Zaloguj się, aby obserwować  
menelsmaster

Zapomniane Krainy - forumowa gra RPG [M]

4049 postów w tym temacie

Kilku kompanów zdążyło jeszcze zobaczyć jak z wszystkich korytarzy wysypują się do hali gejzeru drowy, spóźniły się jednak. Na szczęście wrząca para nie...
"Czarne przegrywa, białe wygrywa" - pomyślał Darkus, nie bez cienia satysfakcji.

- Zak pewnie w tym momencie wrzasnąłby "ZŁO" lub Śmierć" - Kain próbował przekrzyczeć wycie wrzącej wody podnoszącej się w górę z prędkością kilkuset kilometrów na godzinę. Szczerze wątpił, żeby ktokolwiek go usłyszał w tym oku cyklonu. Co trochę migały im w ścianach skalnych liczne jaskinie i szczeliny, choć przy tej prędkości trudno było przyjrzeć się czemukolwiek. Parę razy nawet zdawało mu się, że widzi błyski czyichś ślepi w tych czarnych oknach, lecz cokolwiek by to nie było - byli bezpieczni. W pewnym sensie...
Nie wiadomo kto pierwszy to zauważył, ale po kilku chwilach już wszyscy patrzyli w górę ku światełku w tunelu, coraz szybciej się powiększającym. Co dziwniejsze im bliższe stawało się wyjście na powierzchnię, tym robiło się ciszej...
- Zwalniamy! - wrzasnął z przerażeniem demonolog. Wszyscy momentalnie zrozumieli co się z tym wiąże - woda zacznie zwalniać, aż w pewnym momencie zatrzyma się i błyskawicznie zacznie opadać. A to oznacza dla nich śmierć.
- Wypatrujcie jakiejś jaskini lub półki skalnej! - krzyknął Kain i tym razem usłyszeli go wszyscy. Przerażenie powiększało się coraz bardziej, gdyż nadal nie widzieli czegokolwiek co mogłoby ich uratować - zupełnie nie wzięli pod uwagę takiego problemu - że woda może nie dotrzeć do samej powierzchni.
- Jest, tam! - Phil wypatrzył wyrwę skalną, która przechodziła najwyraźniej w jaskinię. Wszyscy zwrócili sie w stronę, którą wskazywała ręka elfa - Serafin nawet nie musiał wydawać komendy i choć wydawało się to nieprawdopodobne to prawie cała grupa na raz wskoczyła do jaskini. Ostatni skoczył Farin, wpadając już w jaskini na Youzego i ponownie przewracając całe podnoszące się towarzystwo.

Dwie godziny później po pobieżnym odpoczynku i krótkiej drzemce kompania ruszyła dalej, mając nadzieję, że już wkrótce ujrzą niebo, a po drodze nie napotkają niczego, co chciałoby im to uniemożliwić.
- Serafinie?
- Tak, Phil?
- Czy sądzisz, że ten wstrząs... lub wybuch to była sprawka...
- Zapewne - wtrącił się Kain, nie skrywając uśmiechu.
- Dobry był z niego heretyk - westchnął Darkus.
- Jego czarny humor pozostanie niezapomniany - dodał Youze.
- Tylko zbroi i miecza szkoda - zażartował Farin.
- Już nikt nie zapyta mnie dlaczego mleko jest białe - druid otarł łezkę.
- Zawsze byłem ciekaw patentu na klimatyzację zbroi - zamyślił się gnomi inżynier.
- ZŁO! Śmierć! - szepnął Furr.
- Nawet nie zdążyłem go poznać - również szepnął demonolog. Zak wydawał się być złym człowiekiem. Naprawdę złym i naprawdę szkoda, że go lepiej nie poznał.
- Wielu paladynów będzie zawiedzionych - zauważył Devereaux.
- I równie wiele listów gończych przepadnie - przytaknął Plisken. Megan nie powiedziała nic, znowu spała. Nie było w tym w zasadzie nic dziwnego, biorąc pod uwagę obie złamane nogi...

- JEŚĆ! Panie! Zaraz się dokopię!

Gdy minęli kolejny zakręt każdy na moment zatrzymywał się. I po tej chwili ruszał dalej z westchnięciem - widać już było jasny krąg wyjścia na powierzchnię, a stęchłe podmrokowe powietrze zastąpił lekki podmuch świeżego wiaterku. Po kolejnych kilku minutach wyszli z jaskini wprost do niewielkiej doliny, nikt nie potrafił nawet wypowiedzieć słowa. Tak dawno nie byli na powierzchni.
- Coś jest nie tak - Farin wyciągnął topór i przybrał postawę obronną. Pozostali poszli natychmiast w jego ślady, słychać było syk wyciąganych mieczy.
W obozie nie było śladu kupców. A przynajmniej nie było śladu żywych kupców. Serafin i Phil pobiegli natychmiast wgłąb dolinki nisko przy ziemi i bezgłośnie, podczas gdy pozostali wycofali się w cień jaskini. Po paru minutach zwiadowcy wrócili z niezbyt pomyślnymi wiadomościami.
- Wszyscy martwi, znaleźliśmy ciała kilkunastu orków. Trochę dziwne, że tylko tylu, znaleźliśmy też ciała jakichś najemników. Z reguły takie oddziałki są dobrze wyposażone i kilkunastu orków to dla nich kaszka z mleczkiem.
- Nic z tego nie rozumiem. W rzeczy samej, w obozie stacjonował czarodziej i kilku najemników, zawsze - wyjaśnił dowódca najemników - To niemożliwe, żeby jakaś przypadkowa grupa orków wyrżnęła tak wszystkich.
- Zgadzam się, orki są zbyt głupie na walkę z czaro... - krasnolud nie dokończył, przerwał mu dźwięk rogu gdzieś z oddali. A później odpowiedź kilku kolejnych.
- Jest tu jakiś dobry punkt obserwacyjny?
- Przy wejściu do dolinki są ruiny starego fortu. Parę minut marszu stąd.
- Więc ruszajmy natychmiast.
Kompania skradając się i ciągle wypatrując nieznanego niebezpieczeństwa wpadła do niewielkiego fortu. Po sprawdzeniu dolnego poziomu wszyscy wbiegli na mury. I zamarli w przerażeniu...

Jak okiem sięgnąć, aż po horyzont, ciągnęły kolumny wojsk. Wzbijane tumany kurzów przesłaniały cały obraz tej tajemniczej armii, jednak pewne było jak wielkie stanowi ona zagrożenie i jak potężną jest siłą. Tysiące orków, orklinów, goblinów i innych przeklętych kreatur Grzbietu Świata. W oddali widać było ciągnięte przez ogry i kolumny orków maszyny oblężnicze, potężne trebuszety oraz znacznie mniejsze katapulty i balisty, wozy z zaopatrzeniem. Obrzeża kolumn mijały patrole wilczych jeźdźców, pośród chmur zdało się czasem ujrzeć sylwetki smoków.
- Noooo... to mi się w pale nie mieści - podsumował rzeczowo krasnolud z odpowiednią sobie subtelnością.
- ZŁO! - przytaknął Kain.
- Tak wielu heretyków, a tak mało czasu...
- Tak wielkiej armii nie widziałem od czasu Salvatlandu. Jak sądzicie, ilu ich jest? Sto tysięcy? Więcej?
- Więcej, znacznie więcej - odpowiedział ledwo słyszalnie Devereaux - A co ważniejsze nie mam bladego pojęcia w jaki sposób ktokolwiek zdołał zebrać tak liczną i niejednorodną armię. Nie mieliśmy żadnych informacji, ani nawet pogłosek... Nic nie wskazywało...
- Obould Wiele Strzał?
- Wątpię, żeby miał odwagę się tu pokazać jednocześnie z nami. Zresztą jego wojska oblegają okolice Mithralowej Hali. A my? My rozpieprzamy wszystko gdzie tylko się pojawimy. Co ostatnio przetrwało nietknięte naszą wizytę? - pytanie Marvola było zdecydowanie retoryczne.
- Waterdeep. Nie obaliliśmy wojewodziny - radość Darkusa, była przedwczesna, gdyż...
- I tu się mylisz - poprawił Furr - Pozbyliśmy się dopplera, ukradliśmy świder...
- A Zurris teleportował całkiem sporą część zbrojowni "f pistu" - dokończył Marr.
- Dobra, cofam tamto... - poddał się duchowny, po czym sięgnął po manierkę i przepłukał wyschnięte gardło. Nie było sensu sprzeczania się z argumentami pozostałych. Fakt był oczywisty - po ich przejściu nie pozostawał kamień na kamieniu.
- Jak się teraz dostaniemy do Waterdeep? I jak zaalarmujemy najbliższe osady o nadciągającym niebezpieczeństwie? Przecież całkiem niedaleko jest Bremmen.
- Tak, ale prócz tej armii pozostaje nam jeszcze do pokonania rzeka. A najbliższa przeprawa jest zapewne już przejęta...
- Co robimy Serafinie?
- Sądząc po dymach od strony Bremmen nie musimy się już spieszyć, żeby kogokolwiek ostrzegać. Armia pruje przed siebie i tym razem chyba zmiecie Dziesięć Miast jeśli czegokolwiek nie zrobimy... - Darkus nagle przerwał wypowiedź elfa wymachując rękami.
- Halo? Dlaczego znowu my? Nie mógłby się ktoś inny tym zająć? Nas jest chyba troszkę za mało jak na tak liczebnych heretyków...
- A widzisz to kogoś innego? Ta armia stanowi nie tylko zagrożenie dla Dziesięciu Miast, ale i dla całego Wybrzeża Mieczy. Ktoś się naprawdę postarał, skoro zebrał tak liczne wojsko, a ostatnie takie zniszczyło elfy w Odciętej Dłoni i krasnoludy w Głębi Dorna. Spójrzmy prawdzie w oczy, nawet Obould nie miał armii, w której były...
- Smoki - burknął Youze. Słyszał, że ta kompania nie raz walczyła ze smokami, a jednego to nawet upiekła i zjeła. W dodatku czarnego! Jakimiż to przerażającymi i bezwzględnymi wojownikami musieli być.
- Możemy spróbować przekraść się obok wo...
- Dokąd? Ludzie z Dekapolis uciekną jeśli nie na rzekę to na jeziora i pozostaną względnie bezpieczni. Raczej po ostatnich wizytach orków nie będą na tyle głupi, żeby próbować obrony. Pozostaje nam wtedy jakaś krasnoludzka warownia lub Luskan.
- Za daleko - przyznał Farin - Zdecydowanie za daleko, żeby przez czas podróży się nic nie zmieniło. Zdecydowanie za dużo zmarnowanego czasu, który można by poświęcić na... Czego tak machasz ręcoma?? - Kain wreszcie ucieszył się, że ktoś go zauważył. I wyjął jakiś pergamin przewiązany złotą tasiemką z kokardką.
- To samorzucający się zwój portalu teleportacji. Mam takie dwa. Nawet Darkus potrafiłby go użyć. Wystarczy pomyśleć gdzie się chce trafić.
- To my kurważ szliśmy przez cały ten Podmrok niepotrzebnie?
- Nie, nie! On działa tylko w świetle dnia. Przygotowałem go właśnie na takie okazje... eee... jakbym dostał czymś po głowie - Serafin podziękował skinięciem głowy.
- Mamy w tej chwili tak naprawdę trzy opcje. Pierwsza - teleportujemy się wszyscy do Waterdeep i tam wymyślamy co zrobić dalej, przygotowujemy się i czekamy aż... Co jest Devereaux?
- W Podmroku mój magiczny kamień nie działał, teraz dopiero dostałem wiadomość. Orkowie rozsypują się już w pobliżu Luskan i okolic.
- Cholera. Tak czy inaczej to już sprawa wojska i tam raczej nie wpłyniemy na losy bitwy. Tu też nie, to już końcówka tej armii. Pozostaje...
- Środek - dokończył czarodziej - Dowództwo z reguły idzie środkiem. Dajcie jakąś mapę, wybiorę z Philem odpowiednie miejsce.
- Dobra. Nadal mamy trzy opcje. Wszyscy do Waterdeep i walczymy na Wybrzeżu. Dwa, pozostawiamy kogoś do obserwacji na tyłach przeciwnika, reszta do Waterdeep. Trzy, ktoś melduje się w Waterdeep, pozostali sieją śmierć na tyłach.
- Trzy, trzy, trzy!
- Kain, Ty wracasz na pewno - mag posmutniał - Masz wstrząśnienie mózgu i niezbyt byś się przydał.
- Heh, a ciekawe gdzie jest teraz Drizzt jak jest potrzebny... - zaczął mówić Marr i natychmiast ucichł widząc miny towarzyszy.
- Ja Ci dam drowa Ty pokurczu! - Furr zaczął gonić bezczelnego gnoma.
- Zastanówmy się kto powinien wrócić do Waterdeep... Kain, Ty na pewno. Jak Ci się poprawi to sam będziesz w stanie nas odnaleźć i się teleportować. Marv, wybacz. Z tymi połamanymi żebrami...
- Zgadzam się.
- Marr... Marr!
- Ale on mnie goni!
- Furr, zatrzymaj się!
- Ja mu dam Drizzta!
- SPOKÓJ!
- Dobra, tylko żartowałem...
- Marr, wracaj do Waterdeep. Przyda im się porządny inżynier przy organizacji obrony. Nie oszczędzali na murach, ale przydasz się przy naprawach, konstrukcji maszyn oblężniczych, a może i przy ich niszczeniu. Ven''nizidramanii...
- Ej, ja naprawdę potrafię przywołać coś celowo!
- Dlatego zostaniesz. Pozostali też. Najemnicy zdadzą pełen raport Eileen, więc też z wami pójdą. Z resztą kompanii zadbamy o to, żeby te zielone ścierwa za bardzo się nie wynudziły.

Pożegnanie było krótkie, zresztą nie rozstawali się na długo. Kain miał wszystkich teleportować po wyleczeniu, dostarczyć potrzebnego ekwipunku i zapasów, być może też jakichś dodatkowych żołnierzy. Chwilę później mag rozwiązał zwój i otworzył portal do pałacu lordów w Waterdeep...

Pięć minut później grupa zaczepna utworzona z pozostałych przeniosła się w pobliże jednej z górskich przełęczy Grzbietu Świata. Wciąż jednak nie mogli przestać się śmiać... Przyzwanie wściekłego baalora w sam środek kolumny orków było przednim dowcipem. Ven''nizidramanii spisał się na medal.Teraz jednak musieli założyć prowizoryczny obóz, pomimo końca zimy nadal panowała dość surowa pogoda, a w nocy zaskoczyć ich mogły przymrozki. A później... później zaczną urządzać rzeźnie na tyłach armii, która nigdy nie powinna się tu znaleźć...

Bziiiiiiiiiiiiuuuuuuu...
Kilka metrów od Eileen w sali audiencyjnej otworzył się magiczny portal. W suficie. Wypadali przez niego kolejno Kain, Marvolo, Marr i dwójka najemników z Megan na noszach - na całe szczęście na ostatnią trójkę czarodziejka zdążyła rzucić Powolne Spadanie i wylądowali bez obrażeń.
- Moje żebra...
- Zuooo... złaźcie ze mnie! - Eileen jedynie machnęła na nich ręką. Nie miała już na nich siły... Wyleczyć i wysłać tam skąd przybyli - problem wielkiej armii nadchodzącej z Grzbietu Świata rozwiąże się sam. Jeszcze nigdy nie doświadczyli takiej potęgi, w dodatku tak dobrze zorganizowanej. Przeciwnik zapuszczał się coraz dalej i odcinał kolejne szlaki. Już w tej chwili uniemożliwił sformowanie połączonych sił Luskan - Neverwinter - Waterdeep. Choć wysokie mury i otwarty port jeszcze zapewniały im bezpieczeństwo, to wcale nie musiało potrwać to długo. Aż trudno uwierzyć, że ta inwazja tak długo pozostała w tajemnicy i tak szybko przebito się za Grzbiet. Teraz było to mniej istotne niż przygotowania do wojny. A raczej do obrony. Jeśli nie zdarzy się żaden cud, pod koniec tygodnia każde z miast zostanie całkowicie odcięte od reszty i zacznie się oblężenie. Podobno w okolicach Waterdeep widziano już patrole wilczych jeźdźców. Z napływających informacji pewne było na szczęście to, że główne siły nie dotarły jeszcze nawet do Luskan. Przednia straż i tak była silna na tyle, by uniemożliwić skuteczną obronę. Trzeba było jak najszybciej wezwać wszystkich sojuszników.
Jedynym pocieszeniem była flanka broniona przez wysoki Las...

[ Jesteśmy na obszarze Grzbietu Świata i zakładam obóz wypadowy. Sprzęt jakim dysponujemy to... to samo co mieliśmy dotąd ze sobą plus nieco żywności znalezionej w zniszczonym obozie kupieckim. Ogólnie panuje temperatura dodatnia (koło dwudziestki), śnieg stopniał już jakiś czas temu i jest dość sucho. Słoneczko świeci. W obozie są: Phil, Darkus, Farin, Ven''nizidramanii, Furr, Youze i Serafin. Obóz znajduje się w grocie skalnej, więc wiaterek powinien nam nie dokuczać. Wypada zlokalizować jakieś źródełko z wodą, ufortyfikować wejście, zrobić mały zwiad - od głównego szlaku, którym przechodzi armia dzieli nas niecały kilometr. Jeśli macie już pomysł na wypad to czekam...
Wasz nikczemny i zły MG :]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Elf usiadł na ziemi, mniej więcej na środku tymczasowego obozu. Ziemia była jeszcze trochę chłodna, jednakże ogrzewała się od przyjemnie swięcącego słońca. Przez chwilę łowca przypatrywał się światu, który widzieli z obecnego punktu postoju. Byli dośc wysoko, więc zasięg wzroku był całkiem spory. Przed nimi było dosc długie zbocze, usiane pojedynczymi roślinami i kosodrzewiną. Daleko w dole, przetaczała się olbrzxymia armia orków, pozostawiając po sobie charakterystyczne dla nich pobojowisko. To co było przed nimi wyglądało pięknie. Lasy oświetlone porannym słońcem i obijająca promienie poranna rosa. Elf przyglądał się temu z nostalgią, ciesząc się, że znów jest na powierzchni. Wiedział też, że w najbliższym czasie czeka ich sporo zabawy z orkami. Powoli opuszczał go kiepski nastrój, po dośc dziwnym spotkaniu z Eileen. W sumie niedawnym. Oderwał się od tych przemyśleń. Zdjął buty z nóg i wywalił z nich kamienie. O dziwo, nie były jeszcze w najgorszym stanie, a nawet wyglądały całkiem nieźle. Zdjął cały ekwipunek i wytrzepał ubranie z kurzu. Poprawił spodnie i przeliczył strzały. Poza około dwudziestoma zwykłymi pociskami, w kołczanie znajdowały się cztery specjalne strzały. Phil popatrzył na nie z lekkim uśmiechem.
- Widzę, że jeszcze je masz? - zapytał Serafin siadając obok.
- No tak... jakoś nie było okazji jeszcze ich użyc.
- A to całkiem przyjemny zestawik. Nie martwi się Phil, coś czuję, że niedługo będzie okazja ich użyc. - powiedział mistyczny łucznik z uśmiechem.
- Bardzo możliwe... aczkolwiek trochę mi ich szkoda na orki. Ale zobaczymy. - Phil schował strzały do kołczanu i umieścił go wygodnie na plecach. Tymczasem wziął do ręki łuk.
- Też podmrokowy... - powiedział do Serafina napinając cięciwę. - Nieźle się trzyma.
- Drowska, tfu!, robota. I pewnie jeszcze sporo wytrzyma. Przyda się na orków.
Łowca zarzucił łuk na plecy i zaczął mocowac u nogi torbę z grotami włóczni. Po chwili namysłu jednak odpiął ją i położył na ziemi. Obok niej położył długi kij.
- Myślisz, że daleko zaszli? - wskazał podbródkiem na wędrującą armię, jednocześnie zwijając linę z obciążnikami na końcach i chowając ją do kieszeni.
- Nie wiem Phil. Pewnie nie dotarli jeszcze do trzech miast. Trudno mówic cokolwiek. Nie wiemy ile trwa marsz, ilu mają zwiadowców. Byc może Luskan, Neverwinter i Waterdeep już połączyły wojska... a może już nie są w stanie tego zrobic? Równie dobrze wszystkie te miasta mogą byc już dawno spalone, a ludzie wycofani na południe. Nie wiem, po prostu nie wiem. Musimy poczekac aż, ktoś bardziej zorientowany się tu pojawi.
- Mhm... Okej, ja pójdę się rozejrzec po okolicy.
- Dobra. Spróbuj znaleźc jakieś źródełko czy coś... Przyda nam się stały dostęp do wody. I ewentualnie jakieś drzewa, trzeba to wszystko ufortyfikowac... chyba, że znajdziesz lepsze miejsce na obóz.
- Dobra. - elfy wstały, Phil ruszył w stronę wyjścia w z groty, a Serafin poszedł porozmawiac z innymi.
- Do zobaczenia Phil! - krzyknął jeszcze za wychodzącym elfem.
- Okeej, okej... - odpowiedział Phil przeskakując stertę kamieni i wchodząc na ścieżkę, którą tu dotarli. Dopadła do abslutna cisza. Tylko wiatr wiał gdzieś, po łysych stokach. Phil nikogo ani niczego żywego nie widział.

