Zaloguj się, aby obserwować  
menelsmaster

Zapomniane Krainy - forumowa gra RPG [M]

4049 postów w tym temacie

Marvolo stojąc na schodach karczmy, usłyszał końcówkę monologu Darkusa.
-A i jeszcze jedno tamto coś nie było bogiem z woli wyjaśnienia. Oczywiście możecie sobie, to nazywać jak tam chcecie, ale jeśli waszych bogów mogą pokonać istoty śmiertelne no, to cóż, to samo przez się świadczy, że nie był to bóg. A poza tym Bóg jest wszechmocny, a tamto bynajmniej potrzebowało ofiary, żeby się zbudzić… Dla mnie, to żaden bóg.
Dalej nie słuchał Inkwizytora. Zastanowił się chwilę nad sensem tych słów. Domyślił się, że chodzi Darkusowi o Khorne''a. Gdy Paladyn skończył dalszą część mowy, to włączył się do dyskusji schodząc głośno po schodach.
-Widzę, że jak mnie nie ma przez chwilę to myszy harcują. Nieźle Darkusie, znowu się dałeś wciągnąć w dyskusję. Jak na samym końcu zauważyłem, to znowu upierasz się przy swoim i nie masz znowu racji. Krwiopiciel to tylko Avatar Khorne''a, jego cielesna postać. Równie dobrze mógłby wstąpić w ciało kogokolwiek, ożywić posąg. Wszystko. Co tylko byś zechciał Darkusie. Jednak wybrał inną formę. Dlaczego? Bo uznał ją za najpotężniejszą i najłatwiejszą do opanowania jednocześnie. Bogowie w cielesnej formie nie mają nawet ułamka swojej prawdziwej potęgi. Udaj się do Warpu, krainy Bogów Chaosu, a zobaczymy czy tam podołasz pokonać Khorne''a, Nurgla i innych. Powodzenia bynajmniej. Ja na pewną śmierć się nie pcham. I Krwiopiciel był jak nowo narodzone dziecko. Jeszcze słabe. W przeciągu paru miesięcy, może nawet tygodni, dni, godzin, nabrałby takiej potęgi, że nie zdołalibyśmy mu sprostać. "Szczęśliwym" trafem tam trafiliśmy i zażegnaliśmy złego. Chcesz ciągle się o to sprzeczać?
Marvolo stanął za Morganem, opierając się ciężko o jego krzesło, jednocześnie chowając za pancerz Rycerza prawą nogę, sprawiającą wrażenie teraz grubszej niż była wcześniej. Nieustannie jednak wpatrywał się w Darkusa.

[Panowie... Radzę zacząć coś pisać. To się tyczy reszty. Do weekendu, a dokładniej do sobotniego wieczoru MUSZĘ zobaczyć trochę postów. Inaczej konsekwencje będą ciężkie...]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

-Darkusie to nie ja nie rozumiem, tylko ty. Przekręcasz moje wypowiedzi, zmieniasz znaczenie słów i migasz się od prostej odpowiedzi. Powiedziałem, że ich nie zabijacie w sensie fizycznym ale wydając wyroki i sądy skazujecie ich na śmierć. A to jest równoznaczne z tym jakbyście ich zabili. Odcisków palców nie znajdę, bo jak sam mówisz robią to za was świeccy. Ale powiedz czy to czyni was lepszymi? To, że uciekacie przed odpowiedzialnością za swoje czyny, wysługując się innymi? Powtórzę kolejny raz jesteście ślepi! Nie dostrzegacie jak zło rodzi się w was samych, bo uważacie że ono nie ma do was dostępu. A to o czym mówisz tylko potwierdza moje słowa. Patriarcha nieomylny, wy niezbrukani krwią kryształowi, ludzie proszący was o sądy i zabijający dzięki wyrokom jakie wydajecie. Gdybyś nie był ślepy i tak zapatrzony w doskonałość swojego świata zastanowił byś się nad moimi słowami i może sam sprawdził czy nie mam racji przypadkiem, bo któregoś pięknego dnia możecie się obudzić z wojną za oknem na którą nie będziecie gotowi. Które religie są u nas ślepe? My nie negujemy istnienia wielu bogów jak ty to robisz, nie twierdzimy uparcie że dobro musi zapanować nad światem i kropka. Czemu zawsze poruszamy tematy teologiczne w rozmowach z tobą? Może niektórzy z nas chcą ci pomóc otworzyć oczy. Ty myślisz że twój patriarcha przysłał was, żebyście zbadali ten świat i podejrzewam iż uważasz że pewnie w miarę możliwości upodobnić go do waszego, a nie pomyślałeś że może wysłał was żeby ktoś w końcu przejrzał na oczy? Że u was nie dzieje się do końca tak jak powinno? Przemyśl to proszę zanim znowu dasz mi odpowiedź w której zaprzeczysz wszystkiemu co powiedziałem a nie będzie to poparte czymś więcej niż ślepotą jaką wyniosłeś ze swojego świata. A i co do naszego pobytu tutaj, to jeszcze trochę on potrwa. Na drogach panują teraz śnieżyce i było by głupio dać się zasypać w jakiejś. A diabełka widziałem, i owszem.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Kiedy do dyskusji dołączył Marvolo inkwizytor uznał, że nie ma zbytnio o czym rozmawiać. Pojedynczo może i można z nimi porozmawiać, ale kiedy dwie osoby, które są wygadane zaczynają gadkę, to ona nigdy się nie skończy, a najprawdopodobniej przegadają paladyna. Odpowie na zarzuty i sobie pójdzie… Najlepsze wyjście.
