Zaloguj się, aby obserwować  
menelsmaster

Zapomniane Krainy - forumowa gra RPG [M]

4049 postów w tym temacie

Almar przez dłuższy okres po prostu wsłuchiwał się w otaczający go dyskurs, głównie kontrapunktując niektóre propozycje cichymi westchnieniami. Owszem - raz i drugi skinął też głową, pomrugał znacząco, pomamrotał coś pod nosem - ale dopiero wypowiedź Kasjusza skłoniła go do otwarcia ust.
- Pozwolę sobie potraktować to jako komplement, choć nie uważam aby nadarzyła się okazja skorzystania z tego typu maskowania. Powód jest prostu - jesteśmy zwierzyną. Owszem, dzięki temu, że nasza kompania powoli zaczyna przypominać tą starą - skinął głową Farinowi - oraz zdolnościom rekwizycyjnym powoli poczynają wyrastać nam kły, ale nawet gigantyczne tygrysy nie poradzą sobie ze sprawnie zorganizowaną obławą, prowadzoną przez doskonale wyszkolonych łowczych. Moje zdanie jest takie, że powinniśmy uciekać - tak długo aż nie poczujemy się na tyle silni aby skonfrontować naszych prześladowców. Tutaj, w Waterdeep, Borrow posiada zdecydowaną przewagę. Doskonale wyszkolonych sługusów, szeroką sieć informatorów i kto wie co jeszcze. W naszym jedzeniu możemy znaleźć truciznę, w cieniach - sztylety które będą miały wylądować między naszymi łopatkami.
Almar odchrząknął, odzwyczajony od tak długich wypowiedzi.
- Nie mamy czasu aby oczekiwać na sąd. Musimy - bo to nie podlega dyskusji - wydostać Zaka z więzienia, owszem - ale nie możemy sobie pozwolić na zbędną dyskrecję.
- Walka z garnizonem paladynów będzie samobójstwem... - Furr.
- ...zwróci na nas niepotrzebną uwagę... - Kasjusz.
- ...i ściągnie nam na głowę również sługusów kodeksu prawnego. - Kain.
- Owszem. Dlatego też nie możemy walczyć, nie twarzą w twarz - najrozsądniejsza wydawała mi się koncepcja szybkiej infiltracji pod osłoną nocy. I myślę, że wiem co mogłoby nam pomóc...
Almar począł rozsupływać swą torbę.
- ...mam tutaj odrobinę sprzętu alchemicznego. Niewiele, ale do wyprodukowania bomb usypiających nie potrzebuję niczego szczególnie skomplikowanego. Oczywiście, paladyni są odporniejsi na toksyny od zwykłych ludzi - ale tutaj przecież wystarczy zwiększyć dawkę, do tego nie wydaje mi się aby czatowali tam na nas legendarni herosi zdolni do wypicia kilku butelek jadu żmijowego...
Z cichym stukotem githyanka ustawił na stole malutki palnik, moździerz, kilka słoiczków i butelek.
- ...potrzebowałbym tylko paru składników. Mógłbym zorganizować też coś w rodzaju dywersji - ale przypuszczam że w tej roli lepiej sprawdzi się grupa... - przełknął słowa "prawdziwych mężczyzn" - ...tych bardziej wojowniczych z nas, robiących tyle hałasu i zamętu ile tylko się da. "Skradacze" przemkną się tam, wydostaną Zaka i jego sprzęt, uśpią kogo się da, walną czymś ciężkim w łeb pozostałych.
Almar wzruszył ramionami; bolały go już wargi.
- Plan prosty, owszem. Ale dlatego powinien się powieść...