***

Szedł już jakiś czas. Nadal nie napotkał na swojej drodze nic ciekawego. Otaczała go zupełna cisza, której nic nie mąciło. Szedł spokojnym krokiem, pozwolił sobie nawet na ciche pogwizdywanie od czasu do czasu. Nabierał świeżego, orzeźwiającego powietrza w płuca. Cieszył się, na zbliżającą się wielkimi krokami przygodę. Jednak po kilkunastominutowym marszu coś zaczęło go niepokoic. I doskonale wiedział co. Może na początku miał nadzieję, że to tylko złudzenie, ale z każdym kolejnym krokiem upewniał się w tym coraz bardziej. Nikt go nie obesrwował. I nic go nie obserwowało. Był tego całkowicie pewien. I to go niepokoiło. Kilkanaście króków później, wskoczył na małą wystającą skałę i stanął na jej czubku. Wiatr owiał go mocniej. Poczuł się mały, spoglądając w ogrom przestrzeni otwierającej się przed nim. Uważnie rozglądał się dookoła. Nie zwracał już uwagi na przewalające się hordy orków, ani na hałasy jakie wytwarzały. Przywykł do tego. Jednak skupił się na szukaniu czegokolwiek innego niż orki. Niestety nie znalazł. Dookoła nie biegało żadne górskie zwierze, w dolinie pod elfem podobnie. Nawet ptaki gdzieś zniknęły. Orczy pochód niszczył wszystko. "Ale ptaki?" pomyślał elf. Jakby w odpowiedzi na to pytanie rozległ się przerażający ryk, który elf poznał od razu. Szybko zeskoczył ze skalnej półki i wpełzł płasko pod nią. Już za moment rozległ się głośny trzepot wielkich skrzydeł. Phil zamarł w bezruchu doskonale wiedząc co go czeka jeśli się wychyli. Stworzenie zatrzymało się na chwilę i zaraz po tym poleciało dalej. Elf odczekał jeszcze aż hałas wytwarzany przez skrzydła całkiem ucichł. "No tak... zapomniałem..." Pomyślał łowca uśmiechając się lekko. Niedaleko za półką skalną sciezka opadała w dół i wchodziła do niewielkiej dolinki, można by ją nazwac nawet polaną. Ścieżka przy końcu była dośc stroma, więc Phil wesoło zeskoczzył w dół. Wszedł na zieleniącą się trawię i prawie od razu usłyszał szelest wody. Wiatr tutaj był nieco spokojniejszy. Rozejrzał się nieco i nie widząc nic ciekawego wrócił w stronę obozu. Gdy przeskoczył przez skałkę wchodząc do środka zdjął łuk i kołczan i położył przy torbie i kiju.
- Wiecie co?
- Co? - zapytał Farin
- Smok mnie przeleciał - powiedział łowca z szerokim uśmiechem na twarzy.
- Prfff... i tu siebie nazywasz łowcą?! - Serafin krzyknął na Phila z udawaną złością - Powinieneś go dosiąśc, oswoic i przeyjechac tu na nim... łowca od siedmiu boleści... - ze śmiechem wystawił pobratymcowi język. Ten w odpowiedzi śmiejąc się, spojrzał na niego z miną "Pfff.. Bardzo śmieszne." Farin opierał się na Darkusie, tych dwóch również rozbawiły ostatnie zdania. Furr opierał się o ścianę groty uśmiechając się i kręcąc delikatnie głową. Ven''nizidramanii zaś podnosił właśnie książkę, która wypadła mu po pierwszych słowach elfa. Spojrzał na Youzego, na którym wiadomośc wywarła podobne wrażenie jak na demonologu. Byli bardzo zaskoczeni, jeżeli nie powiedziec przerażeni.
- Woda jest jakieś dwadzieścia minut drogi stąd, nie jest trudno. Po drodze bardzo przyjemny punkt widokowy i obserwacyjny. Nie znalazłem niestety żadnych drzew, ale myślę, że możemy wykorzystac resztki tego obozu kupieckiego. Myślę, że w jego pobliżu znajdziemy jakiś wóz i uda nam się z niego sklecic jakieś łóżka, coś do przygotowywania jedzenia i może nawet jakieś "fortyfikacje".
- No dobra, to chyba nie ma na co czekac, nie? - powiedział Serafin do Phila
- Okej, chodźmy...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Waterdeep śmierdziało.
Almar przedzierał się gniewnym krokiem przez tłum. Krok bynajmniej nie był gniewny z powodu owych ludzi. zebranych wokół straganu, przy którym sprzedawca – wykazując się godną podziwu pomysłowością i dwoma lustrami – prezentował działanie „potężnej peleryny niewidki”. Almar przez chwilę zastanawiał się czy by może nie zepsuć spektaklu aby ktoś jeszcze poczuł się paskudnie, ale zrezygnował. Bo nic mu się nie chciało. Już od kilku dni. Od kiedy smród Waterdeep zaczął dawać mu się we znaki.
A przecież wizyta w dużym mieście wydawała się tak logiczna! Przecież cholera ktoś tu coś musiał wiedzieć o wyjątkowym egzemplarzu pewnej broni, ktoś musiał widzieć wściekle rudą czarodziejkę uwielbiającą ciskać kulami ognia niedaleko miasta! A tu co, cholera? Guzik! Kowal wziął cholernie dużo za naprawę półtoraręczniaka i pawęży, krawiec dziwnie się na niego patrzył kiedy brał wymiary do nowej kurtki, a karczmarz nie zrozumiał prostej aluzji, kiedy powiedział mu, że ostatnich trzech ludzi których spotkał zginęło straszliwą śmiercią.
Almar westchnął i poklepał się po sakiewce. Jego trzosik niepokojąco schudł podczas ostatnich dni. Nic dziwnego... w końcu w wielkich miastach okazji do zarobku jest mniej tylko od okazji aby ten zarobek stracić. A on się w końcu żadnej większej roboty nie imał... Miał obić tamtego biedaka w zaułku, ale żeby go nastraszyć wystarczyło zdjąć iluzję. Pracodawca stwierdził, że „nie za to płacił” i obciął pensję. O połowę. Almar też go chciał obciąć. Gdzieś tak w połowie. Ale w końcu się powstrzymał, było to w końcu dnia w którym wciąż miał jakąś nadzieję na uzyskanie kilku informacji...
Psiakrew, ale tu śmierdzi. – pomyślał nagle, kierując wyrzut do wszystkich bogów którzy akurat mogliby słuchać.
Waterdeep miało prawo śmierdzieć. Zwłaszcza ta jego część, niedaleko wybrzeża. Śmierdziały ryby, śmierdziały wodorosty, śmierdziało morze, śmierdzieli rybacy. Śmierdziały ich śmierdzące łodzie, ich wiosła, sieci, ubrania, bruk i drewniane budynki które wchłaniały zapach.
Almar też zaczynał śmierdzieć. I nie był z tego zadowolony. Można to było rozpoznać po tym, że podczas ostatniej minuty miecz i broszę sprawdził osiem razy.
Spójrzmy teraz na niego, kiedy klnąc cicho rozsmarowywuje czyjś ekskrement na bruku, a z drugiego buta bez większych sukcesów zrzuca wodorost. Widzimy przeciętnego do obrzydliwości półelfa ubranego na szaro – szary płaszcz, szary kaptur i szare gacie. I spory miecz przy pasie. I – również – duża pawęż na plecach.
Ale czy na pewno?
Gdyby ktoś zastosował magię, zobaczyłby obraz mocno się różniący od pozorów. Jeśli byłaby noc, a to co zwiesza mu się z pleców miłościwie wzięłoby się za płaszcz to po zajściu go od tyłu można by było rozpoznać w nim githyankę. Oczywiście pomijamy tutaj fakt, że gdyby ktoś zaszedł go od tyłu – skradając się – już po chwili musiałby szukać paru swoich ważnych części po okolicy.
W każdym razie, noc sprawia, że Almar nie wygląda tak paskudnie. Nawet długie – a słabe, zbyt słaby aby mogły go unieść – skrzydła maskuje jako dziwny płaszczyk. W dzień natomiast... cóż, w dzień stanęłoby się twarzą w twarz z czymś co można by nazwać „potworem”. Twarz wąska, o mocno wysuniętym nosie i ustach (które tworzą groteskową imitację smoczego pyska) przypomina dzieło jakiegoś pokręconego maga – jednego z tych, co to zdecydowanie zbyt dużo czasu spędzają w zamkniętym pomieszczeniu i odruchowo chichoczą nawet nad księgami o tytułach w rodzaju „hodowla begonii w warunkach domowych”. A to nie koniec. Oczy ma wąskie, lekko skośne. Palce jego, natomiast, krótsze niż stają się – braki zastępują długimi pazurami, niemalże zwierzęcymi. To, wydłużoną szyję i całe jego ciało, pokrywałby cienki, czerwonawy, łuskowaty wzorek.
Jak na razie jednak, nikt z magii nie stosował i nie niepokojony przez nikogo – z wyjątkiem smrodu, glonów i okazjonalnych pań których cnota bardzo wyraźnie zawierała pewien element komercji – maszerował wzdłuż wybrzeża, do karczmy znanej w okolicy jako „Pod Rybą Piłą”, a częściej jako „przeklęty burdel w którym właściciel nie chce udzielać kredytu, a kufel piwa kosztuje tyle ile zarabiasz miesięcznie! Ha! Chodźmy lepiej do naszego ulubionego pubu „Wściekła Mordownia”, tam jest przyjemniej”.
Almar tą karczmę lubił. Właśnie z tego powodu, że było tam mało ludzi. Tanizną, owszem, trudno to nazwać, ale cena szła w parze z jakością. Lepszych chmielowych sików w okolicy to ze świecą szukać...
„Ryba Piła” zamajaczyła za zatoczką. W sumie po co tam Almar szedł – nie był do końca pewien. Owszem, mówiło się, że ma tam być jakaś karawana, wyprawa, czy coś tam innego, ale żeby szła na północ, tak jak mówiła ostatnia godna zaufania wskazówka co do miejsca przebywania miecza – to musiałby mieć wielkiego farta. Ale zawsze można pogadać, wypić, uzupełnić manierkę czymś ze sporą ilością procentów, co złagodzi jego „psioniczny ból głowy” i pozwoli na wylewitowanie paru krzeseł chociażby...
Almar westchnął i sprawdził całe wyposażenie. Półtorak – prosty, długi, a raczej wąski jest, pawęż – do której stosowania przywykł, kiedy odkrył, że znacznie zwiększa ona szanse przetrwania w walce z łucznikami jest, sztylet przy pasie jest, sztylet na ramieniu jest, sztylet w nogawce jest, sztylet w cholewie jest, sztylet w rękawie jest, sztylet z alchemicznego srebra w drugim rękawie jest. Tych sztyletów co prawda bardzo niewiele było, ale lepsze to niż nic – zawsze można kogoś niespodziewanie chlasnąć przez twarz albo rzucić...
Zbroję założył na siebie. Wiedział, że już niedługo będzie żałował z powodu pęcherzy, odgnieceń i otarć, jednak w danej chwili wydawało się to najlepszym pomysłem. Na pancerz, narzucił jeszcze czarny, skórzany strój. Całość wyglądała może nieco... kanciasto, ale zawierała w sobie swego rodzaju dyskretną groźbę.. Bagaż jest, bagaż specjalny jest, pieniądze są, manierka jest. Wniosek? W jego pokoju nic nie zostało i cały swój dobytek ma przy sobie. Czyli... można wyruszać choćby i na krawędź świata.
Sprawdzając wszystko, doszedł pod drzwi. Spojrzał na szyld, na drzwi, na ludzi dookoła, na morze, na dachy znów na morze, na szyld i w końcu – wzruszając ramionami, nie widząc zagrożenia – wszedł.
---
Knajpa była taka jaką ją zapamiętał. Duże pomieszczenie, optycznie zmniejszone przez szynkwas, kilka belek i ozdoby na ścianie. Wśród nich, prym rzecz jasna wiódł olbrzymi łeb ryby-piły dumnie wiszący nad barmanem i oznajmiający wszechświatowi swe istnienie. Efekt psuło to, że łuska zaczęła już się przecierać ukazując drewniany szkielet, a czubek rogu się ułamał. Nikomu nie robiło to różnicy – bo nie po to się tu przychodziło. Ludzie załatwiali tutaj nie całkiem legalne, ale też niezupełnie nielegalne interesy, a bogatsi z rybaków – zazwyczaj poławiacze określonych... cosi, przychodzili tu po prostu aby się napić. Dziwne, ale możliwe. W takim otoczeniu nietrudno było sobie przedstawić, że oberżysta jest niski, okrągły, łysy, a jakby tego było mało – nazywa się Stanley.
Nie musiał się zbyt długo rozglądać aby ujrzeć przywódcę karawany. Siedział na wygodnym krześle, z kamionką czegoś alkoholowego (czegoś bardzo alkoholowego. Wszelkie napoje procentowe mają swego rodzaju zdolność oznajmiania swojej obecności i groźności. Ten tutaj sugerował mnóstwo niewielkich szklaneczek) i kuflem (nazwanym tak tylko dlatego, że z boku miał uszko. Gdyby było ono u góry – byłoby to wiadro.) pod ręką, z jakimiś dziennikami przed sobą i krzyczącymi ludźmi dookoła siebie. Na szczęście, okazało się, że większość z nich drze się na siebie nawzajem, więc przepchnięcie się do celu nie było zbyt trudne. Almar poklepał tego człowieka – bo był to człowiek, starszawy już nieco ale nieźle się trzymający, z wianuszkiem siwawych włosów na głowie i strojem podróżnym barwy piasku na sobie – po ramieniu. Patrząc na spokojną – pomimo całego hałasu – twarz, można go było prawdopodobnie określić jako naukowca. Czy też innego handlarza wiedzą.
- Ja w sprawie karawany.
Almar mógł być dumny z tego głosu. Dawniej był zbyt nieludzki aby zwieść kogokolwiek uważniej się przysłuchującego. Teraz było lepiej. Dużo lepiej. Już niemal się nie dziwiono nietypowemu akcentowi.
- Nie mam teraz na to czasu! Wsadźcie ich po prostu do cel, zabierzemy przed wyjazdem. A jak coś zniszczyli... Ja za nic nie płacę! Są wolnymi ludźmi i...
- Niezupełnie o to mi chodzi... ja raczej... – słowa wypowiadałem powoli. Starałem się chłodno cedzić. Z groźbą. Bez żadnego konkretnego powodu. Ot po prostu taki odruch. Chyba po prostu nie lubię być branym za stróża prawa.
- Aaa... Jedzenie i zwoje wszystkie na wóz co to stoi pod tamtą bramą... no wiesz którą... tą co się tak śmiesznie nazywa... no. A jak nie jesteś dostawcą to spadaj bo ja nie po handel...
Coś w Almarze pękło z cichym brzęknięciem. W pierwszym momencie chciał dla dodania powagi swoim słowom wbić sztylet w stół przed tym idiotą, ale się opanował. No, prawie.
- Nie cholera! Jestem Trovalt, Almar Trovalt i oferuję ochronę tej twojej pieprzonej karawanie!
To chyba dopiero zwróciło jego uwagę. Odłożył pióro i spojrzał na osobę która tak gwałtownie ofiaruje chęć zatrudnienia się.
- To nie jest karawana. To... wyprawa. Tak, wyprawa to dobre słowo. Lecimy w stronę Luskanu, żeby odnowić mapy szlaków ziemnych. Po drodze pewnie zahaczymy o Neverwinter, ale... ochrony nie potrzebujemy. Bo po co? Będziemy lecieli dość nisko, prawda, ale dlaczego niby mielibyśmy zostać zaatakowani?
Almar milczał chwilę przebierając palcami po stole. A przynajmniej spróbował nimi przebierać – po pierwszym dotknięciu, musiał poświęcić dłuższą chwilę aby się odkleić.
- A masz miejsca w załodze? Bo powiedziałżeś pan „lecimy”, a to by wskazywało na statek latający... – odezwał się niespodziewanie, kiedy badacz stwierdził już, że to koniec rozmowy i znów chwycił pióro.
- Tak, tak... W załodze? To już nie moja sprawa, tylko kapitana. A co? Znasz się na tym?
Poczuł niejasną dumę, że przez jego życia – o ile można tymi słowy określić przebywanie w miejscu gdzie czas i jego oddziaływania są bardzo nikłe, żeby nie powiedzieć – nieistniejące - był wychowywany przez korsarzy z planu astralnego. I po tym wszystkim, po tych względnych latach spędzonych na latającym okręcie miałby nie znać się na tym? Śmiechu warte...
- Myślę – powiedział, spoglądając na kartografa z lekkim uśmieszkiem, że odpowiedź brzmi „po trzykroć tak” panie...
- Zazar Lop. – uśmiechnął się i wyciągnął rękę. Almar też się uśmiechnął – choć z nieco innych powodów. Po prostu rzadko spotyka się osoby o nazwisku brzmiącym jakby nadawca imienia miał czkawkę... zaraz po tym przypomniał sobie o ręce. Spojrzał na nią podejrzliwie, odczekał chwilę, i nagle uchwycił ją przypomniawszy sobie o zasadach. Miało to niby dobrze wróżyć znajomości – że nie dzierżę broni którą chciałbym cię dziabnąć. Bez sensu. Almar, mimo iż nie oburęczny, był w stanie pobić dwóch przeciwników na raz, dzierżąc w lewej dłoni miecz, a prawą mając zawiązaną za plecami. Ot, kolejny z dziwacznych nawyków tego rodzaju... Kartograf poczekał chwilę, w końcu dał znak na co czeka – panie?
- Almar Trovalt. Przybrane.
- Jesteś jednym z tych tajemniczych typków uciekających przed przeszłością w postaci zaginionych sakiewek, wyłamanych zamków, obitych twarzy i zgwałconych panien?
- A czemu miałbym rozmawiać o mojej przeszłości? – w pierwszej chwili, to dawne coś co pozostało z pierwotnego Almara (poza – rzecz jasna – rządzą władzy) miało ochotę wbić w gardło temu małemu, nędznemu człowieczkowi sztylet. Za bezczelność. Przeważyło jednak zdumienie. I nawyki.
- A po nic. Ja nie toleruję na pokładzie żadnych...
- To pan jest kapitanem?
- Co? Hm? Nie, ale jestem dowódcą wyprawy... kapitan jest...
- Więc to nie jest pana pokład.
Spojrzał na mnie. Tym razem chłodnym, geologicznym spojrzeniem.
- Więc jesteś jednym z takich typków. Proszę bardzo, bądź sobie jeśli nie będziesz właził mi ani moim ludziom pod nogi. Jasne?
- Tak. – coś chciało dodać „ty nic nie warto kupo żółci”.
- Dobrze. Kapitan jest tam.
---
Kapitan okazał się wysokim, smagłym półelfem o atletycznej budowie i przenikliwym spojrzeniu jednego oka. Drugie miał przesłonięte opaską (jak się później okazało – niepotrzebną. Ludzie po prostu czują szacunek do munduru). Jakby tego było mało, wyglądał na gotowego do wzniesienia okrzyku „harr” i pykał cuchnącą fajkę.
Almar natychmiast poczuł się od niego tak daleki jak to możliwe. Może i na morzu wyglądałby w sam raz, ale na delikatnym, porcelanowym kadłubie z cichym śpiewem tnącym linię świtu... nie powinno być dla kogoś takiego miejsca. Owszem, jego doświadczenia brały się z Planu Astralnego – tutejsze statki powietrzne będą bardziej toporne, chociażby z tego powodu, że nie są domyślnie przystosowane do walki. A jak się jeszcze pod uwagę weźmie to, że ma to być jednostka badawcza... zamiast uciechy zaczął odczuwać obawę na myśl o spotkaniu z tą latającą łajbą.
Osoba która już niedługo miała nim dowodzić, znalazła sobie miejsce gdzieś w kącie. Zamiast standardowego zamówienia rybaków „cokolwiek, byle tylko działało na mózg jak piła łańcuchowa na belę słomy” usłyszał w tym wypadku „jedno duże jasne”. Podparł ścianę – bo przy niewielkim stoliku rzecz jasna nie było miejsca. Po dłuższej chwili mierzenia się wzrokiem, Almar poczuł się zobowiązany aby rozpocząć.
- Przysłał mnie dowódca.
Skinienie głową, siorbnięcie z kufla.
- Znaczy, miałem się zameldować.
Skinienie, mrugnięcie, siorbnięcie.
- Więc?
Stukot odstawianego kufla, westchnięcie.
- Nie zameldujecie mi się?
Almarem nieco zatrzęsło, ale nie dał tego po sobie poznać. Musiał sam siebie przekonać, że może nazwać go „kapitanem” mimo iż o lataniu na czymś takim wie prawdopodobnie mniej niż Almar.
- Tak panie kapitanie, aspirant na marynarza melduje się na rozkaz!
Kapitan wydał się zadowolony zwłaszcza z powodu tego wykrzyknika na końcu. Skinął głową, siorbnął i odezwał się.
- Doskonale. Nie wiadomo dlaczego, nasz dowódca uparł się, żeby zatrzymać się w tutejszych dokach. Statek nazywa się „Jeden”. Zgłosicie się jutro rano skoro świt, a każda sztuka bagażu większa niż to co zdołacie udźwignąć na plecach i przejść z tym kilometr, zostanie zarekwirowana i sprzedana. Jasne?
- Tak jest!
- Dobrze. Słyszałem, że znasz się na statkach powietrznych?
- Jeśli chodzi o wiedzę i praktykę sir, jestem z pewnością lepszy niż wybrana przez pana piątka razem wzięta, sir!
- A to nie jest akurat większa sztuka... Ile przelatałeś?
- Dużo więcej lat niż skłonnibylibyście uwierzyć sir!
- Ja się nie pytam czy uwierzę czy nie, ale... ile?
- Około osiemnastu lat sir!
Kapitan obrzucił młodociany wygląd Almara – ten amuletowy, znaczy się – podejrzliwym spojrzeniem. Mierzony wzrokiem poczuł się zobowiązany do dopowiedzenia.
- Na planie astralnym sir!
- A co wyście tam na boga robili?!
- Latałem, sir! – tak zwane „granie idioty” zawsze sprawdzało się w rozmowach z wojskowymi, albo tymi co to chcieli za wojskowych uchodzić...
- Tak, ale... Dobrze, słyszałem rozmowę z dowódcą, tajemnicza przeszłość, zero odpowiedzi. Napijecie się?
- Dziękuję, ale tak na pusty żołądek...
- Ładnie. Gospodarzu!
---
Statek okazał się dużo lepszy niż można by sądzić. Fakt, miał kształty opasłej krowy i załogę złożoną z przydrożnych pijaków którzy wiedzą tylko jak coś działa, a nie mają pojęcia dlaczego. Kiedy Almar odkrył, że kapitan nie wie wiele więcej od nich i jest zaledwie rzemieślnikiem w swoim fachu, poczuł się jak widzący w krainie ślepców. Ten statek po prostu... no, był. I to uczucie wznoszenia się, poczucie spokojnego i godnego poruszania się na wysokości, uświadomiło mu, że była to jedna z tych rzeczy których naprawdę mu brakowało. Teraz postanowił to sobie odbić, dwojąc się i trojąc podczas pracy, jednocześnie starając się jak najczęściej pracować samemu. Przez pewien czas po głowie chodziły mu różne chytre pomysły, dotyczące wyrzucenia załogi za burtę i przejęcia kontroli nad statkiem, ale... w sumie - jak rozważał - po co mi to? Gdy chciałem się gdzieś dostać, zawsze mogłem przyłączyć się do jakiejś karawany, a taka kobyła byłaby tylko znakiem rozpoznawczym dla ścigających mnie. No i jeszcze byłaby kwestia załogi. Każdy byłby tylko dodatkowym problemem – kolejną osobą na którą trzeba by uważać. Nie, porywanie statku nie byłoby dobrym pomysłem.
Co jednak jeszcze dziwniejsze, wcale nie odczuwał gniewu na samą myśl służenia pod jakimś półelfem. Mimo iż już od dawna nie odczuwał żadnej pokory, doskonale zastępowała mu ją złośliwość, tłumacząca mu, że te wszystkie „aye aye sir!” to tylko fragment większej gry która ma na celu upokorzenie go. Trzymał się na uboczu, rzadko rozmawiając, a jeśli już musiał – odpowiadał paroma słowami. Częściej się przysłuchiwał – zwłaszcza śpiewom i poezji tego barda co to z nimi leciał. Prawdopodobnie, była to jedyna osoba na statku która nie miała żadnej konkretnej funkcji, a na liście kwatermistrza figurowała jako „ktoś”. Lubił słuchać. Słuchał, zwłaszcza, że jakoś bardzo rzadko mógł gdzieś przysiąść i pozachwycać się jakąś balladą. Czy inną poezją.
Lecieli powoli. Bardzo powoli. Naprawdę bardzo powoli. Tak powoli, że gdybyś powoli powiedział „lecieli powoli” nawet w setnej części nie oddałoby to całej powolności z jaką lecieli. Powodów było kilka – prawdopodobnie najważniejszym było to, że była to wyprawa mająca na celu skorygować mapy, a nie nakreślić nowe (do czego – jak każdy kartograf wie – wystarczy jedno spojrzenie z wysokiej góry i duużo wyobraźni). Co jakiś czas widywali długie kolumny wozów, co jakiś czas kilku konnych, jakichś kapłanów... przedstawicieli wielu ras.
Almarowi bardzo podobało się to uczucie wyższości - chociaż nie było nowe - nad tymi którzy dreptali po ziemi i nie wznosili się w powietrzu, więc jeśli nie pracował albo nie słuchał – z uśmiechem wyglądał za burtę.
---
-Sir?
Almar poczuł się nagle jakby wynurzał się z bardzo, bardzo głębokiego bajora. I na dodatek zanieczyszczonego, śmierdzącego mułem i ekskrementami. Ocknął się i spojrzał w twarz swemu dawnemu adiutantowi, który teraz – za dni jego potęgi – powrócił do niego.
- Spostrzegliśmy wroga. Na oko zaledwie dwieście pustynnych kopii ichniego rycerstwa, oddziałek słabowitych magów, jakieś dwa i pół tysiąca pieszego luda...
Almar podniósł się z rozłożonego na ziemi płaszcza i rozejrzał się po namiocie. Był równie prosty i nieumeblowany jak te należące do zwykłych żołnierzy. Po co mu jakiekolwiek wygody? Wystarczająco długo żył bez nich, aby się przyzwyczaić...
- Sztab rozłożyli sporo za linią frontu. Tchórzliwi ludzie mieli najwyraźniej nadzieję, że to ich ocali przed śmiercią. Płonną rzecz jasna
Almar wiedział co się teraz stanie. Wszystkie rozkazy zostały już wydane. Wszyscy ludzie pustyni którzy staną do walki zostaną wybici, ci którzy nie – też. Ta jedna jedyna część pustkowi zostanie na wieki wieków objęta we władanie Githyanek i stanie się jedną wielką twierdzą na planie materialnym. Ludzie o tym wiedzieli. Mieli szanse aby uciec. Ale nie. Ci idioci mieli nadzieję, że jednak się powstrzymają, że widząc hardość nomadów pozostaną w domu. Popełnili przeolbrzymi błąd.
Dawny „arystokrata”, później wygnaniec, zwierzątko cyrkowe, kochanek czarodziejki, najemnik i w końcu władca wszystkich githyanek chwycił za broń. Tak jak niegdyś dwa z jego eliksirów wykonanych z fragmentów smoków na zawsze odmieniły jego, tak teraz jeden z tych dwóch które mu zostały zmienił jego Miecz. Kiedy tylko ostrze wysunęło się z pochwy, zapulsowało wszelkimi kolorami tęczy wyczuwając jego podniecenie i powoli przeszło w głęboki fiolet odczuwając nadchodzącą rzeź i chwilowy spokój. Adiutant z zazdrością spoglądał na wspaniałą broń. On co prawda także otrzymał srebrny miecz, ale broń jego nie miał szansy choćby zbliżyć się do potęgi Smoczego Szpona, jak pieszczotliwie nazywał go Almar. Co prawda broń nie miała nawet połowy legendarnych umiejętności jakie były jej przypisywane przez sługi, ale to nawet dobrze. Dzięki temu Szpon był symbolem – symbolem zwycięstwa, mocy i władzy. Prawdopodobnie miał spore szanse na mitologię.
Nawet nie wiedząc jak, ani kiedy, Almar stanął przed swoim namiotem. Rozejrzał się. Wciąż było jeszcze ciemno i bardzo, bardzo zimno. Na pustyni chyba nie powinno być tak zimno, nie? Efekt czarów? Almar przez chwilę pomyślał o jajach, ale zaraz się uspokoił – gdyby było to coś niezwykłego już dawno zostałby powiadomiony.
Nagle... kolejny przeskok.
Teraz siedział już na grzbiecie smoka, pomiędzy łuskami na jego szyi. Na tą noc, te potężne istoty wyjątkowo zgodziły się przenieść paru elitarnych żołnierzy tam gdzie rozkazano. Czy może raczej „poproszono”. Smoków było trzy – na dwóch siedziało w sumie dziesięciu w pełni wyposażonych wojowników, na trzecim – lecącym najwyżej i najbardziej z przodu – leciał wyłącznie Almar. Już dawno postanowił integrować się ze swoimi żołnierzami, ale też co jakiś czas delikatnie przypominać im o własnej wyższości. Sprawdzało się. Jeszcze nikt nie usiłował go zasztyletować we śnie, nikt – prócz ludzkich wrogów – nie próbował morderczej magii. Swoją drogą... zdumiewające jak przekonano te stworzenia aby poniosły jeźdźców...
Odruchowo, jak zwykle zadziwiony pięknem i dostojeństwem tych stworzeń, Almar przejechał dłońmi wzdłuż szyi niosącego go „wierzchowca”, wyczuwając obok palców twardy grzbiet kostny, a pod nimi łuskę i potężne mięśnie szyi. Pragnienie jak największego zbliżenia się do tych istot przywiodło go wtedy do eksperymentów w wyniku których stał się tym czym się stał. Ostatnio – widząc posłuch, wydając rozkazy i czując rękojeść jego broni w dłoni, niemalże nie żałował.
Smok się wzdrygnął. W pierwszej chwili władca pomyślał, że to efekt jego dotyku, jednak okazało się, że klucz zbliżał się do miejsca w którym mieli lądować. Całą tą nędzną ludzką nibyarmię mogliby co prawda zmieść z powierzchni ziemi jedną szarżą, jednak oznaczałoby to otrzymanie strat. A Almar strat nie lubił...
Nastąpił kolejny przeskok. Idzie, stawia ostrożnie krok za krokiem w kierunku wielkiego namiotu otoczonego przez straże. Wszyscy magowie zajmują się nagłym atakiem smoków, więc tych paru ludzi to wszystko co trzeba zabić aby zlikwidować dowództwo. A i to niekoniecznie...
Wysunął się naprzód. Strażnicy zwrócili na niego uwagę, ale było ciemno, a on nie wyglądałem groźnie. Pozwolili mu podejść całkiem blisko...
I to Almar postanowił zaatakować jako pierwszy. Jednym, wypracowanym ruchem, wysunął ostrze z pochwy i wyciągnął je przed siebie, czubkiem celując w niebo. Skoncentrował się, szepnął krótkie słowo...
To nie było nawet takie trudne. Już tamte eliksiry sprawiły, że do chłodu odczuwał nadzwyczajną awersję, ogień zaś uwielbiał. Kiedy zaś sięgał po swoje ostrze, stawało się ono swego rodzaju przekaźnikiem w jego rękach, stawało się mocą którą można było użyć...
I struga ciekłego ognia z donośnym „łuuf” wyprysnęła z całej powierzchni, omijając jego palce. Namiot momentalnie się zajął. Strażnik chciał się na niego rzucić ale nie dał rady. Mieli w końcu przewagę liczebną, jedenaście githyanek na jakichś dwudziestu pięciu ludzi...
Sam Almar rzecz jasna ruszył do walki pod nagle rozjaśnionym niebem. W obozowiskach wybuchły ładunki, toksyny zaaplikowane do ludzkiej studni z której na ostatnim postoju brali wodę, zaczęły działać. Namiot płonął. Ludzie mogli poddać się ogniowi i dać się spopielić, ale nie – spod płótna wysuwała się ręka... Coś nim zatrzęsło...
---
Almarem coś zatrzęsło.
Otworzył oczy i wymruczał coś z cicha. W końcu nawet on musiał spać. A sen... sen był tak realistyczny, tak cudowny, tak... piękny? Prezentował wszystko to czego pragnął z odzyskaniem ostrza na czele. Jego plany co do tego co miałoby się stać później były dość niejasne – po zapewnieniu bezpieczeństwa absolutnego wylęgarniom i zajęciu dobrej, mocnej pozycji na powierzchni chciał przede wszystkim dokończyć dzieło Gith – zjednoczyć wszystkie githyanki rozpadłe po śmierci Vlaakith, zainicjować programy rozpłodowe i po zapewnieniu uzupełnień zanieść światło ognia do Podmroku, do Illithidów, tym razem to ich sprowadzić do roli sług... nierealne? Owszem. Ale jakie piękne...
Ale na razie trzęsło. To trzęsienie było rozpoznawalne. Statek się wznosił. Prawdopodobnie nie była to zwykła korekcja, a po prostu start. Kiedy spał, musieli gdzieś wylądować. Z wpółprzymkniętymi oczyma – z nadzieją, że sen jeszcze powróci znów ukazując mu wizję Ka Allara Githmira stojącego na czele potężnej armii – macał rękoma dookoła pryczy...
Sen nie powrócił. Za to Almar, mógł się przekonać, że jakaś tam uczciwość jeszcze na tym statku planuje – nie okradziono go z pieniędzy, nie wypito tego co miał w manierce, nie ruszono flakoników z sakwy. Dobrze. Teraz trzeba by się jeszcze obudzić...
Z wdzięcznym „dzień dobry” na ustach (z którego pozostało zresztą tylko dźwięczne „rrrr”) uniósł się na powitanie światu. Kajuta była pusta. Nie dziwiło go to. Pracował za trzech, więc i kapitan pozwalał mu wysypiać się do woli. Inni już musieli się obudzić i właśnie posyłają statek w górę...
Almar spokojnie wyszedł z kajuty, kierując się w stronę mesy. Jeść co prawda mógł tylko za dwóch, ale i tak mu wystarczało. Jedzenie nie było zbyt smaczne, ale było go dużo i to zrobionego zgodnie z myślą „wegetarianizm? A to ci śmieszni ludzie co to jedzą jedzenie mojemu jedzeniu?”, ze sporą ilością mięsa, tłuszczy i minimum warzyw. Załogantom to odpowiadało.
Pierwszym napotkanym okazał się rudawy chłopak, na którego wszyscy wołali – z bliżej nieokreślonych przyczyn – Pryk. Okazał się rozmowny nad wyraz i delikatnie tylko inwigilowany opowiedział, że zatrzymali się na chwilę w mieście Neverwinter, ty go pewnie hehe nigdy nie widziałeś, hehe świetny bordel tam mają ale mało czasu było hehe i hehe.
Rzecz jasna githyankę interesowała tylko ta pierwsza informacja. W Neverwinter był i to wcale nie tak dawno. Po prostu przez nie przejechał.Nie obawiał się, że mógł coś przeoczyć – gdyby była tam Saetri to z pewnością by go znalazła, gdyby był tam miecz – Almar zgadywał, że w jakiś sposób by go wyczuł. Więc nie było tam nic, a przynajmniej nic wartego jego uwagi. Więc na jedno wychodzi...
---
Almar sporo sobie obiecywał po Luskanie. Miasto to znajdowało się na północy, a to właśnie „gdzieś na północy” został ostatnio zlokalizowany jego Miecz. Fakt, było to jakieś dwa miesiące temu, ale... cóż, Almar był pewien, że – gdziekolwiek był – jego miecz pozostawił za sobą ślady. A nawet jeśli go tam nie będzie... cóż, pieniądz, sztuka platyny, złota, srebra lub miedzi to największa siła. Wystaw sobie armię. Wielką armię. Wileleset kopii, każda kopia w pełnym czteroosobowym składzie. Tysiące pieszego luda, zarówno zwykłej czerni chłopskiej jak i wyposażonych w kusze strzelców.
Teraz wyobraź sobie koszta. Korce pszenicy i żyta dla koni i wołów, wozy jedzenia i picia. Broń. Żołd – dla żołnierzy, dla ciurów od wozów, dla podogonich nawet, których to jedynym zadaniem było odgarnianie gnoju aby armia mogła maszerować.
I teraz wyobraź sobie jak całe to zaopatrzenie znika, bo zostało podkupione. Srebrnika więcej od manierki, złotego więcej od beczki solonych śledzi. Żadnych przewodników – zabrani, przekupieni – żadnego podnoszenia morale alkoholem. Amunicja? Jaka amunicja? Łuki i kusze redukowane są do nieporęcznych kawałków drewna. Co pozostaje? Od cholery kmieci, manów, rycerzy i chłopów którzy żrą się między sobą, zagłodzeni, wyschnięci, bez broni czy pancerza. A to dopiero początek potężnych czarów jakie rzucić może pieniądz...
Armia to potężny byt, jednak bardzo podatny na wszelkie nie-bezpośrednie ataki. Zwłaszcza te za pomocą pieniądza.
Almar z armią walczyć nie miał zamiaru, wracając do tego dokąd wrócić trzeba aby wytłumaczyć klepanie się po sakiewce. Nie. On po prostu doskonale zdawał sobie sprawę z wartości pieniądza i chciał go mieć jak najwięcej. Co prawda, za ten przelot otrzyma drobną zapłatę, ale naprawdę wzbogacić się powinien dopiero po wykonaniu kilku... zadań. Obić i zastraszeń. Jak słyszał, w tym mieście zawsze znajdzie się robota dla kogoś kto potrafi naprawdę dobrze władać mieczem. Cóż... tyczyło się to zresztą każdemu większemu zgrupowaniu istot humanoidalnych...
---
Leciało się spokojnie. Nikt nie przewidywał niczego złego – oprócz tego, że pewnej nocy kilkakrotnie byli budzeni okrzykiem „Ork! Ork!” podróż wyglądała absolutnie normalnie. Po którejś z kolei pobudce, zadziałał kapitan. Zadziałał płucami i to tak, że kto nie obudził się „od orka” na dźwięk tego głosu zerwał się z pewnością.
- A zamknij się cholero jedna! Zejdź z obserwatorium i zajęcia sobie poszukaj!
---
Mimo to... następny dzień stał się nerwowy. Mimo iż najwyraźniej wcale tego nie chciał – wschód słońca choć bardzo niegustowny i utrzymany w barwach przyjemnego, głębokiego pomarańczu, nie zdawał się grozić – co najwyżej był rozpaczliwie piękny. Ale nerwówka była. Przy pozornym zachowaniu spokoju, co było jeszcze gorsze. Każdy usiłował mieć pod płaszczem jakąś broń, jednocześnie starając się aby jego twarz mówiła „niepokój? Jaki niepokój? My tu po prostu... pracujemy jak co dzień, nie? Tak, tak, jak co dzień... I nic się nie stało, nie? Kapitan wyraźnie powiedział, że nic się nie stało...”
Tak, od plotki, dezinformacji i pogłoski, gorsze jest tylko zaprzeczenie. Już na długo przed porą obiadową wszyscy mieli na ustach „orki których nie ma”
Kilka osób gotowych jednak było przysiąc, że widzieli. I to nawet nie pojedynczych orków, ale całe ich zgrupowania! Co najgorsze, tymi „przysięgającymi” byli głównie ci trzymający wachtę... Almarowi to nie przeszkadzało. Do Luskanu mieli dotrzeć już niedługo, a co się potem stanie z załogą czy zresztą z kimkolwiek innym – mało go obchodziło.
Aż w końcu...
- Patrzcie!!! Wszyscy na bakburtę... Znaczy na sterburtę... Znaczy na ten kawałek drewna, co jest z przodu!
Almar nie rzucił się jak głupi. Spokojnie skończył polerować miecz – rdzewiejącą, czy niszczejącą w jakikolwiek sposób broń, znajdującą się w pobliżu niego traktował jak osobisty afront. W końcu jednak, zadowolony, wstał, machnął bronią kilka razy i schował ją do pochwy.
Dopiero wtedy ruszył na górny pokład. Na pierwszą oznakę, że „coś jest nie tak” napotkał już na schodach.
- Kapitanie! Ja nie proszę, ja rozkazuję! Musimy zawinąć do Luskanu! Mam tam...
- Z wszelkim szacunkiem dowódco, ale...Gówno mnie to obchodzi. Tam są orki. Tam są trebusze, katapulty, mangonele, balisty... Szamani, łucznicy – a orkowi łucznicy posługują się zazwyczaj bronią dużo większą niż standardowa – i smoki. Cholera, smoki! Nie mam zamiaru ryzykować życia swojego i załogi, a przede wszystkim, mojego statku, aby..
- Zapłaciłem.
- I co? Gdybyśmy teraz wyrzucili za burtę was i całą tą przeklętą zbieraninę badaczy nikt by się nawet nie dowiedział! My zawracamy i... – tutaj Almar wyszedł poza zasięg jego głosu.
Nie trzeba było długo się rozglądać. Jedną z właściwości armii jest to, że trudno jest ją ukryć. Ta nie była wyjątkiem. Znajdowała się już całkiem niedaleko Luskanu i – chociaż takie poetyckie porównania nigdy nie oddają grozy sytuacji – rozciągała się aż po horyzont.
Almar powoli podszedł do burty i podparł się na niej, przyglądając się temu... zjawisku, z mieszaniną nabożnego podziwu, zazdrości, irytacji i pewnie nawet strachu... Cóż, może i nie widział w swoim życiu zbyt wiele orkowych armii, ale nawet nie przypuszczał, że może ona być na tyle dobrze zorganizowana... Uszykowanie tego musiałoby zabrać całe lata! Zwołanie wodzów, wysłanie ichnich odpowiedników dyplomatów, przeprowadzenie negocjacji, załatwienie wozów i machin... To nie może pojawić się ot tak...
I ktoś tym wszystkim dowodził...
Almar westchnął i odsunął się od burty. Ucieczka nagle wydała się genialnym rozwiązaniem, oferującym najszersze perspektywy. Nagle odezwał się jego sąsiad, też stojący w podobnej pozycji.
- Widzisz tamtą grupę? – pokazał palcem.
- Uhm.
- Gonią nas.
Almar spojrzał na niego zdziwionym spojrzeniem – w jaki sposób oddział pieszych, nawet orków, miałby dopaść statek, było dla niego zagadką. Pokiwał jednak głową i odsunął się. Wrócił do pracy.
---
Statek może i by poleciał do Luskanu, pomimo protestów kapitana. Może i naczelny kartograf uzyskałby posłuch i zdołał nakłonić ludzi, aby go posłuchali.
Może i by. Gdyby nie protest sternika. Ten – już od dawna dający się poznać jako osoba gotowa okazjonalnie kucać, aby uniknąć przelatujących nisko meteorytów – nawet nie chciał słuchać o utrzymaniu kursu. I znów – może i by dolecieli do Neverwinter, albo z powrotem do Waterdeep. Może i by. Gdyby nie...
- Smok! Smok!!!
Tylko Almar okazał się na tyle inteligentny, żeby pozostać na swoim miejscu i kontynuować robotę. Inni natychmiast rzucili się ku iluminatorom, czy do wyjścia. Kapitan zresztą już reagował.
- Zwiększyć pułap! Obrót o sto osiemdziesiąt! I cała naprzód do cholery!
Wszyscy to poczuli. Statkiem targnęło, a on sam nagle przyspieszył. Kilku załogantów rzuciło się do odrąbywania ornamentów i ozdób, nawet do odrzucania fragmentów statku, niezwykle wręcz szybko ukazując pod spodem drugi, węższy kadłub. Wątpliwe, aby ktoś podejrzewał dobroduszną jednostkę jaką była „Jeden”, o możliwość zmienienia się w statek do pościgów. Albo ucieczek. A właśnie to zostało dokonane, z niezwykłą wprawą przywodzącą na myśl wiele prób...
Mimo iż statek stał się dużo lżejszy, mimo iż stał się dużo „szczuplejszy” i tak był za wolny. Jedynym ostrzeżeniem był nagły jęk dręczonego powietrza, a potem syk i łomot ognia z dużą prędkością przecinającego powietrze. Potem było „łufff” i jakoś tak wszystko przed oczyma Almara się rozmazało...
---
Obudził się dość szybko. Nikt mu nie musiał tego mówić. Każdy z nas ma taki swój „wewnętrzny zegar”, który pozwala mu stwierdzić ile mniej więcej czasu minęło. Ten Almarowy zbyt dokładny nie był, ale uznał, że mogło to być koło... godziny?
- Leż spokojnie.
Tak, oczywiście, z pewnością. Statek go potrzebuje! Atak smoka go chyba rozniósł! Githyanka usiadł, otwierając oczy.
- Powiedziałem, leż... a zresztą skoro siadasz to możesz usiąść, nie?
Ledwo powstrzymał się przed odpowiedzeniem „nie, nie w cale”. Stłamsił jednak te słowa i – spojrzawszy na starszawego człowieka, który na tym statku pełnił obowiązki kuka, cyrulika i prawdopodobnie jeszcze kogoś – zapytał się po prostu:
- Co się stało?
- Smok zaatakował. Zionął ogniem. Trafiło nas. Od tego momentu straciliśmy możliwość skręcania i przez cały czas spadamy, a sternik tylko kręci się w kółko i chichocze. Smok, o dziwo, zamiast nas wykończyć, wycofał się. Masz zresztą podwójne szczęście – pierwsze, że nie spłonąłeś, ani nie zostałeś wyrzucony przez dziurę w pokładzie, a drugie – że się obudziłeś. Lądowanie najprawdopodobniej będzie bardzo twarde. I...
Przerwało mu kolektywne „AAAAAA!!!” dobiegające z piersi całej załogi znajdującej się na pokładzie. Takie „AAAAAA!!!” to jedna z najgorszych rzeczy jakie można usłyszeć w dowolnym pojeździe poruszającym się w powietrzu, zaraz po „czy jest tu jakiś ksiądz? Rabin? Imam? No, ktokolwiek kto ma chody u Najwyższego?”
Na powód nie trzeba było długo czekać. Nagle potężnie zatrzęsło, szarpnęło, miotnęło a cały statek zmienił się w materialną kakofonię łamanego drewna...
---
Wygrzebywać się spod rozbitego statku można na wiele sposobów.
Można książkowo – to znaczy jęcząc, czołgając się i zachowując się ogólnie niczym banda dziwacznych robali.
Można z gracją zeskoczyć z rozbitego kadłuba i zakrzyknąć „Witaj mój nowy kraju!”
Można z oburzeniem spojrzeć na rozbity statek i zadzwonić po pomoc drogową.
Można w końcu po prostu wyjść.
I to z tą ostatnią metodą, mieliśmy akurat do czynienia w tym wypadku. O ile przód statku był zmasakrowany – masakrę spowodowało najprawdopodobniej czołowe zderzenie z górą – tył był niemalże w porządku. Po prostu drzwi otwarły się i wysypała się z nich reszta załogi. Niezbyt duża ta reszta była. Na okrzyk wszyscy popędzili do przodu, żeby zobaczyć w czym można pomóc, albo po prostu żeby mieć lepszy widok. W wyniku tego przeżyło zaledwie kilku ludzi...
Almar spojrzał ponuro na resztkę statku.
- Zaraz będzie bum.
- Co? – odpowiedział mu ktoś kto już sprawdził czy ma wszystkie ręce i nogi.
- Musi być bum. To taka... tradycja.
I miał rację, ledwie ostatni człowiek wysunął się z wraku i odbiegł na pewną odległość, statek jakby zapadł się w sobie, zajęczał i... eksplodował.
To była piękna kula ognia. Zaczęła się w nędznych czerwieniach, szybko jednak nabierając pomarańczy i żółci. Zahaczając o różne przedziały, uzyskiwała różne barwy – niebieski, zielonkawy... W końcu dotarła do czegoś wyjątkowo wybuchowego.
Podpaliła to.
I resztki statku uniosły się w swój ostatni rejs ku niebu, w potężnym strumieniu barwnego ognia. I wtedy jeszcze doszedł dźwięk.
Był głośny. Bardzo głośny. Łomot wydawał się trząść górami uciekać w nie aby znaleźć siłę i powracać – dręcząc uszy i oznajmiając wszystkim wokół swe istnienie.
Almar z uśmiechem skinął głową.
- No i było bum.
Ale nagle zmartwiał. Ci orkowie... wtedy.. nie przestali ich gonić, prawda? Fakt, że najpierw przyspieszyli, a potem dość lecieli wprost przed siebie obniżając pułap aż w końcu trafili tutaj – Almar oszczędnie określił to jako „jakieś zabawne góry”. Ale... nie przestali, prawda?
Odwrócił się. Musiał się całą siłą woli przekonywać, że przed chwilą nie złapał kątem oka jakiegoś ruchu w krzakach...
- Ludzie! Ludzie bierzcie broń i uciekajcie! Orkowie idą!!!

