Zaloguj się, aby obserwować  
Maka1992

Ogień demonów - forumowa gra RPG

1131 postów w tym temacie

Kiedy po długiej nocy, zza horyzontu wyjrzało słońce, karczmarz nieśmiało zapukał do drzwi pokoi nowych gości. Dziwiła go ich różnorodność, jednak nauczył się już, że nie warto czasem zadawać pewnych pytań.
- Państwo pozwolą, macie gościa... - oznajmił, gdy wszyscy już wyszli - Proszę na dół, tam czeka na państwa...
- Nie muszą nigdzie schodzić. - odezwał się niski głos zza jego pleców
- Och, pofatygował się pan! Ależ nie trzeba było...
- Wiem. - odparła krótko wysoka na dwa i pół metra postać z twarzą zasłoniętą szarą chustą, spoglądając na karczmarza wzrokiem, wyraźnie sugerującym mu pozostawienie go samego z szóstką przybyszów.
- A więc... - zaczął, wiedząc, że nie zaczyna się zdania od "więc" - Bądźcie ostrożniejsi, nie wypytujcie się na prawo i lewo o runy, starajcie się tu najpierw znaleźć przyjaciół, działać rozsądnie... Może i jeszcze wieść o dziwnym przybyszu, pytającego wszystkich o runy nie doszła do nieodpowiednich uszu, ale ten moment kiedyś nadejdzie, a wtedy... Poza tym, jeśli miałbym wam jeszcze coś doradzić - nie rozdzielajcie się zbytnio. Starajcie się wiedzieć, gdzie są pozostali członkowie grupy w danym momencie... To by było na tyle. Bywajcie. - po tych słowach postać zakreśliła dłonią w powietrzu nieznany nikomu symbol i rozpłynęła się w powietrzu.

***

Demon wraz ze zgromadzonymi spoglądał, co jakiś czas w miejsce, gdzie jeszcze parę chwil temu znajdował się tajemniczy przybysz. Gospodarz lokalu, gdy wrócił odprowadzić jegomościa, z początku był zdziwiony fioletowatym dymkiem unoszącym się z podłogi, ale widocznie miał dziwniejsze przygody, gdyż tylko machnął ręką i wrócił na dół.
A więc mag wymyśla nowe zasady pomyślał Gravier No trudno... Jak dotąd nie miałem innego wyboru i wątpię, bym miał prawo teraz się sprzeczać. Ciekawi mnie jednak, czemu wybrał sobie takie alter ego? Nie podoba mu się jego pyskata morda czy coś? Hm...
Oxinus siedział przez chwilę na krześle rozważając inne zagadki przyrody, przy okazji spoglądając na twarze inny ludków. Wyglądali co najmniej na... poruszonych ciągła kontrolą ''Big Daddy'' Mysteriusa. Dłuższy moment spoglądał na Simone, która ściśnięta między Nanto i Mordragiem wyglądała, jakby... zamierzała urodzić okrężnicę. Czarna skóra elfa odpychała ją, ale nie miała nigdzie uciec, gdyż smród tytoni zalatujący od Mordraga łącznie z nieogoloną, nieumytą i nieoczyszczoną z pryszczy twarz blokowała wszelkie trasy odwrotu. Panna Black była mocno skrępowana, jednak lekkie spojrzenie na demona sprawiło lekkie wykrzywienie warg w gest porozumiewawczego uśmiechu. Mag mógł na coś takiego tylko od niej - reszta albo mu nie ufała albo chciała wbić jego głowę na pal.
Ważne teraz jest jednak to, że ten cały Nanto odkrył, gdzie mogą być runy. Pytanie brzmi, czy zdecyduje mnie wziąć, czy będzie mu wygodniej wbić mi nóż w płat potyliczny, bądź zbierze resztę i ''huzia na Juzia!'' na mnie?... Heh, przynajmniej mam dziewczynę po swojej stronie.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Imię: Raziel

Rasa: Wampir

Klasa: Wojownik

Historia postaci:
Raziel jest jednym z nielicznych, którym dane było urodzić się jako Wampir. Przyszedł na świat pewnej księżycowej nocy, na wrzosowisku, ponad dwieście lat temu. Jego matka - Vonaya zmarła parę godzin później przygwożdżona do ziemi przez łowcę wampirów, Abadona, ukrywając wcześniej swego syna w ziemnej jaskini. Małego Raziela znaleźli bracia matki, wysłani na poszukiwania w celu jej odnalezienia po tym, jak zbiegła z zamku swego ojca, Venera.
Już jako mały, zaledwie trzydziestoletni chłopiec Raziel przejawiał umiejętności, o jakie nikt wampirów w jego wieku nie posądzał. Był zwinny, szybki i drapieżny. Jego nocne wypady do okolicznych ludzkich wiosek sprawiały, że nawet najstarsi spośród istot jego gatunku otwierali szeroko oczy ze zdumienia.
Podczas, gdy jego rówieśnicy szkolili się w prawidłowym trzymaniu miecza i podchodzeniu do ofiary Raziel udawał się w długie wędrówki tropiąc uzbrojonych ludzi i napadając na nich. Często toczył z nimi długie walki bawiąc się wyśmienicie, gdy w końcu padali od licznych ran. Jego żądza mordu była niespełniona. Jego moc rosła, a on sam stawał się coraz bardziej mroczny i groźny. W końcu musiało dojść do nieszczęścia.
W sześćdziesiątym roku swego życia Raziel spotkał na swojej drodze pewną młodą wampirzycę, Alerię i zakochał się w niej bez pamięci. Wspólnym polowaniom, miłosnym i krwawym uniesieniom nie było końca. Ta młodzieńcza miłość nie mogła jednak trwać długo.
Na drodze do ich wspólnego szczęścia stanął Varion - Młody, silny wampir, który zapragnął mieć dla siebie ukochaną Raziela. Przez wiele lat obaj konkurowali ze sobą o względy Alerii. A gdy ani jeden, ani drugi nie wyszedł na prowadzenie pozostało tylko jedno rozwiązanie: walka.
Pewnej nocy, przy pełni księżyca spotkali się obaj na tym samym wrzosowisku, na którym niegdyś Raziel się narodził. Wiał zimny wiatr, świerszcze grały w trawie a księżyc świecił oślepiającym, srebrnym światłem. Oczy oby młodych wampirów spotkały się na moment. Obaj unieśli miecze, zapominając, że walcząc ze sobą łamią zasady swego gniazda.
Obaj byli silni. Obaj drapieżni. I obaj pałali do siebie nienawiścią.
Już mieli na siebie ruszyć, gdy wśród nocy rozległ się krzyk Alerii. Chwilę później usłyszeli rżenie konia. Raziel pierwszy zorientował się, co ono oznacza.
Tylko jedna rzez jest zdolna sprawić, że wampir krzyczy o pomoc - Łowca. Łowca na swoim koniu, ze swoim mieczem, kuszą i zaklęciami. Z pogardliwym uśmieszkiem na pooranej bliznami twarzy. W szerokim kapeluszu i skórzanej zbroi. Łowca, którego wieśniacy zatrudnili, by wreszcie rozwiązał problem Raziela. Łowca, który czekał w ukryciu na samotnego, młodego wampira przemierzającego wrzosowiska. Abadon.
Gdy obaj dobiegli na miejsce Aleria już nie żyła. Jej głowa spoczywała zaś w rękach zabójcy. Obaj rzucili się do ataku. Obaj ponieśli klęskę.
Mogli być silni, mogli polować na wieśniaków, czy uzbrojonych drabów, lecz nigdy nie zetknęli się z wielkim światem, w którym byli tylko małymi, słabymi wampirkami. Abadon to wiedział. I dlatego, gdy zobaczył dwóch, młodych wampirów biegnących na niego z obnażonymi mieczami tylko się roześmiał.
Chwilę później było po wszystkim. Raziel leżał w trawie uciskając rozorany brzuch, a jego niedawny wróg spoczywał pod stopami łowcy. W dwóch kawałkach.
Łowca spojrzał na martwego wampira, a potem na ledwo dyszącego Raziela. Uśmiechnął się. Z torby przytroczonej do siodła wyjął małą piłę. Potem, wolnymi ruchami odciął swej ofierze głowę, cały czas patrząc się Razielowi prosto w oczy. Młody Wampir wiedział, że będzie następny.
I tak by się niechybnie stało, gdyby nie pojawienie się dziesięciu dorosłych wampirów idących na pomoc młodzieży. Abadon musiał uciekać. A Raziel musiał zemdleć.
Gdy się obudził, okazało się, że od zdarzeń na wrzosowiskach minęły dwa tygodnie, a on jest już zdrowy. Z początku się ucieszył, że żyje. Ale potem przypomniał sobie Alerie.
Tamtego dnia wszystkie pięć okolicznych wiosek zostało spalonych, a ludzie zginęli okropną śmiercią. Tamtego dnia Raziel dał upust całej swojej żądzy mordu. Tamtego dnia Raziel stał się dojrzały.
Aleria nie żyła. Wioski zostały spalone, a po okolicy włóczył się Łowca. Niedługo dołączyć do niego mieli inni. Wampirom z gniazda nie pozostało nic innego, niż wynieść się z tego miejsca. I tak też uczynili. Przenieśli się w góry, w których wznosiła się wielka, wspólna forteca wszystkich wampirzych klanów. Ich bracia przyjęli ich życzliwie. A Raziel... Raziel nie mógł już pozostać takim, jak był kiedyś.
Jego zapał do mordu gdzieś się ulotnił. Nigdy więcej nie chodził już na polowania dla zabawy. Zamiast tego ćwiczył się w walce mieczem, chodził po górach i przyjaźnił się z wilkami. Rok po roku stawał się coraz chłodniejszy. Stygł. W młodości jak pantera, jak wilkołak mordował, bił i zabijał. Ogień w jego duszy nie gasł ani na chwilę. Teraz zaś zamknął ten ogień w metalowej skrzyni stając się zimnym, wyrachowanym zabójcą z jednym, jedynym celem - dopaść Abadona i sprawić, by popamiętał swoje zbrodnie.
Czy zatem Raziel przygasł? O nie... wręcz przeciwnie. Ale zamiast szalejącego pożaru przemienił się w wielki wulkan gotowy w każdej chwili wybuchnąć i spopielić wszystko i wszystkich, którzy stoją mu na drodze. Zimny drań, zabójca bez serca, gotowy w każdej chwili przemienić się szalejące, ogniste piekło.
Bogowie, miejcie w opiece tych, którzy w przyszłości odważą mu się przeciwstawić!
Dalsze losy Raziela nie są do końca wiadome. Pewne jest tylko to, że przez ponad sto lat nie wystawiał nosa poza zimne góry, gdzie szkolił się i potężniał z każdym dniem. Bez wytchnienia.
Coś w końcu spowodowało, że opuścił swe bezpieczne schronienie. Co? Tego nikt nie wie. Wiadome jest tylko to, że jego droga do potęgi dopiero się rozpoczyna...


Charakter:
Raziel jest z reguły poważny, zimny i mroczny. Nieustannie nad czymś myśli. Ogląda świat ucząc się go, pochłaniając każdy szczegół. Czasami może objawić się u niego coś na kształt humoru, lecz są to bardzo rzadkie zjawiska. Na pierwszy rzut oka może wydać sie pozbawiony wewnętrznego ognia. Jednak nikt, kto spojrzał mu w oczy nigdy więcej tego nie powiedział.


Wygląd:

OBRAZEK

Dodam to, czego nie widać:
Wzrost- 190 cm

Ekwipunek:
Długi miecz (półtoraręczny) [4pkt]
Zbroja skórzana ćwiekowana [5pkt]
20 sztuk złota[1pkt]

Umiejętności:
1. Dla wszystkich:
- Wyostrzone zmysły
2.Klasowe:
- walka każdym rodzajem broni
3. Rasowe:
- pijąc czyjąś krew, leczy swoje rany (1)
- boi się światła słonecznego
- odporność na magię (2)

Reputacja: 0

Exp: 800

[A teraz to, co sie stało ostatnio, czyli ostatni post ( http://forum.gram.pl/forum_post.asp?tid=37398&pid=961 ) I jego końcówka]

Raziel dopadł bramy cmentarza dysząc ciężko. Udało mu się uciec. Cudem... gdyby nie Valerik już byłoby po nim. Miał nadzieję, że kotołak szybko zniknie z tego miasta. Nie chciał, by spotkał Abadona.
Abadon...
Wampir zasyczał wściekle. Jeszcze nie czas na walkę. Jeszcze nie czas... ale jeszcze się z nim policzy... taak...
Znalazł wejście do kurhanów. Potem grób i trumnę. Rozejrzał się. Nie, tu go nikt nie znajdzie.
Wszedł do trumny. Zamknął wieko od środka. Spać. Tak... sen... dużo snu. Długiego, owocnego snu. Musi się wyleczyć.
A gdy się obudzi... nie będzie litości.

(EKHM: Obrazka nie ma, bo gram.pl nie moze sobie poradzić z dodaniem go na serwery. Dołączę, jak tylko będę mógł.)

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Kiedy po długiej nocy, zza horyzontu wyjrzało słońce, karczmarz nieśmiało zapukał do drzwi pokoi nowych gości. Dziwiła go ich różnorodność, jednak nauczył się już, że nie warto czasem zadawać pewnych pytań.
- Państwo pozwolą, macie gościa... - oznajmił, gdy wszyscy już wyszli - Proszę na dół, tam czeka na państwa...
- Nie muszą nigdzie schodzić. - odezwał się niski głos zza jego pleców
- Och, pofatygował się pan! Ależ nie trzeba było...
- Wiem. - odparła krótko wysoka na dwa i pół metra postać z twarzą zasłoniętą szarą chustą, spoglądając na karczmarza wzrokiem, wyraźnie sugerującym mu pozostawienie go samego z szóstką przybyszów.
- A więc... - zaczął, wiedząc, że nie zaczyna się zdania od "więc" - Bądźcie ostrożniejsi, nie wypytujcie się na prawo i lewo o runy, starajcie się tu najpierw znaleźć przyjaciół, działać rozsądnie... Może i jeszcze wieść o dziwnym przybyszu, pytającego wszystkich o runy nie doszła do nieodpowiednich uszu, ale ten moment kiedyś nadejdzie, a wtedy... Poza tym, jeśli miałbym wam jeszcze coś doradzić - nie rozdzielajcie się zbytnio. Starajcie się wiedzieć, gdzie są pozostali członkowie grupy w danym momencie... To by było na tyle. Bywajcie. - po tych słowach postać zakreśliła dłonią w powietrzu nieznany nikomu symbol i rozpłynęła się w powietrzu.
***
Gdy Dwingar skończył rozmawiać z Mordragiem była już trzecia nad ranem. Zmęczony krasnolud nie zdjął nawet swojej kolczugi i nie odpiął swojego toporu na noc – od razu rzucił się na swoje łóżko i zasnął. Gdy się obudził w zasięgu wzroku nie dostrzegł swoich towarzyszy. Po porannej kąpieli, poczekał na nich dziesięć minut ale gdy zobaczył, że to nie przynosi rezultatów wyszedł z karczmy na przechadzkę po mieście. - Chyba czas zacząć poszukiwania tych run. - Pomyślał kleryk. - z pomocą Daremitha i z odrobiną szczęścia uda mi się znaleźć jakiś trop. - Jako kierunek swoich poszukiwań wybrał bogatą dzielnicę ludzi i pradawnych krasnoludów. Mieszkali tam wyżsi urzędnicy wraz z rodzinami, kapłani którzy nie mogli z różnych względów służyć w świątyniach oraz nieznany Dwingarowi tajemniczy zarządca miasta. Idąc w stronę bramy do bogatego rejonu, kapłan nucił sobie po cichu hymn pochwalny który skierowany był do Daremitha:

Góry ogromne, wielkie,
ziemia twarda jak skała,
krasnoludy, słudzy twoi,
kłaniają się przed twoim obliczem,
bo tyś pan nad panami,
władca nad władcami.