[Ja przez jakiś tydzień mogę nie mieć ani drobiny internetu, więc... no. Do miłego! :)]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Farin siedział przy stole i przyglądał się pozostałym. Głównym jego problemem było to, że... niezbyt pamiętał. Owszem Furra rozpoznał od razu, podobnie jak Shana. Natomiast miał problem z pozostałą trójką. Pamiętał, że ktoś dołączył się niedługo przed tym zanim drużyna się rozeszła, ale kto to był, kim był, jaki był, tego krasnolud nie wiedział. Przywitał się miło, bo oni też witali go przyjaźnie, uśmiechał się, słuchał, lecz nadal nie wiedział dokładnie z kim miał do czynienia. Cieszył się też niezmiernie widząc Phila, stęsknił się za długouchym, tyle z nim przeszedł, z tylu zasadzek i beznadziejnych sytuacji udało im się wybrnąć prawie bez zadrapania, tyle kul ognia udało im się ominąć...
- Byłeś u Eil?
- Tak... całkiem miłe spotkanie jak na nią...
- Faktycznie, sądząc po Twoich nieusmażonych brwiach.
- Wiesz, że nas szpiegowała przez cały czas ?
- Pewnie, z początku miałem pozbyć się jej ludzi, ale kiedy uświadomili mi co się stanie jeśli nie będą jej regularnie zdawać raportów to aż zrobiło mi się ich żal.
- Tak, racja...- Elf lekko się zamyślił i wziął łyk piwa.
Wojownik rozejrzał się po towarzyszach. Czuł się trochę nieswojo, każdy z siedzących w mniejszym lub większym stopniu wyglądał jak skrytobójca, łotrzyk, złodziej bądź najemnik. Krasnolud w pełnej zbroi z wielkim toporem opartym o ścianę wyróżniał się spośród postaci w płaszczach, z poukrywanymi tu i ówdzie sztyletami, ogólnie przedstawiającymi sobą; „spróbuj mnie ruszyć a moja mroczna natura skrzywdzi Cię na 10 różnych sposobów, okradnie i brawurowo ucieknie zanim Ty zdążysz pojąć co się właściwie stało, taki jestem zły!”. Nie tyczyło się to wszystkich; był też bard głaszczący latającego kota i alchemik rozkładający na karczemnym stole swoje przenośne laboratorium. Krasnolud czuł się trochę jak na spotkaniu małej Gildii Zabójców Amatorów. Zamówił drugie piwo i przyjrzał się planom i notatkom Shana. Kiedy usłyszał o pomysłach dotyczących rozprawy, zabrał głos.
- Moim zdaniem nie ma sensu czekać do samej rozprawy, w której pewnie będą uczestniczyć nie tylko wyjątkowo czujni wtedy paladyni, ale też wspomniany Borrow ze swoimi sługusami i nie zapominajmy, że śmiercią Zaka na pewno zainteresowanych jest też wiele istot z całego Faerunu... pewnie nawet dosyć potężnych istot zainteresowanych jego pewną, bezwarunkową śmiercią. Trzeba go więc uwolnić wprost z więzienia co nie będzie proste. Sam fakt, że jakoś udało im się go złapać świadczy o tym, że jest tam kilka osób które zdają sobie sprawę kim jest, a tym samym, że można spodziewać się wielu kłopotów, chociaż pewnie bliższy im jest pomysł z atakiem armii demonów niż naszej akcji. Wiem, że kiepski ze mnie kompan do cichych robót- tu wzruszył ramionami chrzęszcząc zbroją i kolczugą- ale myślę, że mogę się przydać jeśli doszłoby do starcia z tymi konserwami no i w sumie jeśli sami chodzą uzbrojeni to nie będzie dla nich nic nowego jeśli usłyszą stukot metalu za ścianą. Nie wiem na ile są wyszkoleni, ale zakładam że skoro to siedziba zakonu to znajdzie się i lepszych i gorszych. Myślę, że nie ma też co liczyć na to, że Zak będzie opuszczał swoją cele, skoro rozprawa już za 3 dni, wszelkie rozmowy między nim a paladynami kończą się raczej wymianą obelg no i przenoszenie kogoś takiego jest dosyć niebezpieczne nawet jeśli pilnowałoby go z 10 strażników. Mój pomysł ? Hmm może późną nocą za pomocą liny z hakiem wspiąć się po murze za gospodą, dalej do krzaków, uważając oczywiście na patrole, dalej przez stajnie, schodami na górę, mając nadzieje że nikt nie będzie nimi przechodził w środku nocy, mówiliście o jakiś magicznych sztuczkach unieszkodliwiających, a może jakaś alchemia, to by rozwiązało problem strażników na II piętrze i ewentualnych przechodniów. Faktycznie może coś ciekawego znajdziemy w zbrojowni, a pewnie Zak też będzie chciał odzyskać swoje rzeczy. Jeśli chodzi o samą cele, nie wiem jakie zamki zastosowali paladyni, ale mam nadzieje, że Furr sobie z nimi poradzi... zawsze można też spróbować mniej wyrafinowanych metod- spojrzał na topór- ucieczka portalem wydaje się wspaniałym pomysłem. Plan nieco naciągany, zakładający w dużej mierze, że będziemy mieli szczęście, a pewnie nie będziemy mieli, trochę szaleństwo... ale to chyba nasza specjalność czyż nie ?- spojrzał się po pozostałych, a widząc ich miny dodał:
- To tylko taka propozycja...- i zaczął osuszać następny kufel.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Zajazd pod Burzy Synem. Nazwa dziwaczna, nawet jak na lokal na skraju Wysokiego Lasu. Jednak nie to było najważniejsze dla gości. Tania, nawet całkiem miła obsługa. Karczmarz nie dolewał niczego dziwnego do piwa. Poza wodą, ale gdzie tego nie robią… Ludzie pijący podobno czyste piwo, bez dodatku wody, dziwili się smaku tego złocistego napoju. Jakby to było coś całkowicie nowego. Niespotkanego wcześniej. Druid wielu zaskoczył potem stwierdzeniem, że jest to alkohol, jaki piją na co dzień w karczmach. Tylko że czysty, bez rozwodnienia. Przyjemność była czasami podwójna. Bo potem jeszcze dostawał fundusze od karczmarza za leczenie ran jego. Czasami i innych gości. Najważniejsze to sobie dać radę w życiu.

Ludzie się zmieniają bardzo szybko. Wszystko zależy od otoczenia. Marv był tego doskonałym przykładem. W końcu zaczynał jako spokojny, szanujący naturę i otoczenie Druid, wolący nie krzywdzić, co najwyżej obezwładniać. A potem spotkał ich. Całą wesołą kompanię. Zwłaszcza Zaka. Szalony czarny strażnik. Nie sposób utrzymać takiego na wodzy. A co dopiero przypilnować Puszka. Nawet pod czujnym okiem Darkusa się to nie udawało. Ani Serafina. Zresztą, de Vilfish to specyficzna istotka.
-Czasami tęsknię za tym wielkim idiotą… Z nim jeszcze taniej wychodziło picie w karczmach – mruczał Marv pod nosem.
-Co Ty tam marudzisz, rudzielcu? Że nie zapłacisz?! – warknął karczmarz zza lady.
Druid popatrzył na niego wyniośle, sięgając ręką do sakiewki. Wyliczył co do srebrnika, cenę za piwo. Nic więcej na napiwek. Widać ostatnie leczenie jego czaszki coś poprzestawiało. I biedak nie był już taki uprzejmy jak kiedyś.
Kończąc południowe piwo, Marv skierował się ku wyjściu z karczmy. Z przyzwyczajenia, jeszcze z czasów wspólnych wędrówek, otwarł drzwi wyjściowe najszerzej i najszybciej jak tylko można było. W tym samym momencie usłyszał głośny jęk zza nich. Z udawanym zdziwieniem wyjrzał, co leży na ziemi. Wbrew jego oczekiwaniom, okazało się, że to jakiś młody knypek w stroju gońca. Nieprzytomny. Druid tylko wzruszył ramionami i zatrzasnął drzwi za sobą. Już miał odejść, gdy jego wzrok przykuła koperta, trzymana przez młodego w wyprostowanej ręce. Bezwładnej ręce. List był zapieczętowany magicznie. Nie było widać na nim adresata. Marvolo wziął go do ręki. W momencie poczuł, że przesyłka miała trafić do niego. Pieczęć pękła samoistnie. Wyciągnął ze środka kawałek papieru. Tu już udogodnień nie było. Chcąc nie chcąc, musiał go przeczytać samemu. Dobrze, że miał w kieszeni jeszcze ciągle całe szkła, całkiem przydatny wynalazek gnomów. Pozwalał mu na swobodne czytanie takich małych literek, jakie były w tym tekście.
„Gospoda pod Wygiętym Pazurem, zameldujcie się pod fałszywymi nazwiskami. Ale takimi żebym się domyślił! ZŚiZ”.
Marv był zdziwiony tym co przeczytał. Taki list mógł pochodzić tylko z jednego źródła. Jednak patrząc po samej kopercie, trochę czasu już minęło, od momentu jak został wysłany. Co oznacza, że był już spóźniony.
-Furr, zawsze wiedziałem, że Twoje lekcje na coś mi się przydadzą.
Druid skręcił za rogiem karczmy na jej tyły. Całkiem spora stajnia mieściła sporo wierzchowców różnej maści. Stajenny nie stawił żadnego oporu. Zakneblowany i unieruchomiony pnączami nie był w stanie. Marv wybrał łaciatego konia z jasną grzywą. Najłagodniej spoglądało mu z oczu.
-Nie rżyj młody. Ciii… Zabierz mnie do Waterdeep, najszybciej jak potrafisz.
Koń spojrzał jednym okiem w oczy Druida. Po chwili skinął głową, jakby potwierdzając. Marv nie trudził się w zakładanie siodła. Złapał się końskiej grzywy i wskoczył na oklep na ogiera. Nie przymuszając go do niczego, wyjechał szybko ze stajni i ruszył gościńcem…

