Zaloguj się, aby obserwować  
Gracz1234

Arathum - gra forumowa

396 postów w tym temacie

Dnia 26.12.2007 o 13:04, Prince07 napisał:

[No to widzę, że fajnie się angażujecie w grę...]


[Wiesz oto chodzi,że teraz są święta, każdy woli pobyć z rodziną i nie mają ludzie czasu na pisanie ;). Niedługo wszystko wróci do normy :>]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Dnia 26.12.2007 o 13:04, Prince07 napisał:

[No to widzę, że fajnie się angażujecie w grę...]

[ Spokojnie. Są święta ,nie każdy ma teraz czas. Nie jesteśmy jakimiś no-lifami. Może napisze cos jutro]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

[Z powodu świąt i różnych innych okoliczności mam bardzo ograniczony dostęp do internetu. W miarę możliwości będę pisał, jednak nie będę emanował aktywnością :)]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Był już poranek. Niebo było błękitne, bezchmurne, a na nim widniało oślepiające Słońce. Nie miałem większych powodów do narzekania - jeszcze kilka dni temu było... Gorzej - to bardzo delikatne stwierdzenie na to, co się działo w gęstwinach tej puszczy. Obudziło mnie monotonne, przeciągające się ziewanie któregoś z moich towarzyszy. Leżałem przez kilka chwil na twardej glebie o wysokiej, pnącej się do góry trawie, która przesiąknięta wręcz była rosą. Poczułem to na moich plecach, a nie było to zbyt miłe, choć przez ostatni tydzień już się przyzwyczaiłem do tego, co nie było aż takie trudne. Z zamkniętymi powiekami powoli wstawałem, prawie przewracając się na ogromne, powalone na ziemię drzewo, o które oparte było nasze wyposażenie w postaci broni i opancerzenia. To byłoby bolesne... Zacząłem się prostować i rozciągać, mrużąc przy tym niemiłosiernie oczy, choć długo ten mój stan pół-świadomości nie trwał. Orzeźwiłem twarz rosą, po czym zacząłem się rozglądać w poszukiwaniu reszty. Arathorn ziewał nostalgicznie, wciąż nie mogąc dojść do siebie po prawie nieprzespanej nocy. Pewnie upił się i bełkotał coś w rytm gry barda na lutni, aż do rana. Rzucił w moją stronę spojrzenie swoim pół-przytomnym wzrokiem, po czym pomaszerował w stronę okupowanej przez resztę drużyny grotę, z której cuchnęło rozkładającymi się zwłokami. Ciekawe dlaczego... Strzepałem ze swojej wymiętej, pogniecionej i zabrudzonej szaty leśne ''niespodzianki'', które leżały spokojnie na ziemi, oczekując na przybysza, który przypadkiem się na nich położy. Jedną z takich rzeczy były z całą pewnością szyszki, których było na moich plecach aż nadto - dopiero teraz poczułem dotkliwy ból, który pojawił się znikąd. Powinienem bardziej uważać na to, kładąc się w tym miejscu. Przeszła przez mój umysł myśl, że może jednak w wilgotnej i cuchnącej jaskini byłoby lepiej, ale zawsze by się jakiś mankament znalazł, więc od razu przestałem zastanawiać się nad tym. Powłóczyłem nogami w stronę obozowiska ''niedobitków'', bo jak inaczej można nazwać grupę śmiałków, która przeżyła atak Akkhalmaryjczyków kilka, jak nie kilkanaście razy... Trzeba mieć cholerne szczęście. Zatrzymałem się na moment przed wejściem do groty. Wciągnąłem do płuc tyle świeżego powietrza, ile tylko zdołałem, po czym ruszyłem dalej z myślą, że nie dane mi będzie przez najbliższe kilka, jak nie kilkanaście minut poczuć tego rześkiego i świeżego powietrza, które zostało zastąpione przez nieznośny odór. Jak oni tu mogli spać... Mój wzrok od razu padł na włóczącego się bez celu krasnoluda, który czuł się w grocie wyraźnie lepiej - widać światło dzienne mu nie sprzyja, choć co w tym dziwnego, w końcu w kopalni się wychował i żył przez zapewne większość swojego życia. Kopalnia... Przez chwilę zatonąłem w myślach. Gdyby nie tamta kopalnia, tamtych kilku krasnoludów-górników, to może by mój los potoczył się inaczej. Zastanawiałem się, co bym teraz robił, kim bym był, co bym robił, gdyby nie przekleństwo, które na mnie spadło. Doszedłem do wniosku, że moje życie z pewnością byłoby lepsze, łatwiejsze, bezpieczniejsze. Z ''transu'' wyrwały mnie odgłosy mojego budzącego się współtowarzysza - Adjathy, pół-elfa. Długo nie trzeba było czekać, by się przebudził i ''otrzeźwiał''. Energicznie wstał, po czym zabrał się do pichcenia jakiegoś śniadania z tego, co miał pod ręką - kilkoma sporymi, pozostałymi kawałami mięsa dzika, doprawił to jakimiś ziołami i viola - gotowe. Całą czynność nie trwała długo, więc po chwili zaczął już pałaszować kilkuosobową porcję pożywnego jedzenia. Mruknął, żebym się poczęstował, z czego z chęcią skorzystałem. Arathorn też niedługo później się przysiadł, z apetytem pożerając to, co dostał, a raczej sobie kulturalnie wziął. W czasie, gdy spędzaliśmy miło czas pożywiając się, ze snu wyrwał się... No właśnie. Nie przedstawiał się jakoś konkretnie. Pamiętałem za to, że mi pomógł, gdy byłem ranny, za co dotąd mu się nie odwdzięczyłem. Z wyglądu był w pewnym stopniu podobny do Adjathy, a przynajmniej z założeń - w końcu był także pół-elfem. Ospale zwlókł się ze swojego niezbyt komfortowego łoża, przespacerował się chwilę, a gdy już był całkiem świadomy gdzie jest, z kim i dlaczego, zaczął łykać jakiś napój, a raczej jasnoniebieską miksturę, przechowywaną w szklanej, przezroczystej fiolce. Usiadł gdzieś z boku i zaczął coś notować wytworzonym z prawie bezużytecznych przedmiotów coś, czym dało się całkiem sprawnie pisać. A pisał na jakimś twardym, dużym liściu, którego z pewnością było ciężko znaleźć, gdyż w tej gęstwinie przeważały drzewa iglaste, jak wynika z moich szczątkowych obserwacji. Maczał końcówkę ów przyrządu do pisania w jakimś gęstym płynie, który znajdował się w niewielkim, drewnianym kubku czy w czymś pochodnym. Wydawało się to iście karkołomną pracą, lecz pół-elf ten nie miał z płynnym pisaniem za pomocą tych amatorskich przyrządów większych problemów. Nim się obejrzałem, człowiek, który przedstawiał się jako Drache stał prawie nade mną, choć raczej przypadkiem. Do tego dostrzegłem jakiegoś zakapturzonego człowieka, którego właściwie nikt prawie nie znał - był małomówny, antypatyczny, tajemniczy. Nie pamiętam, by jakkolwiek się przedstawiał, choć to z pewnością miało miejsce. A, przypomina mi się - ostatnio Heikhen mruczał mi coś o nim, jak to kazał mu schować swoją lutnię i zamknąć się. Jego imię brzmiało Vathlos, albo podobnie. Swoją drogą momentami Heikhen irytował swoją grą na lutni i śpiewem, ale nie na tyle, bym miał ochotę zwrócić mu stosowną uwagę, by zamilkł. Na wieki. O. Bard już też wstał, nawet nie dostrzegłem jak powlókł nogami w stronę tlących się kawałków kory, całkiem suchej, co było dziwne jak na tę puszczę. Kucnął prawie na małym ognisku, ale po chwili odszedł o krok do tyłu, by nie podpalić sobie spodni. W grocie zaczęło się robić raźniej - mimo survivalowych warunków. Powoli zaczęły się nawiązywać rozmowy, które od jakiegoś czasu częstością nie były. Krótkie, ale było to lepsze od ciszy. Nie czuć było już nawet stęchlizny, choć tak naprawdę nie dowiedziałem się od czego ten smród, a dokładniej - od czyich zwłok. Innym to nazbyt nie przeszkadzało, więc starałem się dostosować. Może nie czuli? Nie mam pojęcia, ale mój węch nie należy to zbyt rozwiniętych, więc oni powinni czuć to nawet lepiej, niż ja. Ale mniejsza z tym. Ważne, że jako taka atmosfera była, choć z równowagi mogły wyprowadzać kapiące ze stalaktytów krople