Tyś hojny król, doby król,
swoim sługom pomagasz mądrze,
pamiętasz zawsze o nich,
i służysz im jak nikt inny,

Dzięki twojej mądrości,
rośliny żywią nas,
a zwierzęta dzikie zwierzyną dla nas są,
Dlatego wszyscy pamiętamy,
żeś ty pan nad panami!


Gdy dotarł do bramy, dwaj strażnicy: człowiek i krasnolud którzy ubrani byli w zbroje płytowe kunsztownej roboty skrzyżowali swoje włócznie nie pozwalając klerykowi wejść do dzielnicy:
- Stać! - Krzyknął krasnolud.
- Ani kroku dalej! - Dodał człowiek.
- Czego tu chcesz? - zapytał krasnoludzki strażnik. - Jak się zwiesz?
- Jam jest Dwingar Bouldershoulder, Pokorny sługa mojego pana Daremitha, wielkiego pana ziemi. Przychodzę tutaj aby spotkać się z pewnym urzędnikiem. - skłamał kapłan.
- Masz przepustkę? - zapytał człowiek.
- Przepustkę? Jaką przepustkę?
- Musisz ją mieć aby wejść do tej dzielnicy. - rzekł krasnolud który akurat drapał się po swojej czuprynie.
- Jak mogę ją zdobyć?
- Zgłoś się do Adena – człowiek wskazał ręką w prawą stronę. Około sto metrów dalej stał budynek zbudowany z zwykłego kamienia. Na niektórych z nich znajdował się symbol węża zjadającego swój własny ogon. - Właśnie tam go znajdziesz.
- Dziękuję. Tak właśnie zrobię. Bywajcie panowie. - Po tych słowach Dwingar się ukłonił i skierował się w stronę wskazanego przez strażników budynku. Gdy zapukał do drewnianych drzwi usłyszał tylko krótkie „proszę!”. Gdy krasnolud pchnął drzwi jego oczom ukazało się przestronne miejsce w którym żywo płonął ogień w kominku, wielki srebrny zegar tykał na mahoniowym stoliku, a biurko z dębu które stało na samym środku pomieszczenia zawalone było różnorakimi papirusami sygnowanymi pieczęciami z symbolem który przed chwilą krasnolud zobaczył na ścianie. Spod masy papierów nagle wynurzył się zmęczony elf z worami pod oczyma. Ubrany był w ciemnoniebieską szatą ozdobioną feniksami oraz tego samego koloru tiarę. - Cholera jasna. - Pomyślał kleryk. - Elfa i do tego czarodzieja mi tutaj brakowało. - Potem już głośno powiedział:
- Witaj szanowny Adenie. Jestem Dwingar Bouldershoulder i chciał bym uzyskać przepustkę do bogatej dzielnicy tego miasta. - gdy to powiedział, kleryk uaktywnił swoją moc podarowaną przez Daremitha – wykrycie intencji.
- Witaj cny krasnoludzie. - uśmiechnął się kwaśno elfi mag. - Jak zawsze do rzeczy. Wy krasnoludy nie macie za krzty wyrafinowania. Chcesz przepustkę? Masz sto sztuk złota? - kapłan dzięki swojej umiejętności wiedział, że czarodziej po prostu kłamie w żywe oczy. Z pewnością przepustka kosztowała o połowę mniej. Jednak bądź co bądź elf nie dał po sobie poznać, że kłamie. Najprawdopodobniej wiele razy oszukiwał tak przyjezdnych krasnoludów.
- Niestety nie mam. - Powiedział Dwingar. - W takim razie muszę się tylko pożegnać. Żegnaj Adenie. Niech twoje bóstwo Ci błogosławi podczas twojej pracy. - I nie czekając na odpowiedź, kleryk wyszedł na dwór. - Chyba będzie trzeba poszukać jakiegoś fałszerza. - Pomyślał.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

-Rozmawiaj ze mną!
-Zamknij się.
-No weź!
-Matko jak ja cię nie znoszę...

***
To przyjście maga w całej swojej chaotyczności sprawiło, że elf z początku nie wiedział co się stało. Kiedy doszedł do siebie od razu wyszedł z karczmy na poszukiwanie mistycznych ruin wskazanych mu przez wcześniejszych rozmówców.
Już trzecie "ruiny", teraz wskazali nam spalony przed laty kościół...- burknął pod nosem elf- Swoją drogą sporo mają tu tych ruin. A wszędzie tylko gruzy, ruina, płacz i zgrzytanie zębów. Coś jednak znalazł. Coś wystawało spod jakiegoś głazu. Był to zgniły już ludzki palec, na którym znajdował się żelazny, zardzewiały i pokryty zakrzepłą krwią sygnet. Jednak nie ma to jak elfie oko
-No ba, gdybym to nie ja był podstawą tego ciała...
-Zamknij się
-Dobra, dobra.
Zrobił jeszcze jedną rundkę wokół ruin, ale, tylko tak dla pewności. Wiedział że niczego nie znajdzie. Znaleziony pierścień ostrożnie zdjął z palca z zamiarem pokazania ich reszcie osób z którymi chcąc czy nie chcąc musiał mieszkać w pokoju. Może to nic istotnego, ale niech wiedzą, że nie próżnuje.
***
A w kolejnej tawernie to samo. Zobaczył jakiegoś starego krasnoluda, wyglądającego na pradawne źródło wiedzy czy coś. Był tylko problem, że krasnolud to krasnolud a Nanto to elf, a elf to elf, a krasnolud i elf, to chyba nie najlepsi kompani do rozmowy przy piwie. Co mi tam, a nuż widelec się uda. Może nie rozpozna we mnie elfa? Ta, jasne...
Podszedł do stolika przy którym owy brodacz sączył piwo.
-Mógłbym dosiąść?
-O makabra! Co za paszczur? Od tygo piwa pewno. Bo nie jesteś ty żadne elfowe nasinie, a? I jeszcze fioletowe, łożesz ty.
-Nie... A skąd... Ja normalny człowiek...
-No, to siadoj.
Paszczur posłusznie wykonał polecenie. Na co część zgromadzonych dziwnie zareagowała, poniektórzy dziwnego elfa siadającego z krasnalem, palcami wytykali. Kasei zignorował.
-No, ale ze twuich ślipiów widze, że ty ło tak dla towarzystwa u mnie żeś nie siodł!
-Nie...?
-Nie, przejrzołem cie, ale ci tego za złe nie mom. Rozumim cie, żeś nowy w mieście, chcysz se wyrobić szacunek, to z najbardzij szanowanym obywatylem siodosz. Ni mam ci za złe.
-Ekhem... Dziękuję?
-Ni ma za co, bo ja ogólnie dobro dusza jestym, wiesz? Chciałbyś ze mnom o czymś konkretnym pogawędzić? Wal, ja tu wim wszystko, żyje tu od urodzynia, wim wszystko, żyje tu od urodzynia, wim wszystko.
-Doobrze... Najpierwej... Tfu... Najpierw się przedstawię. Nanto Kasei się kłania.
-Nanto? Toć to po starokrasnoludowskiemu gówno znaczy. Matka cie musi nienawidzić...
Kasei wybałuszył oczy.
-Ni mortw się, o tym, to tylko ze trzy store krasnoludy na świecie wiedzu, ale jak spotkosz jakiegoś krasnoluda, to się bez gówna przedstawioj. A jo żem jest Dvirkashaitoharwuiroth Darkan, a że język se na tym wszyscy łamią, to mów mi Dvir. No a teraz wal.
-A więc... Wiesz coś może o ruinach...
-I runach!
... I runach?
-O ruinach wszystko, bom ja ruiny budowoł kiedyś jak żem był mały brzdąc i dwa centymetry brody miołem. Wszystko, co zbudowali moi bracia roznosiłem w trzy dupy... Nikt tak dobrze nie znał się na ruinie jak ja. Teraz wybacz, muszę wyjść na nanto. Przyjdź kiedy, to już co więcej będę wiedział, na przykład co kiedy rozwaliłem to se spiszę, żebym nie zapomniał i ci powiem.
-W porządku. Bardzo dziękuję.
-Ni mo sprowy.
Wyszedł czym prędzej z karczmy. Nie miał najmniejszej ochoty nikogo wypytywać. Przez całą drogę do pokoju zastanawiał się nad znaczeniem wielu słów wypowiedzianych przez karła.
-Nie daję rady, to mnie zaczyna przerastać... Czy tylko ja sam z tej całej zasranej ekipy coś robię?!
-Czemu nie poprosisz kogoś o pomoc?
-Puki co twoje towarzystwo zupełnie mi wystarczy.
-Jak chcesz. Módl się tylko żeby był pijany i nie zauważył że nie jesteś normalny.
-To może być problem.
-Trzeba by czymś go otruć czy coś, żeby widział nas białego.
-Zbyt skomplikowane. Najlepiej poproszę kogoś żeby mnie udawał. On będzie tylko gadał, wystarczy spisywać.
-Chociaż wydaje mi się że to będzie zbędne. Trzeźwy krasnolud to rzadkość, a ten tym bardziej na abstynenta nie wygląda.
-Zobaczy się.

Wszedł do karczmy
Ale najpierw odpocznę...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Oxinus miał już dosyć danych na temat domniemanej lokalizacji ruin i run, więc uznał, że czas na małe rozpoznanie.
Hm... według Nanto ruin znajdują się tutaj. pomyślał demon I, kurna, ma rację, tylko czemu nie wspomniał, że ich aż tyle?
Gravier spoglądał ze wzgórza tuż koło miasta na dolinę pod nim, gdzie używając palców jednej ręki... palców kilkunastu innych ludzi można było policzyć liczbę zniszczonych budynków i monumentów.
Obszar to przeczesania jest za duży rzekł do siebie mag Jednak ciągle czuję napływ energii z tego rejonu...
Oxinus zszedł na dół doliny i zaczął krążyć wokół ruin, próbując wyczuć intuicyjnie skąd pochodzi ten napływ. Kilkanaście minut czaił się za skałami i kawałkami murów, starając się wywąchać dalszy kierunek, ale duża ilość wirów energii ograniczała jego możliwości.
Myśl Oxinus... mówił do siebie Wiesz, że to, co Cię otacza, to jest fala. Ba, więcej niż fala. To tsunami. Każde tsunami ma swoje źródło, skąd fale nabierają moc. Jednak jestem jak ślepiec, gdyż nie widzę fal, ani nie odczuwam na skórze powiewu wiatru. Myśl jak ślepiec... albo pół-ślepiec! Jak widzieć niewidzialne prądy? Mógłbym, gdybym...
Wtedy demona olśniło. Uznał, że ten pomysł mógł wypalić. Mógł przynajmniej go nakierować na dokładniejszy kierunek,a to byłby już duży krok do przodu. Mag skupił swe myśli na swej dłoni. Po chwili pojawiła się w niej mała kula ognia, która zaczęła pulsować i rosnąć w wyniku niestałej energii w powietrzu.
Skoro fala wpływowa pociąga za sobą wszystko słabe, co stanie jej na drodze, to czy fala energii nie ma też takiej mocy?
Demon podrzucił kulę w górę nad sobą. Chwilę leciała w górę, lecz po chwili zaczęła lecieć po łuku, jakby niewidzialna siła spychała na pobocze.
Leci na północny-wschód pomyślał i skierował się w przeciwnym kierunku. Kilkanaście metrów od punktu wyrzutu kuli znalazł stary, zrujnowany kościół. Wyczuł w niej duże impulsy energii, ale także coś jeszcze. Wyczuł... elfa.
Więc ten Kasei tutaj był? Ciekawe, czy się domyślał, jak blisko mógł być celu?
Przeczesał resztki kościoła i znalazł stare schody do piwnic, skąd impulsy były jeszcze bardziej chaotyczne. Wiedział, że znalazł to, czego szukał...

***

Oxinus wrócił do karczmy. Widocznie nikt nie zauważył jego nieobecności. No, może poza barmanem, ale dobry barman nie zwraca uwagi innym na coś takiego oczywistego. Oxinus miał wiedzę i to się liczyło. I wolał jak na razie tą wiedzą się nie dzielić.
Wszyscy poznają prawdę. Ale jeszcze nie teraz...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Kiedy po długiej nocy, zza horyzontu wyjrzało słońce, karczmarz nieśmiało zapukał do drzwi pokoi nowych gości. Dziwiła go ich różnorodność, jednak nauczył się już, że nie warto czasem zadawać pewnych pytań.
- Państwo pozwolą, macie gościa... - oznajmił, gdy wszyscy już wyszli - Proszę na dół, tam czeka na państwa...
- Nie muszą nigdzie schodzić. - odezwał się niski głos zza jego pleców
- Och, pofatygował się pan! Ależ nie trzeba było...
- Wiem. - odparła krótko wysoka na dwa i pół metra postać z twarzą zasłoniętą szarą chustą, spoglądając na karczmarza wzrokiem, wyraźnie sugerującym mu pozostawienie go samego z szóstką przybyszów.
- A więc... - zaczął, wiedząc, że nie zaczyna się zdania od "więc" - Bądźcie ostrożniejsi, nie wypytujcie się na prawo i lewo o runy, starajcie się tu najpierw znaleźć przyjaciół, działać rozsądnie... Może i jeszcze wieść o dziwnym przybyszu, pytającego wszystkich o runy nie doszła do nieodpowiednich uszu, ale ten moment kiedyś nadejdzie, a wtedy... Poza tym, jeśli miałbym wam jeszcze coś doradzić - nie rozdzielajcie się zbytnio. Starajcie się wiedzieć, gdzie są pozostali członkowie grupy w danym momencie... To by było na tyle. Bywajcie. - po tych słowach postać zakreśliła dłonią w powietrzu nieznany nikomu symbol i rozpłynęła się w powietrzu.