Droga minęła szybciej, niż się tego spodziewał. Sam wjazd do Waterdeep też nie stanowił problemów. Gorzej już było z odnalezieniem gospody. Nie pamiętał tej nazwy ze swoich wcześniejszych pobytów w tym mieście. Wolał też nie zasięgać języka w punktach łatwo widocznych. Wolał nie zwracać uwagi. Ton listu dobitnie wskazywał, że coś jest nie tak. Zresztą napad na niego w lesie to nie mógł być przypadek. Musiało to być ze sobą powiązane.

A gdzie najlepiej zasięgnąć języka, jak nie w karczmie? Marvolo wybrał jakąś tawernę portową. Na chętnego osobnika do udzielania informacji nie musiał długo czekać. Szybko wszczęta awantura przez dwójkę marynarzy, szybko przerodziła się w wielką bójkę. A wyleczyć złamania ktoś musiał. Dzięki temu, nie dość, że dostał tą informację, jaką chciał, to jeszcze wpadło mu trochę srebrnych do kieszeni. Podwójna korzyść.

Tego dnia wieczorem, w Gospodzie pod Wygiętym Pazurem zagościł Olo v’Ram. Mało znany, cichy botanik z północy. Cały następny dzień spędził w pokoju, medytując. Nic go nie wyrwało z transu. W końcu wieczora, w końcu się wybudził. Zarzucił na siebie swoje najlepsze ubranie i zszedł na dół. Jego wzrok od razu przykuła grupka osób, siedzących w kącie. Nietrudno się było domyśleć, kim byli.

Druid podszedł do baru i zamówił piwo. Zarzucił kaptur na głowę, zakrywając twarz. Wziął kufel do ręki i ruszył w kierunku grupki.
-Panowie, można się dosiąść? – wtrącił się w rozmowę.
-Przykro mi, spotkanie starych przyjaciół – odparł elf spod ściany.
-Do cholery jasnej… To Ty Marv?! – Niziołek wypluł chyba z pół kufla piwa, wyrzucając z siebie to zdanie.
-A któż by inny? – odrzekł druid, zrzucając kaptur i jednego z lokatorów z sąsiedniego stołu z krzesła, dostawiając je do grupy. – Trochę się spóźniłem. Ktoś mi wyjaśni co tym razem rozwalamy?

[Trochę mam opóźnienia. Wybaczcie, trochę stresowo u mnie ostatnio w robocie.]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Po przybyciu druida Kasjusz uświadomił sobie, że ta potężna i nie zarządzana przez nikogo drużyna jest naprawdę liczna. Wśród zgromadzonych na spotkaniu w karczmie znaleźć można było: kilku krzepkich wojowników, paru wprawnych czarodziei i garstkę sprytnych łotrów. Tudzież jednego barda, na wsparcie którego liczyli wszyscy pozostali.
Co prawda muzyk ów nader często musiał ostatnimi czasy używać broni białej, ale to przecież specyfika prowadzonego trybu życia. Zdolności szermiercze przydawały się zawsze wtedy, gdy jakaś szajka wrogów sztuki postanowiła wypłacić artyście honorarium ujemne, dodając od siebie coś darmowego. I choć zdarzali się muzycy – perkusiści, do rozprawiania się z wrogami wykorzystujący wrodzoną krzepę, styl Kasjusza był zupełnie inny. Jego orężem były finezja i nieprzewidywalność, ale choć połączenie to skuteczne – nie pasowało to operacji planowanej przez kompanię.
- Cicha robota i magiczno-alchemiczna dywersja? Cóż, jest to jakieś rozwiązanie, ale byłbym chyba ciut nieprzydatny. Owszem, znam kilka sztuczek – jakieś kołysanki, pieśni niewidzialności i jakże cenne kakofoniczne wybuchy – jednak wątpię, bym potrafił panować nad sobą dostatecznie długo, by nie wywinąć jakiegoś spektakularnego numeru. Ot, chociażby dostałem kiedyś taką fajną trąbę – wyciągnął z torby pomalowany kolorowo instrument, pamiątkę po pewnym kapitanie – z wyrytą dosyć oryginalną, magiczną inskrypcją. Oczywiście, gdybyście nalegali, mogę się wyprawić razem z Wami...
Zrobił pauzę, patrząc z ciekawością na towarzyszy. Wszyscy spojrzeli do swoich kufli, jakoś niechętni do zapewnień, że bard przy cichej robocie jest jak zakąska, której nie dostali, do tego cudownego napitku. Kasjusz wzruszył ramionami i wznowił:
- Znam jednak inny sposób na pomoc w uwolnieniu Zaka. Dobrze się składa, że nieopodal siedziby zakonu znajduje się karczma. Gdy ostatni raz tam byłem zwała się Pod Czerwonym Olbrzymem, ale jego resztki mogły już zbrązowieć ze starości. Jak wspomniał Shan, jest ona miejscem nader chętnie wizytowanym przez cnych obrońców uciśnionych, a to może się nam przydać. Tak się składa, że zdarzyło mi się kiedyś popełnić balladę o paladynie, a że nietypowym to już walor utworu. W każdym razie – jeśli rzeczywiście zamierzacie pewnego wieczoru odwiedzić ich garnizon – postaram się zatroszczyć o to, by był on należycie wyludniony. Wystarczająco, by poza obowiązkowymi strażami, nikt nie stanął Wam na drodze. Jeśli cały ten zgiełk po uratowaniu Furra i Almara już ucichł, postaram się rozreklamować mój występ jeszcze dziś.
Odepchnął na środek stołu niedokończone piwo i złapał za lutnię, przypominając sobie kolejne akordy „Paladyna”. Muzyki, w przeciwieństwie do alkoholu nie warto rozcieńczać. Grał przez chwilę, ale zaraz przypomniał sobie:
- Jest jedna sprawa, która nie podoba mi się w dotychczasowym planie – stwierdził, ignorując Tressyma, który wskoczywszy na instrument, uniemożliwił mu dalszą grę – zapomnieliście bowiem o Borrowie. – przypadkowy rym był raczej kiepski, ale na lepszy taki zbir nie zasługiwał – Szczerze wierzę, że mając Zaka w twierdzy paladynów, nie postanowił go strzec na własny sposób, ale i na to warto się przygotować. Bo nawet jeśli puszkarzy jest sporo, nijak się oni mają do zaciężnych oddziałów naszego przeciwnika. Wiedząc, że w obliczu jego nieudolnego ataku postanowiliśmy się zjednoczyć, nie pozwoli nam chyba na pełną swobodę ruchów. Jeśli więc mamy zaatakować, to szybko, z zaskoczenia i możliwie smutcholijnie - tak jak nakazuje logika, rozumiecie chyba. Co do jego większych planów, to zapewne szybko wyjdą one na jaw, ale tak podstawowych jak zabicie nas zbyt łatwo nie zaniedba.
Zamilknął, aż zachłysnąwszy się całym tym wyartykułowanym właśnie zdrowym rozsądkiem. Przerażony możliwością utraty swej reputacji, szybko uwieńczył swą wypowiedź kontrapunktem:
- Zupa jarzynowa.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