wody, zimne, nieprzyjemne. Można się było tutaj jakiegoś przeziębienia lub nawet gorszego choróbska nałapać, co nie było zbyt interesującą perspektywą. Minuty mijały prawie, że beztrosko. W końcu postanowiłem ruszyć się z tego miejsca - i to w sumie nie tylko ja, a wszyscy. Przy wyjściu z jaskini czuć było przyjemne, ciepłe powietrze. Nagle wszyscy się lepiej poczuli, do tego zaczęli zasypywać innych setkami pomysłów, co możemy teraz począć. Zupełnie, jakby zostali naładowani energią i chęcią do robienia czegoś aktywnego, co było zadziwiające. Wspólnie ustaliliśmy, że wyruszymy na wschód, traktem wzdłuż rzeki, gdzie - jak nam się wydawało - znajdowało się miasto, a może wioska, a co za tym idzie - jakieś żywe dusze i jakkolwiek w nikłym stopniu, ale zdecydowanie większe poczucie bezpieczeństwa. Choć i to mogło być obłudą, w końcu Akkhalmaryjczycy równie dobrze mogli skierować się właśnie tam, by splądrować osadę, wybić jej mieszkańców, a potem ruszyć dalej i siać nieustannie spustoszenie. Mimo wszystko ten pomysł wydawał się bardziej racjonalny, niż pchanie się po raz kolejny w gęste knieje tej rozległej puszczy. Wyruszyliśmy na wzgórze, skąd widać było dość dobrze okolice, a co najważniejsze - rzekę, przy której mieliśmy podróżować. Nie było takiej pewności, gdyż o rzece wspomniał tylko w kilku słowach Arathorn, który ponoć przypadkiem się niedawno na nią natknął, podczas któregoś ze swoich spacerów. Wierzyć mu musieliśmy, jeżeli chcieliśmy się wydostać z tego ''więzienia''. Nawet nie wiedzieliśmy czy znajdziemy gdzieś tam osadę i jak daleko przyjdzie nam iść, o ile w ogóle będzie ona istniała. Postanowiliśmy iść przy brzegu rzeki w myśl ''w końcu przy rzece zakłada się większość miast i wiosek'', co się nie zawsze przecież sprawdzało. Nie mieliśmy nic do stracenia w tej sytuacji, więc gdy doszliśmy bez większych przeszkód na wzgórze, odszukaliśmy po kilkunastu minutach błądzenia wzrokiem i przechodzenia z jednego miejsca na drugie, rzekę. Wydawała się niczym wąska, niebieska smuga, oplatająca duży obszar tej krainy. Wiedzieliśmy już w którą stronę iść, więc czym prędzej udaliśmy się tam, poprzez gęsty las z mnóstwem irytujących i wręcz złośliwych rzeczy - korzenie same wchodziły pod nogi, przewracając ofiarę. Najgorzej, że z takim czymś nie ma jak walczyć, trzeba po prostu uważnie patrzeć jak i gdzie się idzie, a i na czym się stąpa też. Nie obyło się też bez ofiar - bezduszni współtowarzysze musieli zamordować kilka niewinnych zajęcy - ''później będziemy mieli co jeść''. Cóż - mnie to tam zbyt nie obchodziło, ja tego nie targałem i targać nie zamierzałem, choć do konsumowania mięsa byłbym w sumie pierwszy. Po dłużącej się godzinie, byliśmy już na miejscu. Teoretycznie, gdyż naszym docelowym miejscem podróży była jakaś osada, a póki co byliśmy przy rzece. Ta z kolei okazała się dużo szersza, niż wyglądała ze wzgórza, do tego była bardzo porywista, co zniechęcało do zmieniania stron brzegu poprzez przepływanie drogą wodną. Musieliśmy sobie bez tego poradzić, choć miejscami ciężko było się poruszać, gdyż brzeg mocno się zwężał, ale maszerowaliśmy dalej, bez ustanku. Kilku mych współtowarzyszy wpadło na głupi pomysł - zachciało im się łapania ryb. Pierwsze niepowodzenie ich nie zniechęciło wcale - kilka minut później znów próbowali złapać jedną z tych świetnie pływających istot, co było absurdem - mieliśmy mięso. A rozrywka była to żadna. Pomimo to starałem się uszanować ich zachcianki, przyglądając się im z boku. Raz musieliśmy nawet ratować Heikhena, który wpadł do rzeki. Nie obeszło się bez magii, ale ważne, że interwencja okazała się skuteczne i udało nam się uratować barda - w sumie to o mały włos go nie straciliśmy. Później odechciało im się już ''łowienia'' ryb - i dobrze, wreszcie był spokój. Przez dłuższy czas obyło się bez żadnych niespodzianek, ale dobra passa w końcu musiała się skończyć. Drache zaczął w pewnym momencie coś majaczyć o jakichś zjawach w oddali. Nikt nie brał go chyba na poważnie. Bełkotał tak przez jakiś czas. Gdy doszliśmy do domniemanego miejsca, gdzie były zjawy, nagle zniknęły. Zacząłem się zastanawiać o co Drache''owi chodziło, ale trochę w tym prawdy być musiało, chyba, że to te poranne mięsiwo mu zaszkodziło. W końcu kto wie co tam do niego dodawał Adjatha. Ten zaś spokojnie wędrował do przodu, zupełnie niezaniepokojony tym, co się dzieje z magiem. Powoli przesuwaliśmy się do przodu, Drache ochłonął. Nagle znów zaczęła się powtórka z rozrywki - niczym deja vu. Choć nie do końca - gdy doszliśmy do jego ''wyimaginowanych przyjaciół'', jego słowa okazały się prawdą. Prawie przezroczyste upiory leciały tuż nad rzeką. Stanęliśmy, osłupieni z przerażenia. Otoczone były czarną aurą, zaś w ''dłoniach'' trzymały jakieś długie, ciekawe bronie. Wręcz przekombinowane, powiedziałbym - mimo, że niemalże niewidoczne, to widać na nich było wiele szczegółów, a wiele z elementów tych broni wydawały się być bez sensu, choć w rzeczywistości może do czegoś służyły, co wydawało mi się mało prawdopodobne. Nie wiedzieliśmy co zrobić z tym znakiem - czy zlekceważyć, czy wziąć do siebie i zastanowić się nad dalszą drogą. Do śmierci nikomu prędko nie było, więc każdą opcję rozważyć musieliśmy kilkakrotnie. W końcu zdecydowaliśmy się iść dalej. Cały czas pojawiały się nowe zjawy, które staraliśmy się ignorować, co było niemożliwe. Budziły one we mnie wątpliwości i niepokój, niepewność co do obranego przez nas celu podróży. Byliśmy głupi, to najlepsze określenie naszej decyzji. Z każdą chwilą niebo stawało się coraz ciemniejsze, choć nie było to zjawisko nagłe, właściwie było to prawie nieodczuwalne. Gdy spoglądałem na niektóre z duchów, zatrzymywały się i spoglądały na mnie tajemniczo, ostrzegając mnie przed czymś. Nie wiedziałem przed czym chcą mnie ostrzec, więc szedłem za drużyną dalej, starając się nie przejmować tym wszystkim. Coraz mniej pewnie stawiałem kroki, coraz więcej widziałem znaków. W pewnym momencie nie było już odwrotu - nie mogliśmy już zawrócić. Nie mieliśmy innego wyjścia, jak kroczyć dalej. Gdy zmrok nastał, a my byliśmy wykończeni, postanowiliśmy rozbić gdzieś obozowisko. Szczęście, że znaleźliśmy większy skrawek brzegu, gdzie mogliśmy spokojnie się pomieścić, a i wtedy było jeszcze sporo miejsca. Idealne miejsce, jakby się wydawało. Co nam mogło się stać? Atak? Ze strony kogo? Kto mógł za nami iść taki kawał drogi? A jednak. Zjawy na chwilę zniknęły mi z oczu, dlatego odetchnąłem z ulgą i postanowiłem odpocząć. Vathlos stał nieruchomo na warcie, wpatrując się w rzekę. Reszta postanowiła iść w śladem za mną, wpierw rozpalając ognisko, potem zapadając w głęboki sen, choć krótki. Dlaczego? Gdyż po dwóch godzinach musieliśmy się zbudzić. A właściwie zostaliśmy obudzeni. Nie mam szczęścia do długich snów. Lecz moje przebudzenie nie trwało długo - ujrzałem tylko kilka obrazów, które z pewnością zostaną mi w umyśle na długi czas. Nieprzytomny Vathlos, leżący w ogromnej kałuży krwi. Inni wyglądali mniej więcej podobnie, choć byli w innych pozycjach. W zasięgu wzroku wszędzie krew. A ja nawet nie mogę się ruszyć - niczym sparaliżowany od szyi w dół. Nade mną stoi oprawca. Wysoki, z długą, czarną szatą, zakapturzony. Akkhalmaryjczyk. Dokładniej - nie mniej niż piętnastu Akkhalmaryjczyków. Amen.