*********

Do alchemiczki wiele nie dotarło z tych słów, poza ewentualnym "bla, bla, runy", gdyż była troszkę niewyspana. Poza tym jej uwagę przykuła ciekawa figurka stojąca na jednym ze stołów. Kiedy tajemniczy gość zniknął, dało się wyczuć atmosferę grozy... a nie, to tylko pot wszelkiej maści osób tłoczących się w jednym pomieszczeniu jak zgraja wieprzy prowadzona na rzeź. Starając się jak najbardziej unikać kontaktu z innymi (z mizernym skutkiem), Simone zauważyła po drugiej sali jej dobroczyńcę - Oxinusa. Spoglądał na nią badawczym wzrokiem. Dziewczyna postarała się rzucić mu jakiś witający uśmiech, ale atmosfera nie za bardzo na to pozwalała.
- Uch.. próbuję przejść! - z mocnym poirytowaniem, oraz lekką nutą złości, zaczęła mówić Simone - Przejście! .... przepraszam?..... Ludzie, SPIEPRZAĆ mi z drogi!!
Na siłę w końcu udało jej się przecisnąć i znaleźć własny metr kwadratowy wolnego miejsca. Jednak dalej czuła niepokój. Pomieszczenie było zdecydowanie za bardzo zaludnione. Chciała od razu wyjść, najlepiej biegiem, ale wpadła jej do głowy jedna myśl. Chciała powiadomić Oxinusa, gdzie idzie, ale nagle zauważyła, że nigdzie go nie ma. Może gdzieś wyszedł? Ale gdzie miałby...? - myślała, ale to przychodziło jej trudno. W końcu ma dość, zmierza ku tylnemu wyjściu.
Znalazła się na zewnątrz i niezwykle z tego faktu się cieszyła. Jej serce przestało mocno bić, oddech się uspokoił. Od razu usiadła na pierwszym lepszym schodku jaki wypatrzyła i oparła się o jedną pionową belkę. Wzrok skierowała na swoje ubranie - część była w zaschniętej krwi, a reszta była mocno poszarpana. Może w tym mieście jest jakiś sklep z odzieżą. Obojętnie jakiej jakości, chętnie się dowiem gdzie jest. Wyglądam co najmniej jak uliczny grajek, lub prostytutka z cennikiem dwóch miedziaków... Miedziaki... właśnie. Przecież nie mam pieniędzy, muszę na początek jakieś zarobić. Rajciu, jestem nieprzytomna.
Nie spiesząc się wyciągnęła swoje podręczne przybory i zaczęła przyrządzać jakąś miksturę, na spokojnie, bez pośpiechu. Zaczęła myśleć, czy demon czegoś jej nie zrobił, gdy spała, w końcu nawet najlepszemu przyjacielowi nie można ufać bezgranicznie. Ponieważ jednak od kilku dni Simone czuła się obolała i wycieńczona, nie była w stanie niczego stwierdzić. Czy to by zresztą zrobiło różnicę? Myśląc tak, omyłkowo opuściła jedną retortę, która potoczyła się pod schody.
- Fenomenalnie.... - powiedziała do siebie, spuszczając głowę z rezygnacją - Ciekawe jak w takim stanie sięgnę po to cholerstwo... muszę się obudzić.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Po wizycie ów maga Mordrag wzruszył tylko ramionami. Miał gdzieś magów i ich porady, robił to co uważa za słuszne. Teraz najsłuszniejszą rzeczą była kąpiel. W końcu był martwy przez kilka dni. Zszedł na duł do karczmarza.
- Witajcie. Powiedźcie mi czy można tu zażyć kąpieli?
Karczmarz niepewnym głosem odpowiedział - Oczywiście, już każę przygotować dla Pana co trzeba. W Waszym pokoju jest łazienka, woda już na Pana czeka.
- Dziękuję dobry człowieku- Mordrag położył na blacie dwie złote monety.- Obserwujcie od dziś tego demona i alchemiczkę. Zapytujcie dokąd się udają i wypatrujcie kierunków w których zmierzają, rozumiemy się?
- Oczywiście Panie możesz na mnie liczyć
- To dobrze. Bywajcie
Mordrag zamówił jeszcze kufel piwa i wszedł po schodach z powrotem do swojego pokoju. Większość jeszcze spała nie było jedynie krasnoluda z którym rozmawiał ubiegłej nocy. Wszedł do izby z wanną, zamknął się i zanurzył w wodzie popijając sobie piwo. Umył się dokładnie od stup aż po głowę włosy nacierając aloesem. Wyszedł z wody, dokończył piwo i zaczął się wycierać. Gdy był już suchy podszedł do lusterka wiszącego na ścianie. Jego włosy opadały na ramiona, a na twarzy miał tygodniowy zarost. Nie miał zamiaru się golić, lubił mieć taki zarost na twarzy którą pokrywały blizny. Gdyby nie one jego cera byłaby wręcz idealna. Umył jeszcze raz twarz i zaczął się ubierać. Gdy wyszedł już tak odświeżony do głównego pokoju w łóżku nie było już demona, ani alchemiczki, dwóch osób o które chodziło mu najbardziej. Uspokoił się trochę widząc ponętne rysy kobiety która zgina się szukając czegoś na ziemi. Mordrag podziwiał tak tyłek kobiety przez krótszą chwilę. Opamiętał się jednak po chwili i po przywitaniu i krótkiej rozmowie dowiedział się, że puki co zostaje tu szykując jakieś mikstury. Wojownik wysłuchawszy jej do końca zszedł na duł chcąc odnaleźć demona. Za kogo ja robię! Za niańkę. Muszę uganiać się za tym demonem i alchemiczką i starać się by nic im się nie stało.. ehh cholera
- Paa panie - Ozwał się niepewny głos karczmarza.
- Słucham?
- Pytałeś o demona i alchemiczkę. Otóż tej drugiej nie widziałem, ale demon wychodził na zewnątrz. Przez okno widziałem jak udaje się w stronę ruin o tam. - Wskazał Mordragowi kierunek ręką
- Dziękuję, bardzo mi pomogłeś.
Mordrag wyszedł na dwór, śnieg zaskrzypiał pod jego nogami, a kilka płatków opadło na jego włosy. - To lubię - Para popłynęła z jego ust gdy mówił do siebie. Poprawił swój miecz i ruszył w stronę wskazana przez karczmarza. Ciekawe co on wykombinował, dlaczego prowadzi poszukiwania na własną rękę.. Rozmyślał tak całą drogę do ruin. Nagle ujrzał demona robiącego dziwne gesty rękoma z których wystrzeliło trochę ognia. Mordrag przyzwyczajony był do magii to też nie zrobiło to na nim wrażenia. Schował się za jednym z murków i począł obserwować demona. Tamten zaś ruszył za obłoczkiem ognia. Wojownik zauważył, że wchodzi do czegoś co przypomina kościół. Nie wszedł tam za nim lecz przyczaił się przy wyjściu. Po chwili zobaczył też elfa który był w ich "drużynie", jednak to nie on był jego celem. Piekielny pomiot po jakimś czasie wyszedł z ruin i ruszył w stronę karczmy. Mordrag poszedł za nim. Chciał teraz sprawdzić jak radzi sobie alchemiczka.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Elminster i ced:
Dwignar w drodze powrotnej z kościoła dostrzegł trumnę niesioną przez 6 ludzi... Nie był to zwyczajny widok... Może to dlatego ci osobnicy wybrali sobie środek nocy na najlepszą porę do spacerowania?
- Hej, ty! Nic nie widziałeś! - krzyknął jeden z mężczyzn w jego stronę
- Co ty?! Myślisz, że tego brodacza od siedmiu boleści obchodzi coś to, że grzebiemy w trumnach i wyciągamy z nich ewentualne kosztowności a potem oddajemy je miejscowemu grabarzowi do ponownej sprzedaży? - syknął drugi
- Tak Ranglup, jeszcze głośniej, może opowiesz o tym wszystkim mieszkańcom w promieniu 200 kroków?
- Chłopaki, pieprzyć jego głupotę, dorwijmy karła... - warknął pierwszy. Na te słowa jego towarzysze w miarę delikatnie upuścili trumnę, jednak nie na tyle, by wstrząs nie obudził jej mieszkańca. Wieko delikatnie przesunęło się, a z trumny wyciągnęła się blada ręka. Szóstka mężczyzn zmierzająca w stronę krasnoluda zamarła, spoglądając na niecodzienne zjawisko. Wieko uchyliło się bardziej i ich oczom ukazała się twarz wampira, która zdawała się pytać dobitnie "ale o co chodzi?" To wystarczyło opryszkom, rozpierzchli się w różne kierunki, zostawiając Dwignara sam na sam ze zdezorientowanym wampirem, wampirem, który zwał się Raziel...

Mordrag, Morze, Arianne, Tokkarian

Cała czwórka przebywała w tym momencie w swoich pokojach, nie mając się na razie ochoty dzielić z nikim innym swoimi ewentualnymi spostrzeżeniami. Wtem ponownie do ich drzwi zapukał karczmarz. Kiedy już wszyscy wyszli ze swoich pokojów, oberżysta spuścił głowę i powiedział cicho.
- Nie wiem, skąd państwo się tu wzięli i jakie szemrane interesy państwa łączą ale... Ale mam dwie wiadomości. Jedną złą, drugą gorszą. Zacznę od tej złej. Wasz brodaty towarzysz jeszcze nie wrócił a musicie wiedzieć, że na ulicach naszego miasta nocą lepiej spacerować samotnie bo nigdy nie wiadomo kogo się spotka... A gorsza? No cóż, zobaczcie sami. - sprowadził ich na dół schodami, tam ujrzeli zakrwawione ciało Kazuhiry - zabójcy, który był z nimi w zespole. Miał dziesiątki ran kutych, zadanych chaotycznie...
- Widzę, że państwo lubią dziwne sytuacje, więc... odczytam jeszcze liścik od zabójcy, który znaleźliśmy pod dłonią ofiary, ekhem, ekhem... "Drodzy poszukiwacze ruin, zostawcie je w spokoju, wiemy czego lub kogo szukacie i niezależnie, czy zależy wam bardziej na "tym" czy na "nim", wara od ruin kościoła, jak sami widzicie, stosujemy zasadę, kto mieczem wojuje... Tak więc jeśli nie posłuchacie: niech czarny elf uważa, aby nie ogarnęła go wieczna ciemność, wojownik, aby ktoś go nie pociął, a demon, aby się za mocno nie poparzył - sam lub z naszą drobną pomocą. Z poważaniem - BK". Nie wiem kto się kryje pod tym skrótem, ale cóż, w każdym razie wypada mi życzyć wam spokojnego życia...

SZEPTY OTRZYMAJĄ: Cedricek i Morze

[UWAGI ORGANIZACYJNE:
- W swoich postach starajcie się nie opisywać reakcji i wyglądu innych graczy (co do wyglądu chodzi o coś ponad niż jest w karcie postaci)
- Starajcie się też nie bawić w dziecinne podchody - jedna osoba pisze, że robi coś tak, aby wszyscy nie widzieli, a druga widząc to od razu wychodzi przeciw temu i pisze, że dostrzegła to i obserwuje poprzednika... Ludzie, darujcie ;P Ma to związek m.in. z powyższym - reakcją innych w naszym poście "wychodzę i nikt mnie nie widzi" od razu czynimy ślepców z towarzyszy-graczy i sami prowokujemy ;)
- Zamiast ingerowania w działania innych, umawiajcie się na pisanie w 2-3 osobowych grupach i ustalajcie swoją reakcję, do której piszący później się ustosunkują, przy czym rolę tych piszących później w swojej akcji ograniczcie do minimum.]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

W pokoju panowała duchota, jak zwykle. Elf coś bełkotał w głowie mutanta, ale ten uczył się go ignorować. Odpoczywał, leżąc na łóżku. Obok demon i jakiś włochaty człowiekson leżeli i śmierdzieli, co troszkę przeszkadzało Nanto w osiągnięciu błogiego odpoczynku. Na dodatek zaczęli gadać.
-Zamknijcie się, lachociągi!
- A co, ty nie chcesz?
-Y? Czego.
Na to demon wyciągnął spory dzbanek z cieczą "prawie przezroczystą"
-Woda święcona?
Człowiek zaśmiał się
-Bimber, czarnuchu. Alchemica nawarzyła. Miało być co innego pewnie, ale jak są procenty, to i lepiej.
-Nom- odezwał się demon- to chcesz?
-No ba- odpowiedział i przechylił dzbanek i łyknąwszy, skrzywił się. Widząc to Mordrag szybko zabrał mu z rąk dzbanek, coby nie wylał cennej zawartości.
-Mocne, nie?
-Łoo... Ma posmak jak jakiś sorbet, czy coś...
Chwile później wszyscy trzej leżeli na podłodze. Wokoło tańczyły nagie tancerki, blondwłose trojaczki i rozchodziła się muzyka. Skąd mieli wiedzieć, że dziwny alkohol ma silne działanie halucynogenne?
***
Po długim czasie Kasei usnął, a po jeszcze dłuższym czasie się obudził.
O matko... Już nigdy nie wezmę tego świństwa do ust. Rozejrzał się po pokoju. Demon i człowiek ściskali sobie stopy. Wziął dzbanek do ręki i usłyszawszy, że jeszcze coś tam plumka, wlał resztę do gardła, zapraszając do swego umysłu tancerki, tapczano-potwora i inne takie...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Elminster & Cedricek

[Nasz wspólny post ^^]