[ Nawet już podpalcie coś, wyciągnijcie paladyńców z zza murów, zróbcie dywersję, a resztę wytnijcie... ale zróbcie coś wreszcie do cholery :P ]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

[ Moja propozycja jest taka - dzielicie się na dwie grupy: "cichą" i "głośną".
Zadaniem drużyny głośnej jest zrobienie pierdolniku przy bramie, odciągnięcie uwagi, trochę walki i ucieczka. Sposób dowolny. Możecie zrobić tak dużą rozpierduchę jak tylko chcecie.
Zadaniem grupy cichej byłoby w tym samym czasie wyciągnięcie Zaka, do tej grupy polecam w szczególności łotrzyków.
Mam wam bezczelnie napisać wszystko co macie zrobić, czy tym razem już wymyślicie?]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

[Co tu mówić, słowo MG jest zarówno prawem jak i lewem...]

- Ten pomysł jest tak kretyński, że tylko fakt iż działać ma na paladynów w jakikolwiek sposób go usprawiedliwia.
Zastanawiającym mogło być dlaczego tak bogaty wachlarz różnorakich i finezyjnych planów zdegenerował się w końcu do czegoś pomiędzy frontową szarżą a dziecięcym teatrzykiem. Może to po części dlatego, że inteligencja stworzenia "grupa" jest równa w przybliżeniu pierwiastkowi z liczby jej członków, może dlatego, że ci którzy preferują pozostawać w cieniu zazwyczaj zachowują ciszę, wreszcie - może dlatego, że jak to ktoś stwierdził "skoro i tak mamy opuścić Waterdeep to znów możemy to zrobić na fali eksplozji".
Nie zmieniało to jednak faktu, że plan do najinteligentniejszych nie należał i stworzyć go mógł tylko geniusz umysłu grupowego.
Fazą pierwszą było zrobienie zakupów. Och, jak to cudownie żyć w mieście które nigdy nie zasypia, które sławne jest z wiecznie rozbrzęczanych rynków i przepływających przez nie fontann bogactw! Jak wspaniale móc zbudzić się w samym środku nocy i zakupić pół wozu sosnowych desek! Jakąż satysfakcje daje człowiekowi myśli iż mógłby zerwać się z łóżka o białym świcie i - założywszy, że znał odpowiednich ludzi - zakupić zioła i kwiaty z odległych krain, niektóre wprowadzające w stan odprężenia, inne - otępienia...
Owe zapewniane przez cudowną Cywilizację możliwości zostały w sporej części wykorzystane przez drużynę bohaterów. Oczywiście, polowanie na ich głowy wciąż trwało - ale cała sytuacja nieco się już uspokoiła, ponadto ludzie z którymi w interesach spotykał się taki na przykład Furr i tak woleli nie być zauważanymi.
W końcu część złota została zamieniona na nieco drewna i narzędzi, trochę różnych roślin o - w sporej mierze - niewymawialnych nazwach, nieco oliwy do lamp...
Druga faza zajęła calusieńki dzień. Chciałoby się powiedzieć "aż", ale właściwszym określeniem - patrząc na ogrom wykonanych przez nich pracy - mogłoby być raczej "tylko". Almar siedział przy swojej bulgoczącej i pyrkoczącej aparaturze - często ściągając na siebie uwagi w rodzaju "uważaj na brwi" oraz "pamiętaj żeby nie wybuchło". Kain wraz z Marvem przygotowywali się do nadchodzącego wysiłku magicznego, szykując najodpowiedniejsze zestawy czarów i sięgając do swych wewnętrznych źródeł energii, kolejni zabrali się do konstruowania na chybcika czegoś podejrzanie przypominającego kawałek drewnianej ściany. Pozostali - czyli grupka łotrzyków (w tym i bard) wyruszyli do tak uwielbianej przez paladynów oberży. Dysponując złotem, osobistą charyzmą, niezwykłymi zdolnościami interakcji międzyludzkiej, wreszcie - dwoma butelczynami dekoktu usypiającego, mieli upewnić się że możliwie dużo z gości tego przybytku nie będzie w stanie stawić się na miejsce kiedy wybuchnie alarm.
A alarm wybuchnie. Takie było przecież założenie tego planu.
Bez zbędnego zagłębiania się w szczegóły - trzecią fazą był atak.
Oczywiście, jak już zostało wielokrotnie powtórzone wcześniej - drużyna nie miałaby większych szans w starciu z tak potworną masą wypolerowanych świętolubców. Jakkolwiek często wyśmiewani ze względu na ich intelekt, paladyni byli srogimi wojownikami. Ich bracia w wierze zaś - kapłani - prócz zdolności całkiem dosłownego ściągnięcia na głowy wrogów gniewu bożego potrafili też całkiem nieźle, tak po starofaeruńsku, przypierdzielić z buzdygana. Ośmiu (czy może raczej siedmiu - Almar nie pozyskał sobie nowego miecza, stwierdzając iż będzie czekał aż napotka na ostrze które będzie w stanie godnie zastąpić jego dawną broń), nawet najbardziej doświadczonych obieżyświatów nie mogło walczyć bez końca pod naporem ciężkich pancerzy i nieustannym ostrzałem z kusz.
Więc powrócono do koncepcji "uderz i uciekaj".
Czwórka złożona z Kasjusza, Furra, Elkantara i Kaina już kilka minut temu odłączyła się od kolumny, mając najwyraźniej zamiar zajść całą twierdzę od boku. Almar, Marv, Farin i Phil ruszyli dalej sami, w czwórkę na wpół pchając a na wpół ciągnąc zbudowaną na szybko machinę.
Była ona... dziwna. Gdyby ktoś chciał oblegać zamki, to mógłby pomyśleć o zbudowaniu czegoś takiego - założywszy, że miałby bardzo mało czasu, zasobów i ochoty. W zasadzie była to katapulta która z pewnością nie mogłaby nikogo zadziwić naciągiem, oraz osłaniająca ją warstwa drewna z dziwnymi przesłonami i podzwaniającymi... czymiś.
Po raz kolejny okazało się, że szczęście sprzyja odważnym. Na swojej trasie nie napotkali nikogo kto poświęciłby tej konstrukcji choćby spojrzenie. Strażnica paladyńska rysowała się już niemalże tuż przed nimi...