Gdy obudziłem się, byłem ciągnięty przez dwóch z nich. Nawet nie dostrzegli mojej pobudki. Rozejrzałem się dookoła w miarę możliwości. Moi współtowarzysze broni także są ciągnięci. Nie ma to jak dobry początek dni... Chciałem powiedzieć dnia? Cóż, pomyliłem się. Była jeszcze noc i nie zanosiło się na to, by prędko się skończyła. Ku mojemu zdziwieniu - nie było w pobliżu ów rzeki. Nie liczyłem już na nic więcej niż śmierć - w takich sytuacjach nie ma nawet jak myśleć nad ucieczką lub ratunkiem, bo jest to po prostu absurdem, wymysłami szaleńca. Wokół było pełno wysokich, ciemnych drzew, ale już liściastych, a w pobliżu żadnych innych - musieliśmy być już bardzo daleko od miejsca naszej groty. Raczej nie naszej - nigdy nie była nasza, a nawet jeżeli, to już nie jest. I nic tego nie zmieni. Westchnąłem głęboko, użalając się nad mym losem. Nie wiedziałem dokąd mnie i moich towarzyszy ciągną, ale po kilku minutach już wiedziałem - ujrzałem w oddali wielką, spiralną konstrukcję, nad którą widniał potężny wir magicznej energii. Hektamator... Nie, nie jeden. Chwilę później ujrzałem ich więcej. W tej samej chwili przeszło mi coś przez myśl, spojrzałem odruchowo na ziemię - czarna jak smoła, całkowicie obumarła, zaś nad nią unosiła się niezbyt gęsta mgła. Niezbyt napawający szczęściem widok. Chciałem czym prędzej zakończyć ten ''sen'', ale zdawałem sobie sprawę z tego, że nie miałem snów od ponad dwustu lat. Więc dlaczego w tym przypadku miałoby być inaczej... Ups. Ponownie straciłem przytomność. Nie pamiętam z jakiego powodu, czym lub za pomocą czego i od kogo, ale szczerze mówiąc - nie obchodziło mnie to. Gdy się obudziłem, znajdowałem się w ciemnym, ciasnym pomieszczeniu. Leżałem na kamiennej posadzce, ściany i sufit też były kamienne. Ciemność jeszcze bardziej wyolbrzymiała ciasnotę tego miejsca. Było tu bardzo obskurnie. No i stalowe kraty... Byłem sam w pustej, zimnej celi. Na ścianach widniały jakieś symbole Akkhalmaryjczyków, swoiste symbole pentagramów, choć oczywiście na swój sposób zmodyfikowane przez tę mroczną rasę nekromantów. Po chwili poczułem niesamowity głód i przeszywające mnie zimno. Mój umysł przepełniały setki myśli, a wszystko to napiętnowało moje ciało bólem. Nie miałem siły wstać. Z oddali słychać były krzyki osłabionych głosów, słychać w nich było cierpienie. W końcu jakiś Akkhalmaryjczyk z długą, zachlapaną krwią halabardą wkroczył do mojej celi, chwycił mnie za obdartą szatę, po czym zaczął mnie ciągnąć w stronę... Sam nie wiem czego. Widziałem za sobą ciągnący się ślad krwi. Swojej. Do mojej śmierci nie pozostało już wiele, tak przypuszczałem. Akkhalmaryjczyk ciągnął mnie najpierw przez długi korytarz, pełen przeróżnych cel, w niektórzy zaś były leżące na ziemi szkielety, bez skóry, mięśni, krwi, życia. Przerażający widok. Nekromanta ciągnął mnie dalej. Gdy dotarliśmy do schodów, prowadzących na dół, rzucił zaklęcie inkantacji, lecz nie uleciał na dół z moim ledwo żywym ciałem, a zupełnie przeciwnie - na górę. Ujrzałem nad sobą rozsuwające się, wielkie kamienne głazy, które tworzyły długo tunel, na końcu którego było miejsce, do którego zmierzał Akkhalmaryjczyk. Z sufitu ściekała na moje czoło jakaś ciecz. Po posmakowaniu okazało się, że było to nic innego jak krew. A więc to tu przyjdzie mi umrzeć... Przez umysł przewinęły mi się tysiące obrazów z mojego życia, począwszy od dzieciństwa, aż do chwili obecnej. Postanowiłem pożegnać się z tym światem ostatecznie - w końcu później nie będzie na to już czasu i sposobności. Zacząłem coś z trudem mamrotać do siebie. Akkhalmaryjczyk nie zwracał na to uwagi, choć z pewnością to słyszał. Gdy dotarliśmy do końca tunelu, ujrzałem jakąś dużą salę, w której panowała ciemność jak wszędzie w tej fortecy, chyba wszędzie - pewności nie miałem, ale domyślałem się, że to miejsce nie zaznało i nigdy nie zazna choć strugi światła. Ujrzałem kilka drewnianych, prymitywnych ław, na których siedzieli, a może klęczeli inni Akkhalmaryjczycy, było ich około dwudziestki. Ław było sporo, toteż wydawało się, że jest ich bardzo mało. Przede mną znajdowała się jakaś waza z popiołem na metrowym podeście, a obok niej Akkhalmaryjczyk w długiej szacie, przyozdobionej wieloma różnymi symbolami. Miał jeszcze na szyi cienki szal, którego końca opadały mu na przednią część szaty. Do tego miał na głowie długą i szeroką tiarę, ciemną jak smoła, z której wydobywała się aura ciemności, przerażenia, a za razem tajemniczości. Akkhalmaryjczyk, który mnie tu przywlókł, wbił halabardę w ziemię, po czym stanął obok swojego, zdaje się mistrza i mu coś wręczył, po czym stanął obok wazy, wpatrując się w popiół, znajdujący się w niej. Jego mentor zaś począł wymawiać inkantację jakiegoś zaklęcia lub klątwy, trzymając w dłoni ów przedmiot, który właśnie dostał. Była to jakaś figurka, bogata w wzornictwo, za razem niewielka, mieszcząca się w dłoni. Przez kilka minut na sali trwała prawie cisza - słychać było tylko szepczącego inwokację zaklęcia Akkhalmaryjczyka, który był na tym wyraźnie skoncentrowany. Lecz w pewnym momencie coś mu przerwało. Z tunelu, przez który przedostałem się do tego miejsca, wyłonił się jakiś potężny mag o długiej, niebiesko-ciemnej szacie. Nie był z pewnością Akkhalmaryjczykiem - raczej obstawiałbym za mrocznym elfem. Miał posępny wyraz twarzy. Skierował wzrok na ów mistrza. Ten nie przerywał inkantować tajemnicze zaklęcie. Mroczny elf poszedł powolnym krokiem w stronę mentora. Nikt mu nic nie śmiał zrobić. Stanął obok niego, po czym wysunął dłoń nad jego głową. Poczekał kilka chwil, aż ten zakończy wymawiać zaklęcie. Gdy to się stało, Akkhalmaryjczyk zaczął wykonywać jakieś gesty dłońmi, lecz został jakby porażony prądem. Znieruchomiał. Mroczny elf zaczął robić z jego ciała ledwie szczątki, które rozrzucał za pomocą magii we wszystkie strony. Nekromanci nadał siedzieli w spokoju, jedynie tamten halabardzista próbował mu przeszkodzić. Od razu przypłacił za to życiem, lecz w trochę mniej okrutny sposób. W końcu, gdy tajemniczy czarnoksiężnik skończył maltretować zwłoki tamtych Akkhalmaryjczyków, zaczął inkantować formułkę jakiegoś zaklęcia. Nie trwało to długo - już po chwili wyczarował jakąś potężną, jasną kulę energii, która oślepiała wszystkich. Rzucił je przed siebie. Był to - jak się okazało - magiczny piorun kulisty, który poruszał się po pomieszczeniu z zawrotną prędkością, masakrując nekromantów. Ja także oberwałem, od razu tracąc świadomość tego, co się tutaj dzieje. Zapamiętałem tylko jeszcze, że tamten mroczny elf został trafiony własną bronią setki razy, umierając śmiercią w sumie bezsensowną. Potem straciłem przytomność, dalej nie pamiętam co się stało. Gdy się obudziłem byłem już w zupełnie innym miejscu. Było bardzo jasno. Przez kilka minut nic nie widziałem, z powodu oślepiającego blasku. Słońca. Znajdowałem się w jakimś mieście. Leżałem na kamiennej podłodze, nieznacznie nagrzanej przez promienie słońca. Moi towarzysze leżeli w promieniu około siedmiu metrów. Byli wszyscy, jak przeliczyłem po wstaniu z twardego ''łoża''. Byli dość mocno poranieni, choć raczej dużo lepiej wyglądali, niż wtedy w obozowisku, nad rzeką, po ataku Akkhalmaryjczyków. Mogli już swobodnie wstać i chodzić, choć nie z jakąś niesamowitą sprawnością. Ale mogli. Staliśmy na placu jakiegoś miasta. Było już południe, z pewnością. Wokół było sporo przechadzających się przechodniów i strażników, pilnujących porządku. Gdy towarzysze moi wstali, zaczęli się mi z przerażeniem przyglądać. Chciałem zapytać, o co chodzi, ale uzyskałem chwilę wcześniej odpowiedź. Dowiedziałem się, że moja twarz zniknęła. Nie, nie twarz. Cała głowa! Jakby wyparowała. Przerażony, zacząłem jej szukać i o dziwu - czułem ją. Współtowarzysze jeszcze bardziej się zlękli. Moich dłoni też nie było widać! Spojrzałem na nie i strach ogarnął mnie jeszcze bardziej. Pół-elf, który kiedyś opatrzył mi ranę, mruknął tylko ''nie martw się, na to są mikstury''. Ucieszyły mnie jego słowa, choć były mało prawdopodobne, by się spełniły. Mimo wszystko miałem jeszcze skrawek nadziei, który powiększał się z każdą chwilą, gdy spoglądałem prosto w Słońce...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Ciągnący mnie jegomość nie wyglądał na inteligentnego ,miał czarny krótki wąsik ,czarną czuprynę i ciemną szatę która mieniła się kolorem czerwieni. Na szyi widniał szmaragdowy naszyjnik ,a na nadgrastku zawiązaną miał złotą bransoletę. W pewnym momencie człek wrzucił mnie bestialsko na stog siana na którym widniały plamki krwi ,ciemnej niczym najstarsze wino. Wstałem powoli z jękiem podpierając się lewą ręką albowiem tylko ona była na tyle silna bym mógł jej używać. W pobliżu stogu siana zauwayżyć można było posłanie składające się z dwóch obdartych kocy. Ktoś zatrzasnął mocno drewniany, skrzypiące już drzwi pomieszczenia. W pomieszczeniu byłem sam - przynajmniej w tej chwili . Nie wiedziałem jak się tu znalazłem - to było zawarte w paru bolsenych sekundach ,jedyne co teraz pamiętałem to... Przerwałem swoję rozmyślania gdyż do mojej celi wpadł nafaszerowany mięśniami młokos któremu z gęby czuć było czosnek. Gwałtownie uniósł dłoń i uderzył mnie pieścią w policzek. Wyplułem krew na siano ,młokos zamachnął się jeszcze raz uderzył mnie - tym razem w żebra.

