHŚ GÓRACH I DOLINACH, ZAPYZIAŁYCH WSIACH, BIEGASZ NIE WIADOMO ZA CZYM WTE I WEWTE.
- Ale...
- NIE ALUJ! FARIN CHOCIAŻ POTRAFIŁ JAKOŚ SIĘ USPOKOIĆ, ZAGRZAĆ PRZEZ CHWILĘ W JEDYM MIEJSCU. I JAK JA MAM CIĘ PILNOWAĆ, CO?
- Nie mus...
- MUSZĘ! - Eileen przygładziła fałdy sukienki, wzięła głęboki oddech i uspokoiła się nieco. - Nieważne. W każdym razie masz kłopoty, Borrow chce Cię dorwać. Wydaje mi się, że szykuje coś większego, ale nie umiemy go śledzić. Dlatego Cię tutaj ściągnęłam, musisz pomóc nam go rozgryźć i przejrzeć jego zamiary. Niestety póki co, nie bardzo mogę Ci pomóc, ale ktoś ode mnie stale będzie Ci przysyłał jakieś polecenia albo przychodził z i po wieści. Nie wiemy jeszcze czego chce Borrow, ale na pewno czegoś chce. I musiałam Cię ostrzec. - zakończyła. Phil podniósł głowę, nawet otworzył usta żeby jeszcze coś powiedzieć ale nie zdążył, bo elfka po prostu wyszła. Łowca spojrzał na swojego przewodnika, który spoglądał na niego z lekkim rozbawieniem, ale bez cienia zdziwienia.
- Zawsze tak ma. - rzucił.
- Tak. Wiem. - odparł elf.


Waterdeep niewiele się zmieniło. Było miastem, które dotarło do tego miejsca w którym już się nie zmienia. Przeludnione i głośne. Mimo to, gdy tylko opuścił pałac Eileen podszedł do niego jakiś żebrak, który wcisnął mu w rękę jakiś papierek.
ZŚiZ.
"No pięknie" pomyślał elf. "Widzę, że dwie niezależne od siebie siły sciągnęły mnie do tego miasta. Oj będzie się działo.."


Odnalezienie gospody pod Wygiętym Pazurem, trochę zajęło, ale nie było trudne. Wszedł do środka mając nadzieję, że od razu zauważy jakąś znajomą twarz. I zobaczył twarz, której nie pomyliłby nigdy z żadną inną. Farin siedział przy stole i bacznie obserwował chwiejącą się właśnie zawartość stojącego przed nim kufla. Elf uśmiechnął się w duchu na ten widok i zanotował także pozostałych siedzących przy stole. Odżyły w nim wspomnienia. Nie zwlekając podszedł się przywitać.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

[To ja załamię trochę czasoprzestrzeń, bo się odrobinę spóźniłem… Znaczy – to jest przed postem Devila – w pociągu nie miałem wifi i jakoś tak mi się nie udało wysłać w czasie :).]