Gdzieś w ciemności na zewnątrz rozległo się dziwaczne podzwanianie i skrzypienie.
Będąc strażnikiem człowiek przyzwyczaja się do takich dźwięków. Przyzwyczaja się w zasadzie do wszystkiego. Powód jest prosty - jeśli już się do czegoś przyzwyczaisz, to nie musisz reagować na to nerwowo, wymachiwać kuszą i pytać się "kto idzie", możesz ze spokojem siedzieć sobie przy kufelku w wygodnym cieple twojej komnaty.
- Przebijam twojego Rycerza Smokiem.
Drugi ze strażników spojrzał na sytuację na stole, na własną rękę...
- Nie jestem pewien, czy reguły ci na to pozwalają. Widzisz, w moim ostatnim ruchu rzuciłem Wróżkową Zbroję, która w teorii zabrania ci wykorzystywania dowolnych kart o oznaczniku "baśniowy"...
- Nie, nie, nie, wszystko pokręciłeś. - Kufelek został uniesiony do okolonych wąsami i brodą ust, rozległo się głośne siorbnięcie i stukot kiedy opadał na stół. - Nie tylko smoki nie są baśniowymi istotami, ale też tego konkretnego posłałem do strefy rozgrywki po tym jak zniszczyłeś moją kartę-pułapkę pozwalającą mi na...
Coś na zewnątrz wydało ponure, świszczące wycie.
- DO TEGO - strażnik uniósł głos aby je zagłuszyć - w instrukcji wyraźnie jest napisane, że kiedy tylko jest środa to osoba po prawej stronie od rozdającego - czyli ja - ma prawo dokonać jednej relokacji stwora ze strefy a do b, c czy też d po czym...
Teraz dobiegł ich łoskot. Bardzo głośny, wyraźny, trudny do zignorowania łoskot.
Ten który dotychczas mówił został zmuszony do przerwania. Westchnął bardzo ciężko, podniósł się sięgając po kuszę.
- Zresztą, zaraz zobaczymy w instrukcji... STÓJ! KTO IDZIE! ZIDENTYFIKUJ SIĘ, ALBO ZOSTANIESZ OSTRZEGAWCZO POSTRZELONY!
Przez dłuższą chwilę nie było żadnej reakcji. Potem znów rozległo się ponure wycie. Było doprawdy potworne. Nic żywego i naturalnego nie powinno było w stanie wydawać tego typu dźwięków.
I nagle noc zmieniła się w dzień.
Ciemność dosłownie eksplodowała gradem czerwonych, niebieskich i zielonych ogni. Coś zaświszczało raz, drugi, trzeci, po czym gruchnęło po raz kolejny. Obrysowana wielobarwnymi eksplozjami, cuchnąca siarką i potwornym swądem, z ciemności wyłaniała się jedna, nienaturalna postać...
- JESTEM NOMEDYNDERW, POTĘŻNY SUWEREN CZELUŚCI PIEKIELNYCH, WŁADCA OGNIA DUSZ, POŻERACZ ŻYĆ, WRÓG WSZYSTKIEGO CO PRAWE, ZGUBA CZYSTOŚCI I ŚWIĘTOŚCI... - najwyraźniej nawet demony musiały zaczerpywać oddechu - ...I PRZYBYŁEM TU DZIŚ PO TO ABY UWOLNIĆ SWEGO SŁUGĘ Z WASZYCH RĄK, PLUGAWE ROBAKI! WYSTĄPCIE TU PRZEDE MNIE, ABY W PEŁNI UŚWIADCZYĆ MEJ POTĘGI NIM ZGINIECIE!!!