-Niech to będzie dlaciebie nauczka innowierco - rzucił człek i wyszedł zostawiając mnie samego.

***

- Jak będzie się zwał , Yarthcie?
- Vath - jak krwawy , Los - dziecko.
- Niechaj będzie - Vathlos - kobieta uśmiechnęła się ponuro i wyszła powoli stawiając kroki z burdnej chaty.


***

Ten dzień był koszmarem ,zmorą która nie dawała mi spokoju ,ręka bolała nieustannie ,a dziki młokos ,którego miałem zaszczyt bliżej poznać uderzył mnie trzonem swojego sejmitaru w klatkę piersiową. Dłużej tu nie wytrzymam - pomyślałem - to już czwarty dzień po rocznicy. Wstałem. Złapałem się krat które oddzialały moją cele od korytarza ,który prowadził do następnego pomieszczenia. Tej nocy przyszedł mróz ,ogrzewała mnie tylko mała świeczka . Myślałem o następnym dniu - czy wtedy jeszcze będe na tym świecie ,czy Bogowie dadzą mi jeszcze jedną szanse. Zobaczymy....zobaczymy.


Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Po męczącej drodze wzdłuż traktatu koło wody postanowiliśmy zatrzymać się na postój. Mijając zjawy, które odziwo nie były wrogo nastawione znaleźliśmy większy kawałem brzegu, na którym rozbiliśmy prowizoryczny obóz. Zaczynało się już robić naprawdę ciemno, więc rozpaliłem ognisko. Niedaleko mnie Aquitan przygotowywał dorodnego zająca, którego złapaliśmy w drodze. Vathlos zgłosił się, że jako pierwszy obejmie wartę nad nami, gdy tylko położymy się spać, ja z racji tego, że zbyt szybko nie zasypiam zgłosiłem się na drugiego. Wkońcu udało mi się rozpalić jako taki ogień, nad którym po chwili wisiał pięknie pachnący ziołami zajączek. Byłem bardzo głodny, ale nie dawałem tego po sobie poznać, wkońcu, po co mają mnie nazywać głodomorem czy coś w tym stylu? Zanim nasza potrawa doszła do siebie, wybrałem się przemyć twarz w rzece i nabrać jej trochę do bukłaka, z którego jakieś kilka godzin prędzej wypiłem ostatnie krople wody. Chciałem jeszcze trochę posiedzieć i popatrzyć na księżyc, który pięknie odbijał się w wodzie rozświetlając cały brzeg, nad którym rozbiliśmy pochodne obozowisko, jednak głód i myśl, że zając mógł być już gotowy nie dawały mi spokoju. Odwróciłem się na pięcie i truchcikiem dobiegłem to gotowej już zwierzyny. Jako, że to ja rozpaliłem ogień mogłem jako pierwszy skosztować tego rarytasu, który przyrządził Aquitan. Oderwałem spory kawałem szłapy królika i usiadłem z boku.
- Doskonale doprawiona pieczeń, nie uważacie? – rzuciłem próbując rozpocząć jakąś rozmowę.
- Zaiste masz racje Arathornie – usłyszałem w odpowiedzi, a odpowiedział mi Adjatha.
- Mogła być bardziej aromatyczna, ale niestety zioła nie rosną tutaj na pęczki – dodał Aquitan
- Tak czy siak jest pyszna i kto już nie może, to chętnie pomogę mu zjeść – powiedziałem i po chwili ugryzłem się w język… wydało się, że jestem nienasyconym krasnoludem.
- Proszę Arathornie, jedz na zdrowie ja i tak nie jestem zbytnio głodny – powiedział Vathlos podając mi swoją część pieczeni.
Po zjedzeniu dwóch porcji popiłem jeszcze świeżą wodą, którą nabrałem przed chwilą ze strumienia i położyłem się wygodnie na zwalonym konarze drzewa, o który opierały się nasze zbroje i inne części wyposażenia. Miałem objąć wartę, gdy księżyc dojdzie do wskazanego miejsca na niebie, liczyłem, że zajmie mu to jakieś dwie góra dwie i pół godziny. Zasnąłem niebywale szybko.
Sen miałem bardzo niespokojny, po jakieś godzinie snu spadłem z konaru i to chyba była jedyna dobra rzecz, która mogła przerwać ten koszmar. Gdy podniosłem głowę ku górze by z powrotem wrócić na konar ujrzałem jakąś zakapturzoną postać, która rani sztyletem, Vathlosa, który padając na ziemię wydał cichy głos. Podniosłem się by rzucić się do ratunku, gdy nagle potężne uderzenie w głowę powaliło mnie na ziemię…


Obudziłem się z potwornym bólem głowy, która ewidentnie krwawiła od uderzenia, które zadano mi nad brzegiem rzeki. Szybko chwyciłem się za miejsce, które mnie bolało jednak już nie krwawiłem – całe szczęście – pomyślałem. Obejrzałem miejsce, w którym teraz się znajdowałem. Małe wilgotne pomieszczenie z kratami, wyglądało jak cela więzienna jakieś twierdzy. Rozejrzałem się, co dzieje się po bokach jednak nikogo nie dostrzegłem. Oparłem się o kraty, które mnie zniewoliły i kilka metrów ode mnie w takiej samej „klatce” zobaczyłem postać barda, który leżał chyba jeszcze nieprzytomny. Po chwili usłyszałem jakieś odgłosy, więc odruchowo upozorowałem omdlenie by nikt się do mnie nie przyczepił. Ledwo, co otwartymi oczyma ujrzałem dwóch zakapturzonych osobników, którzy prowadzili za sobą znanego mi z obozowiska Akkhalmaryjczyka. Bałem się, co z nim będzie i co będzie z nami. Niedługo potem z pomieszczenia, do którego trafił Akkhalmaryjczyka dochodziły odgłosy straszliwego krzyku i strzału jakby pioruna, przyglądałem się kamienią, które stanowiły „drzwi” tej komnaty i chwilę potem wyleciał z nich strażnik z wielką halabardą krzycząc coś w obcym języku. Nie wiedziałem, co się dzieje, popatrzyłem odruchowo na drugi koniec sali i z powrotem na biegnącego strażnika, który raniony piorunem wydobywającym się z rąk jakiegoś maga pada na ziemię tracą życie. Wspomniany mag zaczął machać rękoma wypowiadając jakieś zaklęcie i po chwili w całym pomieszczeniu, w którym znajdowaliśmy się zabłysło jasne światło, które oślepiając mnie powaliło moje cielsko na ziemię.
Po chwili wstałem z ziemi otrzepując swoje już bardzo brudne i dziurawe ciuchy popatrzyłem na kratę, która ku mojemu zdziwieniu była bardzo wygięta. Bez chwili wahania rozbiegłem się i z wielkim impetem uderzyłem w nią a efekt był bardzo przezemnie oczekiwany – krata wyleciała razem ze mną na zewnątrz.
Wtedy stała się rzecz niesłychana, sięgając po topór, który od zawsze był przymocowany do paska znajdującego się na tyle bluzy zastałem tam kij a nie rękojeść mojej broni… Przypuszczałem, że mój kochany topór leży teraz pewnie gdzieś w tej twierdzy. Podniosłem więc halabardę, która nie będzie już potrzebna martwemu strażnikowi i rozwaliłem nią kłódki cel, w których znajdowali się moi towarzysze podróży. Poważnie ranny był tylko Vathlos, który krwawił cały czas od zadanych mu sztyletem ran, reszta drużyny odniosła również rany jednak nie były one tak ciężkie i co ważne mogli chodzić. Aquitan powiedział abyśmy poszli poszukać Aldarana, którego jak widziałem prędzej zabrano do sali, która znajdowała się powyżej nas. Jak kazał tak zrobiliśmy. Rozglądałem się poszukując jakieś drogi, która umożliwi nam wejście na wyższą partię budynku. Znalazłem schody, które były bardzo zakręcone jednak prawdopodobnie doprowadzą nas do celu, pokazałem je reszcie i po chwili znajdowaliśmy się już na górze. To co zobaczyłem w pomieszczeniu, do którego zaniesiono maga utkwi w mojej pamięci do końca życia. Rozbebeszone ciała porozwalane po całej sali i leżąca po środku sylwetka Akkhalmaryjczyka, który prawdopodobnie żył tylko, dlatego, że rzucił jakiś czar defensywny na siebie. Podszedłem do niego i sprawdziłem puls, na całe szczęście żył, lecz był nieprzytomny. Podniosłem go więc wraz z Adjathą i wracaliśmy do celi Vathlosa gdzie czekał na nas ranny człowiek wraz z Aquitanem, który się nim opiekował. Nasz Akkhalmaryjczyka na chwilę odzyskał świadomość jednak po chwili znowu omdlał. Vathlos natomiast miał się już znacznie lepiej, jego rana była doskonale opatrzona i co najważniejsze już nie krwawiła, prawdopodobnie jakieś magiczne mikstury dużo zdziałały, bo wojownik odzyskiwał już świadomość. Aquitan wraz z bardem wzięli go pod ramię i szukaliśmy wyjścia z tego strasznego miejsca. Wyjście okazało się jednak bardzo proste, bo po wyważeniu drzwi, które znajdowały się na końcu sali z celami znaleźliśmy się na polanie niedaleko wzgórza, od którego zaczęliśmy dzisiejsze poszukiwania drogi do miasta.
- Być może broń została tam w obozowisku – powiedział Adjatha – udajmy się więc w tym kierunku – wskazał palcami na wejście do lasu.
- Ale czy to aby na pewno będzie dobra droga? – zapytałem
- Przekonajmy się – dorzucił Heikhen
Poszliśmy, więc we wskazanym kierunku wchodząc do lasu, który chyba jednak dzisiaj mijaliśmy. Niedaleko pewnie będzie rzeka – pomyślałem. Idąc dalej przed siebie dało się słyszeć szum potoku, więc wędrowaliśmy w dobrym kierunku. Las był bardzo spokojny tej nocy, tylko gdzieś w oddali dało się słyszeć odgłosy sowy i innych ptaków, które wybrały się na łowy. Trawa była bardzo mokra, jednak nie przeszkadzało to zbytnio w przechadzce. Vathlos doszedł już do siebie, zaczął mówić o tym co się stało jednak jeszcze nie był w stanie aby samodzielnie iść, szedł więc popierając się o Heikhena oraz Aquitana. Nasz Akkhalmaryjczyka nadal był nieprzytomny, całe szczęście, że jego cielsko nie było ciężkie, ech było wręcz leciutkie, bo mag ważył może z czterdzieści kilogramów.
- Patrzcie tam na wprost, czy to niewypalające się ognisko? – zapytał Heikhen
- Dobry Boże, to nasze obozowisko! – rzucił Drache
Nie mylił się, po chwili doszliśmy do naszego obozowiska. Żar był ledwo widoczny i bard zasługuje na spore podziękowanie od nas wszystkich. Gdyby nie zauważył tego dopalającego się ogniska prawdopodobnie błądzilibyśmy do rana.
- Patrzcie jest i nas oręż – powiedział Adjatha łapiąc za swój miecz
Szybko złapałem swój topór i z tego szczęścia aż go przytuliłem serdecznie. Zamocowałem go szybko na jego stałym miejscu, zarzuciłem pelerynę i poszedłem ponownie napełnić bukłak wodą.
Tym razem Vathlos opierał się o mnie i Drache, Akkhalmaryjczyka podniósł Heikhen i Adjatha. Wyruszyliśmy więc dalej wzdłuż drogi, którą mieliśmy podróżować jutro rano. Brzeg rzeki był niezwykle nierówny – co chwilę albo się poszerzał albo się zwężał. Po jakieś godzinie drogi doszliśmy do wykładanej kamieniem drogi, która ewidentnie prowadziła do jakieś osady bądź miasteczka. Zaczynało świtać. Droga wydawała się być dosyć długa, ale na nasze szczęście jakiś wieśniak jechał swoją przyczepą ze sianem więc postanowiłem wypytać o kilka rzeczy.
- Witaj Panie. Jestem Arathorn i wraz z moimi przyjaciółmi szukamy jakieś osady gdzie moglibyśmy odpocząć po długiej tułaczce.
- Macie szczęście. Jadę właśnie z tym sianem do pobliskiej wioski więc mogę was podwieźć bo to jeszcze ładne dwa kilometry drogi. Ładujcie się na naczepę jednak nie porozwalajcie mojego siana…
- Po stokroć dziękujemy – dorzucił oczywiście Heikhen.
Zaraz po tym jak położyłem się na miękkim sianku z tego wyczerpania usnąłem jak niemowlak. Po krótkiej drzemce wieśniak, który właśnie dojechał na miejsce kazał nam w zamian za wyświadczoną przysługę zwalić siano we wskazane miejsce. Praca nie była ciężka jednak po takich przeżyciach jakie nas spotkały nie myślało się o niczym innym jak o spaniu no i może w niektórych wypadkach o jedzeniu. Drache i Aquitan zajęli się Akkhalmaryjczykiem a my przerzucaliśmy siano. Skończyliśmy po kilku minutach, więc postanowiłem, że należy jeszcze trochę się przespać. Znalazłem niedaleko stodołę, która była wypełniona sianem, przyprowadziłem do niej resztę drużyny i spokojnie mogliśmy się trochę przespać po tych wszystkich przeżyciach, które miały miejsce dzisiejszej nocy…