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Na początku była tylko ciemność, pusta i niema, jak u zarania wszelkich dziejów, gdy nawet bogowie nie wiedzieli jeszcze, że istnieją, a odwieczne demony myślały, że dobro jest dobre, a poza nim nie ma żadnej alternatywy. Mrok ten mógł doprowadzić największego bohatera do lęku, a pustelnika wypranego z uczuć do samotności, gdyby tylko raczyli się pojawić naprzeciw niego. Próżnia sprawiała wrażanie wiecznej i niewzruszonej, prysło ono jednak równie szybko, jak iluzja początkującego maga, nie obdarzonego nadmiernym talentem. Chwilę później coś się bowiem zmieniło, naturalna równowaga została zaburzona i ciemność przestała być niemą, a do jego uszu dopłynął zgiełk urywanych dźwięków - możliwe, iż to same Selune i Shar spierały się ze sobą w jednej z siostrzanych kłótni, jeszcze nie tak ostrych, jak miało do tego dojść w przyszłości. A może to prasmoki zastanawiały się nad wyborem koloru oraz substancji wyrzucanej z trzewi, co za tym idzie rodu, który zapoczątkują? Nie wiedział tego, lecz mimo to otępiały przysłuchiwał się, i starał skupić zmysły, wyostrzyć je na tyle, by lepiej usłyszeć źródło dźwięków. Jego zmysły okazały się jednak w tym momencie ostre, jak pierwsza brzytwa pierwszego golibrody, inaczej mówiąc – tępe, jak ogr na turnieju arytmetycznym. Ślepy być więc nie mógł.
Po chwili przekonał się o tym, jakże trafnie stwierdzając „na własne oczy”. Otwarł je i w jednym momencie przyjął chyba cały majestat wszystkich bogów Faerunu, każdego znanego panteonu i każdej możliwej dziedziny (może oprócz z pewnością istniejącego boga podatków, który zapewne musiał wyjść nałożyć niebotyczną opłatę na jakiś inny plan).
Po trzynastej próbie przetrzymania tego objawienia dłużej, niż wynosi żywot goblina w starciu w Wybrańcem Kogokolwiek; westchnął i podniósł głowę, by ponownie ją opuścić wraz z poczuciem otępiającego bólu.
- Gdzież ja położyłem moją księgę zaklęć? - mruknął, podnosząc się spod stołu i przecierając guz na głowie, a jego głos brzmiał zgoła przeciwnie do wygłaszanej treści. Po chwili zorientował się gdzie i kim jest, chrząknął, odrzucając głowę na bok, na tyle, by kaptur na głowie odsłonił jego matowoszare oczy. Używając ich do przyglądania się skierowanemu ku niemu barmanowi, zamrugał i zreflektował się zaraz:
- Do diaska, gdzie mój bardon? – spytał Kasjusz i wszystko stało się jasne.
Kasjusz był przedstawicielem zawodu, którego stosunek jakości do długości istnienia był najprawdopodobniej najbardziej korzystny (gorzej ze stosunkiem tegoż wyniku do otrzymywanego wynagrodzenia). Różnie ich zwano w całym Faerunie – kloszardami bogatych, heroldami karczem, grajkami od siedmiu boleści, lub po prostu bardami.
- Bardon? – karczmarz zmieszał się – Nie wiem, cóż to takiego, ale brzmi dumnie. Złodziei posłałem do „Wściekłej Mordowni”, więc nie mógł zginąć.
- Szukaj wiatru w polu – mruknął, odwracając twarz od pucołowatego właściciela zajazdu „Pod rybą piłą” w stronę wiszącej na ścianie maskotki, lekko naruszonej przez czas i pewnie jakiś wysoko latający talerz z niekoniecznie świeżą potrawą – czubek nosa zwierza był ułamany, a dookoła widać było zaschnięte plamy po jakiejś wiekowej (pewnie już w trakcie spożywania) zupie.
W takim miejscu przyszło mi wczoraj koncertować? Dobre sobie, widać szczęśliwa bryza wieje mi w twarz, wspomagając obgadujących mnie za plecami. W dawnych czasach tyleż było wspaniałych aojdów, grających z wiatrami w zawody i nieraz tworzących piękniejsze od nich nuty, dziś jak wstawiona publiczność wyrazi swe zadowolenie ponurymi pomrukami, to…
Rozmyślania przerwał mu barman, z trudem niosący kila kilo żelaza uformowane w całkiem niezły, średniej długości mieczyk.
- Chyba się znalazła pańska zguba – rzekł, tłumiąc pokusę, by nie spróbować samemu ująć pałasza w pozycji bojowej, którą zapewne znał tak dobrze, jak Kasjusz okolice Thay – Czy to nie jest ten pański… bandor?
Kasjusz przymierzył się do pierwszy raz w życiu widzianego miecza, z lekkim trudem ujmując go w dłoni. Głownia była przystosowana dla osoby leworęcznej, a samo ostrze podobnie wyważone. Kasjusz współczuł osobie, która tyle godzin spędziła na polerowaniu tego „cacuszka”, bo gdy zaraz „odda” go ramionom barmana, lekko się pobrudzi. Posoką.
- Ładne – stwierdził Kasjusz, przyglądając się krytycznie – Tak na oko 2 k6 -1, czyli mniej więcej dwa pięciogłoskowe przekleństwa na „k”, trafionego na odlew bękarta. – uśmiechnął się nieznacznie - Ale to nie moje. Gdzie jest ma lutnia?
- Ah, to o lutnię panu chodziło, nie zrozumiałem, następnym razem proszę do mnie mówić we wspólnym. Chodzi panu o tę lutnię, którą rozbił pan wczoraj ją na głowie jednego z niezbyt zachwyconych słuchaczy?
Kasjusz zamrugał, udając, że złapał haczyk, uniósł brew i poprawił kaptur, by barman zobaczył lepiej jego blade lico: - Cóż za głosy przywiało do mych uszu? Mogłem się przesłyszeć? – wcześniej przyjemny głos stał się chłodny i cierpki.
Karczmarz zmieszał się i machnął głową – Żartowałem oczywiście… Nie, wiem, nie widziałem nigdzie pana cennej lutni, z pewnością pan ją gdzieś tu zostawił.
- A racja – wyciągnął swój instrument zza pazuchy Kasjusz – tu była. – wstał i ukazał się bywalcom „Ryby piły” w całej okazałości. Barman już pewnie nie pamiętał ich rozmowy, bo ganił jedną z kelnerek, niezbyt umiejętną w donoszeniu posiłków do klientów. Ona broniła się, wskazując na najemnika, który teraz udawał, że nie ma z nią nic wspólnego, a obdrapany stół to najpiękniejszy obiekt w okolicy, wart wszelkiej uwagi.
Kasjusz był postacią dosyć wysoką, na oko jakieś metr osiemdziesiąt kilka, do tego całkiem szczupłą, o subtelnych, zwinnych ruchach. Miał na sobie zwiewną, szarą pelerynę z kapturem, oraz podszyte wiatrem spodnie. Na jego twarzy gościł spokojny, tajemniczy uśmiech, a oczy wyrażały zamyślenie, co wskazywało, że przygotowywał się do występu. Trudno było stwierdzić, czy to cień i podobny kolor kaptura, lecz wydawało się, że cerę miał bardzo bladą, jakby jasnobłękitno-szarą.
Wokół panował typowy poranny gwar – marynarze próbowali przezwyciężyć kaca, co dostojniejsi goście przybywali ze swoich izdeb na górze świeży i wypoczęci, a najemnicy schodzili się, czekając na propozycje pracy i gasząc pragnienie wcale nie najtańszym browarem. Zza drzwi kuchennych wydobywał się piękny zapach przyrządzanej ryby, aż żal było, że nieumiejętna kucharka szybko popsuje jej smak niepotrzebnymi przyprawami i burzą włosów, które spadały z jej taniej peruki.
Kasjusz nie zwracając na to wszystko najmniejszej uwagi, wszedł wyuczonym krokiem na najbliższy stół – w jego wyobraźni była to cudowna scena, nie oszczędzając widowiskowego obrotu i mocnego przytupnięcia – Czemuż ja muszę kupować publikę takimi tanimi chwytami…, myślał. Publika bynajmniej tanie chwyty kupiła, większość par oczu spoczywała w tej chwili na nim, zaczął się krótki aplauz zachęcający do występu. Kasjusz ująwszy swój instrument, rozciągnął barki, a peleryna odsłoniła częściowo jego elegancką, kontrastującą z tęczówkami koszulę. Na szyi, na rzemieniu znajdował się mały, wymyślny flecik, rozbłyskujący od każdego źródła światła – jasnego słonecznego wpadającego przez czyste, acz lekko obtłuczone okna, słabego i efemerycznego od ogarka tlącego się jeszcze na stole obok, wpadającego nie wiedzieć czemu prosto w oczy, wprost z mieczy zatkniętych za pasami najemników, które przekazywały ten pierwszy rodzaj światła dalej. Bard trzykrotnie zmienił ułożenie dłoni, przypasowując się pod różne akordy, przeszedł gamę od tyłu i po chwili ciszy zaczął grać, rzucając jeszcze mimochodem tytuł utworu. Brzmiał on po prostu „Paladyn”.
Muzyka w pierwszej chwili była zwiewna i dynamiczna, zarazem podniosła, łatwo wpadała w ucho. Szybko jednak zmieniła ton, na spokojniejszy i bardziej dostojny, a Kasjusz zaczął wygłaszać kolejne słowa ballady:

Mam miecz dwuręczny, nadobny, ze stali
On mi już nieraz mój żywot ocalił
Jego lśniąca klinga w Słońca bladym świetle
Sprawiała, że wróg mój czuł się niemal w piekle

(Czyli jak w domu – najmilej na świecie
Ale wy tego, kochani nie wiecie - pomyślał)
Jam pogromcą złego, woj nieokiełznany
Każdy z nieprzyjaciół marł, gdym ruszył w tany
W służbie światłu wiecznemu, nieskończonej prawości
Walczę przeciw złemu, do nieskończoności
Paladyna jest losem, dawać życie za wiarę
Dobrą nowinę głoszę, nie zrażając się wcale
Niepowodzeniem u panien, pięknych oraz cnotliwych
Serce me jak ze skały, a trud zawsze mi miły
Wielkich czynów jam świadkiem, oraz nie mniejszych autorem
Przyszłość jest moim spadkiem, siła wciąż we mnie gore
Me cudne ostrze jest ze mną, w trudzie i chwilach wspaniałych
Będzie przy mnie na pewno, do końca mej wielkiej chwały…


Melodia się urwała na chwilę, a Kasjusz podniósł wzrok, kierując go na widzów. Niektórzy wydawali się nie rozumieć tekstu zupełnie, część ze względu na swój stan mentalny, tych zignorował całkowicie. Karczmarz przyłapał się, że zbyt długo poleruje jeden kielich, a z kuchni doleciał swąd nadpalonej ryby. Jakiś z większych wojów wydawał się być poruszony treścią, możliwe, iż odnalazł w tych słowach jednego ze swych dawnych, utraconych przyjaciół. Życie woja w Faerunie nie było łatwe, a trudy tytułowego paladyna każdy mógł porównać do swoich, przynajmniej w pewnym stopniu.
Odrzucił głowę na bok, spod kaptura wysunęły się pojedyncze kosmyki jego długich, bardzo jasnych włosów. W tym samym momencie melodia zaczęła lecieć dalej, z tym, że teraz powiała w inne strony – ruszyła znowu powoli, lecz z czasem zaczęła przyspieszać, jak emocje paladyna. Patos pojawiał się na dosłownie ułamki sekund, by zaraz rozpłynąć się w innych dźwiękach. Słuchacze zdziwili się, gdyż Kasjusz wciąż stał patrząc w bok, struny lutni nie poruszały się, a obecną melodię nadawał flet, choć jedynym w polu widzenia był ten zawieszony na szyi muzyka. Pojedynczy ludzie zaczęli się rozglądać, skąd pochodzi dźwięk, ale gdy Kasjusz wznowił grę, zrozumieli, że oba dźwięki dobiegają z tego samego miejsca. Bard spuścił wzrok na swój instrument, uśmiechając się lekko. Flecik niedostrzegalnie wibrował w rytm muzyki.

Idę dziś traktem spokojnie, szukając nowej przygody
Dziękując za życie dozgonnie, chociaż nie jestem już młody
To żywot wciąż mi jest cenny, chce mi się dalej żyć
Nic nie jest tutaj daremne, wystarczy w wierze być
Wtem wyskakuje przede mnie nieprzyjaciel nienowy
Zaskoczył mnie nadaremnie, zawszem do bitki gotowy
Stoi przede mną minotaur, tuż przy rozstaju drogi
Na swym toporze się oparł, bycze ma twarz i nogi
Miecz mój już w gotowości do starcia następnego
Chociaż mam stare kości, to nie wyczuwam tego
Bo przyszła pora na starcie, zaraz poleje się jucha
Zginiesz, piekielny bękarcie, krew w moich żyłach już bucha


Podniecenie Paladyna zaczęło się udzielać słuchającym, każdy z zapartym tchem czekał na kolejne słowa przemawiającego ustami Kasjusza charyzmatycznego sługi boga. Nie było ważne, którego – dla jednego był to Tyr, dla innego Torm, z pewnością wśród licznych gości tawerny znajdował się jakiś wyznawca Helma lub Tempusa. Kasjusz był pod tym względem neutralnym – jego prawdziwą panią była muzyka.

Stoję naprzeciw niego, on na mój atak czeka
Niegodzien on jest tego, abym go zabił z daleka
Jednym szybkim zaklęciem, wolę wbić miecz mu w bebechy
Odwracam się na pięcie, płuca me są jak miechy
Zbieram siły do cięcia, z ukosa, prosto w rząd żeber
Minotaur stoi zawzięcie, kopytem rozdziera glebę
W końcu zniecierpliwiony, pierwszy krok ku mnie robi
Nad nami lecą wrony, chcące nieboszczka dobić
Czyli pokonanego, który się zaraz objawi
Stoję, czekam, dość tego, pokaż, co bydlę potrafisz!
Proste machnięcie najpierwiej - tak na próbę, przed laniem
Lecz – na mej twarzy zdziwienie, bo padam na kolana.
Plecy zdradzają mnie z trzaskiem, a miecz się w dłoni chybocze
Bronię swe usta przed wrzaskiem, bestia wesoło rechocze
I mnie na ziemię obala, wierząc, że to mój jest koniec
Lecz kogoś widzę z oddala, wiem, że go muszę obronić
To dziecko niewinne, małe, spoglądające z trwogą
Za nie dam życie całe, bom winien jest to bogom
Wtem spada na mnie topór, z trudem go zblokowałem
Stawiam zaciekły opór, poświęcam siłę całą
Aby cios odbić i zaraz o czerep mieczem mym skrócić
Wróg pokonany, lecz naraz bronią mi w pierś wprost rzucił


Nuta zawisła w powietrzu, ktoś pomyślał, że to już koniec i zaczął klaskać, szybko go uciszono. Kasjusz mimochodem spojrzał na publikę, nie bawiąc się w ostentacyjne spojrzenia przerywające opowieść w najlepszym momencie – po prostu upewnił się, że są, że podczas transu, tego dziwnego stanu zapomnienia, który zawsze wywoływały w nim opowieści (choć nigdy na tyle, by nie zdążył się uchylić przed rzucanymi talerzami, pomidorami, nożami, czy innymi niegodnymi pociskami, rzucanymi przez co gorszych kulturowych impotentów – tego uczono już po pierwszym występie w szkole, gdzie wygłaszałeś wyuczoną opowieść tylko po to, byś zaraz się rozczarował i doprowadził innych do śmiechu swym ubrudzonym specjalną mieszanką jestestwem) nie przeszła przez miasto armia Czerwonych Czarnoksiężników, smoki nie pożarły wszystkich dziewic, ostatni artefakt nie został zamknięty w muzeum, a najwięksi samotnicy z jego znajomych nie zostali dziadkami z licznym potomstwem. Wszystko było na swoim miejscu – choć niegodni, wciąż przy nim byli, kontynuował więc. Nuta stała się nostalgiczna, niosła słabnącą energię.

Znowu zwycięstwo odniosłem, choć cenę płacę sowicie
Bo w tym wojennym rzemiośle nietrudno stracić swe życie
Dobrze na służbie mi było, z mieczem mym cudnym u boku
Krótko to mi się nie żyło, dziękuję za wszystko bogom
Dziecię jest uratowane, teraz wzruszone podchodzi
Może opatrzy mi ranę, lecz co ono czyni – złodziej?
Miecz mój kochany zabiera, opuszcza człeka w potrzebie
Nagle me serce zamiera, bo rozpoznałem w nim siebie.
Bo młode starsze wypiera, taka już świata jest kolej
Oto ma koniec ma era, mogę się cieszyć spokojem?
Czy może za grzechy płacić, tak jak zapłaci to dziecię?
Czas może tylko utracić, sumienie nie znika w świecie
Choć to zło nim kierowało, paladyństwo odziedziczy
Tak też się ze mną stało, bo ten „mój” miecz był magiczny
Jedynie żałować mogę, że z dobrem tym nie walczyłem
I wzbudza wciąż we mnie trwogę, świadomość tego, kim byłem
A może kim jestem teraz, bez pychy, występku, chciwości
Rzec mogę tylko – cholera, bo nie znam sensu miłości
By żyć czasami potrzeba, dobro świata tego pokonać
I by zaznać nieba… Konam…


Nim ostatnia z nut zaczęła przejawiać końcowe symptomy swego krótkiego, lecz bardzo wartościowego życia, Kasjusz nie czekając na aplauz, gwizdy, skacowane pomruki, rzuty nożami, płacze wzruszonych kobiet, pytania o „sztuczkę” z fletem, darmowe kolejki wódki, czy propozycje ożenku, stanął bokiem do widowni i ledwo dostrzegalnym ruchem stopy kopnął w stojące koło jego „sceny” krzesło.
Impet uderzenia był niesamowity, a podrzucona w górę kupa kilku zbitych w jeden twór oheblowanych desek stała się śmiercionośnym pociskiem, który poszybował wprost w twarze niczego nie spodziewającej się publiczności i czyniąc krwawą masakrę wśród ich pięknych lic. Przynajmniej w wyobraźni barda.
Krzesło trafiło prosto w znajdujące się za plecami Kasjusza okno, czyli w przeciwnym kierunku, niż stał tłum. Szyba pękła bez większych oporów, szkło posypało się na portową uliczkę, tworząc dziwnie suchy deszcz, dla spacerującego nią akurat szczura. Zrzucił winę na ludzi i postanowił wrócić na swą ulubioną krypę łowiącą makrele, do swej mniej ulubionej szczurzej rodzinki.
Panujący na zewnątrz wicher wtargnął brutalnie do sali głównej karczmy, gasząc natychmiast wszystkie okoliczne świece, przewracając wazony i rozrzucając po pomieszczeniu papierki. Wszyscy westchnęli , karczmarz zrobił dziwną minę, a Kasjusz zrzucił pelerynę, kłaniając się elegancko. Jego długie, niemalże białe włosy łopotały majestatycznie na wszystkie strony, w rytm powtarzanych przez barda słów o pokonywaniu dobra tego świata. Wiatr przyjemnie muskał jego ciało, a on sam zaznawał nieba.
Wiele można powiedzieć o integrowaniu się artysty z jego tworem. Jedni bohaterom nadawali własne cechy, myśli i uczucia, dając pretekst do wyrażenia własnych przemyśleń, żalów, sposobów na życie. Pisanie takie jest bardzo emocjonalne i można stwierdzić, iż stwórca i jego „boska marionetka” są jednym i tym samym, tylko nie wiedzieć dlaczego rozbito ich na dwie, nieproporcjonalne części. Inna część minstrelów (Kasjusz bardzo nie lubił tego określenia) dystansowała mocno się do swych dzieł, uważając takie działanie za zbyt egzaltowane i niegodne. Tworzyli swe teksty zazwyczaj z zimnym wyrachowaniem, pisząc je pod publiczkę lub spłycając postacie i przenosząc walory na inny poziom, przez co przypominały raczej surowe, poważne traktaty, niż opowieści i melodie dla ludu. Zdarzali się jednak geniusze, którzy potrafili iść tą drogą i pokazać coś naprawdę nadzwyczajnego, jednak zdarzało się to znacznie rzadziej.
Kasjusz nie należał, do żadnego z tych prądów ideologicznych, jednak w tej chwili czuł się zupełnie tak samo, jak jego Paladyn. Tak samo jak on czuł żal i niewzruszoną supremację dobra. Nie kopnął krzesła, szyba nie została zbita, wicher nie objął go czule, a całość zakończyła się nudnymi oklaskami, pytaniami o sztuczkę z fletem i skacowanymi pomrukami. Ukłonił się dostojnie, przybierając maskę dumy i wdzięczności za docenienie jego sztuki, odmówił darmowej kolejce wódki, zebrał niezbyt hojny datek za słowa otuchy i po spakowaniu swego dobytku pożegnał się z zamyślonym karczmarzem, wzruszonym wojownikiem, szarmancko uśmiechnął do w większości niewartych spojrzenia kobiet i wychodząc z całego serca przysiągł sobie, że kiedy tylko będzie mógł, uwolni się od tej dziury, jaką jest Waterdeep – Miasto Wspaniałości i jeden z cudów Faerunu.

Okazja przydarzyła się niewiarygodnie szybko, a Kasjusz zaskoczony takim zrządzeniem losu uznał to za fatum. Oddalając się nieznacznie od karczmy dostrzegł coś, co jednoznacznie określił, jako statek powietrzny – środek transportu dla stroniących od szumu fal, a mimo to chcących polegać na wietrze. Podróżował już takimi parokrotnie i choć widział piękniejsze statki tego typu, intuicja podpowiadała mu, że podróż tym może być o wiele bardziej … emocjonująca? Nie wiedział dlaczego. Może wreszcie przybliży go ona do upragnionego celu?
Przed statkiem w charakterystycznej postawie kapitana statku mówiącej „Tak, to ja tu rządzę i jeśli mi się w czymś narazisz, lepiej byś się okazał spolimorfowanym ptakiem, bo inaczej będzie z tobą kiepsko i mokro na posadzce”. Był dosyć wysoki, może odrobinę niższy od Kasjusza, i ubrany prawie, jak admirał floty Wybrzeża mieczy na ostatniej bojowej misji. Wiarygodności dodawały mu nieodzowne atrybuty – stylizowana na wygiętą w łuk, skaczącą rybę fajka, w której znajdował się pewnie tlący tytoń jabłkowy z dodatkami zmieniającymi zapach na bardziej męski, a także opaska na oku, groźnie wyglądająca, lecz dla barda będąca zwykłą drwiną. Kasjusz znał jednego Amnijczyka, któremu naprawdę brak było jednej „patrzałki”, potrafił wiec odróżnić ruch jedynego oka, od ruchu jedynego chwilowo widzącego. Poza tym materiał mógł lekko prześwitywać. Półelf spojrzał krytycznie na Kasjusza i zagwizdał cicho, przyglądając mu się krytycznie.
- Dokąd kursuje?
Kapitan westchnął - A nie wypadałoby wpierw zachwycić się pięknem tego cuda?
- W oczach Valkura wszystkie jego dzieci są równe.
- Do Luskan, przez Neverwinter- mruknął niechętnie zrezygnowany kapitan. – Poza tym Valkur jest bogiem marynarzy…
- … a żeglugi powietrznej Akadi? – przerwał mu Kasjusz – Sprawdzałem pana, kapitanie. – nim sprawdzany zdążył się żachnąć, zmienił temat, jednocześnie myśląc, że sugerując się po stroju kapitana, gdyby tylko trzeba było, statek bez problemu wodowałby i kontynuował podróż na jego gaciach – Jaka przyczyna podróży?
- Ty jesteś tym bardem, który śpiewał „pod Rybą piłą”? – odpowiedział pytaniem na pytanie półelf.
- Imię me Kasjusz, do usług – ukłonił się bard.
- A więc, Kasjuszu, pragniesz wybrać się do Luskan. – „Nie, tak tylko dla zabawy marnuję pański czas, kapitanie”, pomyślał bard, przytakując – Myślę, że na pokładzie „Jednego” znajdzie się dla ciebie miejsce, w razie czego, gdy będziemy musieli nabrać wysokości, nie będzie trudności z wyrzuceniem cię za burtę. – bard skłonił się ponownie, rozkładając ręce – Moi marynarze niezbyt interesują się tą całą kartografią i wyznaczaniem azymutów, a tak się składa, że w tym właśnie celu lecimy w kierunku Grzbietu Świata – półelf jeszcze wtedy nie wiedział, iż nie tylko polecą w tamtym kierunku, ale wręcz dokładnie tam dolecą. – Myślę, że moim podopiecznym przyda się odrobina rozrywki.
- Tak jest, kapitanie – zasalutował dyplomatycznie Kasjusz, stając się już niemalże członkiem załogi.
- Chwila – kapitan odwrócił się na chwilę, a następnie podszedł bliżej barda i przyjrzał mu się dokładniej – Nie jesteś aby…
- Tak.
Kapitan odwrócił się na pięcie i zastanawiał przez chwilę. W końcu powiedział:
- Cóż… może to dobry znak, przynajmniej mam taką nadzieję. Ty też lepiej miej. W każdym razie – witamy na pokładzie. Jeśli moi ludzie nie będą dzięki twej muzyczce pracować jak młode czorty, myślę, że za burtą poradzisz sobie doskonale.
Kasjusz uśmiechnął się kwaśno.

To dla dobra ludzkości, to dla dobra przeklętej ludzkości, to po to, by wszystkim przeklętym rasom w Faerunie (czyli każdej prócz goblinoidów i yuan-ti) żyło się lepiej. To po to, by jakiś przeklęty kupiec wiozący swój przeklęty towar nie zabłądził na takim trudnym trakcie, jakim jest szlak z Waterdeep do Luskan. To po to, by przeklęte elfy płynące do nas kilka tysięcy kilometrów z Evermeet nie roztrzaskały się tuż przy brzegu, bo przeklęty kartograf źle linię poprowadził. To po to, by biedne sieroty z Mulhorandu nie umierały na nieznane nikomu choroby, to po to, by przeklęte trupy z Jeziora Martwych Ludzi mogły sobie pooglądać stateczek na niebie i to po to, by cały Faerun uwolnił się od przeklętego barda Kasjusza, który za chwilę oszaleje na tym statku.
Takie myśli mogły łopotać w umyśle artysty, ale nie musiały. Nikt nie wiedział czy w głowie wyglądającego przez burtę Kasjusza w ogóle cokolwiek pracuje. Wydawał się raczej zniesmaczony powolnością powietrznego statku, kiedy w potrzebie mógł się naprawdę pięknie rozpędzić, ale na jego twarzy panował spokój. Może szukał rymów do jakiejś nowej pieśni, może wymyślał kunsztowne porównania i metafory? Nikt nie miał czasu, ani ochoty się nad tym zastanawiać – kartografowie mieli swoją własną nudną robotę, z bieganiem po pokładzie z wielkim astrolabium włącznie, marynarze zaś woleli swoją pracę fizyczną i popijanie piwa po niej.
Kapitan mimo wszystko był konsekwentny i gdy zauważał, że bard przez dłuższy czas się obijał, sugestywnie chrząkał, a Kasjusz zaraz intonował jakąś pieśń pod nudną presją pożegnania się na kilka sekund i kilkaset metrów ze stałym lądem.. Nie martwiło go to aż tak bardzo, gdyż czasami zdarzały się datki. Za słowa otuchy oczywiście.
Pierwszy - uwzględniwszy prędkość wehikułu - bardzo długi dzień podróży został zakończony. Kasjusz wrócił do swej kajuty i zdziwił się, gdyż miała być jednoosobowa – specjalnie w tym celu dopłacał. Przebywanie z niezbyt rozgarniętymi załogantami nie uważał za nadmierną rozrywkę, kapitan więc po zmierzeniu się z brzęczącą charyzmą barda nie miał nic przeciwko. Ale mimo to na jego koi ktoś siedział. I nie była to długowłosa blond piękność.
- Nareszcie jesteś – powiedział cichy, jakby dziecięcy głos. – Wiesz, jak tu nudno było?
- Na zewnątrz także. – odparł i usiadł na krześle, kierując oparcie w stronę gościa. Przez chwilę patrzyli sobie prosto w oczy, dla jednego chwila była niemal wiecznością, dla drugiego – po prostu chwilą. Światło sączyło się powoli przez małe okienko, ciemniejąc wraz z zachodzącym słońcem. Istota w końcu ustąpiła pod przenikliwym spojrzeniem Kasjusza.
- Ja… - zaczęła, zawieszając na dłuższą chwilę samogłoskę w powietrzu
- Tak, myślę, że to dobre słowo na początek. – rzekł z neutralnym chłodem bard
- … jestem Devin.
- Jak mniemam z Waterdeep?
- Ja … - powtórzył się Devin, jego ton był bardzo niepewny, co akurat wcale nie dziwiło barda. Była to w tej chwili jedyna rzecz w Devinie, która go nie wywoływała w nim takich odczuć.
- Do kontynuowania wątku też w sam raz
- …nie czułem się związany z tym miastem.
- A ze swoją głową też nie? Co cię wzięło, by uciekać z miasta, wsiadając na gapę do statku powietrznego, którego celu nawet nie znałeś?
- Ja… - zaczął już po raz trzeci nieśmiało
- Jestem lekkomyślny i nierozsądny?
- Możesz mi nie przerywać? – warknął Devin, wyglądający na około piętnastu lat, blondynek-zbieg z Waterdeep. Kasjuszowa gra na emocjach zadziałała. Tak wydawał się bardziej rozmowny.
- Nie wydaje mi się, byśmy byli na ty, mój mały nerwusie. – jego głos przybrał stanowczy, zimny ton.
- Ja… - Kasjusz udał, że zamierza otworzyć usta, Devin podjął więc szybko – Przepraszam, proszę pana.
- Tak lepiej. Moja wielokrotnie sprawdzona intuicja powiada mi, iż fakt, że znalazłeś się właśnie w mojej kajucie, a nie u jakiegoś wesołego kartografa nie jest przypadkiem.
Dzieciak chciał już po raz piąty zacząć swoim ulubionym słowem (jak tak dalej pójdzie, wielki egzystencjalista z niego będzie), lecz zaraz prychnął, a Kasjusz przysiągłby, że w jego źrenicach zapłonęły małe ogniki.
- Chcę zostać bardem, tak jak pan, panie Kasjuszu – wyrzucił z siebie, zasłaniając ogniki powiekami.
Adresat tej wypowiedzi odwrócił wzrok ku oknu. Słońce już zaszło, zapalił więc świecę, nie zwracając uwagi na Devina. Zrobiło się jaśniej, mógł więc w końcu lepiej przyjrzeć się swemu „dziecku-niespodziance”. Miał rozwichrzone blond włosy w kolorze słomy, śniadą cerę, szerokie usta i brązowe, przybierające w świetle ognistą barwę oczy, całość tworzyła łobuzerską kompozycję. Miał marne, pocerowane ubranie, w którym nawet dziury w łatach były pocerowane brudem. Kasjusz domyślił się już odpowiedzi na następne pytanie, ale mimo to zapytał:
- Ileż to osób płacze teraz w Waterdeep, bo po biednym Devinie ani śladu, ani sakiewki?
Dzieciak spuścił głowę, mimo tego, co pomyślałoby w tej chwili wielu psychologów dziecięcych, niech ich Cyric ugości, jego spojrzenie wciąż było spokojne. Ogniki zapłonęły jeszcze silniej
- Płacze? Płacze, dobre sobie… – głos był dumny i nie pasował do jąkającego się przed chwilą na słowie „ja” dziecku – Myślę, że w większości karczem rozdają darmowe browary z tej okazji. Nie ma w tym mieście takiej osoby, dla której cokolwiek bym znaczył. Na pewno nie są nimi moi rodzice, do diaska z nimi. Nie obchodzi ich nawet, czy jeszcze żyję, myślę, że nie zdają sobie sprawy, iż kiedykolwiek istniałem. Nawet osoby, które uważałem za najlepszych przyjaciół, z którymi dzieliłem ten smutny los dziecka ulicy odwróciły się ode mnie. – Devin wstał, tylko, by zaraz paść na kolana i podnieść się ponownie z lichą nadzieją, że nogi się tym razem nie ugną pod ciężarem rozpaczy – Jak pan myśli, czy skoro jedna istota potrafi całkowicie zmienić oblicze świata, to świat musi być tak brutalny dla innych, by nie osiągnęły podobnej siły? Czy zatem świat się mnie boi i musi skazywać mnie na skok na główkę z klifu? Chcę zostać bardem tak jak pan, by przeciwstawić się temu domniemanemu dobru, by móc żyć i dać możliwość żyć innym. Tak jak pan teraz powinien dać mi żyć.
Gwiazdy, może gwiazd, bytów wyglądających na tak małe, a jednak przewyższających potęgą każdego mocarza Faerunu. Ale i one są tylko jednymi z milionów na nieboskłonie, żadna z nich nie ma wpływu na losy całego planu. Jaka siła dominuje zatem nad nimi, jak nad Faeruńczykami bogowie. A jeśli bogów jest aż tylu, i tyle jest domen, to co nad nimi góruje? I kiedy zostanie obalone ku ogólnej uciesze, zmianie ustroju i darmowym trunkom na trzy dni…
- Pamiętam Cię – powiedział bard patrząc w oczy Devinowi – Oglądałeś me występy w większości karczem, zawsze w pierwszym rzędzie, zawsze z przodu, lecz jednocześnie za innymi, kryjąc się w cieniu by nie rzucać się za bardzo w oczy. I za każdym razem miałeś na twarzy ten sam ciekawski, ożywiony i pełen nadziei wyraz, taki sam, jak gdy teraz na mnie spoglądasz. Choć początkowo nie byłeś sam, ale z każdym występem miałeś coraz mniej przyjaciół wokół siebie. I pamiętam jak patrzyłeś na tą małą brunetkę siedzącą obok Ciebie, która opuściła Cię dopiero Pod Rybą Piłą.
- Jak… Skąd wiesz?
- Bard, mój drogi musi mieć pamięć do twarzy. By pamiętać i omijać ludzi, którym winien jesteś kasę. I tych, którzy chcą cię zabić. Ty także będziesz musiał to opanować.