Zima, Śnieg i Zaspy?
Zaloty, Śmiech i Zabawa?
Furr niestety nie miał wątpliwości. To musiał być Zak.
Zło, Śmierć i Zapiekanki.
Okrzyk bojowy zawierający w sobie całą kwintesencję Czarnego Strażnika. Wyrażało doskonale jego charakter, zainteresowania i największą miłość. Zak nie był okrutnym katem, sadystycznym mordercą, czy typowym poborcą podatkowym. Niziołek zawsze uważał, że gdzieś głęboko w środku ma wrażliwe serce i skłonną do czynienia dobra duszę. Ale te zwyczajnie nie były w stanie przebić się przez grubą, ciężką, czarną jak smoła zbroję płytową. Pomimo jednak tych przypadłości łotrzyk lubił Zaka… Tak samo jak on próbował zwyczajnie odnaleźć swoje miejsce na tym świecie.
Poza tym Zak mógł wiedzieć coś więcej o Borrowie. I możliwe, że działał z polecenia Serafina, z którym od dość niefortunnie zakończonego pościgu Furr nie miał żadnego kontaktu.
Niziołek spojrzał po swoich towarzyszach.
- Ha. Czyli chyba wiemy co robić.
- Borrow wie o nas więcej, niż nam się wydaje. To może być kolejna pułapka. – Almar zdawał się nie do końca ufać wiadomości podstawionej niemal pod sam nos. Kain też nie był zachwycony tą wiadomością.
- Nie widzę niestety innego wyjścia. Nie możemy cały czas kryć się i uciekać. Poza tym musimy się czegoś dowiedzieć o Borrowie. Nawet jeśli to jest pułapka, to może coś wyciągniemy z tych, którzy ją na nas zastawią.
- Nie ważne, czy to pułapka, czy nie. Nie mogę chodzić po mieście w tych łachmanach – niziołek wskazał na swój wątpliwej jakości ubiór zaimprowizowany podczas ucieczki – wiem też, gdzie może mógłbym dowiedzieć się nieco więcej o tym, co się tu w ogóle dzieje.
- Spotkajmy się w takim razie w tej karczmie wieczorem, ale bądźmy przygotowani raczej na walkę, niż spotkanie z przyjacielem.
Furr skinął głową swoim towarzyszom, po czym luźnym krokiem wymknął się z karczmy. Niemal od razu zszedł z głównego traktu. Długo go nie było w Waterdeep, ale miasto się też dużo od tego czasu nie zmieniło. W każdym razie nie pod względem modelu urbanizacji. Dla doświadczonego złodzieja przemykanie się zaułkami było znacznie szybszym i bezpieczniejszym sposobem poruszania się w mieście, niż chodzenie gęsto zaludnionymi drogami, na których łatwo można było zostać rozpoznanym przez niepożądane osoby. Nawet tutaj nie był jednak całkowicie bezpieczny. Zaułki były domeną złodziei, w większości skupionych w potężnej gildii. Gildii, której posłuszeństwo Furr wymówił kilka lat wcześniej. Wątpił jednak, by nawet po wielu latach miało to być mu zapomniane…
Konflikt z Gildią Cienia był jednym z powodów, dla których niziołek zdecydował się stworzyć własną siatkę szpiegowską. Nie mógł dłużej polegać na informacjach pochodzących z gildii. Miało to jednak swoje zalety. W Waterdeep bardzo szybko powstał oddział jego firmy. I jak to zwykle było w Faerunie, właśnie w Waterdeep miał najwięcej i najbardziej lojalnych klientów.
Upewniwszy się, że nikt go nie śledzi, wślizgnął się tylnymi drzwiami do niedawno odnowionego dużego budynku przypominającego bardziej klub szlachecki, niż jak to zwykle bywało w innych miastach, antykwariat. To akurat nie był pomysł łotrzyka, a zatrudnionego przez niego zarządcy, który miał znacznie lepszego nosa do interesów niż niziołek. Furr był jednak z tego bardzo zadowolony. Księgi stawały się coraz powszechniejsze, a takie salony jak ten jeszcze bardziej tworzyły wizerunek nieszkodliwych zamkniętych kręgów dziwnych ludzi.

Dwie godziny później wyszedł głównym wyjściem ubrany jak zwykły mieszkaniec Waterdeep z przypasanymi u boku szablą i sztyletem. Zazwyczaj nie przejmował się uzbrojeniem – w razie potrzeby zawsze łatwo znajdował swojego Soul Drinkera – magiczny miecz, który poza dość strasznymi właściwościami, na które wskazywała jego nazwa miał też właściwość powracania do swojego właściciela w najmniej spodziewanych momentach. Tym razem jednak niziołek nie był zbyt pewny, czy magia miecza zadziała. Człowiek, który pokonał go w Calimporcie zdawał się być znacznie bardziej doświadczony i mógł znaleźć sposób na zerwanie więzi właściciela z mieczem. O jego doświadczeniu wskazywało wystarczająco to, że odesłał Furra niemal nagiego. Każdy element odzienia Furra był szyty na jego zamówienie i każdy miał dość schowki, w których ukryte były dość niezwykłe i zazwyczaj niebezpieczne przedmioty. W samych tylko spodniach ukrytych było pięć cienkich drucików, z których trzy mogły służyć jako wytrychy a dwa jako garoty. Łotrzyk w dużej mierze polegał na przewadze, jaką dawały mu ukryte przedmioty. Tym razem jednak musiały mu wystarczyć noże do rzucania ukryte w rękawach i standardowe wytrychy w kieszeni. Nie czuł się jednak osłabiony. Głowa zawsze pracowała i zapowiadało się że przynajmniej w najbliższym czasie nie będzie musiał walczyć sam, a swoich przyjaciół cenił znacznie bardziej niż miniaturowe kusze pistoletowe w naramiennikach.

Zarzucił kaptur na głowę i wszedł do karczmy. Oczywiście drzwiami kuchennymi. W ciągu wielu lat praktyki złodziejskiej w nawyk weszło mu omijanie szerokim łukiem głównych wejść. A czasami również tych drugich. Zazwyczaj łatwiej było wytłumaczyć się, dlaczego pomyliło się wejścia, niż unikać wystrzelonych w swoim kierunku bełtów. Uspokoił się, gdy zobaczył część kompanii przy stole, a gdy rozpoznał Farina przestał dbać o bezpieczeństwo i wpadł na niego uściskając mocno.
- Stary, wiedziałem, że nie zginąłeś w Faranos, ale i tak bałem się jak cholera!
- Co Ty robiłeś w Faranos…?
- Szukałem Ciebie! I znalazłem górę gruzu… Przynajmniej dorwałem maga, który to zrobił…
Nie dokończyli jednak rozmowy, do karczmy wszedł wówczas Shan, który dość skutecznie ich wszystkich błyskawicznie uciszył…