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Ciągnęło mnie dwóch obrzydliwych zakalców. Jeden miał mordę gorszą od cioteczki Heleny a to już był wielki wyczyn. Drugi też nie grzeszył urodą i rozumem, co świadczyło jego pasjonujące zajęcie jakim było dłubanie namiętnie w nosie. Widać,że pochłaniało mu to sporą część dnia,bo widać było,że nos był wyraźnie podrażniony. Znudzony oglądaniem glutów zbadałem swój stan. Moja nowa kurtka, która nie tak dawno została wyprana po tym jak na bitwie upaprała się krwią i ludzkimi wnętrznościami znowu była zakrwawiona i najpewniej już zniszczona. To mnie niezmiernie zdenerwowało i zacząłem się wiercić i wydzierać się na dwóch ładnych inaczej cudaków wyzywając ich od czarcich bękartów i innych dziwadeł. Sam podziwiałem swoją kreatywność i nawet wymyśliłem kilka przekleństw niezbyt ciekawych,ale zawsze przekleństw.
-Zamknij ryj ty zawszony ohydna piszczałko. Rozbolała mnie głowa od twoich pisków i wrzasków - Powiedział ten,który z ogromną pasją grzebał sobie w nosie, najwyraźniej nie spodobał mu się mój głos,bo zdołał go aż oderwać od zawziętego dłubania.
-No... - powiedział drugi w swoim bardzo długim i skomplikowanym zdaniu, nad którym wyraźnie długo myślał
-Nie lubicie mego głosu ? Dobrze pokaże wam jak piękna potrafi być ma piosnka - powiedziałem z wrednością i zacząłem śpiewać najgorszą piosenkę a raczej wierszyk jaki wtedy przyszedł mi do głowy


Pi pi pi piska patszek Piszczałek
Jaki pi pi mamy "pinkny" ranek
A więc pi pi pilnie pilnuje dziś
Aby do mnie można było iść


Była to wierszyk tak durny,że słuchając go żyć się odechciewało...ale wykonałem go tak piszcząc jak tylko mogłem i zadziałało,bo dwóch co mnie trzymało a nazwałem ich "Brzydki i brzydszy'''' widocznie nie mogli wytrzymać i mnie na chwile puścili. Wykorzystałem chwilę i kopnąłem jednego w łydkę. Niestety uderzenie nie było szczęśliwe,bo trafiłem w coś metalowego i usłyszałem małe "chrup". Ból był straszny, chyba złamałem palec u nogi i "brzydki" nie wiedziałem co robi,bo widocznie odczuł uderzenie,ale śmiał się z mego bólu. Wyglądało to dosyć komicznie jak ktoś stęka z bólu i nagle się śmieje,ale to już mniej mnie obchodziło..."brzydszy" złapał mnie znowu po czym zrobił to samo "brzydki" i ciągnęli dalej. Z wycieczenia już nie miałem siły śpiewać im na złość dalej i po chwili zwróciłem ostatni posiłek. Wtedy pierwszy raz się rozejrzałem widziałem jak ciągną moich innych towarzyszy. Miałem mieszane uczucia...z jednej strony cieszyłem się ,że nie zginę sam,bo chyba raczej długo nie pożyje a z drugiej smuciłem się,że nikt nie wspomni w heroicznych historiach Heikhena Raskela Nyacha Yarelfa. Nagle moja głowa, która wlekła się po ziemi uderzyła w kamień i zemdlałem.

***

Obudziłem się w celi obudzony krzykami z ogromnym bólem głowy. Porównywałem go do kaca po święcie przesilenia kilka lat temu. Byłem w niezbyt ładniej celi, gdy tak sobie ją oglądałem i dumając nad swoim położeniem. Ktoś dobijał się do drzwi, które wkrótce wypadły z zawiasów. Okazało się,że był to Arathorn wraz z całą drużyną poza Aldaranem. Kolejnych wydarzeń nigdy nie zapomnę wszędzie na wpół zniszczone ciała leżały porozrzucane po całej sali, aż się żyć odechciewa,ale grunt,że nasz Aldaran,którego w tej sali znaleźliśmy był żywy. Aquitan, który został przy ciężko rannym Vathlosie w celi miał się lepiej,ale i tak trzeba go było wsiąść pod ramię. Za celami znaleźliśmy drzwi, po chwili udało nam się je wyważyć i wróciliśmy na polane koło wzgórza, gdzie rozpoczęliśmy poszukiwanie miasta.
-No nareszcie świeże powietrze - Stwierdziłem
-Fakt, dobrze w końcu oddychać czystym powietrzem - dodał Drache
-Gdzie nasza broń? - Spytał w końcu Arathorn
- Być może broń została tam w obozowisku – powiedział Adjatha – udajmy się więc w tym kierunku – wskazał palcami na wejście do lasu.
- Ale czy to aby na pewno będzie dobra droga? – zapytałem
- Przekonajmy się – dorzuciłem
-Vathlos jak się czujesz ofiaro losu? - spytałem
-Aburl...ghem ..hum - w odpowiedzi zaczął mi bełkotać
-Co? - spytałem wyraźnie zdziwiony
-Agehmumgf...bfa - Znowu zaczął bełkotać
-To się kuźwa jak zwykle dogadaliśmy. - odparłem odchodząc wnioskując,że dalsza rozmowa z nic nierozumiejącym Vathlosem nie ma sensu
Ruszyliśmy w kierunku lasu, ku naszemu zadowoleniu po kilkunastu minutach marszu usłyszeliśmy coś jakby rzeka, którą jak zabawnie nazwałem "Rzeka wzlotów i upadków" nawiązując do naszego porwania i szczęśliwego powrotu. Obóz udało nam się odnaleźć po godzinnym marszu. Szybko spakowaliśmy się i po kilku minutach byliśmy gotowi do dalszej wędrówki. Vathlos już nie był tak irytujący jak przedtem i potrafił wykrztusić z siebie jakieś słowo zamiast ciągle bełkotać. Po wyjściu z obozu szliśmy dość długo ,ale Arathorn znalazł wkrótce transport i wysiedliśmy w pobliskiej wsi. Potem wieśniak , poprosił nas abyśmy zwalili siano we wskazane miejsce. Przerzucaliśmy siano dość sprawnie i po kilku minutach skończyliśmy. Zmęczony całym dniem szybko położyłem się na sianie w stodole, którą pokazał nam Arathorn i szybko usnąłem.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