Raziel przystanął i popatrzył się na krasnoluda w milczeniu. Ręcę skrzyżował na piersiach, obnażył kły. Jego oczy przewiercały nieznajomego na wylot. Naraz pojawił sie w nich cień zlości i jeszcze czegoś... pragnienia?
Naraz w jego głowie pojawiło się wspomnienie szeptu maga, który do niego mówił... mówił, ale jak? Jak zdołał przewiercić się przez misterne mury chroniące jego umysł przed natarciem?
Mysterius... tak się zwał. A ten mały człowieczek może mu ponoć powiedzieć więcej... Milczal dalej. Niech krasnolud zacznie.
Dwingar popatrzył prosto w oczy wampira. Chcąc czy nie chcąc zaczął błądzić swoją ręką w poszukiwaniu topora. Wiedział, żę jeżeli dojdzie do walki, to będzie to bardzo wymagający przeciwnik. Następnie powiedział na głos:
Raziel uśmiechnął się cierpko. I nie był to wcale miły uśmiech.
- Na świecie, krasnoludzie... żyjesz na świecie... ale zawszę mogę Cie od tego kłopotu wybawić...
- Niestety muszę Ci odmówić. No bo widzisz... jakby Ci to powiedzieć... mój Pan Cię nie lubi. Przykro mi.
Wampir zaśmiał się cicho.
- Pan mnie nie lubi, więc nie mogę ci dopomóc... doprawdy, ciekawa ta Twoja logika, mały człowieczku - Wyprostował palce. Kości strzeliły. Białowłosy z zaciekawieniem przyjrzał się swoim dłoniom. - Niestety, mimo, że bym chciał...nie mogę tego uczynić. Straszne czasy nadeszły - westchnął - głodny wampir stoi na mrozie i gawędzi z pożywieniem... Ale ale, przejdźmy do interesów. Czy Twój pan nie nazywa się przypadkiem... Mysterius?
- Błędny strzał o drogi posiadaczu długich zębów. - Dwingar się uśmiechnął pokazując swoje białe zęby. - Nazywam się Dwingar, panie...?
- Raziel. Cóż, w takim razie, o drogi brodaczu z toporem, wyjaw mi kim jest ten ktoś, komu służysz, a kto mnie nie lubi, a jest to dosyć zastanawiające, zważywszy na to iż co dopiero się obudziłem w tym zapomnianym przez noc miejscu...
- Pomyślmy: kto Cię może nie lubić? Inkwizycja, ludzie, elfy, policja. Czekaj! To nie oni! Jak chyba domyśliłeś się jestem krasnoludem. Pradawnym w roli ścisłości. Co kocha moja rasa? Skarby i... ziemię oczywiście. A kto jest patronem ziemi? Wielki Daremith oczywiście. Co ma bóg do wampira? Powiedzmy, że jest to związane z potyczkami bogów.
- Ach, więc chodzi o boga... interesujące. Zatem mogę cię wspomóc! - zaśmiał się ochryple. - Podróż w jedną stronę, prosto do twojego boga... A czego on we mnie nie lubi, mnie nie obchodzi. Raz, że nie ma czegoś takiego jak bogowie, dwa, że jeśli już są, a taką, mości krasnoludzie, możliwość dopuszczam... niech przyjdzie do mnie i powie wprost o co chodzi... - Raziel obnażył kły. - Och, ale znowuż sie oddalamy od tematu rozmowy! Widzisz, maly człowieku, pewien mag, co się zwie Mysterius odezwał się do mnie, wskazał na Ciebie jako na informatora... Czy masz mi coś do przekazania?
- Powiedz: skąd mam wiedzieć, że jesteś właśnie od niego? A może wydobyłeś od kogoś informacje, a potem go "schrupałeś"? Udowodnij mi, że nie kłamiesz. - Powiedział Dwingar wpatrując się wprost w oczy Raziela.
Wampir przekrzywił głowę i spojrzał na krasnoluda z rozbawieniem.
- Że jestem od..kogo? Ja od nikogo nie jestem. Dedukuję, że chodzi Ci o maga... cóż... - jednym, szybkim krokiem przyskoczył do krasnoluda, nim tamten zdarzył zrobić jakikolwiek ruch. - Nic Ci udowodnić nie mogę. Wiem tylko, że jakiś wysokiej rangi mag odezwał się do mnie, gdy się budziłem w tym przeklętym miejscu. Powiedział ,,Zapewne widzisz też tego krasnoluda, który się na ciebie gapi, pogadaj z nim, a dowiesz się więcej..." Tak też zrobiłem. A teraz czekam na wyjaśnienia. Tylko szybko... jestem głodny.
- Muszę sobie zapamiętać, żeby złożyć zażalenie u tego maga. - mruknął Dwingar. - Tak więc: pewien elfi mag zwany Aden jest kapitanem straży miejskiej przy bramie prowadzącej do dzielnicy bogatych. Niestety za przepustkę muszę słono zapłacić. Trudno mi to mówić, ale w środku dzielnic mam informatora. Czy zdobędziesz tą przepustkę? Sposób wykonania mnie nie obchodzi. Chodzi o moją rodzinę, więc nie zawaham się tego zrobić. Innych informacji niestety nie posiadam. Tak więc co uczynisz?
- A dlaczego miałbym Ci pomagać? Nie jestem najemnikiem... - Raziel zamyslił się. Od niechcenia potarł ręką o kieszeń. Nic nie zabrzęczało. - A jesli nawet, to co ja z tego będę miał? Oprócz przyjemności zajęcia się tym elfim magiem, rzecz jasna...
Prócz tego potrzebuję informacje gdzie jestem... gdzie tu jest cmentarz i karczma, oraz gdzie znajdę..hmm...ludzi, któzy nie są potrzebni miastu?
- Ludzie niepotrzebni miastu powiadasz. Jeżeli będziesz patrzał za moje ramię zobaczysz ulicę. Idziesz około 10 minut prosto a następnie skręcasz w prawo. Znajdziesz się na wprost bramy do slamsów miasta. Gdzie jest karczma? Jeżeli po naszej miłej pogawędce będziesz mnie śledził (w co nie wątpię), to dojdziesz do karczmy, gdzie wraz z drużyną zajmujemy pokój. Możesz wynająć jakiś drugi, bo sądzę, że moi towarzysze przywitali by ciebie całą gamą czarów i ostrymi mieczami. Bodajże jeden z nich miał... a mniejsza z tym. Miasto zwie się Arthanyan i leży bodajże w środkowej części kontynentu. Mogę się mylić. Co zyskasz jeżeli mi pomożesz? Pewnie magiczne przedmioty które ma mag.
- Magiczne przedmioty mówisz... taaak... ale widzisz, to są rzeczy, które dostanę przy okazji, mały grubasku. I tak bym je znalazł. I tak bym je miał... ale to Ty potrzebujesz mojej pomocy, ty mnie wynajmujesz... do tego nader interesującego zadania...- wyszczerzył zęby.
- Czy ja Cię wynajmuję? Chciałeś informacje to masz.
- Czyżby cos się zmieniło, od kiedy zasnąłem? Potrzebujesz przepustki, tak? Chcesz, abym ją załatwił, tak? Więc...?
- Bodajże chciałeś informacje. Ten mag Cię nasłał. Jedyne ważne wydarzenie właśnie Ci opowiedziałem. Pewnie ten mag pomylił imiona albo nie sprecyzował o co mu chodziło.
Raziel zaśmiał się cicho.
- Odniosłem wrażenie, że chciałeś abym Ci pomógł z przepustką... cóż, możliwe, że sie pomyliłem. Dzięki za informacje, krasnoludzie... Bywaj.
Wyminął go i począł iść uliczką, ku slumsom.


Był głodny.


Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Tokkarian, morze:

Kiedy nastał dzień, morze i Tokkarian ocknęli się w śmierdzącym zgnilizną, ciasnym pomieszczeniu, wokół nich, na zniszczonych już ścianach widniało wiele napisów w stylu "Arthanyan dla Arthanyańczyków",czy też "Na pohybel tym dziwnym!". Ocknęli się było nawet za dobrze powiedziane. Coś ich wybudziło. Coś, a mianowicie dwa tuziny szczurów wielkich niczym dorosłe koty, śmierdzących jakąś alchemiczną substancją, z czego dwa zaczynające właśnie kąsać dwa nieżywe ich zdaniem ciała elfa i demona... Z pomieszczenia nie było wyjścia, nie licząc ciasnej dziury w suficie, cztery metry nad nimi, przez którą najprawdopodobniej się tu dostali, owszem, jakaś zardzewiała, żelazna krata znajdowała się mniej więcej 30 metrów przed nimi, ale drogę do niej torowało stado krwiożerczych i wygłodniałych szkodników... Widząc ruch swojego śniadania, gryzonie cofnęły się o kilka kroków i naprężyły w gotowości do ataku, ku zdziwieniu Oxinusa i Nanto kilka z nich zionęło ogniem... Wiedzieli już, że mają do czynienia z grupą nieudanych wyników magicznych eksperymentów.

[opiszcie walkę, potem dajcie do mnie opis, ja wam dam efekt, tak samo w wypadku przejścia przez kratę, napiszcie, że poszliście a ja napiszę, gdzie jesteście ;P ]

Mordrag i Arianne


Do dochodzącej do siebie alchemiczki i cierpiącego na ból głowy, wojownika podszedł właściciel gospody, uśmiechając się przepraszająco...
- Dzień dobry... Widzę, że ładnie się bawiliście, ale nie wiem czy już wiecie, że macie kłopot. Wczoraj odwiedziła nas pewna miejscowa banda, która nie lubi obcych ras. Tak się stało, że wywlekli stąd waszego dziwnego elfa oraz demona, wyjaśniajiąc, że nie ma tu dla nich miejsca. W ogromnym ugrzecznieniu oczywiście. Wezwałem za nimi straż, ale radziłbym się wam niepokoić o waszych kumpli. Ci cwaniacy prawie zawsze atakują pijanych i prowadzą gdzieś, gdzie umierają... Nikt nie wie, gdzie. Nigdy nie znaleziono ani ciał, ani żywych ich ofiar... No cóż... Miłego dnia życzę! - zawołał, po czym szybko się cofnął, wręczając Simone liścik przesiąknięty piwem i krasnoludzkim moczem. - A propo Nanto, to do niego, a że go pewnie już nie spotkam, to nic się nie stanie, jak sami przeczytacie. "Tyś się mnie, Nanto (swoją drogą mówiłem ci, że cię matka nie kocha, teraz dodam, że ojciec też, bo ja bym tam dzieciaka za wszelką cenę bronił przed takim imieniem) pytał... O ruiny chyba i o runy też... Powiem ci o takim jednym kościele, co go w trzy dupy rozwaliłem po dwunastu piwach... Niewiele po nim zostało, ale piwnice się ostały i zostało w nich kilka run... A raczej nie dokładnie w piwnicach... Ech... W piwnicach znajdował się kluczyk, dziwny taki, jeden z kilku pasujących do jednej z krypt, w której pochowany jest jeden z najpotężniejszych magów tego miasta, to on miał runy i zabrał je do grobu...Ale na twoim miejscu bym się tym nie zajmował, bo paru ważnych ludzi nie chce, by ktokolwiek się tym zajmował. Wpadnij kiedyś na kolejne piwo... podpisano: Dwir"

Cedricek i Elminster:

[kontynuujcie wątki przepustki i posiłku, w razie pytania "co dalej, bo już nie chce tam nic robić/nie wiem co robić" - pisać do mnie]


Tym razem szeptów ni ma ;]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

- Taaak. Już to widzę jak jakiś cholerny wampir załatwia mi jakąś przepustkę. No normalnie już w to wierzę. Jak on się właściwie nazywał? Razor? Rozier? Rizier? Uriziel? Jeden topór – jego imię jest teraz najmniej ważne. Pewnie nie załatwi mi tego kwitka, więc będę musiał wziąć sprawy w swoje spracowane ręce. - Mniej więcej właśnie takie myśli zaprzątały umysł Dwingara kiedy wstał następnego dnia po feralnym „spotkaniu”. Po wstaniu, poszedł do toalety i jak zawsze zażył swojej porannej kąpieli: umył się, oraz jak tylko umiał, wyczesał swoją długą brodę, aby ładnie się eksponowała na kolczudze. Po wyjściu z toalety, w pokoju który wynajmował razem z drużyną przypiął do pasa swój topór oraz sakiewkę z całym swoim dobytkiem pieniężnym. Przed wyjściem do miasta u karczmarza zostawił wiadomość dla swoich kompanów: nie czekajcie na mnie. Możliwe, że dziś i jutro nie wrócę na noc.
***
Kleryk siedział na ławce która znajdowała się obok wielkiego dębu który dawał przyjemny cień. Myślał nad tym co by teraz zrobić: zabicie tego maga czy okradzenie go nie wchodzi w rachubę – krasnoludy a czym bardziej kapłani nie zniżają się do tak niskiego poziomu. - To dobre dla człowieka – pomyślał Dwingar. - Co bym tutaj mógł zrobić? Hmm... Mam! Już mam! Choć to będzie trochę uwłaczające jak dla mnie, to niestety muszę to uczynić. Kurka: nigdy nie myślałem, że będę musiał skierować się do tych gości. \ciekawe gdzie znajdę najbliższą karczmę?
***
- Barman! Podejdź tutaj proszę. - krzyknął Dwingar przekrzykując harmider panujący w karczmie „Martwa Harpia”
- Czeeego? - zapytał się barman stosując Bullet Time. - Pali się?
- Jeszcze nie. - odpowiedział Dwingar. - A czy ta sztuka złota załatwi sprawę?
- Dobrze. Dawaj ją pan. - po oddaniu przez kleryka monety, człowiek się zapytał. - Tak więc czego pan sobie życzy?
- Informacji jeżeli łaskaw. - Powiedział kapłan. - Znajdą się jakieś?
- Za taką cenę oczywiście mości krasnoludzie. Tak więc pytaj się śmiało.
- Tak więc czy w okolicy znajdę jakiegoś fałszerza?
- Fałszerza powiadasz. - Mruknął barman. - Dobra, powiem Ci gdzie go znaleźć, ale pamiętaj: nie miałem z tym nic wspólnego. Facet nazywa się kulawy John i znajdziesz go w tej karczmie. Dokładniej to w tym ciemnym kącie. Nie odwracaj się teraz głupcze! - powiedział głośno barman. Jednak z powodu hałasu nikt oprócz Dwingara nie usłyszał tego ostrzeżenia. - Jeżeli to zrobisz, to z pewnością będzie wiedział, że właśnie od mnie znasz do niego namiary. Gościu jest dość „nieprzyjemny” więc nie chcę mieć z nim problemów. Teraz spadam bo chłopi się domagają napitku. Bywaj mości krasnoludzie! - Po tym barman odszedł, a Dwingar poszedł do wymienionego przed chwilą Kulawego Johna:
- Czego!? - Zakrzyknął.
- Przyszedłem w interesach. - Odpowiedział Dwingar. - Zainteresowany?
- Kto o mnie Ci powiedział? - Zapytał John.
- Nikt ważny. - Odpowiedział Dwingar siadając naprzeciw fałszerza. - Tak więc. Czy zdołasz podrobić przepustkę do bogatej dzielnicy tego miasta?
- Nie takie rzeczy się już robiło. Ale to będzie kosztować: 5 sztuk złota. Nie zejdę niżej.
- Trudno mi w to uwierzyć co teraz powiem. Oto twoje pieniądze. Kiedy mam przyjść po dokument?
- Będą mi potrzebne przynajmniej dwa dni. Przyjdź potem w to samo miejsce. I jeszcze lepiej: w tym samym czasie. Nie chcę mi się czekać na jakiegoś „kapłana”.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

[Nikomu nieznany helikopter nadlatywał na prywatną wysepkę, jakieś tajemniczej grupy. Helikopter latał wokół wyspy jakby w trakcie rekonesansu, w końcu jednak przeleciał tuż koło aktywnego wulkanu i wylądował na zaczajonym lotnisku. Wysoka persona wyszła z helikoptera i ruszyła w kierunku hotelu nieopodal lotniska. W jego kierunku ruszyły tłumy ludzi, którzy zaczynali obrzucać go bukietami kwiatów i dawać rozmaite prezenty. Jedna z nich powiedziała:
- Panie Może! Jak się podobać lot?!
- Wyśmienicie. Czy Ten-Którego-Imienia-Nie-Wolno-Wymawiać zna to miejsce?
- Mr. Maka de Zło? Skasowaliśmy mu konto na facebook''u, więc on nie dostać maila!
- Idelanie. Idealnie...]

*****

Kiedy nastał dzień, morze i Tokkarian ocknęli się w śmierdzącym zgnilizną, ciasnym pomieszczeniu, wokół nich, na zniszczonych już ścianach widniało wiele napisów w stylu "Arthanyan dla Arthanyańczyków",czy też "Na pohybel tym dziwnym!". Ocknęli się było nawet za dobrze powiedziane. Coś ich wybudziło. Coś, a mianowicie dwa tuziny szczurów wielkich niczym dorosłe koty, śmierdzących jakąś alchemiczną substancją, z czego dwa zaczynające właśnie kąsać dwa nieżywe ich zdaniem ciała elfa i demona... Z pomieszczenia nie było wyjścia, nie licząc ciasnej dziury w suficie, cztery metry nad nimi, przez którą najprawdopodobniej się tu dostali, owszem, jakaś zardzewiała, żelazna krata znajdowała się mniej więcej 30 metrów przed nimi, ale drogę do niej torowało stado krwiożerczych i wygłodniałych szkodników... Widząc ruch swojego śniadania, gryzonie cofnęły się o kilka kroków i naprężyły w gotowości do ataku, ku zdziwieniu Oxinusa i Nanto kilka z nich zionęło ogniem... Wiedzieli już, że mają do czynienia z grupą nieudanych wyników magicznych eksperymentów.