[eshh, koniec zabawy z ciągiem czasowym ;)]

...
Niziołek włączył się w tym momencie do rozmowy.
- Tak, w innej sytuacji zamiana z sędzią mogła by być najlepszym rozwiązaniem. Ale nie zapominajmy, że procesowi będzie przyglądał się Borrow. Zak i tak zginie, jeśli nie przez wyrok, to zapewne w zamieszaniu, które nastąpi chwilę po ogłoszeniu uniewinnienia. Lepiej odbijmy go staromodnie. I tu mam ważną uwagę. Wątpię, by trzymali go w zbroi, uzbrojonego, gotowego do natychmiastowej ucieczki. Sami zresztą też nie jesteśmy zbyt przygotowani na walkę z Borrowem. Tymczasem widzę na tej mapie pomieszczenie nazwane jako zbrojownia... Zbrojownia paladynów. Miejsce, gdzie trzymają taką broń, którą wyciągają tylko wtedy, gdy ich błyszczące jak psu jajca zbroje nie wystarczają. To może być naszą przewagą, jeśli będziemy musieli walczyć z drowami, a doszły mnie plotki, że Borrow się z nimi układa...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

- Nie wiem, czy dobrze Was zrozumiałem – zamyślił się Kasjusz, wysłuchawszy maga i łotrzyka – ów Borrow ma się pojawić na procesie osobiście? Wśród rzeszy paladynów? Tych tak precyzyjnie wyczuwających wszelkie zło, tym lepiej im intelekt mniejszy? Nawet jeśli oddeleguje do tego swych ludzi – słyszeliśmy właśnie, że współpracuje on z drowami. Nic do tych nie mam, podobno nadzwyczajni z nich lirycy, ale gdyby spróbować namieszać trochę, nakierowując tor śledztwa na Borrowa? Ot, choćby przedstawiając dowody, że w porównaniu z tym bandziorem Zak taki zły nie jest.
Większość drużyny spojrzała na niego dziwnie. Kasjusz momentalnie pojął popełnione faux pas:
- Aha, Zak to czyste Zło, tak? Dobra, ostatniego zdania nie było. – wykonał zez hipnotyzera, ale jego słowa pozostały tylko sugestią. Musi to przećwiczyć – Wciąż jednak nie jestem przekonany co do metody wieszczącej nieuchronną walkę. To może lepiej włamcie się do ich garderoby i przemalujcie wszystkie zbroje na czarno? Rano idą na śniadanie, na talerzu tradycyjnie racuchy i ziemniaki, a tu na sali setka Zaków, ha ha!
Oczywiście starał się w jakiś sposób grać na zwłokę. Apolinary - nawet jeśli kowalem jest tak dobrym, jak wrażenie, jakie wywarł na bardzie - nie był demonem prędkości. A obrobienie tak niepospolitego metalu zawsze trochę trwa, nawet z krasnoludzko-gnomim inwentarzem, krasnoludzko-ludzkim alkoholem, tudzież krasnoludzko-orkowym zasobem przekleństw. Wychodzi na to, że jeśli za trzy dni mają zacząć na dłużej unikać Waterdeep, to chyba będzie musiał dopłacić nieco do interesu. Zdecydowanie, trza było pamiętać o tej cholernej antesoli, azylu skąpych bogaczy.
Znikąd na sali pojawiła się Ceol i wskoczyła mu na ramię. Pogładził jej utrzymane w najwyższej higienie futro, podrapał niedbale po lotkach. Z pewnością całkiem przypadkowo rąbnęła go ogonem po uchu, po czym skoczyła i skryła się gdzieś w rogu pomieszczenia. Grunt, że dobrze im się układało. Ostatnim razem, gdy wybrała się w swoją stronę, liczba gryzoni w Podmroku musiała ulec drastycznemu spadkowi. I nic dziwnego, że drowy zmawiają się z Borrowem – wszystko wina tego, że był on największym hurtownikiem łasicowatych w Faerunie. Bądź kimś takim.
- Jeśli chodzi o zabezpieczenia magiczne sali obrad– powiedział w końcu czarodziejowi – to zawsze pozostaje jeszcze droga tradycyjna. Tak się składa, że znam kilka osób z tutejszych teatrów. Czary, jakie tam opanowali powinny spełnić swoją rolę wystarczająco, by na tych kilka chwil nawet nasz Farin upodobnił się do poważnego sędziego. Wszak przy odpowiednim stroju i makijażu (oraz kolczyku zmiany charakteru) ów Borrow uchodziłby za niczego sobie paladyna. Zaś kolega Almar – za potwora z innych planów rodem...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Utwórz konto lub zaloguj się, aby skomentować

Musisz być użytkownikiem, aby dodać komentarz

Utwórz konto

Zarejestruj nowe konto na forum. To jest łatwe!


Zarejestruj nowe konto

Zaloguj się

Masz już konto? Zaloguj się.


Zaloguj się
Zaloguj się, aby obserwować