1. Imię: Arto

2. Wiek: 23

3. Płeć: Mężczyzna

4. Rasa: Człowiek

5. Klasa: Sferoznawca - prowadzą ascetyczny styl życia i spełniają na świecie rolę uświadamiania jednostek w ich sile. Gdy ktoś nie docenia samego siebie to może liczyć, że spotka przedstawiciela tej klasy. Pokazują zwykłym ludziom drogę, którą należy kroczyć. Ich moc nie bierze się z magii tylko z przenikających świat astralny sfer. Najlepiej zjawisko to zostało opisane w „Księdze Niezwykłości i tego co niepojęte”:

…Dla wielu istot, które nie znają się na sferach będzie się wydawać, że czerpią oni moc z powietrza. Dla tych, co znają się na rzeczy wiadome jest skąd bierze się ta moc. Całą tą krainę wypełniają sfery. To z nich bierze się moc. Gdyby ktoś chciał graficznie przedstawić wygląd sfer pewnie pokazałby je w ten sposób:

[Obrazek na dole posta]

Sfery są niewidzialne, ale można je wyczuwać w trudny do określenia sposób. Ich wygląd określany jako przenikające się okręgi jest umownie przyjęty i tak naprawdę nigdy się nie dowiemy jak naprawdę wyglądają. Pojedynczy okręg nazywamy podsferą albo obszarem macierzystym. Taki okrąg ma moc jakiegoś żywiołu, zdarzenia, istot itp. Za pomocą odpowiedniego toku myślowego można korzystać z mocy takiej podsfery. Miejsce lub obszar wspólny dla dwóch lub więcej podsfer, czyli miejsce przenikania się podsfer ma moce obu podsfer połączonych w jedną. Jako przykład można podać podsfery mroku i natury, z których można przywołać mrocznego ogara.


6. Kilka cech temperamentu: Cichy, nieśmiały, zamknięty w sobie, odważny, inteligentny, mądry, samodzielny, indywidualista, obojętny dla otoczenia, skory do wzruszeń, lepiej nie dawać mu powodu do zemsty, nienawidzi wielkich instytucji i ludzi z wyższych kast społecznych, jeśli jesteś skrzywdzony przez życie możesz liczyć na jego pomoc

7. Wygląd postaci: blada cera, wyraźne, niebieskie oczy, czarne pofałdowane włosy średniej długości, nie rozstaje się ze swoim mieczem, który nazwał „Mój Pasterz”, odziany w biało szarą szatę z szerokimi rękawami, ze względu na swoją profesję od czasu do czasu między palcami u lewej ręki przeskakują mu błyskawice, kobiety raczej za nim nie szaleją

8. Historia postaci (niewymagane): Wychowany w biednej wsi. Po osiągnięciu pełnoletniości rodzice wysłali go na nauki do sferoznawców. Jego mentorem był Archer. Posiadł wiedzę na poziomie zaawansowanym i w pewnym momencie po prostu został sam. Od tamtej pory podróżuje i pomaga ludziom.

Kontakt (GG i/lub e-mail): GG: 8385273, e-mail: yahoo@grymax.pl

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

1.Imię : Roland

2.Wiek : 22

3.Płeć : Mężczyzna

4.Rasa : Człowiek

5.Klasa : Rycerz

6. Kilka cech temperamentu: honorowy i waleczny, nie leka się śmierci, zawsze stanie w obronie słabszego i pokrzywdzonego. Mimo, iż jest cichy i wykazuje pewną obojętność na wiele rzeczy to na prawdę jest wrażliwym i dobrym człowiekiem, który do perfekcji opanował walkę dwoma mieczami. Nie raz udowodnił, że jest mądry i można na niego zawsze liczyć. Jednak ludzie, którzy mieli okazję go poznać, twierdzą, że jest osobą zamkniętą w sobie i niechętnie wspomina swoją przeszłość.

7. Wygląd postaci: Jest dosyć wysoki, i dobrze umięśniony. Ma zielone oczy i brązowe włosy opadające do ramion. Zazwyczaj można go spotkać w pelerynie i kapturze, którego prawdopodobnie nigdy nie ściąga. Mimo, że nieraz już walczył z innymi , na jego ciele nie ma zbyt wielu blizn. Nigdy nie rozstaje się ze swoim mieczem ''''Narsilem'''' , który jest jedyną pamiątką po jego rodzicach.

8. Historia postaci (niewymagane): Narodził się w wiosce Kalaharm, której nazwa pochodziła od imienia dzielnego wieśniaka Kala - który by ratować jedną z rodzin rzucił się na kilkunastu bandytów, zabijając większość z nich. Gdy zamierzał uciekać z resztą ludzi uciekających przed bandytami został trafiony strzałą w pierś. Legenda głosi, że zamiast ratować się ucieczką stanął na przeciw całej zgrai mówiąc na cały głos te oto słowa: ''''Wole polec na placu niż w waszej niewoli zostać, a walcząc ze śmiercią zachęcam drużynę, te rany mnie nie bolą za ojczyznę ginę...'''' I ruszył z bojowym okrzykiem w stronę bandytów. Jednego z nich- przywódcę bandytów trafił swoim ogromnym wielkim mieczem -'''' Harmem'''' - lecz po chwili topór innego bandyty odciął mu głowę. Mężczyźni z wioski widząc bohaterstwo Kala i słysząc słowa,które wypowiedział chwycili za oręż i wypędzili z wioski bandytów. Od tej pory na cześć jego odwagi i ostrza, którym zabił herszta bandytów nazwano Kalaharm. Ojciec Rolanda był kowalem, który kuł wspaniały oręż, natomiast jego matka opiekowała się siostrą młodzieńca. Jego spokojne i pełne radości dzieciństwo okazało się tylko chwilowe... Pewnej nocy, kiedy praktycznie cała wieś już spała przez główną bramę wjechali tajemniczy jeźdźcy zwani Wojownikami - grabiącymi i palącymi z powodu swoich irracjonalnych powodów. Nie znali oni litości, zabijali wszystkich napotkanych ludzi na swojej drodze. Córka Arwena obudziła wszystkich w domu mówiąc, że słyszała jakieś krzyki. Zdziwieni i zaniepokojeni rodzice spojrzeli przez okno i cofnęli się ze strachem. ''''Musicie uciekać! Żono weź Arwenę i Rolanda w góry , ja pójdę pomóc ludziom z wioski!'''' . Nie zważał na naleganie córki i żony , pożegnał się z wszystkimi i wyszedł. W tym czasie matka wzięła dwójkę swoich dzieci i próbowała z nimi uciekać. Przechodząc akurat przez największą z ulic dzieci dostrzegły ojca walczącego z dwójką jakiś wojowników na koniach. Walczył dzielnie, ale był sam... Na oczach całej swojej rodziny został trafiony w brzuch przez jednego z jeźdźców. Matka z łzami w oczach próbowała zatrzymać dzieci. Arwenę jakoś udało się jej zatrzymać, ale nie Rolanda. Podbieg do taty i położył mu głowę na jego piersi. Był pełen gniewu i rozpaczy, miał ochotę chwycić za broń i zrobić to samo z tymi dwoma. Ich twarze długo jeszcze śniły mu się po nocach. Można było powiedzieć, że zapamiętał je na całe życie...Jakby tego było mało usłyszał krzyk matki i siostry, odwrócił się nerwowo widząc tych samych dwóch ludzi trzymających je za ręce i ciągnących w jakimś kierunku. Już miał podnieść się i biec w tamtym kierunku kiedy to ojciec złapał go za rękę. Mówią : ''''Synu... przepraszam Cię za to, starałem się walczyć najlepiej jak potrafiłem... dbaj o matkę i córkę, idąc po nie teraz na pewno zginiesz i już nikt ich nie uwoli... Na zemstę jeszcze przyjdzie pora... pamiętasz, pokazywałem Ci pewną jaskinie w lesie? Idź tam gdy dorośniesz, przesuń głaz i wyjmij ze skrzyni najwspanialszy miecz jaki kiedykolwiek wykułem. Proszę, oto klucz do tej skrzyni. Pamiętaj zawsze Cię będę kocha...'''' w tym momencie zmarł. Wioska była już opustoszała. Wokół nie było żadnej żywej duszy. W tak krótkiej chwili ten chłopiec stracił wszystko to co kochał najbardziej. Stracił rodzinę, która była dla niego wszystkim. Myśl ta przytłaczała go tak bardzo, że nie wiedział co teraz z nim będzie. Nie potrafił trzeźwo myśleć, przed nim leżał jego ukochany ojciec - leżał martwy. Samotny i opuszczony chwycił w dłoń trochę piasku i mocno zacisnął rękę. Zastanawiał się dlaczego tylko on przeżył, dlaczego to akurat go spotkało? Pochował swojego ojca i wraz ze wschodem słońca stanął na najwyższym wzgórzu w okolicy. Patrząc przed siebie, w obliczu Boga zaprzysiągł pomścić śmierć ojca. Stojąc na tym wzgórzu zmienił swoje postanowienie, a jednocześnie marzenie ,do którego starał się dążyć. Już nie chciał być wojownikiem ( Ci ludzie kojarzyli mu się z bezuczuciowymi osiłkami, zabijającymi za kilka sztuk złota) , postanowił ,że będzie rycerzem. Obrońcą ludzi słabszych i pokrzywdzonych, ale jednocześnie nie zapomni o zemście. Następnego dnia ruszył po ostrze. Po dosyć długiej wędrówce doszedł do jaskini. Szedł wąskimi korytarzami. Pośród mroku i ciemności czuć było lekkie powiewy wiatru. Kiedy doszedł do końca, jego oczom ukazał się wielki głaz ,za którym tak jak powiedział ojciec znajduje się najwspanialsze ostrze jakie kiedykolwiek wykuł. Z wielkim wysiłkiem po ponad godzinnej pracy przesunął głaz i podszedł do skrzynki. Otworzył ją kluczem od ojca i zobaczył coś przepięknego. Miecz był rzeczywiście wspaniały. Zawinął go w płaszcz - tak aby nikt go nie okradł i ruszył przed siebie. Jako, iż nie miał nikogo kto mógłby mu pomóc postanowił ,że uda się do Darlanu - sporego miasta położonego kilkanaście mil od Kalaharmu, a właściwie miejsca, w którym kiedyś stała jego ukochana wieś... Był zmuszony zacząć pracować, a jako, że jego rodzice uczyli go przeróżnych rzeczy od najmłodszych lat było to wyzwanie, któremu mógł podołać. Raz pracował u kowala, raz pomagał starszym ludziom zanieść zakupy do domu. Jedno jest pewne, wszystko robił uczciwie i zawsze z takim samym poświęceniem. Niczego nigdy nie ukradł, mimo, iż czasem był bardzo głodny, a pracy akurat nie było... Po kilku tygodniach od przybycia do Dalranu zatrudnił się u kowala imieniem Jan. Spisywał się jak na swój wiek bardzo dobrze, co kowal dostrzegł. W końcu kowal zapytał się dlaczego tak młody człowiek już pracuje? Roland wtedy odpowiedział mu swoją historię... poruszony kowal zaproponował mu, że zamiast pieniędzy będzie mu dawał jedzenie i miejsce do spania w domu. Chłopiec zgodził się na warunki Jana i zaczął pracować. W końcu odnalazł kogoś, komu mógł zaufać. Jan stał się dla niego drugim ojcem. Kowal miał syna, ale ten umarł gdyż poważnie zachorował, teraz Rolanda traktował jako syna. Obiecał mu nawet, że pomoże mu się dobrze przygotować do zemsty... Tak też się stało. W wieku 22 lat Roland opuścił Jana dziękując mu z całego serca za pomoc i to jaki dla niego był. Młodzieniec kierował się teraz ku swojemu przeznaczeniu, wyruszył na poszukiwania ludzi, przez, których stracił rodzinę...