- Marvolo zawsze wciągam się w rozmowy, które jak zwykle nie rozpoczynam.
Skoro tak sobie wyobrażasz Boga, to ja Ci powiem tak. Jak dla mnie Bóg nie potrzebuje avatarów, żeby być i łazić po ziemi. Skoro ten Khorn, aby zejść na ziemie musi sobie znajdywać ciało, to tylko żal mi tej biednej istoty. Poza tym nie mam zamiaru zwiedzać terenów, gdzie potencjalnie czai się zło. I o nic się nie sprzeczam. Mamy różne poglądy na tą samą rzecz. Ty to uważasz za boga, a ja nie. Aż tak wasz boli, że nie uwierzę, że to jest bóg? Nie uwierzę, bo jeśli jest tak potężny jak mówisz, to powinno na jego jedną myśl wszystko się dziać. Myśli sobie koniec świata, to świat się kończy… Nie chcę już nigdy wracać do tej kwestii albo są to jacyś fałszerze udających bogów albo niech już Wam będzie jacyś niedorozwinięci bogowie- Darkus z trudem przełknął te słowa, ale koniecznie chciał skończyć tą jakże jałową dyskusję.
- Kainie, czy ty wiesz kogo my palimy na stosie? Zwykle osoby, które mordują innych. Płoną mordercy, członkowie sekt składających ludzi w ofierze i tych, którzy czczą zło. Nie wiem jak możesz ich bronić… Ale to twoja sprawa. My nie palimy ludzi niewinnych, czy bezbronnych. Naprawdę potępiasz inkwizycję, która wydawaję sprawiedliwe wyroki na morderców? I powtarzam jeszcze raz skończ z tym głupim stereotypem. I powtórzę jeszcze raz oprócz spalenia na stosie mamy inne możliwości udzielenia kary! A poza tym wolę zabić mordercę niż pozwolić mu wyrżnąć dziesięć niewinnych osób. I jestem dumny z tego, że moi bracia walczą z takim złem. Nawet nie wiesz, co herezja może robić z człowiekiem. Wyobrażają sobie, że składając ludzkie zwłoki, zyskują przychylność jakiś wymyślonych bogów.
Poza tym bronimy ładu i porządku. Oczywiście moglibyśmy odpuścić złu, żyć w luksusie i bawić się z nierządnicami. Moglibyśmy przestać bronić biednych i bezbronnych. Ale wtedy skończyłby się ład i owy porządek. Nasz kraj popadłby jak Wasze Zapomniane Krainy w niezliczone odłamy rożnych religii! Ale na co to komu? Co do wojny… Jesteśmy bardziej przygotowani niż Ci się wydaję. Mamy armię zawodową, wiele legionów, konnice, zastępy kapłanów i paladynów. Mamy wiele zamków i twierdz. Do tego żyjemy w pokoju ze smokami. Tylko, że są bardziej inteligentne od tych waszych… Tak samo prowadzimy dyplomację z bardzo inteligentnym szczepem orków zwanymi Sha’ulami . Jest ich o wiele więcej niż cała populacja moich rodaków, ale jakoś dajemy sobie z nimi radę. To u Was są ciągłe wojny, a u mnie można zachować równowagę jednocześnie nikogo nie krzywdząc. Poza tym nigdy żadna armia do nas nie dotrze, bo jeszcze nikt z Zapomnianych Krain u nas nie był i raczej nie będzie jeszcze przez długi czas. A co do tego, że dobro ma pokonać zło… Dziwię się, że jakakolwiek istota chce by istniało zło…
A otwierać oczu mi nie trzeba. Poza tym sam jesteś zaślepiony. Traktujesz mnie protekcjonalnie jakbyś pozjadał wszystkie rozumy, a potem wywyższasz swoją Panią. Wiesz, co nie chcę tak dyskutować, bo nie ma to sensu. Religia jest bardzo spornym tematem, a twoje zaczepne odpowiedzi niczemu nie służą. I jak masz zamiar szukać w moim oku jakiś drzazg, to najpierw w swoim poszukaj kłody. I zapewniam cię, że u nas jest wszystko w porządku. Zresztą wasz świat jest bardzo podobny do naszego, tylko, że u nas ludzie są bardziej religijni… Nasz kraj jest po prostu religijny. I nie widzę w tym nic złego.