Kilkanaście metrów dalej, za drewnianą ścianą - na której to znajdowała się dostrzeżona przez strażników nieludzka sylwetka - stała tak nam dobrze znana czwórka. Farin łapał oddech - udawanie głosu jeszcze bardziej szorstkiego i mocarnego niż było to zwykłym dla krasnoluda, z pewnością nie należało do lekkich zadań dla dróg oddechowych.
Wszystko poszło jak planowali. Najpierw, aby roztoczyć odpowiednią atmosferę wydusili z zakupionych dud parę smętnych porykiwań, potem odpalili kilka wiader przygotowanych przez Almara na chybcika fajerwerków, a teraz... no, czekali.
- Myślicie, że mogliśmy przesadzić..?
Bramy otwarły się szeroko.
Jeśli nie był to pełen garnizon, to z pewnością nie brakowało mu do tego wiele. Paladyni, kapłani, paru knechtów z kuszami - wszyscy mierzyli swą bronią w tajemniczą sylwetkę.
Marv podłożył ogień pod ładunek na ramieniu katapulty. Ustawił ją wcześniej Phil, korzystając ze swego niezwykłego wyczucia odległości i balistyki, zapewniając wielokrotnie że wszystko poleci tak jak powinno.
Kilkanaście glinianych dzbanów wzbiło się w powietrze zaledwie na moment przed tym jak kolumny boskiej światłości zmieniły drewniane... coś w kupkę popiołu. Leciały po pięknym łuku, lonty ich wszystkich skwierczące...
BACH BACH BA-BACH
Rozległo się kilkanaście łupnięć kiedy odpowiednio przygotowana oliwa rozsadzała gliniane skorupy w powietrzu. Wiatru właściwie nie było - dlatego też cała, wielka porcja końsko mocnego proszku usypiającego spadła w zasadzie pionowo na strażnicę paladynów.
Almar krótkim telekinetycznym pociągnięciem upewnił się, że na stojących w bramie świętoszków spadnie dodatkowa porcja. Pociągnięcie było krótkie - bo to już mniej więcej w tym momencie czwórka ruszyła biegiem w stronę Daggerford. Po części robili to, rzecz jasna, po to aby odciągnąć tych puszkarzy którzy nie zechcą grzecznie paść na ziemię od obiektu którego strzegli - a po części dlatego, że tam miał czekać na nich "Błękit Azury"...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

[Na manewr skoku czasowego odpowiadam taktyczną ciągłością z poprzednim postem. ;)]

Kasjusz skończył pożywać wyborną zupę jarzynową, otrzymaną w wyniku nieporozumienia od barmana i pogłaskał się z lubością po brzuchu, powstrzymując drugą dłonią odbicie się. Raz obrawszy za cel wyprawę do paladyńskiej tawerny, gdzie piwo sprzedają wyłącznie jasne, nie wsłuchiwał się w dalsze dyskusje towarzyszy. Chociaż niemal był pewien, że pod koniec rozmowy ktoś zasugerował uczynienie pod fortem takiego podkopu, by po nieuchronnej zapaści ponad ziemię wystawała tylko wieżyczka z Zakiem spozierającym zza okienka. Wtedy wystarczyło już tylko umiejętnie wystrzelić z łuku mostek linowy, kratę okna wyrwać z pomocą oswojonego Krakena, a na koniec odebrać prowiant na drogę z kuchennego okna gospody i można śmiało zwiewać z Waterdeep. Dalej kłócili się chyba o rodzaj odbieranej wałówki, ale ostatecznego ustalenia nie poznał, opuściwszy wcześniej lokal. Gdyby zdecydowali się na owoce morza najwyżej srogo ich wyśmieje, ale po cóż wyprzedzać fakty?

Karczmarka była pokaźnym babskiem, które częściej od pseudouwodzicielskiego uśmiechania się do klientów, wypowiada tylko swe ulubione „kochaneczku”. Jak się od niej nie bez trudu i osobistego uroku dowiedział, garnizon był teraz po brzegi wypełniony paladynami. Czyżby mieli, jak to się u nich nazywa, sobór? Po usilnych staraniach udało mu się znaleźć wolny termin pomiędzy rzeszą innych koncertów, jakości rozmaitej. Nie był pewien, czy po występie słynnych Calimpower będzie jeszcze potrzeba usypiania widowni, ale dla pewności wystąpi z czymś odpowiednio... kojącym.
Pozostała jeszcze kwestia usunięcia z grafika o tej porze jakiejś panny, co na czas wystąpień lubi się przebierać za najdziwniejsze monstra z bestiariusza Faerunu, ale to nie impreza dla barbarzyńców, by ktokolwiek uznał to za warte podniety. Choć intelekt mieli, na honor, podobny!
Dzięki sprytnemu fortelowi wykorzystującemu: kuszę, klepsydrę, trzy kozy, ziomka Kasjusza grającego na trąbce i jego samego śmiesznie machającego palcami, udało się rozwiązać sytuację. Dziewoja w stroju niedźwieżuka poczęła w pośpiechu umykać przed kompanią łowców endemitów z Ceol na czele, zaś para muzyków podmieniła chochlę gospodyni na wypełnioną cynamonem. Cudem przeżyła ten test masy na ciasto, choć długą niedyspozycją zniecierpliwiła Kasjusza. Wynagrodzenie z góry odebrał więc samodzielnie, długo się później zastanawiając nad moralnością swego czynu. Wszak nie wystarczyło mu na pełne opłacenie kowala, a do Apolinarego właśnie zmierzał. Starał się przy tym nie zwracać na siebie uwagi, choć srogo go kusiło, gdy mijał rozmaitych bandziorów przeczesujących nerwowo okolicę.