*****

Demon spojrzał zszokowany na zbieraninę szczurów, które były łase na tanie mięsko i... były chętne na małe polowanko. Do licha pomyślał Oxinus Nie ma nic gorszego niż walka myśliwego ze zwierzyną... Obawiam się, że jesteśmy tym drugim. Szczury zaczynały coraz bardziej oblizywać sobie pryszczate mordy z apetytu. Jedne szczury naszczekiwały na drugie, by nie pchały się, bo dla każdego wystarczy. Te, które były najbliżej naszych bohaterów, straszyły ich zionąc ogniem z pysków w kierunku sufitu.
- Błagam... - zaczął mag - powiedz mi, że to ta gorzała dalej działa.
- Wybacz - powiedział Nanto - ale nie widzę tu nigdzie seksownych blondynek trojaczek, więc zakładam, że tamto świństwo przestało działać.
- Cholera...
- Jesteś magiem, prawda? Więc chyba znasz się takich.. wybrykach natury?
- Nieudane eksperymenty. Tyle mogę Ci powiedzieć... To, i to, że nie wiem, czy mają swoim zakresie coś poza samym zionięciem.
- Mam nadzieję, bo nie mam ochoty być zjedzonym z kacem niczym Wielka Bet... - ale Nanto nie dokończył zdania, gdyż jeden z tylnych szczurów wku**** się i przeskoczył swych pobratymców w celu zasmakowania na nowo w różnorodnym mięsku. Nanto jednak z dużym refleksem zrobił skok w bok i wyciągnął miecz, gdy zwierz walnął mocno w ścianę. Bez ceregieli wbił ostrze w brzuch szczura, uśmiercając go na miejscu. Widok martwego przyjaciela nieźle wkurzył resztę, która zaczynała ruszać na demona i elfa. Dzięki bogom [bądź demonom dla Oxinusa] ciasne pomieszczenie nie zezwalało atakować wszystkim na raz. Widząc nadciągającą grupę Gravier użył magicznego pocisku, by zabić kilku z początku i odepchnąć szczury wstecz. Zabił tylko trzy szczury, ale ich odepchnięte trupy poleciały wstecz wylądowały na innych. Nanto skorzystał z tej okazji i ciął rozproszonych i zdezorientowanych przeciwników, gdzie popadło: mózg, serce, płuco, śledziona czy jądra. Udało mu się wybić sporo szczurów, ale reszta, która z powrotem się skupiła, była rozeźlona i z dwukrotną siłą atakowała. Nanto i Oxinus dzielnie się bronili, ale koncepcje strategii zaczynały im umykać im bardziej obrywali od szczurków. Mag wiedział, że jeśli nic nie zrobi, to już po nich.
- Kryj się! - krzyknął do elfa, który bez zastanowienia odsunął się wstecz. I dobrze, gdyż chwilę po tym mag rzucił ognistą kulę w pozostałe poczwary i... wybuchły. Nie jak normalne cele, które obrywając od czegoś takiego zapalają się, tylko wybuchły z większą siła niż powinny. Wybuch odrzucił obu herosów, którzy z dużą siłą uderzyli w ścianę. Oxinus zsunął się ze ściany na podłogę i powoli mrugał oczyma, by odzyskać świadomość. Po chwili powstał [nie bez żadnych problemów] i poszedł w kierunku lotu Nanta.
- Keh... Keh... Po jakiego #%#% to zrobiłeś?! - wykrzyczał wymęczony elf.
- Skąd miałem wiedzieć, że są łatwopalne?
- Miotały ogniem! Musiały miec w sobie coś czy jak, nie?
- Wybacz, nie myślałem, tylko ratowałem nasze skóry... Dasz radę wstać?
- Będzie trudno. Pomożesz?
- Jasne.
Demon wsparł elfa i zaczął kierować się w kierunku kraty na drugim końcu pomieszczenia.
- Co zamierzasz? - zapytał Graviera spod jego pachy
- Zobaczysz. - po czym skupił swą wolę na kracie i wyrwał ją zaklęciem. Krata poleciała w ich kierunku i zaczęła szybko kręcić się wokół własnej osi. Bohaterowie zanurkowali z powrotem na podłogę, unikając chlaśnięcia. Po chwili usłyszeli cichy mlask, gdy krata przecięła na wpół-żywego szczura na dwa nie całkiem równe kawałki.
- Ty to musisz ciągle tak robić, co? - powiedział lekko poddenerwowany elf
- Nie czepiaj się, tylko wstawaj. Musimy znaleźć stąd jakieś wyjście.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

[Ehm, ehm. Wybaczcie drodzy mili, ale może łaskawie napisaliście by swojego posta? :) Wiecie: trochę nudno jest, a mój Dwingar nabył kilka kilogramów kiedy nigdzie się nie rusza. ^^ Tak więc prosił bym serdecznie jeżeli w najbliższym czasie umieści swój post. To tyle od mnie. Ave Mr. Maka de Zło!]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

-Heh pecha miał.- Powiedział całkowicie normalnie Mordrag. W ogóle się nie przejął śmiercią kogoś kogo prawie nie znał. -Żeby brać się za niebezpieczne misje trzeba umieć walczyć.- Wzgardził nim jeszcze na koniec i podał list kobiecie. Sam nie wiedział co zrobić. Zastanawiał się nad tym by położyć się na łóżko i zdrzemnąć trochę. Wyciągnął skręta z kieszeni. -Cholera to już ostatni. Wygląda na to, że będę musiał poszukać dostawcy.- Plan snu spełzł na niczym. - Wychodzę.- Rzekł ironicznie do kobiety. Wcale nie musiał się jej tłumaczyć. Schody skrzypiały pod jego naporem. Szedł z odpalona już fajką w ustach. Podszedł do lady i uderzył ręką o blat.
-Karczmarzu, macie w ty tytoń? - Zapytał bez przekonania
- Oczywiście, że mamy. -Odpowiedział natychmiast oberżysta.- Najlepszy w mieście
" Tak najlepszy, już ja to znam"- A zatem dajcie mi go tu trochę. Ze dwadzieścia skrętów i dopiszcie na rachunek tego demona, jest moim bratem i zapłaci za mnie gdy tylko tu wróci. -Zaśmiał się w duchu z udanego kłamstewka, a karczmarz odnotował co trzeba. Pochwycił skręty i spakował do sakwy. Postanowił wyjść na zewnątrz i rozejrzeć się trochę po okolicy. Pogoda była mroźna i padał śnieg, jego ulubiona. "Pójdę chyba do tego kościoła" Powiedział w duchu i skierował tam swoje kroki. Szedł środkiem drogi pociągając od czasu do czasu ze skręta. Śnieg trzeszczał pod jego nagami, a włosy bieliły się od płatków śniegu. Nareszcie ujrzał te dziwaczne ruiny. Pochodził trochę pomiędzy nimi, aż w końcu natrafił na ten kościół. Wszedł do środka..

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach


To była noc. Szczytem grafomanii i sztampy byłoby powiedzieć, że była to noc wietrzna, chłodna i nad wyraz mroczna. Niestety, te określenia nie rozmijały się wiele z rzeczywistością, więc trzeba je zaakceptować.
Niektórzy mogliby powiedzieć, że jeszcze większym szczytem grafomanii byłoby zacząć opowiadaną historię w slumsach, w małej, ciasnej uliczce, jednej z wielu, jakie dzieliły niezmierzone morze rozlatujących się, skleconych z byle czego budynków. I w tym przypadku jednak tekst ten trzeba zaakceptować, gdyż nie odbiega od rzeczywistego stanu rzeczy...
To były więc slumsy. Dodatkowo slumsy w nocy, co, w jakimś sensie, podkreślało panujący w nich nastrój. O ile można oczywiście mówić o nastroju w śmierdzącym gównem miejscu, gdzie w bramach domostw śpią pijacy, na rogach stoją najgorszej jakości dziwki a na każdym kroku czyha niebezpieczeństwo w postaci uzbrojonego po zęby bandyty. A mimo to slumsy miały swój nastrój. Ba, miały klimat! I mniejsza o to, jaki to był klimat.
To były slumsy, to była uliczka. Zwyczajna. Ciasna, śmierdząca i ciemna. Miło by było powiedzieć, że wiejący (zapewne silny i mroźny) wiatr gwizdał w tej (obowiązkowo pustej) uliczce potęgując poczucie grozy... miło by było, lecz tutaj rzeczywistość wtrąciła swoje trzy grosze, burząc piękną zasłonę literek, rozrywając w strzępy grafomańską narrację i śmiejąc się w głos na widok zdruzgotanego autora.
Po pierwsze: Wiatr wcale nie gwizdał. Ba, nie wiał nawet! Ale, ale... czy nie powiedziano, że noc była wietrzna? No to sprecyzujmy - noc BYŁA wietrzna. Wiatr wiał. Gdzieś. Na górze, w niebiesiech, rozwiewając chmury i wpuszczając przez nie białe światło księżyca. I tu znowu wkradłby sie nam błąd logiczny, gdyby nie fakt, że -mimo księżycowego światła - uliczka w slumsach dalej była pogrążona w mroku. Światło zwyczajnie nie mogło przedostać się przez grube dachy domostw, wiszące nad błotem i gównem, które -przy odrobinie dobrych chęci- nazwać można było uliczką.
Nie była ona także pusta. Pod ścianami domów bieliły się kości, pod ścianami co jakiś czas przebiegały szczury a w bramach spali bezdomni, których nie było stać nawet na mieszkanie w slumsach.
Słowem - była to najzwyczajniejsza uliczka w tym rejonie miasta. I - jak to zwykle w takich miejscach bywa - musiało stać się tu coś niezwykłego. I to na tyle niezwykłego, by było to o rangę wyżej od innych ,,niezwykłych" rzeczy, które działy się tu tak często, że stały się rzeczami zwykłymi.

***

To była zwykła noc w slumsach. Ktoś krzyczał, dwie ulice dalej jakaś kobieta rozpaczliwie błagała o pomoc, a nocną ciszę co jakiś czas przerywało dzikie ujadanie psa, obowiązkowo zakończone piskiem, gdy umierał zabity przez watahę krwiożerczych szczurów. Śmierdziało.
W drewniano-slomiano-gówniano-glinianych domkach spali najspokojniejszym z niespokojnych snów najzacniejsi biedacy. Ci mniej zacni spali także. A ci, co nie spali, krążyli po ulicach w poszukiwaniu kogoś do obrobienia. Co pewien czas wybuchały więc bójki, z których tylko jedna osoba podnosiła się, krzycząc z bólu i - ściskając kikut palca/ręki/nogi - zagarniała do torby kosztowności. Z reguły były to niedojedzone ogryzki chleba, albo potargane buty. Co jakiś czas jakiś szczęśliwiec trafiał na nóż, albo spinkę do włosów. Ubrań nie zabierano, roiło się w nich od robactwa.
Ta noc była spokojna. Bardzo spokojna. Tak spokojna, jak tylko może być noc w slumsach. A drapieżnicy lubią spokojne noce. Kiedy jest spokojnie, spokojna jest też ofiara. Drapieżnik też jest bardziej spokojny, bo wie, że spokojna ofiara jest na tyle spokojna, że nie będzie podejrzewała ataku. A przynajmniej nie tak, jak wtedy, kiedy jest niespokojnie.
Raziel o tym wiedział, dlatego nie spieszył się zbytnio. Poskromił głód i leniwymi, aczkolwiek cichymi krokami przemierzał mrok zalegający uliczkę. Choć na zewnątrz był spokojny, to w środku napięty był niczym struna. Byl głodny. Bardzo głodny. Nie jadł od czasów Andaven i nie bardzo podobało mu się, że ten czas się wydłuża. Co jakiś czas mijał śpiących pijaków, lecz nie zaprzątał sobie nimi głowy. Był arystokratą. Tak brudną krew spożyje tylko w ostateczności. Oczywiście, był świadomy, że w slumsach czystej krwi raczej nie znajdzie, lecz ci ludzie byli już w połowie trupami... co go w pewien sposób brzydziło.
Myślami był przy ostatniej rozmowie z krasnoludem. Jak on się zwał? Diwar? Diwax? De... nieważne. Krasnolud i już. Uśmiechnął się ironicznie. To spotkanie było nawet śmieszne. Najpierw mag kazał mu podejść do tego małego człowieczka po informacje, potem okazało się, ze ten nie miał ich wcale - a przynajmniej nie takie, jakich by oczekiwał po (ach, och!) wiadomości od maga - a następnie ten niedorostek zaproponował mu zlecenie... jak gdyby nie widział, z kim ma do czynienia!
Światło księżyca znalazło wreszcie małą szparę między dachami i zalśniło na ostrych kłach wampira. Raziel uśmiechał się od ucha do ucha.
A potem krasnal wyparł się zlecenia! Ha, dobre. Zaiste cała sprawa aż cuchnęła... i już nie tylko dla zlecenia, ale z czystej ciekawości miał ochotę przyjrzeć jej się bliżej... tym bardziej, że mógłby zabić elfiego maga! A taka okazja nie trafia się zbyt często...
Jego rozmyślania przerwał huk, a potem krzyk i płacz. Dochodził zza zakrętu. Wampir zasyczał cicho. Wyczuł krew. Świerzą.
Podbiegł parę kroków do przodu. Wychylił się. Nie musiał się kryć, w tym mroku tylko on widział świetnie. No, może oprócz kotów.
Na sąsiedniej ulicy, w świetle wiszącej na ścianie pochodni tarzały się dwie postacie. Kobieta i mężczyzna. Kobieta była młoda, na oko dwadzieścia lat. Na węch... 19 lat i 123 dni. Dobrze.
Mężczyzna mógł być zwykłym rzezimieszkiem. A byl nim na pewno, sądząc po tym, co robił. Kolanem przygniótł dziewczynę do ziemi i przystawił do gardła nóż. Dysząc wściekle gmerał przy zamku swoich spodni. Kobieta łkała cicho, a uniesiona do góry i potargana suknia odsłaniała aż za wiele. Mężczyzna, z obleśnym uśmiechem na ustach przybliżył swoją twarz do szyi kobiety i pocałował ją. Gęsta ślina wyciekła mu z ust i skapnęła na ziemię, obok twarzy dziewczyny. Krzyknęła.
- Zamilcz! - syknął gwałciciel przez zaciśnięte zęby - będzie ci dobrze... zobaczysz.
- Tobie też - mruknął mu do ucha Raziel i złapał ręką za żuchwę. Jednym szarpnięciem podniósł go całego i cisnął pod ścianę. Z niesmakiem popatrzył na ociekającą krwią szczękę mężczyzny i strząsnął ją z ręki. Tamten wił się pod ścianą, a z dziury, która kiedyś była jego twarzą wydobywał się bulgot. Wampir podszedł do niego i zacisnął rękę na jego gardle. Popatrzył w wytrzeszczone ze zgrozy oczy. Uśmiechnął się. Kości strzeliły, a głowa gwałciciela opadła pod dziwnym kątem. Kawałki kości przebiły szyję od środka. Mężczyzna skonał natychmiast.
Raziel podniósł truchło i zmierzył je wzrokiem. Oblizał się.
I nagle poczuł, jak coś uderza o jego nogi. Dziewczyna, nie dbając o to, że jej rozerwane ubranie ześlizguje się z jej ciała przylgnęła do nóg wampira szlochając i smarkając mu na spodnie.
- Panie! - zawyła. - Panie dziękuję... panie! Co ja bym zrobiła, panie proszę, zabierz mnie stąd, panie, zabierz z tego miejsca!
- Podnieś się - powiedział ciepłym głosem.
Wykonała polecenie. Stanęła przed nim, prawie naga, na trzęsących się jeszcze nogach. Wampir pociągnął nosem, wręcz zaciągnął się wonią jej krwi.
- P-panie... dziękuję... dzięki ci...
Popatrzył na truchło niedoszłego gwałciciela. Jego twarz nabrała wyrazu obrzydzenia. Odrzucił je daleko, w mrok. Potem przeniósł wzrok z powrotem na dziewczynę.
- P-panie? Dziękuję...ci...?
- Nie ma za co - powiedział i uśmiechnął się szeroko, odsłaniając kły.
Pochodnia zgasła. Nocną ciszę przerwał krzyk.
Ta noc właśnie przestała być spokojna.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Nie wiem czy gramy dalej czy nie, to się okaże po moim poście ;P W każdym razie... Ostrzeżonko dla Arianne, czekaliśmy hohoho albo i dłużej, a jak wiadomo zbyt długiego hohoho i Mikołaj nie ogarnie. Przepraszam więc za opóźnienie i jedziemy z koksem ;]

Elminster:
[Sorki, ale muszę ;P] Po wyjściu krasnala Kulawy John zdjął sztuczną brodę i roześmiał się. To już trzeci frajer, przyprowadzony przez znajomego barmana. Będzie musiał mu odpalić 2 sztuki złota. Jeszcze trochę więcej przebrań, a to będzie naprawdę złoty interes! Zatarł ręce i opuścił kąt karczmy, kładąc bez słowa 2 monety na ladzie i wychodząc. Ma już 9 sztuk złota, więc może iść się zabawić. Wróci tu później...