Po chwili przerwy dodał.
- Czas na mnie i proszę nie rozmawiajmy przez jakiś czas o religii. Czuję, że ani ja nie jestem na tyle przygotowany by z wami na ten temat dyskutować, a ni wy nie jesteście.
Kiedy przez dłuższy czas panowała cisza Darkus wstał od stołu, przygotował swoje ciepłe ubranie i wyszedł się przejść.
Wolał spędzać czas na dworze niż w tej dziwacznej i do tego ohydnej karczmie.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Zanim Darkus odszedł od stołu mag rzucił jeszcze tylko jedną uwagę.
-Teraz jesteś wzburzony, ale jak już ochłoniesz zastanów się jeszcze raz nad tym co powiedziałem. Traktuje cię, tak jak traktuję i tego nie zmienisz, spróbuj jednak zastanowić się nad słowami kogoś kto chodzi po tym świecie dłużej od ciebie, ot tak z szacunku dla starszych. Ale żeby nie było tak cukierkowo to jeszcze na koniec ci trochę pomarudze. Macie, macie sojusze ale na wojnę nie jesteście gotowi. Wojnę domową która niemal zawsze wybucha w takich miejscach jak twój dom. Nie potępiam was, ale sposobu w jaki wysługujecie się pospólstwem. A właściwie mi to wszystko jedno, i nie wiem czemu chcę cię przekonać. Może po czasie jaki spędziliśmy razem chciał bym ci pomóc? A mordercy, kultyści zawsze byli, zawsze będą. I to właśnie dzięki nim twoja wspaniała inkwizycja może istnieć i wierz mi że jak zacznie ich brakować to żeby utrzymać waszą, Hmm, „organizację” zaczniecie palić niewinnych. Nie dziś, nie jutro ale kiedyś. I powiem to po raz kolejny, zamiast twierdzić upadzie że to ja jestem ślepy sprawdź czy sam nie nosisz klapek na oczach. A co do oczu. W swoich znalazłem więcej belek i drzazg niż możesz przypuszczać.
Inkwizytor tylko popatrzył się na maga, nie mając zamiaru odpowiadać. Chwile później opuścił karczmę.
-No więc, skoro już tak się rozgadałem to może ktoś jeszcze chciał by coś powiedzieć? Tylko, jak powiedział Darkus, darujmy sobie może już tematy teologiczne.
Kain sięgnął po wino. O dziwo nie było zbyt rozwodnione. Zastanawiał się czy kiedykolwiek ten palatyn przejrzy na oczy.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Ciemność. Nieprzenikniona i mroczna. Elkantar rozglądał się dookoła starając zorientować gdzie jest. Bystre czerwone oczy wyławiały kształt za kształtem, jednak mimo infrawizji widziały niewiele. Mężczyzna ruszył przed siebie szybkim krokiem znikając w ciemnej alejce.
Sigil?! Nie może być... Wielki kształt kostnicy należącej do frakcji Grabarzy przesłaniał czarne niebo odcinając się od niego swoją szarością.
-ELKANTAR!
Złodziej obejrzał się za siebie. Dwóch potężnie wyglądających łaskobójców biegło w jego stronę. Topór i miecz falowały lekko w ich rękach, punkciki ich wściekle czerwonych oczu wpatrywały się w jego sylwetkę. Mężczyźnie przebiegł dreszcz po plecach... Ci łaskobójcy nie mieli ciał... puste zbroje... broń...
-ELKANTAR! - krzyk z głębi zbroi z dwuręczniakiem wybił go z zadumy – ODDAJ SIĘ W RĘCE SPRAWIEDLIWOŚCI!
Szybki skok w prawo i bieg przed siebie. Byle dalej. Sigil, Ul... ale jakiś inny. Obcy.
Mężczyzna dostrzegł kształt karczmy „Proch do prochu” i szybko dopadł do jej drzwi. Ciche skrzypnięcie, w środku pustka i mrok. Złodziej lekkim krokiem przeszedł przez główną salę i minął kontuar. Stał sam zapleczu rozglądając się. Głośny trzask drzwi wejściowych. Ciężko obute stopy w głównej sali.
-ELKANTAR!