Dowodzony przez półelfiego kapitana statek „Jeden” stał się dla Devina swego rodzaju „Uniwersytetem Latającym”. Zgodnie z zawartą tamtego wieczora umową Kasjusz miał nauczać swego nowego towarzysza we wspaniałej sztuce bycia bardem, ten zaś będzie wykorzystywał swe umiejętności zdobyte na ulicach Waterdeep, aby ukryć swe istnienie przed pozostałą załogą statku, inaczej jego kariera nie będzie zbyt długa, ale za to bardzo efektowna.
Kasjusz korzystał teraz z wolnej chwili od pieśni o porzuconych sercach, pustych portfelach oraz niezabrudzonych mieczach i przyglądał się sunącej w oddali karawanie, wiozącej typowe mydło i powidło z miasta do miasta, by wyprzedać resztki niechcianego towaru jako cudowne i warte nawet bogów. Ochrona nie była zbyt imponująca, ale nie wyglądała też na dającą się wpędzić w najprostszą zasadzkę i tam wykrwawiającą się w trzy sekundy od jednej małej ranki, zadanej w dodatku przez komara. Ciekawe czy oni też widzieli te poruszające się w zaroślach kształty. Możliwe, iż zobaczą już wkrótce.
Gdy półelfi kapitan po raz kolejny go dorwał, Kasjusz miast wzdychać i słuchać „przełożonego”, wyjął z kieszeni talię kart i przetasował ją szybciej, niż powiedziałbyś „bard Kasjusz tasuje karty”. Ostatnie kółko dymu wypuszczone z ust półelfa zawisło i rozpłynęło się w powietrzu, w przeciwieństwie do wyrazu zaciekawienia, który zastygł na jego twarzy na dłuższą chwilę.
- W sumie ciekawa propozycja, skoro jawnie proponujesz oddać mi wszystkie swoje oszczędności, to czemu nie.
- Tak… Poczułem dziś rano taki nagły odruch niewysłowionej hojności… Muszę znaleźć jakieś jego ujście, inaczej możliwe, iż cała wena opuści mnie na zawsze…
Parę pyknięć później kapitan podjął rozmowę.
- Ludzie mówili mi od zawsze, że jestem bardzo wspaniałomyślny, może z wyjątkiem paru głupców, którzy narzekali na pensje, ale i im dało się światopogląd zmienić.
Poeta skinął.
- Co proponujesz? – fajka znowu wypuściła okrąg dymu
- Ja tylko znajduję ujście.
- Racja. – kapitan zamyślił się, przebierając wśród listy znanych gier i szukając tej, w której najlepiej oszukuje - Co powiesz na Trony Marchii?
Wzruszenie ramion. Fajna nazwa dla pokera, pewnie pozwala na jakieś dodatkowe kanty.
Po wtajemniczeniu w zasady okazało się, że w tej odmianie jednej z popularniejszych gier Faerunu, przynajmniej wśród cywilizowanej jego części – trzeba było nie tylko o zdobycie lepszego układu kart od przeciwnika (w tym przypadku trzech układów, bo trony były niby trzy), ale także wyprzedzenie go w tych poczynaniach. Istna alegoria walki o władzę, o kant tyłka potłuc.
Po kilku przegranych bard zaproponował podwojenie stawki. A czemu nie, brzmiała odpowiedź kapitana i stawka została potrojona.
- Dwa trony z berłem
- Dwa trony z koroną – przebił Kasjusz
Kapitan dobrał kartę i uradowany rzucił swój stosik:
- Trzy trony z diademem, ha, niech zgadnę, co teraz zrobisz? Przebijesz trzema tronami z insygnium?
Kasjusz wziął kartę z talii
- Dwa trony z koroną. – zwiesił głowę
- Ha! – półelf chwycił za swój trzos, by zgarnąć do niego wszystkie monety.
- …i pucz. – rzucił niechętnie bard. – Przykro mi, przejmuję twój diadem. I trzeci tron.
Parę wiązanek przekleństw i gróźb wyrzucenia za burtę później, Kasjuszowi udało się w końcu wyciągnąć od kapitana wygraną.
- Widziałeś kiedyś barda grającego słabo w karty? Jeśli tak, proponuję zmienić lokal.
- Zamknij się, proszę, głupcze – syknął pokonany.
- Tak jest, kapitanie. – zasalutował zwycięzca

Posiłek, który od biedy można by nazwać obiadem przypominał smakiem, a raczej jego nijakością – paszę dla koni. Wolał tego nie komentować i tak opuszczenie pokładu było mu coraz bliższe, niekoniecznie w Neverwinter. Kucharka, podstarzała i dosyć pulchna – okazała się wielką fanką poezji Kasjusza (co nie znaczy, że taka była jego grupa docelowa). Podczas podawania posiłku wyrecytowała z pamięci jeden z jego wierszy, ku ogólnemu niezadowoleniu innych czekających w kolejce. W takim wypadku bard mógł wprowadzić część swego planu w życie - gdy kufle z rozcieńczonym piwem opustoszały, a wraz z nimi stołówka, podszedł do niej i dworsko się ukłonił. Ona z wrażenia aż usiadła.
- Wspaniały był pani dzisiejszy posiłek – skłamał, uśmiechając się – Aż żal, że mój pobyt tutaj jest taki krótki, z pewnością udam się także w rejs powrotny. A potem jeszcze jeden.
- Ależ… - rumieniec wstąpił na jej opadły policzek
- Mam wobec pani wielką prośbę – skłonił się ponownie – My, bardowie mamy taki zwyczaj, że gdy odwiedzamy jakieś nowe miasta, musimy przygotować jakąś niespodziankę goszczącym tam naszym przyjaciołom ze szkoły.
- Oczywiście, rozumiem…
- A tak się składa, że w Neverwinter, gdzie będziemy przejazdem stacjonuje akurat mój jeden dobry znajomy. Oczywiście wszelkie szczegóły tych kawałów trzymane są w najgłębszej tajemnicy.
- A jakże…
- Dlatego, choć niegodnym, chcę panią prosić o drobną pomoc w tej sprawie i oczywiście zachowanie konspiracji – puścił do niej oko, powstrzymując skrzywienie
- Życz sobie, czego tylko chcesz, kochaniutki.
Worek trucizny, worek trucizny, na pewno masz go tam, pod ladą i dodajesz trochę do każdego posiłku…
- Może to trochę dziwnie zabrzmi, ale te kawały bywają czasem naprawdę… wyrafinowane. Ja zresztą nie myślę nawet o innych. Obiecuję, że jeśli pani mi pomoże, nazwę pewną piękną kobietę z jednej z moich następnych ballad, pani imieniem. – choć go nie znam i nie zamierzam poznać, pomyślał.
Zarumieniona kucharka uśmiechnęła się od ucha do ucha i skinęła niezauważalnie.
- Czy mógłbym panią prosić o… wiadro pomyj?

- Dlaczego to zrobiłeś? – krzyknął zdenerwowany Devin, przed chwilą jeszcze w skupieniu deklamujący swój wiersz, pierwszy występ, teraz stał przemoczony pośrodku pokoju.
- Nazwij to inicjacją – odparł sucho, odkładając puste już wiadro bard. – Nie martw się, ja miałem gorzej.
- Jak mogłeś? Przez cały ten głupi nudny dzień starałem się zgodnie z Twoją prośbą coś wymyślić, a teraz oblewasz mnie tym cholerstwem.
Kasjusz uśmiechnął się. Nauczanie młodych to ciężki kawałek chleba.
- Jak myślisz, czy kiedy po kiepskim, lub kiepsko przyjętym występie ktoś potraktuje Cię podobnie, będziesz stroił fochy? A może rzucisz się z pięściami na silniejszego od siebie draba? – młodzieniec milczał – Droga, którą sobie wybrałeś nie rozpieszcza. Musisz dlatego wypracować sobie nieświadomy unik, inaczej wielu oklasków się nie doczekasz.
- Ale…
- Trochę za głośno, jak na kogoś, kto podróżuje tym statkiem na gapę, co? I kto szybko może wrócić do Waterdeep..
- Przepraszam.
- No… To teraz doprowadź siebie i ten pokój do porządku i daj mi spać. Jutro lekcja numer dwa.

- Muzyka to coś więcej, niż dobry układ dźwięków, czy podkład pod słowa. Jednocześnie mniej, niż bicie serca, jeśli wiesz, o co mi chodzi.
Szum drzew. Ptaków śpiew. Zachód słońca. Blask miesiąca.
- Pieśń jest jak dotyk wiatru, który Cię obejmuje, unosi, a gdy już opadasz na ziemię, to moment lotu jest długi. A kontakt z rzeczywistością bolesny. Wiesz to i lecisz, a jednak czujesz spokój. I masz nadzieję, że upadek jest tylko preludium odbicia się od ziemi i ponownego wzlotu.
Usta milczą, dusza śpiewa.
- Słowa? Dobre sobie, słowo jest niczym, wobec tego, co istnieje dookoła. Słowa mogą być puste, jak skorupy po orzechu i takie zazwyczaj są. A ty brniesz jednak przez miliony niczym wiewiórka i starasz się odnaleźć to jedyne, które da ci życie. Jednocześnie jesteś drzewem orzechowym. Jak myślisz, ile wiewiórek szuka w Twych owocach orzechów, ile zaś je odnajduje?

- Wtedy… Pod Rybą Piłą… Twój flet…
- Tajemnica. Zawodowa, powiedzmy.
- I dlaczego ciągle masz na sobie ten kaptur?
- Bycie bardem bez tajemnic, to jak… Nie, tego się nie da porównać. Taka głupota jest niewysłowiona.
Instrument wydobywał kolejne nostalgiczne dźwięki. Bard zmienił dłoń i gdy znowu zaczął grać, nuty szybko zawisły w nicości.

Gdy Devin obudził się, był w zupełnie nieznanym sobie miejscu. Dookoła panował miejski gwar, on zaś siedział na ławeczce w jakimś parku. Zdziwiony zaczął się rozglądać, po chwili wstał i zaczął szperać po kieszeniach. Czegoś mu zabrakło, wyciągnął jednak z niej brzęczącą sakiewkę i zwitek papieru. List.
Od Kasjusza?
Słowa zapisane były równo, a ich treść na długo wbiła się w umyśle młodzieńca.
Devinie!
Witaj w Neverwinter
Często bywa tak, iż nawet piękne pieśni nijak mają się do prozy życia. I może to właśnie to jest w nich najpiękniejsze. Bo nierealne. Jeśli w tym świecie, pełnym magii nierealnym może być cokolwiek.
Młode starsze wypiera, powiedział Paladyn i niewątpliwie miał rację, lecz tylko w pewnej „ustawionej” sytuacji. Bo poezja nie zawsze może być uniwersalna.
Chociaż miecz paladyna, był tak naprawdę artefaktem, który przemienił niegodziwca, w takiego samego sługę bożego, którego obrabował, a możliwe iż i ten doświadczył tego wcześniej , to takich metafor nie powinno się przenosić na naszą codzienność na praktykę. A ma lutnia przechodnia nie jest.
Dlatego też zatrzymałem sobie Twój nóż.
Przyjmij za to mój dar, jakim jest możliwość zrealizowania swego „marzenia”. Bo choć tak jak Ty dobrze wiem, że cała ta gra, była częścią Waszego przekrętu, a Ty wcale nie nazywasz się Devin, mój mały Poeto, to masz szansę teraz odcięcia się od swej przeszłości i zostania prawdziwym bardem.
Bo widziałem, że masz potencjał. Ty też o tym wiesz.
Na odwrocie tej kartki masz adres zamieszkania mojego znajomego. Powiesz mu, że Cię przysłałem. I że chrzest może już sobie darować. W sakiewce znajdziesz potrzebne fundusze.
Jeśli wolałbyś jednak wrócić do swojego Waterdeep – nikt Ci nie broni. Możesz wrócić, podzielić łup i stwierdzić, że oskubałeś głupca. Czasem jednak, by żyć trzeba odrzucić swe imperatywy, czy to wewnętrzny rozkaz czynienia dobra, czy chęć powrotu do domu.
Skorzystaj z tego. I niech wiatry Ci sprzyjają
Bard Kasjusz


Devin zaklął, najplugawiej, na ile pozwolił mu jego młody wiek.

Opuścili Neverwinter. Pewien bardzo krótki, lecz jakże ciekawy etap w życiu Kasjusza został zakończony, w jego podsumowaniu wyszło mu, że znowu się spłukał i nieznacznie oddalił od swego celu. Normalka.
Siedział teraz z lutnią na kolanach i grał jakąś orientalną melodię, przygwizdując w rytm uderzeń skrzydeł kołujących dookoła ptaków, pewnie mew. Kapitan nie wiedzieć czemu omijał go, za to dookoła krzątali się kartografowie i „marynarze”, co chwilę na niego wpadając. Zazwyczaj przepraszająco się uśmiechał, ignorując krótkie wiązanki, czasem musiał się przesiadać. Wyjął zdobyty niedawno kozik i zaczął strugać wariata… Znaczy się figurkę wariata. W drewnie.
Niezadowolony z wyników pracy chciał ją dać kapitanowi w prezencie, lecz tak się jakoś dziwnie złożyło, że poleciała za burtę.
Ugurth Ulkrunnar (zwany przez licznych przyjaciół Ur-Urem), orkowy zwiadowca czający się w zaroślach wraz z resztą oddziału, jednym z kilkunastu patrolujących okolice Portu Llast oderwał się od przypatrywania swemu wielkiemu obusiecznemu toporowi, rodzinnej pamiątce dziedziczonej z ojca na syna i bardzo lubującej się w spijaniu ludzkiej, elfiej i krasnoludzkiej krwi z ich ciał; z powodu dziwnego, narastającego świstu. Zaskoczony spojrzał w górę i ujrzał przesuwający po niebie wielki, tajemniczy obiekt, a także dużo mniejszy, spadający wprost w kierunku jego nosa…
- Ork! – zawołał ktoś, szukając majaczących na dole dobrze znanych kształtów – Ork!
- Uspokoić się durnie – wrzasnął kapitan – Chyba nigdy orka nie słyszałyście, dziewczynki. One nie ryczą tak żałośnie. To pewnie jakiś dzik tak kwiczy.
Kasjusz znowu siedział przy burcie i grał na lutni, tym razem lewą dłonią, na której widniała czerwona rękawica z dziwnym symbolem.
Akurat przechodził obok niego jakiś półelf, w nudnym, szarym wdzianku, Kasjusz naliczył ukryte w jego garderobie co najmniej pięć sztyletów. Nie zwrócił nawet na niego uwagi, podobnie jak nie interesowała go afera z domniemanym orkiem-wieprzem.
Uderzona opuszką palca struna, zawibrowała z zbyt niskim, jak na nią dźwiękiem.
- Ciekawostka – mruknął bard, nucąc kolejną melodię.

Luskan zaatakował go kakofonią dźwięków.
Było tam wszystko, czego mógł się spodziewać od oblężonego miasta. W nim samym – krzyki przerażonych mieszkańców, zgiełk tłumu, wycie psów, tupot biegających po mieście żołnierzy i bezskutecznie próbujących przywrócić obywatelom resztki nadziei, brzęk tłuczonego szkła w tawernach, tudzież ponure wrzaski tamtejszych pijaków, modlitwy do bogów, żałobne pieśni, potępieńcze zawodzenia, dzwony na alarm. Z zewnątrz – grające bębny, krzyki orków, szczęk stali, piski jadących powoli bojowych maszyn, szum ognia, zgiełk tłumów, wycie wiatru, ryki smoków…
Smoków?
Kasjusz nie interesował się zbytnio sprzeczkami badaczy z kapitanem o to, czy zginą zaraz i tutaj, czy niedługo później, gdy ta armia dojdzie do Waterdeep. Oniemiały spoglądał na całe bataliony orkowych wojsk, ustawionych w niezbyt estetyczne gromady, przedzielone wielkimi oblężniczymi maszynami – z przodu potężne tarany i wozy drabinowe pchane przez umięśnionych zielonych, dalej balisty oraz trebuszety i katapulty wyposażone w wielkie głazy.
Wśród wrogich szyków rozpoznał całą mozaikę wojsk hordy – z przodu zakuci w puszki wojownicy w toporami oraz jeszcze więksi, uzbrojeni w potężne pałki, lecz bez krępującej zbroi – barbarzyńcy. Szamani grali na bębnach, kręcąc się dookoła w rytm swojej prymitywnej melodii. Dalej czyhali niosący długie piki i szerokie miecze – miotacze, jeszcze bardziej z tyłu – łucznicy o orężu szerszym, niż paszcza niejednego smoka.
A i smok był, nieodzowny. Czerwona, pokryta łuskami skóra, zakończone kolcami skrzydła, zębiska od ucha do ucha, żar w bebechach. I charakterystyczne, błyszczące na złoto, jak bursztyny z ciemnymi owadami w środku oczy. Skierowane na nich.
W takich chwilach bard żałował, że nie uznaje żadnego z bogów. Roześmiał się.
… skąd? Przecież ziemie hordy są setki kilometrów stąd, a jednym zaklęciem nie można przenieść takiej armii. Kierują się na Luskan, co oznacza, że po drodze musieli wyrżnąć w pień całe Dekapolis, a wcześniej spalić całe lasy i pociąć, a potem zjeść tysiące istot. Zresztą – niech mnie licho, jeśli nie są do tego zdolni.
Chaos, zgiełk, piękno, poezja.
Ciekawe co u Devina…
Smok warknął i ruszył w pościg za nimi.
Kasjusz jak opętany wyskoczył na główny pokład. Tam swą nową profesję – błyskawiczną rozbiórkę statków testowała załoga. Bard postawiłby swoją lutnię, że nawet zmotywowani milionem sztuk platyny do podziału, nie pracowaliby tak szybko. Choć wtedy oprócz przedmiotów wszelkich dostępnych pod ręką przedmiotów – pokład opuszczaliby też ludzie. W tym przypadku obyło się bez tego, lecz poecie wydawało się, że kapitan rozgląda się za nim.
- Zwiększyć pułap! Obrót o sto osiemdziesiąt! I cała naprzód do cholery! – warknął kapitański głos, pochodzący pewnie z innego planu, niż ich. Prawdziwy kapitan musiał zdążyć już trzy razy zmienić przemoczone gacie.
Luskan minęli. Tłum w mieście ładnie im machał, jacy mili ludzie…
Kasjusz rzucił się do sterowni, tam ujrzawszy będącego najwyraźniej w swoim żywiole, choć poza zmysłami kierowcę statku, zaczął go „dopingować”:
- Jak kierujesz, głupcze, czy myślisz w ogóle o przeżyciu? Myślałeś, że to tylko jeden smok? Brednie – jest ich pięć, jeden większy od drugiego, a najgorszy wygląda jak twoja teściowa! Pruj, ile mocy ma ten statek, bo kapitan zaraz wyrzuci i ciebie z niego – już cały tuzin kartografów poszedł! Poza tym – toaleta na statku przestała działać, a kucharka, którą nasi dzielni przyjaciele zostawili w Neverwinter – goni nas z nowym zestawem przepisów.
Oczy sternika rozszerzyły się do granic możliwości, a statek przyśpieszył jeszcze bardziej, o ile to w ogóle było możliwe. Czegoż to strach i szalony bard nie uczynią, by nagiąć prawa fizyki i granice ludzkich możliwości. W tym samym momencie dało się słyszeć potężne „buch”, zrobiło się cieplej, a statkiem szarpnęło.
Smok dał o sobie znać. A potem zniknął.
Opuszczającemu pomieszczenie muzykowi ukazała się dantejska scena. Taki śliczny obrazek, w sam raz, by namalować akwarelą i powiesić w pokoju dziecięcym. Na najdalszym planie – miasto bez nadziei, otoczone przez wielką, potężną armię zielonych bestii przepełnionych żelastwem i testosteronem, na niebie krwawa czerwień zachodzącego słońca i jedna samotna chmurka, nieświadoma całego okrucieństwa, bo wisząca pewnie nad łąką pełną pachnących kwiatów i robaczków. Nieco bliżej – kołujący czerwony smok, wielkie monstrum, zakręcające właśnie w kierunku odległego planu, z poczuciem dobrze wykonanego obowiązku, z paszczy wciąż jeszcze wydobywa się dymek. Plan centralny – potraktowany od tyłu kulą ognia pokład, jego kawałki spadają poza zasięg wzroku. Ludzie, półelfy i inne laleczki wywinięte są w różnych pozach, z groteskowymi minami, mięśnie napięte jak u atlety, niepotrzebne fragmenty statku lecą w przestrzeń. A najzupełniej z przodu – bard w rozwianej pelerynie, w dłoni lutnia, kaptur łopocze na wietrze, razem z nim burza prawie białych włosów, odsłaniających jego spiczaste uszy. Kolana ugięte, ręce wysoko i rozłożone na bok, jakby w geście „jestem królem świata, to wszystko jest tylko moje”. Twarz była niewidoczna, ale z pewnością wyrażała obłęd i radość, w przymrużonych oczach spoczywał zaś spokój. Dziwna kombinacja, ale jeśli jakiemukolwiek artyście przyśniła się kiedyś taka wizja, to namalowanie takiej miny to drobnostka.
- Jeśli w ogóle istnieją na tym świecie jacyś bogowie, to są w tej chwili tutaj, razem ze mną -
bezskutecznie starał się przekrzyczeć wicher swym śmiechem.

Spadali.
Prosto na Grzbiet Świata.
Ale nie zdążyli i spadli wcześniej.
Kilkadzieścia metrów, sekundy przed rozbiciem, Kasjusz zrealizował marzenie kapitana. Wyskoczył.
Musi mi się w końcu udać, musi, tyle lat… - skupił się, tonąc w objęciach wichru. Bezskutecznie.
Ułamek sekundy później statek trzasnął o ziemię – chwilę później – Kasjusz. Wykorzystując całą swą wrodzoną zwinność, wylądował na ugiętych nogach, przetoczył się i zarył twarzą w ziemi. Usłyszał lekki trzask w kolanie.
Przynajmniej lutnia była cała.
Cholera. Ciekawe, kiedy w końcu mi się uda…
Spod resztek statku zaczęły wydobywać się jęki. A potem ludzie. A po nich płomienie, dym i w końcu fala uderzeniowa, mieniąca się od kolorów. To tyle, jeśli chodzi o HMS „Jeden”.
Bard wstał, jęcząc lekko. Z torby wyjął opatrunek, który przydawał się już przy poprzednich upadkach. Jeśli chodzi o spadki z wysokości, to Kasjusz był swego rodzaju specjalistą w tej dziedzinie. Bo to tylko preludium do ponownego wzlotu.
W przeciwieństwie do buchających tuż przed nimi odcieni pomarańczu , gdzieś z tyłu zaczęła się pojawiać zieleń. Odziana w szarość i uzbrojona w brąz, i pokrytą czerwienią czerń.
- Szybcy ci orkowie, jak wicher – przyznał bard – Ciekawe, czy spodoba im się moja muzyka. Oh, gdzie się podziała moja peleryna?