Niedługo po opuszczeniu karczmy Dwignar natknął się na krasnoluda w błękitnej pelerynie. Chciał przejść obok niego obojętnie, jednak ten zastąpił mu drogę. Kiedy kapłan próbował go ominąć, ten zatrzymał go, wyciągając stary kostur.
- Musimy pogadać. - powiedział - Wiem, że jesteś kapłanem. Kapłanem Daremitha. Ja jestem kapłanem Thorgalla, również nie mam nic wspólnego z tutejszą świątynią. Tutejsi słudzy naszych bogów coś ukrywają, są dziwni. Jeśli nie wierzysz, posłuchaj ich kazań, przyjrzyj się ich sposobowi życia, a dojdziesz do tego samego wniosku... Pomożesz mi się dowiedzieć co to jest, czy tego chcesz, czy nie. Musimy wiedzieć, co się kryje pod maską tutejszych świątobliwych inaczej może być niewesoło... - mruknął, mocniej zaciskając dłonie na kosturze.
[Otrzymasz szept maga]

morze & tokkarian

Wszedłszy przez wejście blokowane wcześniej przez kratę przedostali się do miejskich kanałów. Okazało się, że wyjście na ulice miasta jest niemal na wyciągnięcie ręki. No, dodając wspinaczkę po metalowej drabince i siłowanie się z kratą ściekową. Jednak od tego miejsca odchodziły dwie ścieżki, na krańcu jednej z nich demon i elf dostrzegli przemykającą człekopodobną postać, poza tym ich nosy zamiast tradycyjnego "aromatu" ścieków wyczuwały dość przyjemny zapach, tak jakby lawendę... O co tu chodzi? Może chodzić zarówno o coś ciekawego, jak i bardzo nieistotnego... Ale przecież tak naprawdę może to ich nie obchodzić skoro nad sobą mają kratę, będącą drzwiami do ich powrotu do miasta...

Mordrag
Ból. Ogień. Ciepło, gorąco, parzy! To były ostatnie doznania, jakie zapamiętał. Potem były gwiazdy. Lubił patrzeć w niebo, ale no cóż, nie miał ochoty znowu ocierać się o śmierć. Mógł najpierw przyjrzeć się budowli, czy ktoś nie czai się w środku, zanim do niej wszedł... Jednak nie czas teraz myśleć o błędach. Kiedy otworzył oczy znajdował się na... posterunku straży. Gruby, wąsaty stróż prawa patrzył na niego pogardliwie.
- Co my tu mamy, złodziej, na dodatek pod wpływem silnego narkotyku. Zbyt bardzo się cieszyłeś, szczurze! - warknął, dając znak swoim czterem towarzyszom aby podeszli bliżej
- Znam ja takich jak ty. Najpierw ukradną albo zamordują, a potem z zadowolenia postanawiają to uczcić butelką lub trawką...
- Ale o co chodzi? - Mordrag był trochę zbity z tropu. Poza tym bardzo bolały go oparzenia. Ogień... Kościół... Ale jak? Co się stało?
- Znaleźliśmy przy tobie diadem z czarnych pereł ukradziony wczoraj księciu Bauhasowi, poza tym test przeprowadzony przez jednego z obecnych wtedy na miejscu jego służebnych magów wykazał u ciebie obecność oxihilium - zakazanej substancji pod każdą postacią, zarówno za posiadanie, jak i za używanie, a ty oprócz tego posiedzisz za kradzież. Nie wiem tylko skąd na twoim ciele oparzenia, ale tym już zajmie się tutejszy kapłan. Udaj się do niego bez żadnych sztuczek, a może dostaniesz łagodny wyrok. - strażnik wskazał schody prowadzące na górę, gdzie zapewne znajdowała się komnata, w której przebywał ów uzdrowiciel.

cedricek:
Krzyk kobiety sprawił, że w paru oknach zabłysło światło... Z drugiej strony ulicy pojawiła się dwójka mężczyzn, wyglądająca na dość przerażonych, krocząca powoli w jego kierunku, dzierżąc w dłoni grube kije. W takich chwilach przeklinali swoją sytuację materialną, narzekając, że nie stać ich na miecz i kolczugę. Na ich szczęście u wylotu ulicy ukazał się trzyosobowy patrol straży w pełnym rynsztunku, biegnący w stronę, z której dochodził krzyk. Takiej sensacji w slumsach jeszcze nie było. Światło pojawiło się w kolejnych oknach...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

[ A ja już myślałem, że wszyscy będą czekać tylko na mnie ;]

Dwingar siedział w kącie pokoju w którym mieszkał razem z drużyną i myślał co właściwie powinien teraz zrobić. Z jednej strony, jeżeli powiem tutejszym klerykom o rozmowie z kapłanem Thorgalla, możliwe jest, że będą mnie prosić o „ciche” rozwiązanie tej sprawy, a potem otoczą mnie szacunkiem, zaufaniem i może sypną kilkoma garściami złota. Z drugiej strony jednak, w pewien sposób mam obowiązek pomóc temu słudze i zbadać ten problem który trawi całe miasto. Wydaje mi się, że nie jest on sam, bo jak sam wspomniał: „musimy wiedzieć, co się kryje pod maską tutejszych świątobliwych inaczej może być niewesoło...”. No właśnie: musimy. Czyżby ten krasnolud byłby w pewien sposób rebeliantem? Tak czy siak kapłan raczej mówił prawdę. Przecież kapłani Thorgalla z natury brzydzą się kłamstwem i podstępem. Pamiętam takiego jednego kiedy dopiero co wyruszyłem z rodzinnej twierdzy klanu Bouldershoulder. Jak on się zwał? Alfmar? Gomar? Nieee... To chyba było coś na Z... Aha! Już wiem! Zoltan się zwał. Wolał umrzeć niż splamić się kłamstwem i obelgą wobec drugiego rodaka. Dzięki bogom ja i pewien kapłan Aruzona pomogliśmy mu i uratowaliśmy przed ucięciem mu głowy. Heh. Mam nadzieję, że ich spotkam. Tak jak Thingara...
***
W okolicy południa Dwingar wreszcie skończył myśleć nad swoim losem i zaczął się szykować aby wyjść na miasto by znaleźć jakieś tropy i poszlaki dla kapłana Thorgalla. Zeszedł na dół i jak zawsze prosił karczmarza aby powiedział jego współlokatorom żeby na niego nie czekali. - Ciekawe czy zawsze przekazuje tą wiadomość – pomyślał kleryk.
Gdy wyszedł z karczmy, zaczął się kierować do centrum miasta bo właśnie tam jest najwięcej świątyń różnych ras. Gdy kroczył, śpiewał pieśń pochwalną na cześć trzech najważniejszych krasnoludzkich bogów:

Bogowie są potężni,
potężni jak mało kto.
Kochają rasę naszą,
i opiekują się ją.

Aruzon władca nasz,
opiekuje się nami,
on właśnie stworzył na
wraz z Daremithem,
panem moim.

Właśnie dzięki Daremithowi,
mamy surowców w brud,
na jego świętej ziemi,
pasą się zwierzęta i rosną rośliny.

Kowalstwa nas nauczył,
mądry Thorgall,
który panuje pod największą górą,
gdzie mieści się największe cudo,
kuźnia tak wielka, że każdy krasnal,
chce się tam udać po śmieci.

A co z innymi bogami?
Oni także opiekują się nami,
by nasz wielki ród rósł,
i żył po wieki wieków.

***
Gdy Dwingar wreszcie doszedł do centrum miasta, skierował się do świątyni mniejszego bóstwa aby wziąć spowiedź. Gdy dotarł wreszcie do kapłana i przedstawił mu swoją prośbę, on odpowiedział:
- Oczywiście bracie. Mogę pomóc Ci w oczyszczeniu twojej duszy, jednak to będzie kosztować...
- Kosztować? - przerwał Dwingar. - Przecież masz obowiązek spowiadać każdego całkowicie za darmo. Tak głosi nasze stare, tradycyjne prawo.
- W dzisiejszych czasach wszystko ma tutaj swoją cenę – powiedział już zdenerwowany kleryk. - Jak Ci się coś nie podoba to możesz z stąd odejść. No dalej! Idź! Nie mam czasu na bezowocne dyskusje z tobą!
Temperament to on ma. - Mruknął Dwingar. - No cóż: zobaczmy jak wygląda msza w tym mieście.
Gdy jednak kapłan chciał wejść do pomieszczenia gdzie się odbywa nabożeństwo, droga została zagrodzona przez dwóch krasnoludów którzy żądali sztukę złota za wejście. Argumentowali to tym, że wszystko ma swoją cenę.
Ktoś tu leci na pieniądze. - Mruknął Dwingar.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

[Tajemnic przybywa! Nie, to trochę zbyt podniosłe... Przyszedłem z lasu, narobić trochę hałasu! Nie, też nie to... Kto nie pisze ten z Wałbrzycha! Psiakręc, ktoś tu może być z Wałbrzycha...*
Czyli - cześć Wam. Przybywam na imprezkę. ;P Lada moment powinien pojawić się też Tykus (którego postać zresztą pojawia się pod koniec mojego posta) i - być może - taka jedna znajoma. Game on!
A, przepraszam za błędy. Chciałem to napisać jak najszybciej ;P]

Imię: Sindreth (nazwisko - Mantlos)
Rasa: człowiek. Ot, taki zwykły.
Klasa: mag
Historia postaci: Jest niżej, skombinowana z wprowadzeniem.
Charakter: Cóż można powiedzieć o Sindrethu? Relatywista moralny do potęgi entej. Wobec obcych ludzi będzie raczej ostrożnie uprzejmy - w końcu nie chce wywołać żadnych zatargów - a znajomych... ha, jego życie tak naprawdę zaczyna się dopiero teraz, więc nie osiągnął zbyt wielu znajomości w swojej krótkiej egzystencji, skoncentrowanej przede wszystkim na zdobywaniu wiedzy i umiejętności. Ma jednak pewną wiedzę o relacjach międzyludzkich, niezbyt praktyczną jednak, bo płynącą z mnóstwa opowieści, pieśni i historii, popieranych opowieściami Mistrza, toteż ostatnim gburem nie jest. Poza tym nieco tchórzliwy i dbający przede wszystkim o własne życie.
Wygląd: Rodzice Sindretha należą do ludu który dopiero niedawno z wiecznie podróżujących nomadów zmienił się w osadników, co wszystkim rozeznanym w fantastyce wszelkiej maści podsunąć winno w miarę dokładny portret. Dość przeciętnego wzrostu, o karnacji będącej czymś pomiędzy naturalnym dla jego narodu złotem, a niezdrową bladością wywołaną przez przesiadywanie w ciemnej wieży. Szczupły... i w ogóle takiej dość mizernej budowy, Sind koncentrował się na muskulaturze woli, ciało wyraźnie zaniedbał. Twarz ma dość ostrą - i wszechświatowi dziękuje, że chociaż ten element jego budowy odpowiada powszechnemu wizerunkowi "złowrogiego maga". Coś z rysów przodków, będących ludźmi zdolnymi do przeogromnej determinacji, gniewu i zemsty utrwaliło się u niego - i nawet brązowe, rozbawione oczy zyskują tutaj wrażenie kapkę obraźliwego cynizmu. Włosy ma brązowoczarne, przycięte tak aby nie przeszkadzały za bardzo, chociaż z drugiej strony nie odmówił sobie pozostawienia ich nieco dłuższych niż było to wskazane. Lubi się ubierać w ciemniejszych barwach, dekorować się - jeśli jest w stanie - srebrem i karminem. W ogóle ubiera się tak nieco dupkowato.