Mężczyzna dostrzegł za sobą uchylone tylne drzwi karczmy, przesadził pomieszczenie dwoma susami i wpadł w nie bez namysłu. Ciemność. Gęsty mrok, który zdawał się go dusić i przytłaczać. Mdły smak w ustach. Elkantar skupił się, poczuł jak duży tatuaż na plecach zaczyna palić żywym ogniem. Ciemność ustąpiła. Stał samotnie w dużej piwnicy, światła pochodni migotliwym blaskiem rzucały liczne cienie. Na środku jakaś postać kończyła dobijać kobietę długim nożem, jej puste oczy wpatrywały się w niego.
Elkantar długo nie zastanawiał się, prawa ręka powędrowała do pochwy na pasie i wysunęła sztylet, bezszelestnie ruszył przed siebie. Postać odwróciła się nagle, jej dzikie spojrzenie zatrzymało się na złodzieju...
-Co tu robisz?! Skąd się tu wziąłeś?!
Nie wiedział co odpowiedzieć, widząc truchło u stóp szaleńca nie zwolnił jednak kroku. Dziwna postać wyszczerzyła zęby w krzywym uśmiechu. Był to dość wysoki i blady jak płótno mężczyzna, jednak zmierzwione włosy oraz liczne cienie rzucane przez pochodnie nie pozwalały mu się bliżej przyjrzeć. Szczupłą sylwetkę okrywały strzępy ubrań.
-Odejdź! Odejdź tam skąd przybyłeś!
Głośny stukot jakby z innego świata przerwał rozmowę. Elkantar rozejrzał się dookoła, mężczyzna przed nim zdawał się tego nie słyszeć tylko zdziwiony go obserwował. Stukot ponownie przerwał ciszę, tym razem mocniej.
-Panie! Zamawiałeś śniadanie! - miękki kobiecy głos wyrwał złodzieja z zadumy – Proszę otwórzcie!
Mężczyzna o zmierzwionych włosach zniknął. Piwnica również. Złodziej znajdował się we własnym łóżku i skołowany rozglądał dookoła. Ten sam kobiecy głos ocucił go do reszty.
-Obudźcie się panie...! - kobieta złapała większy oddech - ŚNIA – DA – NIE !
Elkantar zeskoczył z łóżka i podrapał się po brodzie. Szybkim ruchem sprawdził czy jego ukochany sztylet jest tam gdzie być powinien, podszedł do drzwi i odbezpieczył pułapki. Zamek trzasnął dwa razy, drzwi z cichym skrzypieniem otworzyły się do środka zasłaniając stojącego za nimi złodzieja. Do pokoju weszła z gracją drobna ciemnowłosa dziewczyna z tacą i nie rozglądając się skierowała prosto do stolika. Lekko stuknęła tacą o blat po czym obróciła się uśmiechnięta szukając gościa.
-Ale spaliście panie! Jak głaz! Co was tak zmord... - Wzrok dziewczyny zatrzymał się na złodzieju. Uśmiech dosłownie wyparował z jej twarzy - ...owało...
Mężczyzna dopiero zdał sobie sprawę że nie ma na sobie zbroi a jedynie spodnie z pasem. Uśmiechnął się lekko przepraszająco. Wzrok dziewczyny w pierwszej kolejności przykuły drobne rogi, po chwili lśniące czerwone oczy. Wyglądała na przestraszoną, gdy jednak zauważyła liczne tatuaże na muskularnym szczupłym ciele strach został wyparty przez ciekawość, tak typową dla kobiet niezależnie jakiej rasy by nie były. Elkantar ponownie uśmiechnął się do niej, zamknął drzwi przyglądając się jej uważniej. Uwagę zwracały duże zielone oczy. Piękne oczy. Pociągła twarz tonęła w powodzi czarnych prostych włosów, które opadały na ramiona. Była szczupła i dość filigranowa, a typowe dla służby ubranie nie było w stanie zamaskować jej zgrabnej sylwetki. Mężczyzna zastanawiał się co tak urodziwa istota robiła w takiej norze. Podszedł do stolika wpatrując się w nią zaczepnie wesołym wzrokiem po czym spojrzał na śniadanie za które tak słono już przepłacił. Wyglądało apetycznie, choć nie miał bladego pojęcia co to jest, widać w pierwszej sferze jadano trochę odmienne frykasy od tych które znał. Wzrok dziewczyny zatrzymał się na jego piersi i dużym tatuażu przedstawiającym czarnego pająka przenikającego w rozłożystej sieci.
-To opiekun...
Dziewczyna spojrzała ciekawie na lekko rozbawionego zainteresowaniem kaduka, po czym zafascynowana zaczęła obchodzić go dookoła. Duży tatuaż na plecach przedstawiający skomplikowany krąg wywołał westchnięcie.
-A ten panie? Jak sie zowie?
-Gestor...