Krasnolud nie był zaskoczony wizytą grajka. Zdziwiło go za to coś innego.
- Dziwne... musiało się zepsuć, któraś ze sprężyn nie wytrzymała zbyt częstego używania...
Słowa te były komentarzem do łańcuchowego ostrza, które tuż po otworzeniu drzwi przez Kasjusza niemal nie ucięło mu gardła, odrzucając głowę na kilka metrów. Widać mechanizm antywłamaniowy stwierdził własnym rozumem, że bardowie są jednak niemile widziani w domostwach i warto się tą sprawą zająć.
- Całe szczęście, że jesteś pierwszym, który uniknął tej oto pułapki mojej produkcji. By się jednak zrehabilitować stwierdzę, że na bandytów w stu procentach działała. Następnym razem pukaj.
- Czyżbyś cierpiał na zwiększoną atencję ze strony półświatka? – zainteresował się muzyk.
Thorwald nie odpowiedział od razu. Pociągnął raz ze szklanicy uczynionej chyba z hartowanego szkła, bo rzucona za siebie po opróżnieniu tylko głucho brzęknęła. Następnie wziął młot i łupnął raz o rozżarzony pałasz leżący na kowadle, krzesząc burzę iskier. Wreszcie usiadł na znajdującym się obok zydlu i wzruszył ramionami.
- A, od Twej akcji przed moim zakładem kręciło się tu kilku wyrostków. Póki tylko wypytywali, równie solennie ich ignorowałem, gdy zaczęli grozić, odblokowałem ostrze... Właśnie! – pobudził się nagle kowal – Wśród waszych czastuszek są jakieś o urżnięciu pięciu łbów naraz?
- Nie... chyba nie. – odparł Kasjusz po chwili milczenia – Znam balladę o przebiciu czterech głów jednym bełtem i inną o sprasowaniu pięciu braci gnomów pewną zmurszałą maczugą. W tym pierwszym przypadku to bujda, bełt zatrzymał się na strzemiączku drugiego, ale bard był pijany i widział podwójnie.
- O, więc mogę się zgłosić do księgi rekordów... miło.
- Wracając do wątku – widziałeś się z Kartezjuszem?
Apolinary spojrzał na niego dziwnie.
- Znasz mojego kuzyna? Co u niego?
- Yyy?
- Ostatni raz, gdy miałem z nim kontakt, wybierał się na jakiegoś fazowego potwora. Było to dosyć dawno, spotkałeś go od tego czasu? Szczerze mówiąc zaczynam się o niego niepokoić.
Gdyby nie głośne syczenie paleniska, można by to nazwać niezręczną ciszą.
- Przecież byłem z nim u Ciebie wtedy. I razem walczyliśmy z tymi rezunami...
Krasnolud przetarł szkła okularów i spojrzał na niego krytycznie.
- Cóż Ty prawisz, upił się, czy jak? Byłeś u mnie Ty jeden i samotrzeć się z tymi Twoimi suzerenami ścierałeś.
Czyżby...?
- I mówisz, że po tej bitce niepokoili Cię bandyci? – niepewną minę starał się przezwyciężyć Kasjusz – Przed dekapitacją mówili coś ciekawego?
- Nie zdążyli, hehe. Ale jeden z nich upuścił taki oto list gończy.
Kasjusz przyjrzał się z zaciekawieniem swemu wizerunkowi na ogłoszeniu.
- Wcale nie mam takiego krzywego nosa!
Potężne łupnięcie w plecy wyrwało go z oburzenia. Kasjusz odwrócił się, sprawdzając co to za krzepki niziołek go zaczepia.
- Ja za to miałem węgielek. –zaśmiał się Kartezjusz – I trochę wolnego czasu.
- Aha.
Kasjusz zapłacił, Apolinary potwierdził, że jeśli bard przed ukończeniem broni zmyje się czym prędzej z miasta, dostanie ją kurierem. Jego kuzyn życzył mu powodzenia w czasie akcji, stwierdzając przy tym, że ma swoje zmartwienia. Gdy pożegnali się, akurat trafił na Ceol. Sobie tylko znanym sposobem skalp z niedźwieżuka przerobiła na pelerynę. Przytrzymywała ją na plecach skrzydłami, dumna niczym... Tressym.

[ I już wydarzenia właściwe]

Podczas gdy grupa uderzeniowa postanowiła narobić zamieszania od strony magazynów, Kasjusz, Kain, Elkantar i Furr stwierdzili, że wolą się dumnie wkroczyć przez gospodę. A dokładniej najwyższe jej okno, które wystawało nieco ponad poziom murów.
Trafiwszy do przybytku ich oczom ukazał się tłum prawdziwie nieprzebrany. Dziesiątki świętojebliwych knechtów śpiewały właśnie jednym głosem pieśń o świętym Rygobercie, co dla ochrony krainy przed smokami zamienił wszystkie klasztory na domy publiczne. Mniejsza o to, że straszliwie fałszowali, ale takie deformowanie legendy to przesada. Z drugiej strony wersja, że po miesiącu modłów bogini Sune uczyniła cudem to, co do uczynienia było, naiwnością akurat pasowało do kasty śpiewającej.
- Dobra – w przerwę pomiędzy zwrotkami wpasował się Kain – to teraz jak ich wszystkich uśpić...
Kompania wyglądała nadzwyczaj nieusypialnie a w dodatku robiła się coraz bardziej niecierpliwa, bo niby Calimpower już skończyło, a tu żaden bard na scenę nie nadciąga.
- Zostawcie to mnie – stwierdził Kasjusz po wyczekaniu, aż Rygobert skończy leżeć krzyżem w piątej z szesnastu kaplic bogini, cały czas mężnie odpierając pokusy – Przecież to na mój występ czekają. Rozejrzyjcie się tymczasem u góry, jak wygląda sprawa z przejściem.
Wzruszyli ramionami i pobiegli do góry, zostawiając muzyka samego z Rygusiem rumieniącym się przed podstępną i uwodzicielską uwodzicielką Uwodią. W tym momencie zauważył go właściciel zajazdu, w krótkich, męskich słowach nakłonił do natychmiastowego wejścia na scenę. Wszak publika się niecierpliwi i jak tu wierzyć w odpowiedzialność zawodową, gdy artysta się tak bezczelnie spóźnia. Będzie trzeba potrącić z honorarium. Co, nie chce więcej honorarium? No, chyba że...
Nim wstąpił na podwyższenie przez dłuższą chwilę szacował ilość chłopa na sali. Wyszło mu jakieś siedemset sztuk złota, czterdzieści srebrników i z dwie monety podrabianej platyny. Zaraz, co on miał właściwie przeliczyć?
Znużony, nie do końca rozumiejąc powagę mającej właśnie nastąpić czynności, wkroczył dumnie na scenę, w pół kroku dobywając z sakiewki pewnego grzybka.
Podrzucił go i połknął, dobywając lutni z przytupem ogłosił początek koncertu. Publika zamilkła.
- Witajcie, bękarty piekielne. Sczeźniecie same z siebie, czy mam wam w tym pomóc?
- Witaj miła widownio. – stwierdził bard, ignorując wyobraźnię – Przybyłem tu, by przedstawić Wam pieśń o tym, jak grupa śmiałków łupi w słusznym celu paladyński garnizon. Gotowi?
Pomruki entuzjastycznego zniecierpliwienia odpowiedziały mu chórem.
Kasjusz poprawił rękawiczkę na dłoni, uderzył w struny, czując napływającą energię. Gdy półtorej minuty później wchodził na schody, z dołu rozlegało się już tylko chrapanie.