Kontakt (GG i/lub e-mail): GG; 4421175

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

[To źle Ci się wydawało... Pisze, że nabór dalej jest otwarty. Pozatym lepiej mieć więcej osób skoro jak widać nie każdy z już zapisanych jest aktywny...]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

[Eh, ja się muszę wypisać na czas nieokreślony. Mało czasu, a do tego jeszcze mam jakieś problemy z komputerem, w dwa dni zrobiłem już 3 reinstalki systemu.
Mam nadzieję, że jak wszystko wróci do normy, to będę mógł wrócić. ;)]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Leżałem na twardym, kłującym w plecy snopie zboża. Uniosłem nieznacznie głowę do góry - to już nie była otchłań niebieska, a drewniane, pokryte do tego strzechą, która w kilku miejscach przeciskała się do środka, zadaszenie. To mnie choć trochę ucieszyło po takich ciężkich przeżyciach. Nie zdawałem sobie sprawy, co się stało od momentu, gdy ów mag w ogromnej, kamiennej fortecy Akkhalmaryjczyków zginął od wytworzonego własnymi rękami i mocą pioruna kulistego. Wtedy już była pustka w umyśle, nic nie pamiętałem, co było potem. Pewnie straciłem przytomność, na bardzo, bardzo długo. Nie wiedziałem tylko na jak długo i czy reszta drużyny przeżyła po tym starciu. Próbowałem zwlec się z niewygodnego łoża, lecz ku mojemu przerażeniu - byłem sparaliżowany od szyi w dół! Nerwowo zacząłem się rzucać, a raczej przewracać głową na wszystkie strony, lecz na nic były moje starania. W końcu usłyszałem głos Aquitana, który powtarzał ciągle słowa, brzmiące jak ''uspokój się'', ale było to warczenie, więc ciężko było zrozumieć to, co miał mi do przekazania. W pośpiechu zaczął mi podawać jakieś zioła, które wyglądały jak zwykłe liście drzew, z tym, że były całe w jasnożółtych plamach, do tego nie miały ''żył'' czy te, jakkolwiek nazywające się rurki, które zwykle były pod spodem liścia. Więc to nie były do końca liście, ale miały cechy wspólne, czego ukryć się nie dało. Powiedział, żebym otworzył usta i zaczął celować we mnie ziołami, najpierw próbował mi je wcisnąć w okolice nosa, potem prawie wsadził mi je w oko, w końcu trafił do ust. Miały nieprzyjemny, gorzkawy smak - aż zrobiłem straszny grymas, przeżuwając je.
-Coś Ci się stało ze wzrokiem?- zagadnąłem zaciekawiony Aquitana.
-Nie, skądże. Dlaczego pytasz?- odpowiedział swym charczącym głosem.
-Trafiłeś mnie swoimi ziołami w nos i w oko - coś w tym chyba musi być, nie?
-A... O to ci chodzi. Wiesz - po wyprawie do twierdzy jakoś nie widać twojej twarzy, a także rąk i nóg - niczego nie widać, prościej mówiąc.- mruknął. Nie zabrzmiało to zbyt dobrze, więc zacząłem automatycznie ''szukać'' swoich dłoni, lecz nie mogłem dosięgnąć ich wzrokiem. Nie było ich. Zacząłem miotać swoją głową na wszystkie strony, krzycząc coś. po chwili jednak Aquitan dodał.- Uspokój się! Przede wszystkim się nie martw, już pracuję nad lekarstwem, wszystko będzie w porządku...
Jego słowa, mimo szczerych chęci, zabrzmiały jak zły wyrok lekarza, który mimo tego, że nie widzi nadziei, próbuje ją dodać osobie, którą leczy. Wpadłem w jeszcze większą panikę, lecz moment później byłem już zupełnie spokojny - to pewnie przez te zioła, które mi podał.
-A co z moim sparaliżowanym ciałem?- zapytałem.
-Na to też znajdzie się antidotum, ale póki co leż spokojnie.- odpowiedział, lekko chichocząc przy ostatnich słowach.
Potem już była tylko cisza. Aquitan po minucie, może dwóch kazał mi rozszerzyć usta, po czym wlał mi do gardła jakiś granatowy płyn, który wcześniej znajdował się w niewielkiej, szklanej fiolce. Smak owej mikstury ciężko jasno określić - była słodka, a za razem piekąca. Choć i to nie oddaje odpowiednio jej smaku - to po prostu trzeba samemu spróbować. Po chwili zasnąłem, co nie było raczej działaniem mikstury - po prostu nie miałem nic lepszego do roboty, a poza tym byłem jeszcze trochę zmęczony. Moja drzemka długo nie trwała - po godzinie obudziłem się, krztusząc się mocno. Machałem do tego panicznie rękami, jakby prosząc o pomoc. Po momencie mi przeszło, a ja zacząłem się łapać za klatkę piersiową.
-Zaraz...- jęknąłem sam do siebie.
Zacząłem najpierw machać rękoma, potem skakałem w kółko. Nie byłem już sparaliżowany, za to byłem uradowany, jak nigdy przedtem. Aquitan spoglądał na mnie, nie mogąc powstrzymać się od śmiechu. Gdy spostrzegłem Go, zacząłem Go ściskać z całej siły, on tylko mamrotał pod nosem, zdaje się następujące słowa: ''wystarczy dziękuję!''. Po tym podsunął mi pod nogi wiadro, zapełnione prawie po brzegi wodą. Pochyliłem się nad nim i zacząłem przemywać sobie twarz. Kolejna niespodzianka - widziałem swoją twarz, a także dłonie, stopy - byłem ponownie w widzialnej postaci. Ponownie podziękowałem Aquitanowi, tym razem spokojniej. Po kilku chwilach, gdy entuzjazm trochę ze mnie uszedł, zacząłem się rozglądać po szopie. Dostrzegłem tylko Vathlosa, który był dość ciężko ranny, lecz Aquitan pewnie mu już podał kilka mikstur i ziół.
-Gdzie jest reszta?- zapytałem zdziwiony.
-A nie wiem... Chyba gdzieś w pobliżu.- odpowiedział pół-elf, wkładając swój alembik i moździerz, dzięki którym spreparował owe mikstury, do swojego pojemnego, obszarpanego po bokach i wytartego plecaka. Ulotniłem się niedługo po jego odpowiedzi. Przy wyjściu poczułem świeże, chłodne powietrze. Zacząłem wdychać je głęboko do płuc, kilkanaście razy. Trwało to przez mniej-więcej kilkadziesiąt sekund. W oddali ujrzałem jakieś ognisko, więc od razu zacząłem zmierzać w tamtą stronę. Widziałem znajomą twarz - barda Heikhena, który grał coś znajomego na lutni. Od razu podbiegłem do niego, choć po chwili zwolniłem, czując nieznaczne kłucie w okolicach uda. Z początku mnie nie rozpoznał, ale gdy widział szalonego Akkhlmaryjczyka z dziwnym wyrazem twarzy, to musiał mnie w końcu rozpoznać. Zaczął mi machać, w geście powitania. Przybiegłem do niego w podskokach, w końcu powitałem Go radośnie i zacząłem spożywać kawałek jakiejś pieczeni, który leżał nietknięty obok ogniska. Bard zaczął coś śpiewać podczas mojego posiłku, ale starałem się nie zniechęcać, jedząc dalej mięsiwo. Gdy posiliłem się, do naszego dwuosobowego grona doszedł Arathorn. Zaczął coś wykrzykiwać o tym, że jakichś dwóch podejrzanych typów nas obserwuje. Zaniepokoiłem się. Próbowałem odgadnąć, co krasnolud ma mi do powiedzenia, ale mówił niewyraźnie, szybko, chaotycznie... Do tego z tym swoim akcentem. Nie musiałem długo czekać na rozwikłanie tej zagadki - niedługo po przyjściu Arathorna, z niewielkiej kniei wyszli: Drache i Adjatha, ciągnąc ze sobą jakichś związanych sznurem mężczyzn, rasy ludzkiej.
-No to świetnie...- pomyślałem, kierując swój wzrok w tajemniczych przybyszy.