Ciemnowłosa wykonała krok do przodu zatrzymując się przy lewym przedramieniu mężczyzny. Jej palce delikatnie musnęły skomplikowany tatuaż, który wyglądał jak ciąg jakiejś nieodgadnionej pisaniny. Zielone oczy spojrzały pytająco.
-A to cienisty...
Mężczyzna uśmiechnął się widząc że jej palce starają się odtworzyć lekkimi pociągnięciami znaki pisaniny. Zieleń ponownie zatopiła się w czerwieni, tym razem na dłużej.
-Skąd jesteś panie...?
-Z daleka...
-Ale...
Mężczyzna przyłożył jej palec do ust uciszając ją.
-A na cóż Ci to obczajać?
-Bo świata poza Gottingen nie mogłam obaczyć... - uśmiechnęła się nieśmiało – A tak chociaż posłuchać by sie zdało...
-Wpadnij z żarciem po zachodzie... - Elkantar odgarnął jej z czoła kosmyk włosów i założył za ucho uśmiechając się – Potrukamy trochę, obznajmię Ci trochę tego co w mrowiskach widziałem...
Dziewczyna wpatrywała się w niego trochę niepewnie.
-Potrukamy? Mrowiskach?
-No tia... Potrukamy. Trukać? Nie czaisz?
-Nie rozumiem...
-Teraz trukamy...
-Rozmawiamy – ciemnowłosa uśmiechnęła się – Teraz rozmawiamy panie...
-No tia... niech Ci bedzie...
-A mrowiska?
-Jakby to inaczej... - złodziej zamyślił się lekko gładząc ją po policzku – Miasta?
-To przyjdę z kolacją! - Dziewczyna zaszczebiotała radośnie – Późną...
Zieleń kolejny raz napotkała czerwień zatrzymując się na chwilę. Ciemnowłosa szybkim krokiem opuściła pokój uśmiechając się do złodzieja w progu i zatrzaskując drzwi. Elkantar gwizdnął. Wieczór zapowiadał się bardzo interesująco.
Zjadł dość szybko dziwny posiłek, po czym wyjął z sakwy podróżnej dużą fiolkę z ciemnym gęstym płynem i szmatkę. Przypomniał mu się mały stragan alchemika który kiedyś sprzedał ów preparat. Faktycznie, nie kłamał, zbroja po wtarciu niewielkiej ilości zdawała sie wyglądać jak nowa. Ubrał ją i dociągnął paski po czym założył płaszcz z kapturem i schował przepaskę do kieszonki przy pasku.Pora obczaić tą „kompaniję”...
Elkantar opuścił pokój uruchamiając dwa dość skomplikowane pudełka własnej konstrukcji. Uśmiechnął się pod kapturem. Dobrze wiedział że były bardzo nietypowe i otwarcie drzwi groziło w najlepszym wypadku kalectwem. Stawiając kolejne bezgłośne kroki w kierunku schodów wyłowił fragment rozmowy. Jeden z głosów rozpoznał błyskawicznie, był to czaromiotacz z którym już się obznajmił. Drugiego głosu nie znał, sądząc jednak po tonie i głośnym trzaśnięciu drzwiami był to jakiś twardogłowy albo inny błędny rycerzyk. Schodząc po schodach usłyszał ostatnie zdanie czaromiotacza który właśnie odkorkowywał karafkę z jakimś bełtem.
-No więc, skoro już tak się rozgadałem to może ktoś jeszcze chciał by coś powiedzieć? Tylko, jak powiedział Darkus, darujmy sobie może już tematy teologiczne.
Złodziej nie miał zamiaru wdawać się w dysputy tetologiczne, czy jak to sie zwało.
-I jak tam szefie? - czerwone oczy zatrzymały się na Kainie, po czym omiotły pozostałych - Jakaś jazda sie kroi?