[Kasjusz wita i ma nadzieję na dobrą zabawę, podobnie, jak ja. Graj muzyko, a wietrze wtóruj jej w tanach ;) ]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

[ Tak na przyszłość => zabiję każdą osobę, która napisze post na więcej niż 2 strony o ile nie będzie to naprawdę potrzebne :P Nie, nie, bardzo ładne posty panowie! Tak tylko uprzedzam co do dalszej rozgrywki. Zaka ten limit też dotyczy, ale akurat wyjechał na wakacje na wieś (nie, nie wiem czy coś palić...).
Uaktualnienie listy:

1. DevilFish/Serafin Sunstorm/Mistyczny Łucznik/Elf/MG
(Zak/Zaknafein DeVilfish/Czarny Strażnik/Człowiek?)
2. Phil von Roden/Phil von Roden/Łowca/Elf
3. Furrbacca/Thuv "Furr" Sinev/Łotrzyk/Niziołek
4. tipu7/Farin/Wojownik/Krasnolud
5. Samurai Nobuke/Youze/Łotrzyk/Człowiek
6. Cecylia/ Eileen Bluerose/Mag/Elf
7. Tajemnic/Almar Trovalt/Wojownik/Githyanek (czy tam Githyanka... i tak składają jajka :)
8. Liqid/Kasjusz/Bard/Powietrzny Genasi

Oj przeczytaj Furr na Wiki co to za rasy i nie marudź :P Witam nowych graczy! ]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Elf wrócił ze zwiadu wspominając z dumą o tym, że przeleciał go smok. Cóż, różne istoty mają różne fetysze...
Phil przynajmniej miał jakieś zajęcie. Możliwe, że poznał nawet kilku nowych przyjaciół. Furr natomiast się nudził. Nie chciało mu się chodzić na zwiady "ot tak", licząc tylko na jakiś random encounter. Z drugiej strony nie bardzo nadawał się do fortyfikowania obozu - bez względu na tolerancję rasową dalej był małym niziołkiem i niewiele mógł zrobić, by w razie czego orki się nie przedarły przez umocnienia. Postanowił więc prowadzić obserwację powietrza i regenerować siły w jednym. Inaczej mówiąc leżał patrząc na chmurki. Co jakiś czas widział w oddali ciemne punkty - smoki orków bez przerwy kręciły się po niebie.
Dużo ciekawszy był natomiast inny widok. Wielki statek płynący w przestworzach w stronę Luskanu. Coś niesamowitego. Niziołek odruchowo się uszczypnął sprawdzając czy nie śpi. Mimo tego dalej widział w oddali okręt. W pewnym momencie wydawało się, jakby zmienił kierunek lotu, lecąc w stronę niziołka. Pomimo jednak przybliżania się, punkcik cały czas malał.
- Niesamowity widok, prawda? - niziołek nie zauważył, że tuż obok niego stoi elf i również obserwuje widowisko.
- Tak, niesamowity, szczególnie ten smok lecący tuż za statkiem i zionący ogniem prosto w niego. Jak myślisz, mają jakieś szanse?
- To zależy od sternika i samego statku. Słyszałem, że takie statki były nie raz wykorzystywane do polowań na smoki, więc może im się uda uciec. - w tym momencie wielka kula ognia trafiła w szybującą konstrukcję - Ał... Zmieniam zdanie.
- A już się chciałem zakładać. Swoją drogą myślałem, że będą spadali jakoś bardziej pionowo po takim trafieniu, a oni w sumie dalej lecą, tylko, no, bardziej w dół teraz.
- Takie statki są magicznie uodpornione na wszelkie wypadki, powolne spadanie, te sprawy. I tak niewiele to daje, ale przynajmniej pasażerowie mają jakieś szanse na przeżycie. Niewielkie, ale mają.
- Hmm, mam wrażenie, że kierują się na nas...
- Chyba próbują dalej robić uniki.
Faktycznie okręt leciał jakby zygzakiem, dalej jednak spadając coraz ostrzej.
- Spadnie jakieś trzy, może cztery kilometry od naszego obozowiska, prawda Phil?
- Tak, też mi się tak zdaje.
- I mówiłeś, że pasażerowie mają jakąś szansę na przeżycie?
- Nawet jeśli nie, to we wraku może być jeszcze coś przydatnego, o ile orki nie dotrą tam pierwsze.
- Czekamy jeszcze na coś?
- Wiesz, mógłbym wymyślić jeszcze kilka argumentów, dlaczego powinniśmy tam iść, ale chyba lepiej, cóż, pójść.
Niziołek się uśmiechnął i podążył za Philem w stronę statku…

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Elf uśmiechnął się do niziołka i podszedł założyć na plecy kołczan, następnie łuk i uchwycić kij w dłoń.
- Zatem chodźmy. - powiedział i wywędrowali z Furrem z obozu. Wędrówka zboczem była dość spokojna. Dookoła nich rozlegała się cisza i nic nie wskazywało na to, że mogą być niepokojeni.
- Myślisz, że znajdziemy tam jeszcze kogoś?
- Nie wiem. W najlepszym wypadku uratujemy jakąś laskę z rąk orków. W nieco gorszym spotkamy tylko orków, ale też będzie zabawa. A w najgorszym tylko wiatr. Ale może przewozili jedzenie?
- Zobaczymy jak zajdziemy. Równie dobrze mogli wieźć piasek.
- A może to była odsiecz z wojskiem?
- Hym... nie sądzę. Smok zbyt łatwo sobie z nimi poradził... a nawet jeśli to połowa już gryzie piasek.
- Nie ważne. Gotowy zapolować na orki?
- Jasne! Moje kości już trochę się uleżały, pora się rozruszać!
W miarę gdy zbliżali się do statku hałas narastał. Jakiś czas później niedaleko niziołek z elfem zobaczyli dym z roztrzaskanego i wybuchniętego statku. Postanowili trzymać się jakichś zarośli. Jako że tropiciel z niziołkiem złodziejem doskonale potrafią się maskować i skradać, czuli się bardzo pewnie. Gdy doszli do granicy lasku, zobaczyli oddział orków przebiegający obok nich.
- Chyba trafiliśmy mniej więcej w środek... co proponujesz? - zapytał elf uśmiechając się z błyskiem w oku.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Farin siedząc na kamieniu przyglądał się płynącej rzece orków. Wiele razy spotkał się z nimi gdy był młody. Wioska krasnoluda często była celem ataków… Trudność walki z nimi polegała na tym, że rzadko stosują jakaś taktykę walki przez co ich ruchy są nieprzewidywalne. Gdyby miał tu paru chłopaków ze swojej wioski i beczkę prochu… Spojrzał na latające w górze smoki. Pamiętał walkę z czarnym smokiem w Podmroku.
- To było coś… musieliśmy go zabijać dwa razy… ale opłaciło się.- Potarł swój magiczny pierścień, który znalazł w skarbcu potwora.- Mam nadzieje, że nie będę znowu musiał z nimi walczyć, choć pancerz ze smoczej łuski to jednak jest coś… Hmm a to co za złom?- Krasnolud dostrzegł jakiś okręt unoszący się w powietrzu a zaraz potem opadający w dół. Potem usłyszał rozmowę elfa z Niziołkiem i ruszył powoli za nimi. Ścieżka nie była trudna a pobliscy orkowie byli tak zajęci spadającym obiektem, że nie usłyszeli chrzęstu łamanych gałązek, a także licznych przekleństw dotyczących lasów, orków, ludzi, jaskiń, kamieni, owadów czy też koni.
- Chyba trafiliśmy mniej więcej w środek... co proponujesz? - zapytał elf uśmiechając się z błyskiem w oku.
- Myślę, że hmpft…- elf zatkał usta Niziołkowi po czym wskazał na mruczące trzęsące się krzaki. Wyjął strzałę, napiął cięciwę, wycelował… i nagle z krzaków wyłoniła się broda.
- Farin zwariowałeś?! Jeszcze chwila i bym cię zabił.
- Ja też cię witam długouchy.
- Wiesz, że mogłeś tu sprowadzić oddział orków ?- Farin obejrzał się za siebie i poza wydeptaną przez siebie ścieżką i paroma połamanymi gałęziami nie dostrzegł nic niezwykłego.
- Trochę zabawy nie zaszkodzi… co robimy z tym złomem ?
- Kręcą się tam orkowie… chyba niewielu pasażerów przeżyło.
- Może mieli coś cennego… ruszajmy zanim ktoś nas uprzedzi.
- Czekaj czekaj.. Nie możemy tam po prostu wpaść i rozwalić wszystkiego co się rusza.
- Ale to zawsze działało.
- W pobliżu może być więcej przeciwników… i nie wiemy jak zareagują na nasz widok rozbitkowie. Trzeba mieć plan…

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

- W pobliżu może być więcej przeciwników… i nie wiemy jak zareagują na nasz widok rozbitkowie. Trzeba mieć plan…
Niziołek pokręcił głową.
- W pobliżu nie będzie więcej orków, bo cóż, to są orki właśnie. Coś się dzieje blisko, to biegną w tę stronę, coś się dzieje daleko, to nic ich to nie obchodzi. Mam w ogóle wrażenie, że to był tylko niewielki oddział zwiadowczy, kiedy zieloni przebiegali obok nas naliczyłem ich jedynie ośmiu.
- A co z rozbitkami?
- Jak szybko nie zareagujemy, to i tak nic z nich nie zostanie. Phil podczas drogi słusznie zauważył, że to nie były oddziały wojskowe, a jeśli to nie wojsko, to ośmiu orków bez problemu poradzi sobie z oszołomioną, niepełną załogą. – Furr coraz szybciej szeptał do elfa i krasnoluda.
Phil westchnął zniechęcony.
- Czyli inaczej mówiąc wasz plan oznacza oczywiście szarżę i bezmyślne wyrzynanie wszystkiego, co przeciw temu protestuje, tak?
- Wiesz, co tu dużo kryć, w tym jesteśmy najlepsi. – Niziołek wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu – Chyba że masz lepszy pomysł, odrobina odmiany na pewno nam nie zaszkodzi.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Eileen znów odcinała zdarzenia przeszłe srebrnym sztyletem. Dosłownie. Wspomnienia uwięzienia, uwolnienia i bycia wojewodziną mieszały jej się w głowie razem z wiedzą jaką nabyła. Bo tylko wiedzę już ceniła, nie wiedziała czy coś jeszcze lub kogoś jeszcze może cenić. Wojewodzina-zmienna owinęła sobie wokół palca wszystkich ważnych ludzi Waterdeep. W sumie to tę męską większość. Eileen wolała nie wiedzieć jak to zrobiła i wolała tego nie powtarzać. Dość, że wszyscy byli oczarowani i jakoś bezproblemowo przełykali fakt, że osoba zupełnie im obca może sprawować pieczę nad tak dużą metropolią. Tak prostymi słowami elfka układała sobie w głowie wszystko co zaszło tnąc w trakcie prześcieradło na pasy i związując je razem. Księżyc wysoko świecił na niebie, gdy szybko zwijała skrzętnie ukryte elementy ekwipunku z różnych skrytek. Gdyby uciekła za pomocą magii zostałaby od razu wykryta i może nawet zatrzymana. Przyjaciele zostali ukryci i wygodnie usadowieni pod opieką kapłanów, którzy z chęcią także przyjęli „datki dobrego serca” obiecując nikomu nie opowiadać o swych nietypowych gościach. Dokładnie analizowała plan wyjścia. Kilka zwojów które zdobyła i parę osobistych rzeczy zawinęła w zgrabny tobołek. Prowizoryczna lina była gotowa. Akurat by się zsunąć po murze i wykraść. Wystarczyło obejść czuwające straże i wykraść się przez ogród. Mur nie stanowił problemu, a księżyc świecił wysoko…
Księżyc świecił wysoko, gdy maszerowała po nierównym bruku. Budynki jak czarne upiory ziejące czernią okien przycupnęły przy ulicy. Miasto pachniało. To zbyt słabe określenie. Miasto było aromatyczne. To zbyt pobłażliwe. Po prostu był smród. Czuć było bliskość portu. Gdy większa część miasta spała ta gorsza część sprawnie uwijała się przy swoich zajęciach kradnąc, pijąc i dobijając tę część ostatnią, której się nie liczy, bo jest już martwa.. Zostawiła sobie trochę złota na transport. Shan i reszta przybyłego do niej towarzystwa wyznaczyła jej mniej więcej miejsce wyjścia grupy z Podmroku. I było to zdecydowanie za daleko jak na jej możliwości magiczne. Zwłaszcza, że były to tereny których dobrze nie znała. Przemierzała ulice zaspanego miasta w ciszy. Budynki obok niej zdawały się starzeć się i coraz bardziej zniżać ku ziemi. Jeszcze sporo czasu musi upłynąć nim nadejdzie świt. Instynktownie, wiedziona zapachem zmierzała do portu. Nasunęła kaptur głęboko, rzucając na twarz cień. Granatowy płaszcz skrywał wszystkie szczegóły jej anatomii. Gdyby jednak ten miał w zwyczaju w tak poetyckich momentach zadąć mocniej podrywając jej płaszcz, zobaczyć można by było wysokie, miękkie skórzane buty i wpuszczone w nie przypasowane granatowe spodnie. Nie cierpiała stereotypów, według których każdy mag musi koniecznie przechadzać się w niewygodnej i długiej do ziemi szacie. Właśnie wkroczyła w tę „gorszą” część miasta. Dłoń trzymała na przypasanym zgrabnie sztylecie. Jednak nie napotkała nikogo więcej prócz co bardziej zmęczonych „najcnotliwszych dam” tego miasta i kilku nieźle podchmielonych jegomościów przemierzających zygzakiem kolejne ulice. Ta część metropolii nie spała nigdy. Dotarła w końcu do portu, gdzie przycumowane stały wszelakich rodzajów statki, żaglowce i łódeczki. Karczma „Pod Rybą Piłą” wydała jej się odpowiednim miejscem na poszukiwania transportu w okolice Luskan. Dzień wcześniej wysłała tam „zaufanego człowieka”, który załatwił jej pokój oraz kilka innych sprawunków. W środku poprócz zasuszonych rybich „trofeów” podejrzanego pochodzenia nad ladą i zmęczonego karczmarza nie znalazła wielu gości. Kilka ofiar mocniejszych trunków chrapało raźnie wspierając się na nieco odrapanych ławach i stołach.. Niedobitki właściwych klientów grały w karty przy dogasającym kominku. Spory stosik monet błyskał wesoło wśród kart w barwach dogasającego ognia. Elfka jednak szybko zwróciła się do karczmarza.
-Mój przyjaciel załatwił tu dla mnie pokój. – oświadczyła spoglądając spod kaptura za ladę. Niski, dość okrąglutki i lśniący potem karczmarz odparł szybko:
-Ach… TAK… Nie przypominam sobie. – grubas uśmiechając się bezczelnie podrapał się po łysej głowie.
-Może to odświeży twoją pamięć – elfka zgrabnym ruchem wyłożyła na ladę malutką sakiewkę, która cichutko zadzwonił złotem.
-Ależ tak, już sobie przypominam. Pokój dla pani w błękicie. Ależ proszę madame. Na piętro i drugi na lewo.
-Wiedziałam, że się zrozumiemy. – powiedziała cicho Eileen skręcając ku schodom. Szybko pokonała je w półmroku i w świetle księżyca wpadającym przez okno na piętro odnalazła swój pokój. Klucz szczęknął w zamku i drzwi otworzyły się skrzypiąc zawiasami. W środku standardowy pokój dość przyzwoitej karczmy – łóżko w stanie niezamieszkanym, prosty stół i krzesło. Światło księżyca wpadało przez okno na łóżko. Zamknęła za sobą drzwi. „Przyjaciel” sprawił się nad wyraz dobrze. Na stole miała przygotowany drugi plecak, krótki łuk i kołczan pełen strzał, tubę na zwoje i kilka fiolek eliksirów „na czarną godzinę”. Elfka szybko przepakowała swoje rzeczy do plecaka oraz spakowała te ze stołu. Potem zabezpieczyła magicznie drzwi i okno, by w końcu usiąść na łóżku wśród skrzypienia podłogowych desek. Ciągle jeszcze rozważała sens swojego planu. Zastanawiała się czy ma do kogo i do czego wracać. Tęskniła za życiem typowego poszukiwacza przygód, jednak czuła się okropnie niepewna. Resztki drużyny i to dokładnie tę część, która miała okazję lepiej poznać przysłano jej w kawałkach. Nie przyznali się jaki wkład w tych obrażeniach miał Mroczny Rycerz. Nie widziała nawet, czy Serafin dalej czuja nad tą bandą pomyleńców. Może nie znała go za dobrze, ale za to wiedziała aż za dokładnie, że on jedyny ma głowę na karku i zawsze gotowy plan B. No i Phil mu ufał… W tym momencie elfka przerwała swoje rozmyślania, by natychmiast ulokować swoją sakiewkę pod poduszką i ulokowała plecak tak by jej postać dzieliła go zarówno od okna jak i id drzwi. Czyli ogólnie mówiąc umieściła go sobie za głową. Obróciła się na bok spoglądając przez okno na tarczę księżyca…

Obudziła ją muzyka. Dochodziła z dołu. Melodia typowa dla ballad o cnych rycerzach, a wszystkie tak naprawdę takie same. Szybko zwinęła swoje rzeczy w jedno miejsce, przytwierdziła sakiewkę do plecionego, szerokiego pasa na biodrach. Magią odrobinę odświeżyła swój wygląd i wyszła z pokoju zarzucając na siebie płaszcz. Dyskretnie zamknęła drzwi sprawdzając skuteczność zamka i przemierzyła schody. Większość zasłuchana w śpiew barda nawet jej nie zauważyła. Sam łysy karczmarz stał z szeroko otwartymi ustami pokazując powyłamywane zęby i upodabniając się do wiszącego nad nim sfatygowanego rybiego łba. Jego dłoń odruchowo czyściła szmatką trzymany kufel. Elfka przemknęła się cicho do ciemnego kąta i usiadła przy stoliku. Dopiero po chwili spostrzegła, iż siedzi tam ktoś jeszcze. Kaptur miała nasunięty dość nisko, by okryć cieniem twarz, jednak wiedziała, iż dla wzorku elfa nie stanowi to przeszkody. Dopiero po chwili rozpoznała.
-Shanheavel! Ledwie cię poznałam… - powiedziała cicho nie przerywając atmosfery liryzmu panującej wokoło.
- I niech tak zostanie... - odpowiedział pół szeptem elf - po ostatnich wydarzeniach jakie miały miejsce nie byłoby dobrze żeby Nas razem widziano i mówię to dla Twego bezpieczeństwa Eileen...
- Rozumiem... Ale skąd wiedziałeś, że ja...
- Będziesz tutaj? Heh... - spod kaptura dało się zauważyć delikatny uśmiech elfa - ... Nie zapominaj moja droga, że magia nie jest mi obca, a wręcz przeciwnie. A Twoja aura jest na tyle specyficzna, że jeśli raz się ją spostrzeże to nie sposób jej zapomnieć.
- No tak... W sumie to o Tobie można powiedzieć identycznie - Eileen uśmiechnęła się trochę ironicznie.
- Nie opowiadaj głupot, przecież ja zawsze idealnie maskowałem swoją aurę... No dobra... Może ostatnio troche się w tym pogorszyłem, ale nie o tym mieliśmy mówić.
Shan zrobił łyk wina, które od dłuższego czasu trzymał w swojej ręce. Rozejrzał się dyskretnie wokół siebie po czym rzekł szeptem patrząc w stronę ściany:
- Widzisz tego faceta w brązowym płaszczu po drugiej stronie sali?
- Tak.
- Odkąd tutaj jestem cały czas mnie obserwuje, zastanawiam się czy mnie nie śledzi... Wyjdź z karczmy, porozglądaj się po mieście, ale nie rzucaj się w oczy bo jeszcze Cię ktoś rozpozna. Spotkamy się dokładnie o północy przy wejściu do portu. Musisz dołączyć do pozostałych.
- Jak to muszę? Chyba musimy...
- Właściwie tak, ale mam jeszcze coś do załatwienia po drodze. Idź już. Spotkamy się o umówionej porze.
Shan dopił wino, wstał od stołu i szybkim krokiem wyszedł z karczmy. Mijając te stare mroczne budynki udawał się w miejsce dość ustronne. Musiał przygotować się mentalnie do tego co go czeka. Tajemniczy mężczyzna z karczmy odpuścił.
-Czyżbym był już tak przewrażliwiony na punkcie śledzenia mojej osoby? - myślał Shan siadając pod pobliskim opuszczonym budynkiem. Wszędzie specyficzny smród ryb, sypiące się drewno i brak ludzi co bardzo odpowiadało w obecnej chwili magowi.
-Co jest ze mną nie tak? Mam wrażenie jakbym o czymś zapomniał... Coś mnie dręczy...
- TO TWOJE PRZEZNACZENIE SHAN - odpowiedział na jego myśli niski, męski głos.
- Znam ten głos... - Shan zaczął nerwowo rozglądać się wokół siebie. Przed jego oczami ukazała się postać młodego około 9 letniego chłopca o niebieskich włosach i oczach.
- Toshi?! - zapytał elf
- A kogo się spodziewałeś młokosie? - odpowiedział ironicznie chłopak.
Chłopak ten to nie był byle kto. Jedna z najpotężniejszych istot, współtwórca tego świata - jeden z pięciu żywiołów. Ten symbolizował żywioł wody czy też lodu, magiczni Faerunu od zawsze używali zamiennie tych żywiołów, jednak zawsze chodziło o tą samą osobę.
- Czego ode mnie chcesz? - zapytał Shan
- Czego ja chcę? Phi... Lepiej się zastanów czego Ty chcesz, czego szukasz... czego pragniesz... Wiesz dobrze gdzie to znaleźć i musisz się tam w końcu wybrać - to Twoje przeznaczenie. Zresztą... Równie dobrze powinieneś wiedzieć, że Twoi przyjaciele również tam są.
- Grzbiet świata...
- No proszę proszę. Nawet Tobie czasem zdarza się pomyśleć - odpowiedział ironicznie Toshi.
- Oj przestań... Tylko jak ja mam się tam w tej chwili dostać?
- Rany, rany czy Ty czasem nie jesteś magiem? Czy zawsze wszystkie rozwiązania muszę podsuwać Ci wprost pod nos? Ehhh... Niech stracę i tak mi to kiedyś oddasz z nawiązką.
Na twarzy żywiołaka pojawił się tajemniczy uśmiech, jednak Shan nie zwrócił na to znaczącej uwagi.
- Umówiłeś się z Twoją przyjaciółką tutaj o północy czy tak?
- Czy Ty zawsze o wszystkim musisz wiedzieć?
- Oczywiście! Phi... Kolejne głupie pytanie... No, ale nic transport będzie czekał...
- Chyba nie chcesz powiedzieć, że znowu...
Żywiołak znikł pozostawiając po sobie jedynie zimny powiew powietrza.
Mag mając nadzieję, że transportem nie będzie to o czym myśli zajął się czytaniem księgi zaklęć i pakowaniem wszystkiego w sposób umożliwiający łatwy transport. Teraz pozostało czekanie do godziny zero...