Okno było rozchylone na oścież, ukazując z daleka pierwsze momenty bitki i jakiegoś milutkiego demonka, sądząc z rozmiarów - impa.
Tak to bywa na haju, że zdarza się zapomnieć o magicznym działaniu perspektywy. Gdyby tylko Nomedynderw usłyszał myśli Kasjusza, pewnie by się stropił i czym prędzej schował się w którymś ze swoich kręgów. Nie posiadłszy na szczęście tej feralnej umiejętności, mógł spokojnie szerzyć chaos w praworządnych szeregach.
Bard rozejrzał się po okolicy. Blanki, wcześniej goszczące tych obowiązkowych dwóch wartowników, były teraz puste. Koło stajni leżał potężny brytan, powoli robiąc bokami zupełnie nie zważał na okoliczny tumult. Jak i na jakieś niewyraźne kształty, ruszające się w krzaku malin. Tak, to miało sens, ale do pełni układanki czegoś brakowało. Kas opuścił wzrok.
Hm, lina zwisająca z okna i prowadząca za mur dopełnia cały obraz. Chyba, bo może jednak rabatka róż pod oberżą jest ważniejsza? Któż wie, zaryzykował jednak i wybrał linę.
Gdy dotarł do schowanej w krzaku drużyny, zdziwił się mocno.
- Zjedliście tak szybko wszystkie maliny?
- Szybko? To raczej Ty się obijałeś...
- Mogło się zdarzyć, ale została tu jeszcze jedna, chcesz?
- Z najwyższą chęcią gdyby to były jeżyny, bądź jagody, ale tak – dziękuję.
- Wybrzydzasz...
- Może jednak idźmy już. – stwierdził Kain, patrząc na zniecierpliwioną minę Elkantara, obserwującego ich z boku.
- Jeszcze chwila, chować się! – zawołał Furr, pierwszy posłyszawszy nadciągające zgrzyty. Ich źródłem okazała się kompania kolejnych wojów, jeszcze w biegu poprawiających wypolerowane płytówki. Przepuściwszy ich, rozdzielili się na chwilę. Kasjusz i Furr mieli wejść jednymi z drzwi, podczas gdy kanciarz i magik oknem – by w razie czego oflankować tych z Biura Zakonu.
Takiej potrzeby jednak nie stało. Owszem, mogliby dobrać się do urzędników, raźno przekrzykujących się, czy zwiewać już teraz, czy poczekać aż kolejna kohorta pancernych pójdzie w rozsypkę, ale głównym celem był Zak, nie atak na postronnych. Co innego w drodze powrotnej, ale do tego czasu już na pewno zwieją.
- O, jednak poczęstowałeś się maliną? – zainteresował się niziołek, gdy mknęli po schodach do góry.
- Jaaa? Nieee... Kiedy niby? – zdumiał się Kasjusz, który przecież pamiętał o oblizaniu się.
- Ciutek czerwone masz wargi... i pod nosem.
- A, to tylko krew, w żadnym razie malina! Widzisz, zdarza mi się krwawić po grzybka...
- Cśś – uciszył go Kain i gestykulując jedną dłonią, drugą wskazał miejsce ukrycia się.
Uniewidzialnieni przez maga, dali koncertowy przykład dobrych manier, usuwając się przed schodzącymi w dół magami i jednym kapłanem. Kasjusz, jak to bard, chciał pożegnać ich muzyką, ale diabelstwo złapało go za ramię i pokiwało głową. Faktycznie, trąba nie byłaby w tym momencie zbyt taktowna, zabrzmiałaby prawie jak fanfary, a na te paladyni nastroju nie mieli. Wdzięczny Elkantarowi za ważną lekcję, Kasjusz ruszył za resztą na trzecie piętro.
Tamtejsi strażnicy chyba nic sobie nie robili z ogólnego chaosu. Mając pewność, że takiego obmierzłego Zaknafeina nikt nie zechce ratować, rozmawiali sobie w najlepsze, ignorując okazjonalne bluzgi.
- A ja mu wtedy – chybaś zmysły postradał, na niebo gwiaździste parol dać.
- Sam tak onegdaj prawić raczyłem...
- Bo to i niegdyś było w modzie, ale miarkuj, że nam ojciec Petronel mówił ostatnio – w gwiazdach to i Shar zawistna mieszka, a na nią parolu żadną miarą dać nie można!
- A prawdaż to... I cóż było dalej? Bo istowo, parszywa...
- WASZA MAĆ.
Oburzyć się nie zdążyli, bo na piętro wkroczył złodziejski kwartet. Kasjusz, nieco odstający od reszty, cały czas trzymał się z tyłu. Teraz, widząc paladynów dobywających mieczy, wysforował się do przodu.
- Spokojnie, niegodziwi matkojeb... – nie, wyobraźnio, wystarczy.
- Spokojnie, szlachetni panowie, myśmy Komisja do Spraw Wiktu i Opierunku Więźniów. Nasza kontrola jest rutynowa i absolutnie nie powinna jej przeszkodzić taka niefortunna bitka, jak ta na zewnątrz. My z takimi zmagamy się w każde niepatrzysto-czwartkowe popołudnia i jakoś żywiśmy nadal. Sytuacja z pewnością zaraz się unormuje, my tymczasem – korni słudzy Waterdeep pozwolimy sobie sprawdzić, czy opieka nad znanym nam Zaknafeinem DeVilfishem jest regulaminowa i żadnej ujmy prawom skazańca nie czyni. Gdyby jednak zdarzyło się któreś z odstąpień od regulaminu, zmuszeni będziemy odtransportować tego pana do innego z wyznaczonych karcerów, zaś notka o karygodnych błędach trafi do waszych przełożonych, wszystkich żeńskich członkiń rodziny, jak też – jeśli kapłan będzie miał dobry dzień – bezpośrednio do wyznawanych przez Was bogów. No, chyba, że jakoś się dogadamy.
Mowa ta była jedną z najbardziej groteskowych w życiu Kasjusza. Głównie dlatego, że mniej więcej przy zdaniu o unormowaniu sytuacji, ostatni z rycerzy padł na posadzkę. Przy wspomnieniu o żeńskich członkiniach familii, diabelstwo pospołu z niziołkiem otworzyli zamek. Przez resztę czasu już patrzyli na niego dziwnie, ale gdy tylko skończył, wpadli sobie w objęcia.
- ZŁO!
- Zak!
- Śmierć!
- Wiemy, wiemy. Ale teraz chodź, mamy coraz mniej czasu. Błękit Azury czeka.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Utwórz konto lub zaloguj się, aby skomentować

Musisz być użytkownikiem, aby dodać komentarz

Utwórz konto

Zarejestruj nowe konto na forum. To jest łatwe!


Zarejestruj nowe konto

Zaloguj się

Masz już konto? Zaloguj się.


Zaloguj się
Zaloguj się, aby obserwować