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Erebrith po wyjściu z karczmy przez długi czas rozmyślał nad tym co mu powiedział Darkus. Może żeczywiście jestem ignorantem w sprawach wiary? Ale przecież nigdy żaden bóg nie pomógł mi w Altdorfie, ani nigdzie indziej...no może troszkę w walce z awatarem tego boga chaosu...Ale gdyby Khorn urósł jeszcze w siłę, to pokonałby pozostałych bogów. Taa bogowie nie robią nic bezinteresownie. Trzeba się do nich modlić, albo składać ofiary, a jak przyjdzie co do czego to i tak nie wiadomo czy pomogą. Bogowie bardzo przypominają ludzi: Spiskują, kłamią, zabijają...Ehh nie żal mi będzie Darkusa, jeżeli podczas prawie przegranej bitwy zacznie się modlić o ratunek zamiast walczyć, a ktoś go wtenczas go zabije. Sam chętnie bym to zrobił.... Gdy elf nad tym rozmyślał, zauważył paladyna wychodzącego z karczmy. He he najwidoczniej Kain go przegadał...Teraz byłaby idealna sytuacja żeby go... odrzucił jednak szybko tę myśl i ruszył żwawym krokiem w stronę karczmy. Gdy przekroczył próg tawerny dostrzegł że ten dziwny osobnik z Sigli stoi obok stołu przy którym siedziała drużyna. Kompania wpatrywała się ze zdziwieniem a może nawet trochę z rozbawieniem w postać diabelstwa. Czego on chce... pomyślał zdziwiony elf. Jednak z tego co opowiadał Zurris mógł to być jakiś zabójca więc może ktoś go wynajął by unicestwić drużyne. Ten ktoś jednak musiałby być idiotom by wysywać jednego człowieka...to znaczy diabolstwo, aby miało się rozprawić z dość doświadczoną kompaniom. Erebrith postanowił jednak podchodzić do stołu powioli, aby poczekać na dalszy przebieg zdarzeń, a w razie potrzeby zaatakować przybysza...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Poranek w Gottingen nie należał do zbyt miłych. Słońce wpadające przez nie zasłonięte okna raziło z początku nieprzystosowane jeszcze do światła oczy. Dante wstał powoli, czuł się jakby dostał po głowie jakimś tępym narzędziem ... i to nie raz. To przez ten alkohol. Już więcej nie pije ... Przynajmniej do następnego razu. Póki co postanowił trzymać się tej decyzji. Przed zejściem na dół założył zbroję i wziął miecze. Jedną katanę - "Szkarłat Śmierci" - umieścił na plecach, aby móc wyciągnąć ją przez prawe ramię. Drugą przypiął przy pasie po lewej stronie, tak aby po wzięciu jej w lewą dłoń, miała ostrze skierowane przeciwnie niż pierwsza. Takie rozwiązanie było dość wygodne, ponieważ jeśli zdecydował by się walczyć tylko "Świętym Mścicielem", mógł łatwo wydobyć go także prawą ręką. Na końcu nałożył na ramię swoją magiczną bransoletę, znak przynależności do Strażników, którym został praktycznie w tym samym czasie w którym dołączył się do grupy poszukiwaczy przygód ... no ale nie czas teraz na wspomnienia. ''Bransoleta'' nie była jednak mała. Zasłaniała ona całe przedramię, dając dodatkowo ochronę w tym miejscu.
W karczmie siedziało już kilku towarzyszy. Dante skinął w geście powitalnym w ich kierunku i od razu podszedł do barmana.
- Czego sobie życzysz przyjacielu ?
- Cokolwiek do jedzenia i wody ... dużo wody.
Strażnik dostał talerz z bliżej nieokreśloną porcją jedzenia.
- To tutejszy przysmak, nigdzie indziej tego nie dostaniesz. Na pewno ci zasmakuje. - Zachęcał karczmarz.
Dante wziął talerz i przysiadł się do stolika gdzie siedzieli jego towarzysze. Danie nie było złe, ale trochę za mało słone. Przydało by się też kilka innych przypraw do smaku. Dzbanek wody szybko się skończył, a Strażnik nadal miał uczucie suchości w gardle.
Wtem drzwi wejściowe zaskrzypiały i dało się poczuć lekki powiew zimna wpadający do pomieszczenia. Do środka weszła osoba, na pierwszy rzut oka odziana w lekki, skórzany pancerz, na który narzucony był płaszcz. Wszystko to było koloru czarnego. I te oczy. Błyszczące czerwone oczy, niespotykane o ludzi. Furr stwierdził, że nieznajomy może parać się złodziejstwem. Równie dobrze mógł być skrytobójcą lub magiem. Na wojownika nie wyglądał, a przynajmniej jego ubiór na to wskazywał. Nowoprzybyły wymienił kilka słów z właścicielem dobytku i udał się na górę. Po chwili Kain wstał od stołu i także skierował się w stronę schodów.
Nieznajomy, z tego co mówili Marv i Zurris, był Diabelstwem, pozasferowcem, co nie za bardzo spodobało się reszcie. Równie dobrze mógł być to tylko przypadkowy podróżnik, jak i niebezpieczny szpieg, który stanowiłby spore zagrożenie dla drużyny. Dante nigdy nie oceniał nikogo po pochodzeniu czy wyglądzie, wszelkie przejawy rasizmu wobec kogokolwiek niezmiernie go denerwowały. O każdym świadczą przede wszystkim jego czyny i dopóki, ktoś nie nastaje na dobro innych, to nie ma powodu aby od razu ją skreślać. Oczywiście nie oznacza to, że można obdarzyć nieznajomego od razu bezgranicznym zaufaniem. Z resztą chyba każdy, kto przyłączył się do drużyny musiał sobie na zaufanie zapracować.