Była godzina 23.55 Shan dostrzegł jakąś postać zmierzającą w jego stronę. Jego elfie oczy spostrzegły długi błękitny płaszcz, dokładnie zakrywający każdy centymetr ciała... To musiała być Eileen.
- Jak zawsze punktualna... - pomyślał Shan.
- Jestem, tak jak się umówiliśmy - powiedziała Eileen
- W istocie.
- Gdzie ten nasz transport?
- Jakby to powiedzieć... Plany się trochę zmieniły, spotkałem pewnego starego znajomego...
- Do rzeczy Shan!
Ich rozmowa została przerwana dosyć sporym hałasem, nagłym obniżeniem temperatury, trzepotem skrzydeł i małym trzęsieniem ziemi.
- Do do... - wyksztusiła z siebie zakoczona Eileen.
- Więc jednak znowu to samo... Tak... To jest właśnie nasz transport...
Przed dwójką naszych bohaterów stał w pełni sił, dorosły lodowy smok. Jego kły budziły grozę. Masywne łapy oraz ogon mogący powalić niejeden budynek. W jego wnętrzu biło serce będące jedynym nie lodowym elmentem. Nikt nie mógł zaprzeczyć, że jest to piękne stworzenie.
- Ale jak my tam wejdziemy? - zapytała Eileen.
- Bardziej bym się martwił o to czy nikt nas nie widział... A raczej jego...
W stronę elfów wysunęła się łapa lodowej bestii. Oboje weszli na nią i po chwili znaleźli się na grzbiecie smoka.
- Coś jest nie tak... - zauważyła Eileen - Zaraz... Siedzę na lodzie, ale w ogóle nie jest mi zimno!
- Na takiej zasadzie to działa, nie zapominaj, że ten smok jest magiczny. Radzę Ci trzymać się mocno bo po ostatniej przejażdżce jestem na to wyczulony...
Gigant wzbił się w powietrze rozpościerając szeroko swoje piękne, mieniące się drobnymi kryształkami lodu skrzydła.
Teraz pozostawała droga wprost na Grzbiet Świata...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

- Chyba że masz lepszy pomysł, odrobina odmiany na pewno nam nie zaszkodzi.
- Tak, proponuję teraz załatwić sprawę nieco rozsądniej.
Niziołek się teatralnie wzdrygnął.
- Brr, to brzmiało jak słowa mojego szanownego rodzica. Sam widzisz jak przez to skończyłem. Mówię Ci, rozsądek to nie jest dobre wyjście.
- Nie, nie, Phil może mieć rację. Nie wiemy kto był na statku, nie wiemy gdzie teraz są orki, cóż, nic nie wiemy. Poza tym sam coś wspominałeś o odmianie, a rozsądek to faktycznie coś niezwykłego ostatnio... - Farin spojrzał na elfa, który zrezygnowany kręcił głową patrząc na krasnoluda i niziołka - No co, przecież to prawda.
- Ehh, nie ważne, przejdźmy na drugą stronę szczątków, tam pobiegły te orki.
Furr wzruszył ramionami patrząc wymownie na krasnoluda, po czym poszedł za elfem przez krzaki dookoła miejsca rozbicia.
- No dobra Phil, załóżmy, że przejdziemy dookoła, zobaczymy ile dokładnie jest orków, co robią i tak dalej i co wtedy? I tak zaszarżujemy. Nie rozsądniej byłoby jednak od początku pobiec w stronę...
- Cii... - Phil przerwał niziołkowi zdanie - ...słyszeliście?
- Phil, nie jesteśmy elfami - cicho szepnął Farin - nie słyszeliśmy.
- Wydawało mi się, że słyszałem czyiś krzyk.
Elf podniósł się patrząc nad krzakami. Krasnolud natychmiast wdrapał się na pobliski pieniek. Niziołek nie widząc innej alternatywy wdrapał się na krasnoluda.
- Oż...
Przed ich oczami odbywała się rzeź. Reszta załogi okrętu została zepchnięta do samej burty, gdzie orkowie bez problemu rozprawiali się po kolei z oszołomionymi rozbitkami. Tylko jednemu udawało się parować piekielnie silne ataki zielonych, reszta padała od pierwszego ciosu. Gdzieś w oddali leżało jakieś dziwne stworzenie, które jęcząc trzymało się za nogę.
- Musimy coś zrobić! – Phil szybko powiedział.
- No to strzelaj! – Furr rzucił natychmiast.
- Dobra.
Potwierdzenie nie nadeszło jednak od strony elfa…
Farin błyskawicznie chwycił łotrzyka siedzącego mu na plecach, wziął zamach i rzucił.
- NIENIENIENIENIETYLKONIETO!!!
Strzała elfa świsnęła niziołkowi tuż obok głowy. Jeden z orków osunął się na kolana. Furr cały czas wrzeszcząc podczas lotu zdołał jednak jakimś cudem wyciągnąć swój miecz i bardziej odruchowo, niż z zamysłu wbić go w szyję orka, na którego wpadł po rzuceniu przez krasnoluda. Obok zaczął upadać kolejny zielony ze strzałą w głowie.
Łotrzyk, czując że jego ofiara zaczęła padać szybko odpychając się nogami wyciągnął miecz i zeskoczył robiąc salto do tyłu.
Ledwo dotknął ziemi, dostrzegł, że stojący obok ork zamierza się na niego swoim toporem. Nie miał czasu na unik, więc sparował cios mieczem. Siła uderzenia wybiła mu oręż z ręki i powaliła na ziemię. Ork już miał wykonać ostateczny cios, gdy prosto w jego czoło wbił się topór rzucony przez Farina. Krasnolud przeskoczył nad leżącym Furrem i w biegu wyszarpnął swoją broń z trupa. Tuż obok padł kolejny ork położony strzałą Phila.
Niziołek wymacał w trawie swój miecz i podniósł się. Walka trwała dalej…

[Seba, skubańcu, nic nie powiedziałeś, że wracasz! :D]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Gdy tylko łowca zorientował się, co, albo raczej kto, leci w stronę orków wystrzelił, trafiając pierwszą ofiarę dzisiaj. Musiał przyznać w myślach, iż była to bardzo miła odmiana po ciągłej walce "w ciemno". Miło było znów powalczyć na powierzchni. Phil wstrzymał się przez chwilę z wybieganiem z kryjówki i dotychczas zajmował się osłanianiem towarzyszy. Obserwował uważnie jak rozwija się sytuacja na polu tej małej nic nie znaczącej potyczki.
Orki, które przybiegły tutaj za płonącym statkiem, nie stanowiły wielkiego oddziału, czy morderczej armi. Jednakże w ataku na nieuzbrojonych, w większości ludzi, dość łatwo łamały nikły opór obrońców. Przy spalonej burcie statku tłoczyło się kilku, może kilkunastu członków załogi. Elf zwrócił uwagę na jednego, który dzielnie stawiał opór najeźdzcom. Jednak Phil widział, że długo już nie wytrzyma. Zauważając, że Furr i Farin radzą sobie całkiem nieźle, co wcale elfa nie dziwiło, postanowił nieco dopomóc biedakowi, który walczył praktycznie sam. Dlatego też strzelił w kierunku kłębowiska orków, którzy zebrali się przy największej ilości potencjalnych ofiar. Gdy tylko wystrzelił, w prawą dłoń złapał położony obok kij i rzucił nim gdzieś w okolice pola walki, po czym zaczął wychodzić z krzaków aby zwrócić na siebie uwagę orków. Kierował się w stronę leżącego nieopodal drewnianego oręża. Strzelił do jeszcze jednego orka, podchodzącego z boku do samotnego obrońcy. Wtedy to kilku orków zwróciło uwagę na łucznika i zaczęło biec w jego stronę. Phil kucnął, odłożył łuk na ziemię, wiedząc że nie zdąży już wystrzelić i złapał w dłoń leżący na ziemi kij, czekając spokojnie na zbliżających się do niego orków...

[miło Cię widzieć Shan ;)]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Almar w pierwszej chwili chciał zadziałać rozsądnie.
Chciał zebrać swoje rzeczy, za pomocą okowity "wzmocnić się" - rozluźnić umysł tak by bez bólu był w stanie dokonywać tego co dla wielu githyanek jest całkowitą normą i zwiać. Jeśli napotkałby po drodze jakiegoś zielonoskórego - jego problem, jeśli wpadłby na cały patrol - skok "Drzwiami" w jakieś odleglejsze miejsce. Uciec od Luskanu którego - jak przypuszczał - nic już nie uratuje i znaleźć się jak najdalej od maszerującej armii. To nakazywał rozsądek. Dlaczego miałby się zatrzymywać? Aby bronić tych... rozbitków? Owszem, Almar nie odczuwał jakiejś wyjątkowo silnej nienawiści wobec nie-githyanek (braki w niej maskując pogardą), ale ryzykowanie zdrowia i życia w obronie kogokolwiek... to by zahaczało o bohaterstwo, czy też - jak wolał to nazywać - skrajny idiotyzm.
Tyle, że zaraz potem przypomniał mu się obrazek który widział jeszcze ze statku - od cholery orków, smoków, goblinów... cholera wie czego jeszcze! Taką armię trudno zdyscyplinować - w okolicy musi się kręcić od cholery maruderów, a także ichnich patroli. Dawniej, jeszcze przed wygnaniem - a raczej paniczną ucieczką, którą można właściwie uznać za to samo - zmieniłby plan. Tyle, że... kiedy spróbował zrobić to ostatnio, stracił przytomność na jakiś bliżej nieokreślony czas. A w takich okolicznościach, równałoby się to rzuceniu w kościste ramiona śmierci, krzycząc przy tym "moja ukochana!".
Więc został.
To co miał dookoła nie wyglądało najlepiej. Przeżyła dziewiątka, z czego jednemu urwało nogę, a inny przed chwilą własnym mieczem obciął sobie palec. Oprócz tych dwojga, każdy miał mniej lub bardziej bogatą kolekcję ran i zadrapań. Do grupy oczywiście nie wliczono sternika, który - chichocząc, kręcąc się i krzycząc "idę na maliny!" ruszył gdzieś w las. Niech ginie.
Stan reszty nie był lepszy. Oprócz ran i ranek, byli zziajani, przestraszeni - na co udatnie wskazywały okrzyki "chyba coś widziałem!" i "nadepnąłem sobie na palec!", i wyraźnie niedoekwipowani - jedynie kapitan miał jaką-taką zbroję i miecz. Reszta przedstawiała żałosny widok - ubrani w to co zdążyli na siebie przyodziać przed łupnięciem - rekordzistą był wyglądający na zakłopotanego marynarz w różowych, damskich majteczkach - z kawałkami drewna w rękach. No głównie kawałkami drewna. Kuk miał udziec ze sporego barana. Nadałby się chyba tylko do walki z głodem.
Almar nie miał większych złudzeń. Wiedział, że trzeba będzie uciekać. Ale postanowił, że postara się przynajmniej uniezdatnić do walki jak największą część tego patrolu. Na przybycie pierwszej istoty, nie trzeba było zbyt długo czekać.
- Tam coś jest! Tam coś idzie! Mamusiu!
Autor tego okrzyku - wraz z resztą załogantów - znajdował się na niewielkiej polance, stworzonej częściowo przez czynniki naturalne, a częściowo przez eksplozję. W krzakach które zdołały przetrwać, które otaczały całość, coś się poruszyło...
Almar wyrwał broń z pochwy i... natychmiast ją opuścił. Osoba która nadchodziła, nie mogłaby być orkiem, chyba, że przeszłaby wiele doskonałych treningów. Fakt, ktoś kto nadchodził był dość wysoki, ale brakowało mu wiele z akcesoriów orka - szerokiej sylwetki, wielgachnego topora i zielonkawej skóry. Podpierał się za to na jakimś kijku i niósł lutnię. Bard musiał wyskoczyć kiedy statek był już przy ziemi. Cud, że przeżył... Znaczy się, nie cud dla Almara, a taki ogólny cud. Swoją drogą w używaniu tego słowa, widać było zadziwiający brak konsekwencji - jeśli komuś siedzącemu na środku pustyni na głowę spadłoby wiadro pełne szczyn, przetoczył się po nim ogromny, złoty walec czy jedno ziarnko piasku wpadło do gardła tak, że by zdechł, też byłby to cud. Jeśli coś nie jest przyjemne, nie oznacza, że nie jest cudowne.
W każdym razie bard, mrucząc coś pod nosem, zmierzał wyraźnie w naszym kierunku. Powitał go chór okrzyków w rodzaju "Widziałeś orków?", "mijałeś orków?" i "cholera znowu nadepnąłem sobie na palec!". Uśmiechnął się złośliwie i założył ręce na piersiach - a właściwie założyłby, gdyby nie podpierał się jedną o kijaszek.
- Też się niesamowicie cieszę na wasz widok drodzy towarzysze podróży... możliwe, że ostatniej, bo obraz otaczających nas orków źle wróży...
Załoga może jeszcze przełknęłaby trudne słowa w rodzaju "niesamowicie", ale rym był już dla nich czymś przesadnym. Zrozumieli o co chodziło, w momencie w którym Almar cofnął się już pod wrak statku - rozumiejąc, że o ile jeszcze jeden bard mógł się pomiędzy nimi prześlizgnąć, o tyle większa grupa nie miała na to szans. Trzeba się przygotować na odparcie ataku...
Pierwsza salwa nastąpiła w najgorszym możliwym momencie. W chwili w której większość załogi gmerało we wraku lub do niego biegło, a bardzo niewielu było gotowych do czegokolwiek. A bard zamiast się do czegoś przydać grał jakąś melodyjkę...
Almarowi nic nie groziło. Ze spokojem przykucnął za pawężą - kilka brzęknięć bełtów zmieniających kurs po napotkaniu zakrzywionej powierzchni powiedziało mu, że zrobił to słusznie - a ręką którą niczego nie trzymał, sięgnął po manierkę i pił... Czekał ze spokojem na nieuniknioną szarżę.
Która nastąpiła. Ale nie z tej strony z której się spodziewał. Wszyscy marynarze - prócz kapitana i kuka - ruszyli do panicznego ataku, rozumując - zresztą całkiem słusznie - że orkowie są w stanie zabić tylko określoną liczbę ich współtowarzyszy. To ściągnęło na nich uwagę większości zielonoskórych (swoją drogą nigdy nie przestanie zdumiewać mnie prostota tego określenia), ale kilku stojących bardziej po bokach ruszyło na nas...
Bard na chwilę przestał grać.
- Co panowie powiecie na odrobinę prywatności?
Zanim Almar zdołał - albo ktokolwiek inny - cokolwiek odpowiedzieć - mruknął coś pod nosem, zagrał krótki kawałek na lutni i... coś się zmieniło.
- Co to... było? - robiąc w środku przerwę na oddech zapytał kuk.
- Prosta kula niewidzialności, panowie. Teraz...
Orkowie nie dali się wytrącić z równowagi. Wciąż żyli w niewielkim, odosobnionym świecie swojego umysłu, popędzani przez różnego rodzaju odruchy i szaleństwo bitewne. Wciąż biegli. Biegli takim jednostajnym truchtem, sugerującym, że raczej się nie zatrzymają. Co z tego, że nie ma tam wroga? Przed chwilą był. Więc pewnie wciąż jest. Nie widać go? Co z tego?!
Kapitan i kuk nie wytrzymali nerwowo. Ruszyli do przodu. Miecz został uniesiony i opadł...
Nastąpiło coś w rodzaju puknięcia. Ryk jednego z zielonoskórych obwieścił nam, że znów nas widzą…
Zadziałały odruchy.
Almar widział jeszcze, jak kuk i kapitan ruszają w stronę szamana. Nie obchodziło go to w tej chwili - nadszedł czas na zabijanie. Odrzucił pawęż. Nie przydałaby mu się zbytnio w takiej walce. I spowalniałaby. Krótka koncentracja na miejscu czystej polany znajdującej się za plecami biegnącego orka i...
Błąd. Mały ale znaczący. Sto ileś kilo pędzącego orka, wpadło nagle na pojawiającego się przed nim githyankę. Ork nie zdążył machnąć toporzyskiem - trzymał je na wyciągniętej w górę ręce - a czystym trafem jego przeszkoda trzymała długi i ostry miecz. Prostopadle do pozycji w której stała...
W skrócie - ork ze sporym pędem nadział się na miecz. Nie zabiłoby to, pomimo tego, że obydwoje się przewrócili
i ostrze poruszyło się kilkakrotnie. Inny ork widząc sytuację podbiegł, aby zlikwidować Almara. Rąbnął w ziemię. Nie trafił. A właściwie nie trafił w swój cel - władował topór w plecy swojemu towarzyszowi. Ostrze wyżłobiło szeroką, krwawą wyrwę, przez którą natychmiast buchnęła krew i zaczęły wylewać się wnętrzności...
To była kolejna chwila koncentracji - już trup orka leżący na Almarze, został popchnięty jakąś niewidzialną siłą i trafił swojego do-niedawna-towarzysza. Githyanka poderwał się i nie czekając aż wróg odzyska równowagę, rąbnął skośnie na wyprostowanej ręce - broń wbiła się w miękkie ciało, z łatwością przebiła lekki pancerzyk, przedarła się przez skórę, mięśnie i zatrzymała się na kręgosłupie. Jeśli jeszcze nie był martwy, to zaraz się o tym dowie.
Almar zakręcił się, wznosząc broń do kolejnego uderzenia. Niesłusznie. Powinien był blokować - już mknął ku niemu topór. Uskoczył, przetoczył się, poderwał i od razu skoczył. Ork uniósł broń, blokując. Niestety - nie skręcił nadgarstka a ramię. Rąbnięcie skróciło mu rękę o dłoń - tą dłoń z toporem. Krew bryznęła. Nie był jednak głupi - jego druga, ta nieobcięta - wystrzeliła do przodu i uchwyciła Almara gdzieś w łokciu.
Ale nie uważał na jego drugą rękę. Wystrzeliła do przodu. Zamaskowane iluzją szpony, wsunęły się w jego oczy - do wtóru przejmującego ryku - zatopiły się głębiej i głębiej, aż w końcu dotarły do mózgu...
Zacisnęły się i szarpnęły. Ork o dwóch krwawych jamach zamiast oczu zwiotczał, a Almar przerzucił broń do drugiej ręki - wlokącej fragmenty mózgu wroga - i odrąbał trupowi drugi nadgarstek. Z dobrej woli by nie puścił.
I kolejny... Tym razem walczący, a właściwie odcinający łeb marynarzowi. Almar przyskoczył, znów ciął skośnie - znad jednego i drugiego ramienia, na skos. Zielonoskóry powoli osuwał się na ziemię, Almar kopnął. Dosłownie, skopał mu głowę z uszkodzonego już kręgosłupa... O ile przedtem było to głównie zachlapywanie krwią, teraz była to kąpiel w prysznicu posoki.
Ale to było czterech. A pozostało jeszcze więcej, chociaż mniej niż się spodziewał. Walczył teraz w zwarciu nie obserwował pola bitwy... Ale musiał się pojawić jakiś nowy czynnik.
Zielonoskóry nadbiegał upatrzywszy sobie w Almarze cel... To nie miało skończyć się szybko.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Serafin przetarł oczy - to była miła, krótka drzemka z całkiem przyjemnym snem o rudowłosej elfce o zielonych oczach. Po jaskini krzątał się Darkus, który zrzucił swój pancerz i próbował uprzątnąć nieco jaskinię. Rozpalił już nawet ogień w przygotowanym palenisku wewnątrz pieczary i usuwał kijem większe pajęczyny. Mały pająk przebiegł koło elfa i ukradł im bułkę, inkwizytor ruszył za nim pogoń. Łucznik rozprostował kości, przeciągnął się i ruszył w stronę wyjścia. Zastał tam Youzego, który dokładnie lustrował skały oraz ścieżkę prowadzącą do obozu, w notatniku robił pośpiesznie szkice i dodawał niezbędne notatki.
- Widzę, że wreszcie ktoś zainteresował się zabezpieczeniami naszego punktu wypadowego. Furr Ci nie pomaga?
- Hm, nie. W końcu zabrałem się za coś na czym się znam - po tych słowach Serafin poczuł coś niepokojącego. Coś go tknęło.
- Gdzie jest Furr, Phil i Farin? I gdzie jest do cholery...
- Aaaa, ja wcale nic nie robię! - Ven''nizidramanii natychmiast natrafiając na wzrok elfa, pośpiesznie zacierał nogą ślady pentagramu na ścianie.
- Tego swojego impa tak, ale nic poza tym! Jeszcze zdążysz poprzyzywać, oszczędzaj siły i... hmm... Czy jeśli narysowałbyś na płótnie pentagram i wszelkie potrzebne runy kręgu, to mógłbyś to złożyć, później rozłożyć i natychmiast coś przywołać?
- To wykonalne.
- Więc przystąp do pracy.
- A co by to miało być? Co... ah... rozumiem - człowiek pokiwał głową z uznaniem. Ten elf miał naprawdę dobry zmysł taktyki.
- Gdzie reszta Youze?
- Poszli na zwiad...
- Z krasnoludem w płytówce?
- Eee... rozpoznanie walką? - zakpił szpieg.
- To była kwestia czasu... Spuścić ich ze smyczy. Cóż, zaczynam współczuć orkom. Masz przy sobie wszystko co potrzeba?

Phil strzelił do jeszcze jednego orka, podchodzącego z boku do samotnego obrońcy. Wtedy to kilku orków zwróciło uwagę na łucznika i zaczęło biec w jego stronę. Phil kucnął, odłożył łuk na ziemię, wiedząc że nie zdąży już wystrzelić i złapał w dłoń leżący na ziemi kij, czekając spokojnie na zbliżających się do niego orków...
Właściwie walka kijem, nawet umagicznionym z orkami nie była najlepszym pomysłem. Bestie choć dość głupie, były jednak solidnie zbydowane, w dodatku miały przewagę liczebną. Elf był co prawda znacznie szybszy i zwinniejszy, jednak miałby spore kłopoty z 4 zielonoskórymi.
Strzała uderzyła w klatkę piersiową jednego z nich i eksplodowała z hukiem, zwalając na ziemie kolejnego przeciwnika. Youze wyskoczył z krzaków, wbijając swój krótki miecz pod żebra nieuważnego orka, aż po gardę. Zielonoskóry nawet nie miał szans na reakcję, gdyż właśnie stracił większość swojej krwi po przecięciu arterii i wykrwawiał się wewnętrznie. Phil trzasnął kijem w ostatniego sprawnego przeciwnika i po celnym ciosie w czaszkę, który nieco zamroczył orka, podciął go. Youze szybko podbiegł i podciął gardło adwersarzowi. Elf natychmiast go odepchnął i sam o mało nie został cięty przez topór czwartego orka, który zdążył już się podnieść. Odskoczył, trafiając dalekim zamachem kija prosto w szczękę, wybijając mu kilka żółtych zębów. Robotę dokończyła strzała, która trafiła wojownika prosto w oko.
- Dzięki Serafinie - rzucił elf, gdy z krzaków bezszelestnie wyszedł Mistyczny Łucznik.
- Gdybyśmy za każdym razem mieli sobie dziękować i dawać sobie po dukacie...
- To obaj bylibyśmy milionerami - dokończył Phil - Ale chętnie założę się o butelkę przedniego Est Est o to kto zestrzeli dziś więcej zielonych.
- Stoi. Ty prowadzisz, Phil. Jestem tuż za Tobą.
- Nie zapominajcie o mnie! - dodał łotrzyk, wycierając pośpiesznie klingę o łachmany zabitego orka.

Oczyszczenie okolicy wraku było celem priorytetowym. A dokładniej oczyszczenie z orków, zanim Ci zabiją ocalałych rozbitków. Ciągle kogoś musieli ratować... to już było nudne. Z reguły ratowali tylko siebie, ale często też dziewice, mieszkańców jakiegoś miasta, wsi, żołnierzy, najemników... dobra, może to z dziewicami było przesadzone. Przynajmniej to "często". Często to były już kobiety. W sumie to ratowali też świat. I to ile razy. Każdy przynajmniej po trzy. Tyle, że świat jakoś tego nie zauważał. Ale druid miał chociaż dobre ziółka. Tylko druida tu nie było...

Było za to czterech Czerwonych Magów. Na szczęście na tyle nierozsądnych, żeby rzucać czary praktycznie we wszystkie strony, w tym także w zielonoskórych. Najwyraźniej byli równie zaskoczeni co orkowie obecnością "dobrze wyszkolonej drużyny", która dokonywała rzezi oddziału pościgowego statku. Nie można im było pozwolić, by którykolwiek uszedł z życiem i uprzedził o ich obecności tutaj. Od tego zależało powodzenie całej tej improwizowanej misji...