Ekwipunek:
- Szata Adepta
- Kij (z czego? No a z czego ma mieć kij demonolog? No z jarzębiny!)
- Trzydniowa porcja żywności
- Trzy księgi, dwie przeznaczone raczej do nauki niźli jakiegokolwiek rzucania czarów, trzecia - leksykon imion niskiej mocy. I podstawowe utensylia potrzebne do odprawiania rytuałów. (Za pozostałe pięć punktów; MG wyraził zgodę)

Zdolności
- Podstawowe
- Szybka nauka
- Rzucanie zaklęć
Moje własne
- Demonologia poziom 1 (Maka przygotował zdolność specjalnie dla mnie ;P Zacytuję: "demonologia - od 2lv zdolność pozwalająca na odprawianie różnych mrocznych rytuałów itp, dobry demonolog jest w stanie przyzwać bestię z otchłani, ale dopiero najlepszy jest w stanie potem nad nią zapanować - (stopień2 - poziom9, stopień3 - poziom16, stopień4 - poziom23, stopień5 - poziom30)"

Wprowadzenie do gry:
Była sobie wieś. Taka zwykła, chociaż - trzeba przyznać - dość spora. Drewniane domki pokryte strzechą, otaczające te nieliczne, kamienne, mieszkańcy na widok których chciało się powiedzieć "sól tej ziemi", warsztaty istot zajmujących się prostymi, codziennymi sprawami. Znacie ten typ, prawda? Zazwyczaj leżą "nieopodal miasta xxx", albo "nad rzeką yyy".
Bingo.
Wspominana właśnie wioska, o niezbyt zapadającej w pamięć nazwie "Smolne" leżała o kilka dni drogi na północ od miasta Medden. Nie słyszeliście? Nic dziwnego, owe miejsca leżały daleko, daleko od jakiegokolwiek Turgatis, czy innych państw które potrafilibyście umieścić na mapie. Powiedzcie, mówi wam coś nazwa Ithiel? Dokładnie rzecz biorąc: Królestwo Ithiel? Nie? No właśnie. Ot, kraina na południowy zachód od miejsc które zazwyczaj przychodzi wam odwiedzać. Zamieszkana przez lud który dopiero niedawno, po czymś co było powszechne nazywane "Wojną o Nadtron" z pędzących po rozległych równinach nomadów, zmienił się w naród bardziej typowy, rolno-gospodarczy. Miecze przetopione na brony, konie rozsiodłane i podczepione do pługów. Takie sprawy.
A co ze Smolnym?
Ano wprowadził się tam Zły Czarnoksiężnik.
Nikt nie mógł mieć wątpliwości że jest zły, aż do granic możliwości, całym swoim jestestwem. Był wysoki, blady, smukły, ubierał się na czarno, a kiedy przemówił to chciało się brać nogi za pas. Poza tym przywoływał demony, rzucając czary był w stanie czerpać energię z krwi i cierpienia... oj, znacie taki typ. Jest niemalże równie popularny jak Świetliści Paladyni o charakterze określanym jako "praworządny głupi". I równie mocno trzyma się konwencji.
Chociaż nie. Wróć. Konwencja wzięła sobie wolne. Zły Czarnoksiężnik nie spalił wioski. Nie pozabijał jej mieszkańców. Nie pozamieniał ich w bezmyślne zombi. Nie porwał wszystkich kobiet aby później przeprowadzać na nich standardowo mroczne eksperymenta, do których zawsze potrzebne jest sporo łańcuchów i pejczyk.
Nie. Po prostu postawił swoją mroczną, obsydianową wieżę - a budować to on umiał! - i zaoferował lokalnemu starszemu współpracę. Tak, współpracę, nie "współpracę". Z grubsza to oni mieli zapewnić mu wikt i opierunek, jednego skazanego na śmierć rocznie i pojedyncze przedmioty których zarządza, w zamian otrzymując ochronę przed wszelkiego rodzaju dzikimi bestiami - w tym poborcami podatków. Oczywiście, alternatywa istniała, ale aby ją przedstawić wystarczyłoby urwać dramatycznie głos po "istniała..."
I co miał starszy zrobić? No, zgodził się oczywiście!
To nie było takie nierozsądne. Co rok, kilkunastu ludzi schodziło z powodów uchodzących w takich miejscach za "standardowe". Choroby, zwierzaki w lesie, dzika magia - która w Ithiel potrafiła nieraz wykręcić rzeczywistość na nice – nic z tego nie zdumiewało mieszkańców Smolnego. Mag który miał użyczyć chociaż części swoich sił na pomoc... to było więcej niż mogli marzyć! Co z tego że musieli złamać przysięgi lojalności, niedawno złożone komuś kogo z sarknięciem nazywali „królem”? Dzięki temu mieli przeżyć! Co zaś do ofiary z człowieka... cóż, lud ów przestał być nomadami naprawdę nie-aż-tak-dawno. Kara śmierci wciąż funkcjonowała, a tak duża wieś mogła sobie na nią pozwolić. Mag przyobiecał, że ofiarowani nie będą aż tak cierpieli (chociaż oczywiście nikt go nie sprawdzał) więc przestępcy mogli chociaż częściowo odkupić swoje winy, unikając bycia zapamiętanymi jako "źli ludzie".
Czyż to nie logiczne?
---
Królowi się to nie spodobało. Wysłał więc swój patrol aby powiadomić o tym wieśniaków.
Nie wrócili.
Wysłał więc większy patrol.
Wrócił jeden, informując że pozostali zdezerterowali i przyłączyli się do mieszkańców wioski. Następnej nocy uciekł, prawdopodobnie w miejsce z którego dopiero co przybył.
Król - Almar von Trovalt Pierwszy - miał dwie opcje. Albo zebrać niewielką armię - głupota, zważywszy na to że dopiero co wydał kilka edyktów mających ją zmniejszyć, poza tym... prowadzić wojnę na terenie własnego kraju? - albo poszukać pomocy u Bohaterów, którzy - zgodnie z wyczuciem narracyjnym - zazwyczaj zdarzali się wtedy kiedy byli potrzebni. No, chyba że akurat rodziła się Legenda.
Tak jak w tym przypadku.
---
Rozważmy możliwości jakimi dysponował młody człowiek w takim miejscu.
Najczęściej zdarzało się tak, że podejmował pracę swojego ojca. Dzieci kowala dostawały w pierwszych latach życia młotek do ręki, krawca - zaczynały łatać spodnie tak szybko jak się dało. To zapewniało wiosce geometryczny przyrost specjalistów - bo na wsi pewne rzeczy robi się inaczej. I częściej. I chociażby po to żeby się ogrzać.
Istniała też niewielka szkółka. Kapłan lokalnego boga mądrości nie został przepędzony - wręcz przeciwnie, demonolog nawet użyczał mu dostępu do swojej biblioteczki. Żadną tajemnicą nie było, że wieczorami grali w szachy.
Szkółka w każdym razie... sobie była. Jej uczniowie czasami wyprawiali się w świat po to aby zdobyć wiedzę w jednej z pojawiających się w całym królestwie "prawdziwych szkół", a potem... cóż, powrócić. Gdzie indziej mieliby iść? A w Smolnym było bezpiecznie, nie płaciło się żadnych podatków... to najlepsze miejsce do życia w całym królestwie!
Ale weźmy na przykład takiego syna starszego wioski - który w wyniku niezwykłego spokoju zachował swoją pozycję dłużej niż w normalnej sytuacji mógłby marzyć. Co z nim zrobić? Szkolić do rządzenia? To przecież nie monarchia, ludzie by się zaczęli burzyć. Starszy był kiedyś splataczem lin, ale... syn starszego prostym rzemieślnikiem? To nie pasuje... No więc szkoła. Ale po kilku latach, w czasie których kapłan przekazałby młodemu część swojej wiedzy, szykować się na rozstanie? No właśnie.
Więc... do mrocznego maga na nauki!
Ten go przyjął. Po zastanowieniu się. Łamie konwencje? Owszem. Z drugiej jednak strony – z pewnych powodów Magowi właśnie o to chodziło…
---
…Legenda…
W tamtych to odległych czasach, na polach nieopodal Medden żył i mieszkał Halt Hochtern ze swą rodziną. Żonę jeszcze miał i dzieci trójkę. Dwóch udanych na schwał było, rosłych niczym młode dęby, trzeci zaś, "głupkiem" zwany, za takiego też był uważany. Bo kto by go jako "mądralę" opisał? Topinambur zwierzynie zimą do lasu wynosił, coby od lutego mrozu się nie słaniały, gdy go po wodę posłać - po kilku miarkach świecy odnaleźć by go było można stojącego nad studnią i kręcącego wiadrem, dziwiącego się że woda nie wylata. Głupek jakich mało!
Wieczoru jednego Hochtern, gdy nad wspólną michą siedzieli, w takie słowa odezwał się do synów:
- Synkowie drodzy! Nieszczęście jakieś na nas spadło, chyba przez Jaśka głuptaka. Co ino na pole wychodzę, to patrzę - a tam pszenica położona! Coś mi się widzi że warować trzeba zacząć, bo zgłodniejemy na zimę.
Jaśko w te słowa odparł:
- Panie ojcze najdroższy... ja swego pewien nie jestem, chcecie - słuchajcie, jeśli nie to nie. Alem ja jednego wieczora, kiedym do domu wracał, rycerza na polu widział w lśniącej zbroi! Krążył i świetliste kręga rozsiewał!
- Ach, głupiś ty Jaśku... - zganił go starszy brat. - Rycerza! Rycerze w szkodę nie wdeptują! Sam żyto widziałem, równiusieńko zgięte! Na całym polu! Warować trzeba zacząć i ja tam pójdę jeszcze dzisiejszego wieczora.
Jak powiedział, tak i zrobił. Wziął węzełek ze strawą i ruszył gdy tylko zmierzchać zaczęło. Po drodze, na rozstajach, napotkał starego dziadka, który w te słowa się do niego odezwał:
- Synu! Jam głodny i zmarznięty! Ledwo żyję, od wielu dni się męczę... daj mi krzynkę jadła.
Starszy brat spojrzał na niego spode łba.
- A ty co? Zgłupiał? Warować na polu idę! Jedzenia będę potrzebował! Idźcie do chaty, miarkę czasu będzie, może matka coś wam rzuci.
- Kiedym sił nie mam...
- Tyleście przeszli to i jeszcze kawałek radę dacie!
Zanim jednak skończył mówić, staruszek znikł. Znikła też droga. Stary brat całą noc spędził na poszukiwaniach pola, w końcu, nad ranem, zmarznięty wrócił do domu, gdzie powiedział co i jak.
Ojciec posłuchał, pomyślał, pokręcił głową, w końcu odezwał się do średniego:
- Ty pójdziesz pola pilnować, bo starszy brat twój najwyraźniej zgłupiał.
I poszedł. A jako że łakomy był, zaczął zajadać jedzenie z węzełka kiedy tylko oddalił się od domu. Nie obejrzał się, a już ostatnie kawałczyny pozostały. Zjeść je miał, gdy nagle posłyszał głos starca.
- Ostaw, synu dla mnie tą ostatnią okruszynę... stary jestem i sił wędrować nie mam...
Średniego brata aż zatrzęsło! Toż te ostatnie kruszyny najbardziej sobie cenił! Wpakował je do gęby i odpowiada:
- Cóż mam dać gdy kiej nic nie mam? Idźcie do chałupy, to wam matka może coś rzuci!
Przełknąć jeszcze nie zdołał, kiedy znów staruszek zniknął wraz z całą drogą. I tak jak swój starszy brat - skąpiec nie wrócił do domu przed porankiem.
Więc rzekł ojciec do swojego trzeciego syna.
- Jaśku, głuptak z ciebie, to prawda. Może jednak tobie się powiedzie gdzie twym braciom się nie udało? Weź węzełek z jedzeniem i ciepłą opończę...
Jego bracia w krzyk, że gdzie, że gdzie im się nie udało głupiec ma iść? Ale ojciec walnął pięścią i Jasiek poszedł.
Jego też zatrzymał starzec - ale to Jasiek pierwszy się odezwał:
- Czy abyście nie chorzy? Nie głodni? Sami tak po nocy siedzicie?
I nakrył go swą opończą, węzełek rozwiązał i zaprosił do jedzenia. Starzec spojrzał i tak się zapytał.
- A dokąd to ty idziesz, synku?
- Na pole żyta. Pięknie nam w tym roku obrodziło, ale jakiś dziwny rycerz tam chodzi i zgina. Jak go nie odwiodę to koniec z nami będzie!
Starzec przełknął ostatni kęs i pokiwał głową.
- Ja Ci taką radę na tego rycerza Jaśku dam. Jak tylko go zobaczysz, pomachaj i powiedz "My dusze niewinne, straszenia poniechaj! Ty ze złem winieneś walczyć!" On zniknąć powinien i miecz ostawić. Weź go, przyda ci się dnia pewnego.
I Jasiek zrobił jak starzec kazał i do domu powrócił. Miecz zabrał, ale schował go pod swój siennik i nigdy nikomu nie wspominał...

---
Syn starszego wioski, Sindreth Mantlos okazał się być całkiem pojętnym uczniem. Ba, był nawet naturalnym kanałem, a coś takiego dotykało zaledwie jednego człowieka na pięciu! W przeciwieństwie do wielu innych uczniów na czarodziei wszelkiej maści, nie musiał poświęcać dwóch czy trzech lat nauki "sztucznego" pobierania mocy - nie, on od razu był gotów do rozpoczęcia otrzymywania nauk na Czeladnika. Owszem, wykorzystanie takiej - zanieczyszczonej zresztą - energii potrafiło wyrządzić krzywdę jeśli zbierający ją stracił kontrolę... jednak do magii której uczył go Mistrz lepszy surowiec nie istniał.
W czym więc się szkolił młody Sind? Przede wszystkim w przywoływaniu. Poznał Piętnaście Kręgów Ochrony, Cztery Wielkie Imiona, Tarcze Demonologów. Ponadto szkolił się w magii rytualnej jako ogóle - szkole korzystającej z najprymitywniejszych i najdzikszych sposobów przetwarzania mocy, wymagających zazwyczaj długich przygotowań i ćwiczeń, nieraz jednak najskuteczniejszej i dającej najciekawsze efekty. Osobista moc Sinda ze względu na swoją prostotę i dostosowanie do właściciela była tutaj całkiem skuteczna. Sam Mistrz często z niej czerpał, starając się jednak nie wyczerpywać ucznia do cna.
Oczywiście, Sind sam z siebie za nic się nie zabierał, jednak... dopomagał swojemu panowi. Był pojętny i posłuszny - w końcu ojciec mu kazał - tak więc radził sobie całkiem nieźle.
---
Jako pierwszy do zabicia nekromanty zgłosił się najstarszy brat Jaśka. Nagroda była niesamowita - ręka królewny i połowa królestwa - wobec tego trudno się dziwić, że młody, pewny siebie i swojej nieśmiertelności człowiek, postanowił na nią zapolować.
---
Sind się uczył.
Siedział na swoim miękkim krześle, w ciepłej i przytulnej komnacie, w żołądku wciąż czując przyjemną ciężkość spożytego niedawno obiadu. Dochodził do wniosku - tekst w książce przed nim zaledwie przelatywał mu przed oczyma, nie pozostając w umyśle - że w sumie urządził się całkiem nieźle.
Spotykał się z innymi młodymi ze swojej wioski. Gdzie oni musieli łazić po zimnie - on siedział w cieple wieży. Gdzie oni walili młotem o żelazo - on siedział przy jasnej świecy i czytał. Gdzie oni piłowali drewno - on starannie kopiował znaczki na pergaminach od Mistrza, ćwiczenie które miało mu w przyszłości pomóc w przerysowywaniu glifów ochronnych. Gdzie oni otrzymywali połajanki - on ciekawe księgi z historiami wielkich bohaterów i romansów. Gdzie oni zarzynali prosiaki - on podawał swojemu Mistrzowi niewielkie, starannie zaostrzone nożyki.
Wiedział do czego się je wykorzystuje i nie widział w tym niczego pokrętnego. Dorastał, pobierając nauki o moralności nie od rodziców, a od Mistrza. On najpierw mówił, że to jest złe, potem to robił, a potem tłumaczył dlaczego. Wiele ze słów które wypowiadał - o "potędze", "mocy" i "władzy" trafiało bezpośrednio do umysłu Sinda. Z ksiąg które czytał - oraz niezwykle rzadkich, nawet w wiosce spojrzeń które otrzymywał - wiedział że za coś takiego w większości królestwa zostaliby ścięci.
Ale... to moc! Moc niczyja! Dlaczego jej nie zabrać?
Czyli - Sindreth otrzymywał lekcje w wykręcaniu rzeczywistości tak aby pasowała do jego poglądów, pragnień i czynów. Mistrz ukazywał mu niezwykle pragmatyczną wizję świata - pomagaj innym jeśli masz taką ochotę, jeśli ma ci ulżyć, ale nie czuj się zobowiązany
Gdzieś w oddali huknął piorun. To jakiś bohater-idiota został trafiony piorunem. Dużo się ich ostatnio pojawiało. Cóż, stanowili stałe źródło dochodów w wiosce - można im było opchnąć bydlęcą krew jako Miksturę Leczenia, podrzędny kordzik jako Miecz Zagłady, świeżo zdartą ze świni skórę – jako Opończę Ochrony. Handel ze światem zewnętrznym wciąż się utrzymywał, chociaż z oczywistych powodów raczej przez pojedynczych wysłanników niż potężne karawany.
Sind uśmiechnął się i wrócił do czytania Pieśni o Nyorathu. Niestety, wyglądało na to że zło tam przegra...
---
Druga próba, brat średni. Legenda zaczynała wirować...
---
Więc to tak? Więc Sind niby nie potrafi? Niby...
Huknął za sobą drzwiami, delikatny szklany instrument stojący na środku pokoju zadrżał. Sind - dłońmi pewnymi pomimo szalejącego w nim gniewu - rozpalił kilka kadzideł. Przeszedł do mniejszego okręgu z dwóch narysowanych na podłodze w pokoju i usiadł, skrzyżowawszy nogi. Wziął niewielki bębenek na kolana i zaczerpnął głęboki oddech, odchyliwszy głowę.
"Nie poradzisz sobie"... "Nie podołasz"... "Znikaj w swoim pokoju zanim zrobi się niebezpiecznie"... I to wszystko! Sind był pewien siebie i swych możliwości. Całkowicie pewien. No a po co się niby szkolił? Ten dzień miał nadejść dzisiaj! Dzisiaj! Mistrz mu przyobiecał! A tu co? "Nie, chyba nie jesteś jeszcze gotów. Wracaj do siebie, będę korzystał z kręgu."
On mu pokaże!
Przerzucił kilka stron grimuaru. Miał przyzwać chochlika. Ale... co to dla niego! Dłoń błyskawicznie przerzuciła kilkanaście kartek. Lepiej było się nie zastanawiać czym na nich pisano - wykorzystywane ciecze zazwyczaj stanowiły niezbyt przyjemną mieszaninę płynów organicznych. Sukkub. No bo jak? Co innego miałby wybrać nastoletni chłopiec, który podczas ostatniej wizyty w mieście nie potrafił sklecić sensownego zdania do pani strażniczki dociekającej skąd się wziął i dokąd zmierza?
Wziął głębszy oddech. Dym z rozpalonych kadzideł wtargnął do jego płuc. Świat nieco się rozmazał; dłonie odruchowo zaczęły wybijać powolny, hipnotyczny rytm na bębenku. Wykute na pamięć słowa powoli spływały na usta...
...kontakt. Trans.