- … Jednak w większości pogardzają naszym świtem i nami … - Zurris dokończył swój wywód.
- Może i mamy tu do czynienia z - Dantemu nie podobało się to określenie - Diabelstwem, ale w sumie nie wiemy o nim nic, poza tym, że znalazł się tu, akurat w tym samym czasie co my. Poczekamy, zobaczymy. Oczywiście wasze obawy są w pełni uzasadnione. Ja jestem optymistą i nie zakładam z góry, że jest to potężny czarnoksiężnik, który przybył tu aby nas zgładzić. Swoją drogą to ciekawi mnie właśnie powód, dla którego ktoś taki się tu pojawił, bo nie podejrzewam, aby od tak sobie nagle się tu znalazł. Jak sądzę, osoba z jego pochodzeniem wolałaby przebywać teraz gdzieś indziej ... chociażby w zapewne bardziej znanym mu Sigil.
Strażnik skończył.
Jak na razie rozmowa wywiązała się pomiędzy Darkusem, a Kainem. Można było się tego spodziewać, ale po chwili zeszła ona na tematy religii. Dante pamiętał co było podczas ostatniej takiej dyskusji, więc postanowił opuścić na jakiś czas stół przy którym siedzieli jego towarzysze i przejść się trochę po świeżym powietrzu.
- Idę rozprostować kości - rzucił, lecz nikt specjalnie nie zwrócił na to uwagi.
Na zewnątrz było chłodno, dało się to odczuć szczególnie po wyjściu z ciepłego pomieszczenia. Śnieg lekko skrzypiał pod butami. W miasteczku nie było nic nadzwyczajnego, co mogło by szczególnie przykuć uwagę. Samo miejsce można by raczej nazwać wioską niż miasteczkiem. Dante udał się na polankę znajdującą się nieopodal. Było z niej widać Gottingen, jak i całą okolicę, pokrytą białym puchem. Strażnik usiadł na pniu ściętego drzewa i popatrzył na swą bransoletę. Przypomniały mu się słowa jego mistrza, które usłyszał po zdobyciu jej - "Bransoleta, którą tu znalazłeś, to magiczny artefakt, który pomoże ci wykorzystać twoją wewnętrzną energię. Pierwszy kryształ posiada moc świtała. Takich magicznych kryształów na całym świecie jest bardzo mało, więc znalezienie ich nie będzie takie łatwe." Ciekawe, czy jakiemuś Strażnikowi udało się już znaleźć inne kryształy. Jaką moc mogą one posiadać ? Pamiętał także, jak u sprzedawcy w Eirulan dzięki bransolecie zwiększyła się moc ognistego miecza. Dante jak i sklepikarz nie widzieli jeszcze, żeby z jakiejkolwiek magicznej broni Wydobywał się tak duży płomień. Artefakt, jaki otrzymują Strażnicy pod koniec swego szkolenia jest bardzo potężny, ale aby odkryć jego moc oraz nauczyć się ją kontrolować właściciel musi poświęcić wiele lat. Mam nadzieję, że uda mi się przynajmniej w części poznać możliwości tej bransolety.
Wiatr zawiał trochę mocniej. Mimo iż wszystko wokoło pokryte śniegiem wyglądało pięknie, to nie zmieniało to faktu, iż Dante nie lubił zbytnio tego klimatu. Po stokroć wolał prażyć się w bezlitosnym słońcu Anauroch, niż marznąć tutaj. Nie wiadomo jednak co planował los rzucając poszukiwaczy przygód właśnie w to miejsce. Tymczasem Strażnik udał się z powrotem do karczmy w Gottingen ...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

-I jak tam szefie? - czerwone oczy zatrzymały się na Kainie, po czym omiotły pozostałych - Jakaś jazda się kroi?
Kain już otwierał usta aby coś odpowiedzieć ale został trącony łokciem przez Darkusa który nieznacznym ruchem głowy wskazał na Zurrisa. Gdy wzrok maga napotkał postać szalonego czarodzieja na jego twarzy wykwitł uśmiech. Zurris siedział z wpółotwartymi ustami i z wielkimi jak piłeczki oczami. Diabelstwo nie było przygotowane na to co nastąpiło. Mag wstał bardzo gwałtownie i z obłąkanym wzrokiem podszedł do pozasferowca.