[ Powiem tylko tak... Magowie mają ochronę przed pociskami i mogą przyzywać potworki, ale nie demony. Jednego macie zostawić, trzech zabić, orków wyrżnąć w pień, nie są zbyt liczni. ]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

[ Update listy (teraz nieco "gościnnie" Seba, ale za jakiś czas już będzie na stałe):

1. DevilFish/Serafin Sunstorm/Mistyczny Łucznik/Elf/MG
(Zak/Zaknafein DeVilfish/Czarny Strażnik/Człowiek?)
2. Phil von Roden/Phil von Roden/Łowca/Elf
3. Furrbacca/Thuv "Furr" Sinev/Łotrzyk/Niziołek
4. tipu7/Farin/Wojownik/Krasnolud
5. Samurai Nobuke/Youze/Łotrzyk/Człowiek
6. Cecylia/ Eileen Bluerose/Mag/Elf
7. Tajemnic/Almar Trovalt/Wojownik/Githyanek
8. Liqid/Kasjusz/Bard/Powietrzny Genasi
9. Ninja Seba/Shanhaevel/Mag/Elf

Teraz już powinienem regularniej pisać... ]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Kasjusz rozejrzał się spokojnie, starając się rozeznać, ile osób przeżyło wypadek po tej niecodziennej turbulencji, jaką była ognista kula, posłana przez tamtą poczwarę. Jakby nie mogła im po prostu po przyjacielsku trochę podmuchać w żagle, dobre sobie, wredota jedna, niech ją jaszczurka zbałamuci. Winę za taki despekt upatrywał w złym traktowaniu małych smoków przez orków, co zabija w nich wszelkie pozytywne odczucia, oprócz satysfakcji z mordu. Terapia żelazem jak najbardziej wskazana, potwierdzi to każdy medykus ze swej bezpiecznej pozycji daleko od niebezpieczeństwa..
Grupa znajdowała się w oddali, opuszczała wesoło i raczej w pośpiechu statek - znajdowali się z dwieście metrów od niego, mniej więcej dwa razy tyle, ale z przeciwległej strony dzieliło go od nadchodzącego patrolu orków, kilkunastu uzbrojonych po brudne, lecz niezwykle mocne zęby sylwetek. Wiedział, że jeśli nie zbliży się szybko do niedobitków, czy może raczej niewybuchów, będzie zbyt łatwym celem. Mógł co prawda od razu zaczarować orków, by go nie zauważyli i minęli z przekonaniem, że to kolejna niewarta uwagi istota, jak… jak jedyna żyjąca istota, która nie jest godna uwagi , ale powątpiewał, by załoga bez jego pomocy sobie poradziła. Bynajmniej, nie uważał, by ktokolwiek tam godny był jego narażania życia, ale z tym głupim półelfim kapitanem wolał rozprawić się sam. Poza tym z dystansu nie napisze się takiego cudownego utworu, jak biorąc bezpośredni udział w starciu, wie o tym każdy dobry reporter.
Z kilkadzieścia osobowej załogi statku, w oddali dawało o sobie znać dzieścia mniej - sześć, maksimum dziesięć istot, cudownych rycerzy zagłady, którzy teraz mogli powstać wśród popiołów innych, by siać mord i zniszczenie wśród zdradzieckich szeregów orków. A, że brak im muzyka, to miejsce owo zostaje automatycznie zajęte.
Tylko, przy okazji wstawania – mały z tym problem…
Że też chciało ci się opuścić ten durny Calimshan, nim zdołałeś nauczyć się lewitować, ha! Próbuj sobie teraz dowoli, niczym młodociany ptaszek – spadać z wysokości i liczyć na łut szczęścia.
Usiłował się podnieść, lecz nogi niemal natychmiast ugięły się pod nim. Westchnąwszy przewiązał sobie uszkodzone kolano i rozejrzał się w poszukiwaniu jakiejś podpory. Znieruchomiał
Oto spoczywała przed nim najcudowniejsza broń, jaką w życiu widział. Potężniejsza nawet od Mrocznego Brzeszczota Wysysającego Dusze Wrażych Śmiertelników i armia Starców z Geriatrycznej Sekty. Był to kostur, wspanialszy nawet od laski Magiusa, naładowany przepotężną prastarą magią, w każdej nawet najdrobniejszej jego drzazdze. Drobna i niepozorna szklana kula, zabarwiona na perłowo wydawała nieliczne blaski ze swych matowych bebechów, przeciwdziałając mrokowi bardzo ciemnego drewna tworzącego uchwyt. Wdzięczny wszelkim nieistniejącym bogom za taki prezent, który przywiać mu musiała fala uderzeniowa eksplodującego statku, ujął oręż z czułością w swe dłonie. Dreszcz przeszył go, niby strzała z najmocniejszego łuku, magia przepłynęła jego ciało, najpotężniejsza, jakiej kiedykolwiek zaznał (poza tą, która objawia się tylko w toalecie). Wiedział, że gdyby nawet przyzwał teraz byle szczura, gryzoń ten pożarłby dorosłego smoka jak błahą zakąskę. Błogi uśmiech wykrzywił jego wargi.
A więc wziął tego badyla, co mu się pod łapy nawinął i kuśtykając najszybciej jak mógł, gładząc drugą ręką czule swą lutnię, zbliżył się do grupy. Po drodze minął go oszalały sternik, pędzący z najczystszym uczuciem szaleństwa na twarzy (farciarz…) do lasu, gdzie miał do końca swego marnego żywota żreć korzonki i maliny, oraz w pustelniczej doli ukrywać się przed swoją podobną do prastarego smoka teściową. Bard pomachał mu wesoło, odrywając palce od strun i posłał mu najmilszy uśmiech, jaki w tej chwili mógł z siebie wykrzesać. Z wdzięczności za „wygodne lądowanie” rzucił mu samodzielnie wystrugany z drewna flet – ten odbił się od jego nosa, wylądował na ziemi, a potem spoczął w rozdygotanych dłoniach, by rozpocząć szybką podróż w nieznanym kierunku.
Gdy w końcu nadszedł, nucąc jakąś nostalgiczną melodię, wzięli go początkowo za orka. Zaskoczył go widok trzymanego przez kucharza i wycelowanego w niego baraniego udźca. Miło, choć chleb i sól to nie jest, ale na takie uprzejmości teraz czasu nie było, skwitował to więc niewinnie złośliwym uśmiechem. Zignorował głupie pytania tych głupców i mimo, że było to nie na miejscu – zauważył, iż mają przerąbane.
Łącznie z Kasjuszem zdolnych do walki było osiem osób, jedne mniej – jak ów kucharz, chcący chyba swym orężem odwieść wroga od pożarcia jego samego; z drugiej strony kapitan ze swoją szablą wyglądał groźnie, ale w starciu z dwukrotnie większymi i trzykrotnie cięższymi orkami mieli takie same szanse. Podobnie, jak tamten człowiek z kikutem lewej nogi, czy kilku innych „wojów”. Jedyne realne szanse na przeżycie mieli Kasjusz i tamten dziwny półelf. Taka dola.
Było to niepodobne do orków – zamiast rzucić się na nich bezmyślnie, machając na oślep toporem, jak to zwykle czynili, by dać się łatwo zabić, przynajmniej według relacji tych wszystkich paladynów – ustawili się w pary lub trójki i zaczęły szyć do nich z kusz. Na taktykę im się wzięło?
Bard roześmiał się i dla spokoju zagrał Pieśń Przystani, zieloni kusznicy celujący w niego nagle zmienili cel. Krew i krzyki szybko wyszły na światło dzienne, łącznie z bebechami jednego orka, którego jakimś cudem udało się ubić marynarzom, kosztem całkowitego ich zmasakrowania. Ich truchła przypominały teraz bardziej jakieś kolcoskóre istoty zwinięte w kłębek w pozycji obronnej. Tryumfalne okrzyki wyleciały z ust orków, gdy pozostali przy życiu zbili się w jedną grupę, ochraniani przez pawęż tego półelfa z przodu i pozostałości statku z tyłu. Z innej strony to drugie było dla nich śmiertelną pułapką, uniemożliwiającą efektowne branie tyłka w troki. Byli w potrzasku.
Nie zastanawiał się długo, zdążył już obłożyć tą wesołą ferajnę lekkim czarem ochronnym – dla nich pewnie jego granie było zwykłym przejawem szaleństwa. Typowe niedocenianie muzyka, które zmieni się pewnie dopiero po śmier… nieważne.
- Co panowie powiecie na odrobinę prywatności? – postanowił zadziałać. Przerwał na chwilę akord, zmienił chwyt i szepcąc melodyjkę rzucił zaklęcie.
Flankujący ich orkowie zdziwili się, gdy do ich łbów dotarło, że coś im sprzed oczu uciekło. Podobnie zaskoczeni byli kuk i kapitan, którzy wstrzymali swój atak.
- Prosta kula niewidzialności, panowie. Teraz... – chciał coś dodać o wstrzymaniu się z atakiem i taktycznym odwrocie, ale grupa widząc nadbiegających mięśniaków spanikowała.
Ruszyli do ataku. Iluzja pękła.
Kasjusz mruknął coś bluźnierczego pod nosem i poklepał się po udzie, otrzymując bolesną odpowiedź. W tym momencie o normalnej walce nie było mowy.
Kucharz został już podzielony na trzy części, kapitan wywijał w jakichś dziwnych paradach, dających nijaki skutek. Półelf nabił na brzeszczot pierwszego orka.
Bard przetoczył się odruchowo, unikając wystrzelonego bełtu i odskoczył na sprawnej nodze. Druga, zazdrosna chyba niefortunnie przeniosła ciężar i po raz kolejny ubrudził twarz ziemią. Splunął, odrzucając głowę do góry, uderzył dłonią w struny i zniknął, tym razem sam. Kolejny bełt przeleciał z półtora metra obok jego głowy, z pięknym świstem zarył gdzieś w ziemi. Kasjusz oczarowany tym dźwiękiem podniósł się, wymijającym krokiem obchodząc wojownika, którzy machnął toporem koło miejsca, gdzie się przed chwilą wywrócił. Wyciągając do tyłu prawą rękę mimochodem wyjął zza pasa kuszę, odbezpieczył pocisk i umieścił bełt w potylicy orka, w chwili, gdy ten zaczął się ku niemu odwracać. Kasjusz zrobił zniesmaczoną minę, która przestała być w pełni niewidoczna – iluzja osłabła.
Można było się tego spodziewać – kupiec mnie oszukał. Fakt, wali całkiem mocno, ale nie brzmi wcale tak pięknie. – schował broń za pasem – Poza tym następnym razem lepiej uważać, na wiatr, bo prawie mnie wykrył.
Chciał już spowolnić przebiegającego obok orka, lecz po raz kolejny instynkt kazał rzucić mu się na ziemię. Strzały nadlatujące znikąd zaczęły z uroczym świstem wykańczać kolejnych orków, jednemu drącemu się akurat w akcie przywołania teoretycznej ofiary – lotka wpadła prosto w gardło. Wyglądało, że ktokolwiek to strzelał, był po ich stronie, pomijając fakt, że parę strzał o mały włos przyszpiliłoby (notabene niewidzialną) pierś barda do ziemi. Ork uderzający dogorywającego kapitana padł, zmarło też kilku innych kuszników-oszołomów szukających celu.
Gdzieś z krzaków nadbiegła tajemnicza wesoła ferajna, typ takich, co jak się w grupę dobierze, to nawet smoka zmusi do kaszlenia jeżami i a defekowania ich kolcami. Układ sił zaczął się gwałtownie zmieniać, chwilowo na ich korzyść, chyba, że ta domniemana grupa ratunkowa po walce okaże się handlarzami żywym, męskim towarem. Kasjusz wyjął rapier i pozostając wciąż ukrytym zaczął szukać okazji do zadania ciosu.
Ciekawe, czy tamci magowie w czerwonych wdziankach, którzy rozproszyli właśnie jego niewidzialność, byli tak samo przyjaźnie nastawienie wobec nich…

[Przyłączam się do radości Furra i Phila ;) ]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Kiedy jakiś magiczny pocisk niesprecyzowanej barwy błękitnej uderzył w ziemię tuż obok Phila, zwrócił on uwagę na magów stojących na niewielkim wzniesieniu. Łowca schował się za kamieniem, aby na spokojnie przemyślec swoją aktualną sytuację. Dookoła biegało kilku, może kilkunastu orków, jeżeli jacyś przybyli w obronie magów. Apropo orków, właśnie jeden, który przebiegał trochę od niewielkiego kamienia, za którym schowany był elf przewrócił się na ziemię i stracił życie, po uderzeniu strzałą Phila. Na wzniesieniu niedaleko za nim, stało czterech magów z nie wiadomo jakimi osłonami, tarczami i innym cholerstwem neutralizującym pociski. Co gorsza ich asortyment ofensywny też nie był mały. Ale, kto nie ryzykuje ten nie żyje, prawda? Elf naciągnął łuk jeszcze raz i gdy tylko poczuł, że w kamień uderzył pocisk z drugiej strony, wychylił się i strzelił w najbliższego maga. Strzała przemknęła obok, a mag nawet nie mrugnął. Zaraz po strzale padło udrzenie w kamień. Zasyczało i elf miał dziwne przeczucie, że kamienna osłona, ktora przed chwilą miała kilkadziesiąt centymetrów grubości, teraz ma ich zaledwie kilka. Skoczył w bok, przetoczył się po ziemi, wylądował na kolanie strzelił do maga i rzucił się dalej, za pień jakiegoś drzewa. Padł płasko na ziemię. Przez głowę szybko przebiegały mu myśli. Ostatni strzał wyglądał tak samo jak poprzedni. "No jasne..." Pomyślał o osłonie magicznej i wszystko stało się dla niego jasne. Niezbyt skomplikowana a skuteczna osłona, odsuwająca pociski na bok. Wiedział już, że nie zrobi użytku ze swojego łuku, przynajmniej na razie. Schował się więc z powrotem za pniem drzewa, aby miec trochę czasu na obmyślenie jakiegoś ambitnego planu. Pech chciał, że w pobliżu nie było żadnego z towarzyszy, wiec nie było mowy o jakiejś składnej zespołowej akcji. "Tak to jest gdy jesteś łucznikiem elfie... w dodatku łowcą."
W trakcie intensywnych rozmyślań, elf nie zauważył nawet, że częstotliwośc uderzających niedaleko pocisków znacznie spadła, a wszystko dookoła jakby ucichło. Nie przejęty niczym elf, nie zwrócił uwagi też na to, że orkowie stojący niedaleko zaczęli uciekac od pnia, za którym chował się łowca.
Z zamyślenia wyrwał go dopiero intensywny ruch pnia, który odrzucił elfa na kilka metrów. Łuk wypadł mu z rąk, lecąc przewijało się pod nim podłoże. Gdy zbliżał się do niego łowca próbował zamortyzowa uderzenie rękoma. Wysunął ramiona w przód, dłonie płasko ułożył na ziemi, nieco przyblokował przednią częśc swojego ciała, obrócił się nieco w bok i wylądował bokiem, przetaczając się po ziemi. Wzbił nieco kurzu i pobrudził sobie ubranie. Zakaszlał, od impetu uderzenia i uchylił się praktycznie bezradnie, przed zbliżającym się szybko pniem. Drewno minęło ciało elfa zaledwie o kilka centymetrów. Było blisko. Jednak nie tylko to było problemem elfa. Oparł się na ramionach i podniósł głowę. Chciał spojrzec w miejsce gdzie przed chwilą się ukrywał, aby sprawdzic co spowodowało taką nagłą zmianę sytuacji. Niestety widok na tamto miejsce, zasłaniał mu wielki brunatny niedźwiedź szarżujący z niesamowitą szybkością w jego stronę. Nie zdążył zareagowac. Potężna łapa zmiotła go z miejsca i posłała kolejne kilka metrów dalej. Łowca znów podparł się na łokciach. Niedźwiedź podbiegł i ryknął donośnie. Łowca szukał kontaktu wzrokowego. I to szybko. Udało się. Spojrzał w brązowe oczy monstrualnego niedźwiedzia. Wpatrywał się w nie uważnie, skupiając całą swoją siłę woli na tym aby przypomniec sobie jak to naprawdę jest byc łowcą. Elf wziął zamach. Phil zaczął się powoli kontaktowac z jego mózgiem. Niedźwiedż opuścił ramię. Philowi wydało się, że przywołany stwór zawachał się. Był tego pewien. Poczuł uderzenie. Znów odrzuciło go, ale już nie tak daleko. "Cholera jasna! Za długo pod ziemią..." Nadal był w zasięgu niedźwiedzia. Poczuł, jak po ramieniu zaczyna spływac mu krew. Zwierzę miało imponujące pazury. Bardzo imponujące. I bardzo ostre. Stworzenie, podniosło się na swoich wielkich łapach. Stanął przed swoją ofiarą na dwóch kończynach. Był naprawdę imponujący. Mięśnie drgały na całym jego ciele. Z jego przepastnej gardzieli wydobył się ryk, przypominający jelenie na rykowisku. Dużo jeleni. Dużo, dużych jeleni. Zamachał przednimi łapami w powietrzu i zaczął opadac. Wysunął przednie kończyny do przodu, futro zafalowało a niedźwiedź opuścił głowę aby spojrzec na ofiarę. I wtedy zaskoczyło. Elf nie mrugnął nawet okiem, gdy dwie wielkie, uzbrojone w potężne pazury uderzyły w ziemię, tuż po obu stronach jego głowy, niemalże odcinając mu jego wielkie szpiczaste uszy. Między tymi umięśnionymi i wielkimi łapami, tuż przed nosem łowcy zatrzymał się pysk niedźwiedzia. Wargi nadal miał nadal rozwarte w złości, ukazując wielkie zęby tego stworzenia. Błyszczały się w powoli zachodzącym już słońcu. I były naprawde ostre. Imponujące wręcz. Ale w jego oczach powoli pojawiał się spokój. Złośc przechodziła. Phil odetchnął z ulgą. Niedźwiedź warknął cicho i zaczął się odsuwac. Elf wyszeptał coś do niego językiem elfów. Phil wstał i spojrzał na pole bitwy. Magowie nadal stali na wzgórzu. Niedźwiedź stanął obok niego. Łowca spojrzał na niego. I razem zaczęli szaleńczą szarżę, pomiędzy pociskami magów. Zorientowali się oni co się stało. Phil po łuk, niedźwiedź po ciało. Biegli razem obok siebie. W pewnym momencie elf odskoczył w bok, złapał łuk i schował się w zaroślach, unikając kolejnych pocisków. Niedźwiedź szarżował. Przyjął na siebie kilka ognistych pocisków. Jego brunatne futro w kilku miejscach było już powypalane. Ale szarżował nadal. Zbliżał się do magów niczym lawina. Ryknął i skoczył. Jego łapy dosięgnęły pierwszego z czaromiotaczy. W oczach maga widac było totalne przerażenie. Ostatkiem sił, wystrzelił pocisk w brzuch niedźwiedzia. Nie zatrzymało to potwora, ale nieco spowolniło. Nie zmieniło to faktu, że olbrzymie pazury wbiły się w klatkę piersiową czarownika, dziurawiąc płuca i miażdząc żebra. Pysk, razem z całym asortymentem kłów wbił się w szyję ofiary. Gdy tętnica szyjna eksplodowała wręcz, krew trysnęła w gardło i zęby niedźwiedzia. Zaczęła makabrycznie kapac z jego zębów, gdy podniósł głowę znad truchła. I wtedy to trzej magowie wspólnym pociskiem, albo trzema pociskami na raz, to nie ma znaczenia, rozwalili mu głowę. Wręcz wysadzili ją tak, że pękła pozostawiając korpus nieżywy na ziemi. Przez chwilę zebrało im się na wymioty, gdy organy wewnętrzne stworzenia zaczęły wylewac się przez otwór szyjny. Kilka sekund później zaklęcie rozproszyło się i niedźwiedź zniknął. Ale ciało nieżywego maga, z którego zmasakrowanej szyi, wylewająca się nadal krew barwiła piasek, zostało...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Farin zasłonił się toporem, bez trudu parując uderzenie orka. W tym czasie Furr szybko przeskoczył za plecy przeciwnika i wbił w jego ciało miecz. Chwilę po tym uskoczył przed atakiem kolejnego orka, który z kolei błyskawicznie został unieszkodliwiony wbiciem krasnoludzkiego topora w głowę.
Wokół nich zrobiło się nieco luźniej. Łotrzyk rozejrzał się. Dopiero teraz zauważył magów, którzy wzięli się dosłownie znikąd. „Może jeszcze zaczną niedźwiedzie po polanie biegać?!”, pomyślał. Przeraźliwy ryk gdzieś zza jego pleców nie wywołał więc większego zdziwienia. Spojrzał na krasnoluda, który odrąbywał łeb pobliskiemu zielonemu, który jeszcze się próbował ruszać.
- Zajmiesz się magami?
- A Ty? – Farin splunął przy tym na ciało orka.
- Ja się przywitam z tamtym półelfem… Czterech orków na raz to chyba trochę za dużo na niego po takim upadku.
- E tam, dobrze sobie radzi.
W tym momencie pocisk magiczny świsnął tuż nad ich głowami. Krasnolud klepnął w plecy niziołka i pobiegł w stronę magów. Furr ruszył w stronę rozbitka, który próbował odeprzeć ataki kilku orków stojących wokół niego. Początkowo łotrzyk chciał zwyczajnie odciągnąć jednego lub dwóch przeciwników od półelfa, lecz zobaczył, że ostatni cios rosłego orka wytrącił mu miecz z ręki.
Niziołek zrobił wślizg pomiędzy nogami zielonoskórego i podniósł wysoko miecz. Ork zaryczałby nie gorzej niż nieco wcześniej niedźwiedź. Zaryczałby, ponieważ chwilę w której przestał atakować półelf wykorzystał do wbicia mu w gardło jednego z ukrytych sztyletów. Drugim trzymanym w lewej dłoni zablokował moment później uderzenie innego orka. Furr, gdy zauważył z jaką łatwością nieznajomy przyjął cios stwora na sztylet przez chwilę osłupiał. Nie trwało to jednak dłużej, niż ułamek sekundy. Nie wahając się długo dźgnął stojącego obok orka w kolano, a gdy ten nie mogąc utrzymać się na tej nodze przyklęknął, niziołek kopnął go jeszcze w szyję, miażdżąc mu krtań.
Półelf tymczasem zablokował kolejne uderzenie i wbił jeden ze sztyletów prosto w serce orka. Uniknął ciosu ostatniego przeciwnika i błyskawicznie wbił mu sztylet w brzuch, w tym samym momencie, w którym zrobił to niziołek.
- Ten się liczy jako mój, elfie... A poza tym Furr jestem.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Szum, wiatr, morze, fale. Świt. Dla kogoś kto jak nikt inny doceniał piękno lotu i lewitacji przejażdżka lodowym smokiem była jak najwyższa wygrana w loterii. Lecieli wzdłuż wybrzeża, by potem spokojnie omijając Luskan skierować się ku grzbietowi świata. Noc przeszła w dzień, by wśród szumu wiatru chylić się ku wieczorowi. Wielkie granie płonęły złotem wśród ognia zachodu. Czas płynął za szybko. Elfka leciała trzymając się Shana. Zdecydowanie wolała spadać tylko i wyłącznie w jego towarzystwie. Mijając z oddali granie dostrzegli wiele ognisk i…
-Shan! Armia! – zawołała przekrzykując ryk wiatru.
-Orkowi szamani śmierdzą na kilometr… Dzika aura. – odparł odwracając się ku niej odrobinę. Przysunęła się bliżej.
-I chyba coś jeszcze. Kto był w stanie zebrać ich wszystkich w takiej ilości i różnorodności. Czy to smoki? – zapytała widząc odległy zarys na niebie.
- Na to wygląda. Niedługo będzie ich mniej, nasi powinni byli wyjść z podmroku niedalekooOo... – mag złapał się gwałtownie kolca wystającego z cielska smoka. Zaczęli zniżać lot. Na moment świat w oczach elfki zawirował. Nawet jej odzwyczajone od magii zmysły wyczuły drgnienie magiczne. Lecieli tuż nad ziemią, smok obrócił pysk w ich stronę spoglądając jednym okiem.
- To chyba mój przystanek. – powiedziała głośno, by przekrzyczeć szum. Zastanawiała się nad techniką zsiadania z pędzącego smoka. Smok gwałtowne osiadł na ziemi, złapała się kurczowo Shana.
-Teraz już tak. – odparł.
- Nie wiem gdzieś ty sobie narobił takich znajomości, Shanheavelu. Nawet wojewodzina Waterdeep takich nie ma. – puściła mu oczko uśmiechając się i ostrożnie zsuwając się z wielkiego, pokrytego łuską stworzenia .
– Uważaj na siebie i wracaj szybko. – wykrzyczała pożegnanie, gdy smok już wznosił się wzbudzając zawirowania powietrza.
- Postaram się… - stłumiony głos doleciał ją z góry. Wielkie cielsko rzuciło cień na Eileen, gdy ta stała spoglądając za nimi w niebo. Sylwetka elfa robiła się coraz mniejsza. Z pagórka na którym ją zostawili rozciągał się wspaniały widok. W oddali widać było armię, gęste lasy na wzgórzach wśród większych szczytów okalających dolinę. Spojrzała na smoki kołujące w oddali w powietrzu. Na wspomnienie lotu zaczęła wodzić wzrokiem po chmurach. To co zobaczyła przekroczyło jej najśmielsze oczekiwania. W pobliżu pojawił się jeden ze smoków i co więcej – właśnie spopielał latający statek. Szybko zbiegła ku zalesionemu fragmentowi pagórka by zejść potworowi z oczu. Niewiele później usłyszała głośny łomot, który rozniósł się echem po lesie. Cisza. Odleglejszy ryk orka. Cisza. Wybuch. Szum drzew. Migotliwe cienie liści tworzyły niezwykłą mozaikę barw na mchu i pozrzucanych igłach z drzew. [I]Ktokolwiek spadł w tym statku, na pewno zwrócił on uwagę wszystkich wokoło. Orkowie już tam zmierzają, przydałaby im się pomoc. O ile ktoś to przeżył wybuch. [/I]Obróciła się na pięcie i ruszyła w stronę odgłosów. Rozsypane wokoło zaschnięte szpilki tłumiły odgłos kroków. Tymczasem stwierdziła, iż orkowie na pewno zdążą przed nią i najlepszą strategią będzie podkradnięcie się i rozeznanie w sytuacji. Gdy do jej uszu doszły stłumione odgłosy walki zaczęła się skradać. Wyciszyła magią to, czego nie dała rady uczynić własnymi umiejętnościami i wyjrzała zza liści. Niedaleko resztek tego, co musiało być statkiem powietrznym zręcznie walczył nieznany półelf. Naprawdę musiał być szybki – kroku próbowało mu dotrzymać czterech orków. Ryk niedźwiedzia. Elfka wyczuła drgnienie magii. Prawie tak samo głośny ryk orka. Zobaczyła drobną postać siekącą mieczem czuły punkt orka. Nie udało jej się dostrzec twarzy. Sprytny. Radzą sobie… – odsunęła dłonią liście, by zobaczyć… A niech to drzwi ścisną! Czterech magów!? Ryk niedźwiedzia. Jeden elf. Tuzin magicznych pocisków. Phil! Niedżwiedź rozrywał jednego z magów, nie czując nawet kolejnych magicznych pocisków uderzających w jego ciało…

... ciało nieżywego maga, z którego zmasakrowanej szyi, wylewająca się nadal krew barwiła piasek, zostało...

…zostało tylko trzech. I każdy bardziej wściekły po stracie towarzysza. Magia wprawiała powietrze w drżenie. Nawet widząc magów od tyłu Eileen to czuła. Usłyszała szelest w krzakach obok siebie, poruszyła się. Zaklęcie wyciszające wygasło. Odgłos nakładania strzały.

-Phil, to ja! – syknęła, odsuwając się jak najciszej…

[No! W końcu dotarłam (a mi nikt nie powiedział, że miło mnie widzieć. Czuję się pominięta ;P ). Przepraszam, ale ciężko jest pisać posty, gdy trójka siostrzeńców włazi na głowę. Jeden pokój i nas piątka, w tym trójka dzieci (przedszkole, pierwsza klasa i czwarta klasa… Mord wisi w powietrzu). No, ale teraz za to Phil i ja mamy okazję załatwić jedną sztukę magicznego staruszka w od tyłu. Ale to pozwalam wam napisać już za mnie. BTW. Pozdrowienia z Sianożęt. Karteczki wyślę niedługo ;) ]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

[ Ja się cieszę! ZŁO! Śmierć! I Dev też wspominał, że się cieszy, ale musi się teraz uczyć do egzaminu. Choć ciągle narzeka, że mało piszecie, a przecież sami nakręcacie sobie fabułę. ZŚiZ! (czyli "ZŁO, Śmierć i Zapiekanka" dla niewtajemniczonych ) Dev: Macie magów to się za nich weźcie, a jak nowi kompani się wstydzą, to w kilka osób na jednego tez można, to nie będzie dyshonor. Witaj Eileen ;) ]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Utwórz konto lub zaloguj się, aby skomentować

Musisz być użytkownikiem, aby dodać komentarz

Utwórz konto

Zarejestruj nowe konto na forum. To jest łatwe!


Zarejestruj nowe konto

Zaloguj się

Masz już konto? Zaloguj się.


Zaloguj się
Zaloguj się, aby obserwować