[Wiem, że krótko, ale nie mam dziś zbyt głowy do pisania. Nie chciałem też zbyt pchać fabuły, a za razem dać możliwość dodania kilku postów spóźnialskim i nowym graczom...]

Aktualna lista graczy:
1. Prince07 - karta postaci - http://forum.gram.pl/forum_post.asp?tid=25463&pid=248 - kontakt: GG - 8669528
2. Saref - karta postaci - http://forum.gram.pl/forum_post.asp?tid=25463&pid=250 - kontakt: GG - 8954464
3. Farmer Widomo - karta postaci - http://forum.gram.pl/forum_post.asp?tid=25463&pid=251 - kontakt: GG - 7460034
4. Adham - karta postaci - http://forum.gram.pl/forum_post.asp?tid=25463&pid=252 - kontakt: GG - 7671400
(przerwa na czas bliżej nieokreślony)
5. Tajemnic - karta postaci - http://forum.gram.pl/forum_post.asp?tid=25463&pid=253 - kontakt: GG - 7866174
6. Wayzin (MG) - karta postaci - http://forum.gram.pl/forum_post.asp?tid=25463&pid=256 - kontakt: GG - 2735174
7. Lfdracon - karta postaci - http://forum.gram.pl/forum_post.asp?tid=25463&pid=259 - kontakt: GG - 7338383
8. YahooPL - karta postaci - http://forum.gram.pl/forum_post.asp?tid=25463&pid=313 + http://forum.gram.pl/forum_post.asp?tid=25463&pid=314 - kontakt: GG - 8385273
9. Boduczek - karta postaci - http://forum.gram.pl/forum_post.asp?tid=25463&pid=315 - kontakt: GG - 4421175

Nabór może otwarty - wszelkie prośby o dołączenie i pytania na moje gg - 2735174. Dziękuję za uwagę.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Po wydostaniu się z więzienia Akkhalmarajczyków, udało nam się trafić do stodoły. To była dziwna noc, przynajmniej dla mnie. Mimo, że siano było wygodne i wydawało się błagać, żeby na nim zasnąć, nie mogłem zmrużyć oka. Teraz, gdy mieliśmy w końcu chwilę wytchnienia, doszło do mnie, że ta krwawa ucieczka strasznie mnie zmęczyła. Próbowałem ułożyć się do snu w różnych, często bardzo pokracznych pozycjach, jednak sen nie przychodził. Mruknąłem pod nosem "Szlag by to!". Wszyscy inni spali. Wyszedłem ze stodoły, powoli i delikatnie uchylając stare, drewniane drzwi, które ostatni kontakt z olejem miały chyba wtedy, gdy Akkhalmarajczycy powiedzieli, że są wegetarianami i kochają spacery po łąkach. Wyszedłem na małe poletko za stodołą, na którym pełno było stosów siana. "Jak teraz wybuchnę, to będą jaja." - pomyślałem sobie, nie mogąc powstrzymać drgnięcia kącika ust.

Mimo wszystko, noc jakoś przeżyłem - nuda mnie nie zabiła. Spacerowałem wolnym krokiem, od czasu do czasu przypominając sobie lodowe znaki magiczne. Ognia wolałem tu nie używać. Robiło się powoli szaro, gdy w jednej chwili doznałem olśnienia. Poszedłem krokiem marszobiegowym do stodoły, wyciągnąłem ze swoich betów małą paczuszkę, i, nikogo nie budząc, wyszedłem.
Poszedłem parę metrów przed stodołą, siadając na sporym głazie. Wyciągnąłem z połowicznie już pustej paczuszki brązową rurkę średnicy pół centymetra i długości około pięciu. Wziąłem jeden koniec do ust, do drugiego przystawiłem płonący palec wskazujący. Rozkoszowałem się tak dłuższą chwilę, gdy drzwi od stodoły zaskrzypiały. Nerwowo popatrzyłem w tamtą stronę - ze stodoły wyszedł ziewający i ospały Adjatha.
-Nie śpisz? - zagadnął, ziewając przeciągle.
-Tak się złożyło... - odpowiedziałem bez większych emocji.
-Co tam masz? - patrzył na mój tlący się patyczek, widocznie przedtem takich cudawianek nie widział - wciągnął nosem świeże, ranne powietrze i momentalnie zakaszlał - Czy to TO tak śmierdzi?
-Ehh... pokrótce mówiąc, dostałem to od alchemika. Może faktycznie śmierdzi, jednak, smakując, nie jest to takie złe - zaciągnąłem się głęboko, wydmuchując dym wprost na twarz niewyspanego pół-elfa, którego twarz wyglądała, jakby wypił sok ze świeżej cytryny.
Z małego borku parę metrów od stodoły usłyszałem dwa męskie głosy.
-Ktoś tam jest - pokazując głową kierunek, dopaliłem odstresowywacz i ruszyłem dość wolnym, jednak pewnym krokiem za Adjathą. W lesie żywo kłócili się dwaj ludzie, mężczyźni.
-Kim jesteście?! - nawet nie zauważyli, że stoimy parę kroków od nich. Popatrzyli na nas głupio, jakbyśmy byli anielskim orszakiem z pieczoną świnią na tacy. Zerkali to na siebie nawzajem, to na mnie, to na Adjathę. Wyglądało to nawet zabawnie, zwłaszcza, że mieli półotwarte usta. Jednak Adjatha szturchnął mnie łokciem w bok, szepcząc:
-Zatrzymaj ich tu, pójdę po linę.
-Z tym problemu mieć nie będę... - odparłem.
Klaśnięcie, lewa ręka do ziemi, i już obaj panowie stali między lodowymi klatkami, robionymi niemal na miarę. Zdziwiło mnie to, że nie stawili najmniejszego oporu, ani nawet nie uciekli.
-Czego od nas chcesz? - krzyknął do mnie, najpewniej rycerz, z włosami do ramion.
-Nie drzyj się tak - usiadłem wygodnie na ziemi. Więzienie, nawet jeśli rycerz zniszczy je mieczem, odnowi się. Spokojnie patrzyłem, rzucając hasło - Wiecie, kim są Akkhalmarajczycy?
W tym momencie przybiegł Adjatha z dwoma kawałkami liny.
-No, panowie - nie radzę stawiać oporu, który jest bezsensowny, macie prawo zachować milczenie, wszystkie wasze rzeczy mogą zostać użyte przeciwko wam. Czy jakoś tak - z tymi słowami wziąłem się za wiązanie rąk rycerza. Zostawiłem metr do chwycenia, zacisnąłem węzeł. Adjatha też skończył.
-Chodźcie, przedstawicie się nam naszym towarzyszom - zakomunikował Adjatha.

Nie zwróciłem uwagi na słońce, które wyszło już zza horyzontu, roztaczając swoją złotą poświatę nad bezchmurnym niebem, toteż byłem lekko zdziwiony, że wszyscy są już na nogach. Rycerz i jego kolega nie próbowali uciekać ani się szarpać - i bardzo dobrze. Bez żadnego wstydu, z uniesionymi głowami, stali obaj - jednak ten drugi był jakby trochę rozgorączkowany. Ekipa towarzyszy patrzyła na nas i dwóch obcych, a Adjatha nie mógł ukryć dumy, że przyprowadził wroga. Nawet ja nie powstrzymałem sarkastycznego uśmieszku.
-Chyba mogę was puścić - dwoma machnięciami noża uwolniłem ich z liny - A teraz się nam wszystkim przedstawcie, i powiedzcie, czego tu szukacie.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Utwórz konto lub zaloguj się, aby skomentować

Musisz być użytkownikiem, aby dodać komentarz

Utwórz konto

Zarejestruj nowe konto na forum. To jest łatwe!


Zarejestruj nowe konto

Zaloguj się

Masz już konto? Zaloguj się.


Zaloguj się
Zaloguj się, aby obserwować