Jak można być mrocznym mistrzem, nie wiedząc co czyni uczeń? No właśnie - wcale. I co? I pozwolić mu niby na otworzenie bram do niższych kręgów piekieł we własnej wieży? No oczywiście że nie.
Wir mocy wysłany przez Sinda, napotkał przeciwny wcześniej niż zazwyczaj miałoby to miejsce. Ale... co niby miało z tego wyniknąć? Sind był uczniem. Nie do końca wiedział jak coś takiego powinno wyglądać. Skrzyżował dłonie - w jednej z nich ściskał prostą fletnię pana - i zaintonował.
- Zakuwam was, okrutne duchy, węzłami wiążącymi węzły; splatam wasze oczy, usta, języki, krtanie i wnętrzności! Powtarzam magię i oszalałymi ustami wypowiadam zaklęcie posłuszeństwa!
Potem słowa zapadły się i splątały, tworząc strukturę coraz głębszą i silniejszą.
Piętro niżej, krąg mistrza rozjarzył się. Kolejne warstwy rozjarzały się koncentrycznie, aż wreszcie dotarły do samego centrum. Niewielka czerwona kopułka roztoczyła się nad specjalną przesyłką.

Bach!
Huknęło i łomotnęło. Ciężki, gryzący dym wypełnił pomieszczenie. Sind zagrał kilka uspokajających nut na fletni pana, poderwanej do ust z niejaką paniką, jednocześnie gorączkowo sprawdzając stan wszystkich glifów ochronnych. Całe. Więc co...
Na środku miejsca przyzwań stał stołek. Taki zwykły. Drewniany.
Sindreth spoglądał na niego przez chwilę. Dym uciekał przez lufcik. Tak. Stołek. Nie demon? Potrafią się maskować... ale nie, nic. Pustka. Żadnej złowrogiej esencji. Wymruczał krótkie Odesłanie - ale nic nie zareagowało, nie było czego odesłać.
Sindreth przeszedł przez pokój i usiadł na stołku. Ha.

A gdzieś tam, kawałek dalej, otworzyła się nieporadnie uformowana Piekielna Brama. Błyskawicznie pochłonęła tego kto akurat na niej stał - zbliżającego się do wieży brata Jaśka – i rozpadła się, nie mogąc znieść własnej energii. Ha.
---
Legenda się napięła. Gdzie dwóch braci zawiodło - trzeciemu musi się powieść. Trzeciemu, wyposażonemu dodatkowo w miecz od rycerza-ducha...
---
- I tym właśnie się zajmowałem. Walką z opowieściami.
Sindreth siedział w głównym pokoju. Mistrz - odwrócony do niego plecami - przeglądał jakiś grimuar.
- To coś więcej niż historyjki. To fragmenty rzeczywistości. Ludzie powtarzają je tak często, że stają się jednym z tym co może się wydarzyć. Stałe wzorce zajmują miejsce wolnej woli, wszystko zdaje się z góry określone. Chwilowo nie oczekuję abyś to wszystko zrozumiał... zresztą nie jest to potrzebne. W każdym razie - na razie przegrywałem. Pierwsi dwaj - parsknął - bohaterowie byli tego najlepszym dowodem. Niedługo przybędzie trzeci, trzeci brat, a losy walki która wtedy nastąpi wcale nie są rozstrzygnięte. Tak?
Głos Mistrza był dość... ciekawy. Nie było w nim ani grama ciepła, czy jakiejkolwiek troski, ale... szczerze - w głosach ilu ludzi ją zauważacie? Poza tym... Sindowi to odpowiadało. Słyszał już raz czy drugi jak mówi tym innym głosem, tym "złym" - zimnym niczym serce poborcy podatkowego, tnącym bardziej niż złe słowo, bardziej bolesnym niż tęsknota za utraconym. Więc słuchał.
- Mówię: nie oczekuję abyś na razie to zrozumiał. Powoli zbliżasz się do poziomu Czeladnika, a wtedy i tak udzieliłbym Ci tylko parę ostatnich nauk; potem wyprawił, gdy osiągniesz moc Wędrowca. Nawet w najgorszym wypadku nie stracisz więc zbyt wiele. Ja sam nie umrę, zadbałem o to. - Sind był pewien, że Mistrz uśmiechnął się blado nad księgą. - Mój duch ucieknie do bezpiecznej kryjówki, potem to już tylko kwestia oczekiwania aż jeden z moich potomków dorośnie i spróbuje zapanować nad magią. - Odchrząknął. - Ponownie, mniejsza. Jeśli dojdzie co do czego - uruchomi się portal który tu umieściłem. Skorzystaj z niego. Szkoda żeby tyle edukacji się zmarnowało... - Westchnął. - Uczyłem cię języków cobyś z obcych ksiąg mógł korzystać, więc prawdopodobnie będziesz w stanie się dogadać. Zważaj! Dogadać, nie porozmawiać! Nie jesteś fragmentem historii, więc nic ci nie grozi, ale... przezorny zawsze ubezpieczony - portal który skonstruowałem jest pasożytniczy, podłączy się do innego, właśnie rzucanego. Prawdopodobnie daleko stąd, więc tym bardziej przyda się znajomość języków. Postaraj się podszkolić, urosnąć w siłę... a kiedyś, kiedy wrócę, może poproszę cię o przysługę czy dwie.
Mistrz odwrócił się do Sindretha. Ten - co trzeba mu zapisać na plus - nie odwrócił wzroku od tej śmiertelnie bladej twarzy o ciemnych, złowrogich oczach, z jakimś dziwacznym, jarzącym się tatuażem. Tylko przełknął ślinę. Jemu – osobie wychowanej na najprzeróżniejszych historiach – właśnie wydawane polecenia nie wydawały się zbyt zdumiewające. Opuścić rodzime krainy? Cóż, szczerze mówiąc to nie widział ich zbyt wiele. Wyruszyć w wędrówkę? Był przygotowywany do takiej myśli. Każdy mag musi swoje przewędrować. Owszem, forma była nieco… nietypowa, ale…
A potem wszystko wybuchło.
Kolumna światła rozłupała mur - stali na drugim piętrze - i wstrzeliła do komnaty jakiegoś... chłopa, tak się wydawało, pokrytego widmowym lśnieniem i z dziwnym ostrzem w ręce. Gdy wykrzyknął:
- Przybyłem Aby Wymierzyć Sprawiedliwość!
Sindreth już zamykał za sobą drzwi, pędząc do góry, po swoje rzeczy. Nie był głupi, cenił sobie swoje życie, a tam... - skrzywił się na dźwięk potężnego huku - walczyły wielkie moce.
Portal przyjął go, gdy tylko zbliżył się z workiem ekwipunku. Jak powiedział Mistrz „musiało przyjść co do czego”…
Kontakt.
---
I wrócił Jaśko do swojego domu jako wielki bohater. Jako nowy książę i władca wielkiego fragmentu kraju. Miał ziemie i zboża. I trzody i barcie i potoki bystre, a zarybione, i... i tak dalej. Legenda się skończyła. Mogła iść spać i spuścić litościwą zasłonę milczenia na to co działo się w domu Jaśka.
---
[Dialog pisany z Tykusem który jeszcze dzisiaj powinien wrzucić swoją kartę. Zaczniemy razem, MG pozostawiam decyzję gdzie zaczniemy.]
Tornado energii poruszało się na magicznej płaszczyźnie, poszukując zakończenia.
Znalazło je.
Moc była obca. I daleka. Ale dawała odpowiednie zakończenie. A to było ważne. Połączenie... i teleportacja.
To nie było delikatne przeniesienie. Wstrząs był odczuwalny fizycznie – najpierw brutalne przerzucenie do magii stworzonej przez kogoś innego, do innych celów, potem – bolesne drżenie rozrywanego wiru energii, nie przystosowanego do transportu dwóch osób na raz.
I uderzenie. Grunt naprawdę potrafi zaboleć.
Sind najpierw powolutku otworzył oczy. I zamknął. Otworzył… i zamknął. Naprężył mięśnie powiek usiłując je rozchylić na nieco dłużej… tak, sukces!
Zobaczył drzewo. O ile był w stanie stwierdzić leżał na trawie – uniósł leciutko głowę – na jakimś wzgórku, niedaleko drogi… w towarzystwie kobiety?!
Przełknął ślinę. Tak, faktycznie. Chyba elfka. Przymknął oczy, położył się jeszcze na momencik, spróbował wstać… i jęknął. Ale się uniósł.
- P-pani? – zapytał, jąkając się i czując krew napływającą do policzków. – P-p-przepraszam za t-to, to chyba m-moja wina…
Na wpół wykrztusiła a na wpół wykrzyknęła z siebie jakieś pytanie. To inny język! Sindreth panicznie przeszukał języki których znał chociaż podstawy.
- M-mówisz po kaledońsku? – wyśpiewał. Nie, nic. Skrzywił się i wyterkotał w innym, nieprzyjaznym dla gardła języku – karalski? Znasz karalski, pani? – Wciąż brak reakcji. Zacisnął gardło i zacmokał kilka razy językiem, na próbę. – Narzecze Shilavar? Może to rozumiesz, pani?
Wciąż to samo. Brak komunikacji. Skrzywił się. To może język który znał jako aldemarski?
- Może... Aldemarski? Mówić aldemarski? To aldemarski?
Tak! Trafił! Odpowiedź nadeszła szybko. O ile był w stanie to określić – z intonacją wskazującą na zdenerwowanie i zaskoczenie.
- Tak tak, mówię! Jesteś cały, wiesz co się dzieje?
- Uciekałem. - wyjaśnił. Przygryzł wargę, obmyślając kolejne zdanie - mój mistrz magiem... był magiem. Niezbyt lubiany przez król, więc nagroda na jego głowę. - odchrząknął. - Została nałożona. Kazał mi uciec, to użyłem portal. Kirashitic... Znaczy, taki który podczepia się do innego. - Zrobił zakłopotaną minę, nie brakowało mu do niej wiele - sądząc po rumieńcu na twarzy i wzroku głównie wbitym w ziemię, nie widywał w życiu zbyt wielu kobiet. - Przepraszać... przepraszam jeśli przeszkodziłem. Umm... Pani stąd?
Uśmiechnęła się nawet! Dość blado, ale zawsze. Głos miała raźny.
- Mów mi Freija - powiedziała pogodnie.- Nie, nie stąd. Wplątałam się w dość... niecodzienną sytuację, przez co zmuszona byłam użyć portalu. Póki co mniejsza z tym, lepiej sprawdź, czy wszystko z tobą w porządku.
Sind wstał powoli, krzywiąc się lekko, ale bez pojękiwań czy upadków. Oczywiście, podpadł się.
- Chyba... Myślę że należy się udać do jakieś miasto. - Wzruszył ramionami. - Mam nieco jedzenie, ale nie potrafię się... zachować w lesie... znaczy, obejść... to znaczy, poradzić sobie, więc myślę że będę musiał znaleźć jakąś praca. Albo nauczyciel który weźmie mnie do terminu... - syknął i roztarł sobie kolano. - A ty, pani? - zapytał z odrobiną ciekawości w głosie - Masz jakiegoś cel?
- Nie, raczej nie... – odparła, krzywiąc się leciutko – najprawdopodobniej na jakąś niechcianą myśl. Jednak zaraz potem się rozejrzała i odezwała ponownie. - Myślę, że powinniśmy udać się tą drogą. Na dobrą sprawę to nasz jedyny punkt zaczepienia, jakieś miasto powinno być niedaleko. Tam... tam zastanowimy się, co robić dalej. A tak przy okazji, jak masz na imię? I czy wiesz może, jakim cudem doszło do tej ''koniunkcji'' portali?
Sind zrobił jeszcze bardziej zakłopotaną minę.
- Moje imię? Sindreth. Nazwisko - Mantlos. Co do portali... - skrzywił się - ta sposoba miała maskować cel, poza tym nie wymagała dużo mocy. Przepraszam wiele razy, przeszkodzenie ci, pani, nie było celem. - Odchrząknął. - Więc... może w mieście dowiemy się gdzie jesteśmy. Moje rodzime strony leżą mnogie yarish stąd...
Ruszyli w losową stronę. Była równie dobra jak każda inna.

*Jeśli ktoś jest z Wałbrzycha - przepraszam. Nic do niego nie mam, po prostu miasto z paru powodów zawsze mnie cieszy. Urażonemu pozwalam zjechać się wielokrotnie od "poznańskiej pyry" etc.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Utwórz konto lub zaloguj się, aby skomentować

Musisz być użytkownikiem, aby dodać komentarz

Utwórz konto

Zarejestruj nowe konto na forum. To jest łatwe!


Zarejestruj nowe konto

Zaloguj się

Masz już konto? Zaloguj się.


Zaloguj się
Zaloguj się, aby obserwować