-Jesteś z innej sfery?? Gdzie ona jest? Jak się stamtąd wydostałeś? Pewno jesteś jakimś potężnym magiem, z pewnością zaklinaczem… Jak dokonałeś drogi między sferami? A może ta Pani Bólu ci pomogła. Jaka ona jest? Jaka jest jej moc? Jak ona wygląda? Czy potrafi zmieniać miasto drzwi tak jak zechce? Ile portali macie w Sigil? Jak je tworzycie? Oj nie zaprzeczaj wiem że musisz to wiedziec, inaczej byś tu nie dotarł…
Potok słów Zurrisa nie dawał dojść diabelstwu do głosy a towarzysze przy stole zwijali się ze śmiechu na widok podniecenia maga i konsternacji dziwnego przybysza

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Mężczyzna stał lekko strapiony i cała sytuacja mocno się mu nie podobała. Przed chwilą usłyszał stuknięcie drzwi z lewej strony i kątem oka zauważył jakiegoś długouchego w czarnym wdzianku który podchodził do niego ostrożnie. Gość nie wydawał się przyjaźnie nastawiony, a jego ręce trzymały się blisko dwóch rękojeści prawdopodobnie dość długich sztyletów. [I]Kanciarz nie bardzo... raczej morderca...[/I] myśli przebiegały jedna za drugą. Miał szczerą nadzieję że to zwykła ostrożność, a nie jakieś szaleństwo. Sam dość sprawnie władał sztyletem, ale z wyćwiczonym w fachu odbierania życia miał średnie szanse, zresztą zawsze traktował to jako ostateczność. Teraz jednak miał dodatkowy problem. Czaromiotacz który zajmował się poprzednio wierceniem widelcem w stole właśnie zaczął skakać koło niego jak pchła zasypując go gradem dziwnych pytań.
-Jesteś z innej sfery?? Gdzie ona jest? Jak się stamtąd wydostałeś? Pewno jesteś jakimś potężnym magiem, z pewnością zaklinaczem… Jak dokonałeś drogi między sferami? A może ta Pani Bólu ci pomogła. Jaka ona jest? Jaka jest jej moc? Jak ona wygląda? Czy potrafi zmieniać miasto drzwi tak jak zechce? Ile portali macie w Sigil? Jak je tworzycie? Oj nie zaprzeczaj wiem że musisz to wiedziec, inaczej byś tu nie dotarł…
Tak,... nie ulegało wątpliwości ze ten tu nie był do końca normalny, miał jednak nadzieję że reszta „kompaniji” nie okaże się zbytnio do niego podobna, bo zamiast pomocy i powrotu do Sigil mógł wylądować w otchłani u jakiegoś czorta... i to w kilku kawałkach.
Czerwone oczy zatrzymały się na pomyleńcu, tak by jednocześnie widzieć długouchego sztyleciarza, złośliwy uśmiech błysnął pod kapturem.
-To chyba nie trudno obczaić że stąd nie jestem, nie? - złodziej łypnął czerwonym okiem na podnieconego maga – jako naczelnego czaromiotacza Pani wysłała mnie w ognistym rydwanie który ciągną dwa wyrmy z dzyndzelkami pod ogonem co by dzyndzolić po okolicy że przybywam w chwale...
Elkantar powstrzymywał się od śmiechu.
-Dziwne że nie obczaiłeś jak zachaczyłem o dach tej nory podczas lotu, żeś sie za bardzo zajął wierceniem tym widelcem w stole...
Szalony czaromiotacz wreszcie zamknął otwarte usta, a podniecenie ustąpiło miejsca zdziwieniu. Elkantar przeniósł wzrok na Kaina.
-Te szefie, coś tak knebla zwarł? Nie obijaj się z tym bełtem tylko trukaj czy jakaś jazda jest, bo zaraz tu zakwitne...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Kain powstrzymywał się od śmiechu. Podobnie jak Morgan który chwile wcześniej powstrzymał go od wtrącenia się do rozmowy.[Darkus jest na zewnątrz] Mag spojrzał się na Erebritha, który staną za Elkantarem.
-Erebricie możesz usiąść. Nie przypuszczam, żeby mój znajomy miał zamiar kogoś zaatakować.
-Jednak postoje.
-Jak tam sobie chcesz.
-A możesz nam powiedzieć czemu mówi do ciebie szefie?
-To długa historia.
-Mamy czas.
-Tylko że mi się nie chce jej opowiadać.
-Mógł byś w końcu przestać mieć tyle tajemnic.
-Może kiedyś.
-A rydwanem mu dałem się przelecieć w zamian za eliksiry - wtrącił lekko zirytowany sytuacja złodziej po czym przeniosl wzrok na Kaina - Jak czaje z trukania to raczej nie obznajmiłeś im niczego, tia?
-Ano jeszcze nie. Zresztą nie bardzo miałem jak.
-Czyli wy się znacie?
-Można tak powiedzieć.
-Pfff... tia, niechże Ci bedzie - złodziej się lekko zasępił - no to nie ma co cienie rzucać, tylko może im obznajmisz co-nieco, hę?
-W sumie to można by. Tak więc chciałem wam przedstawić Elkantara, dołączy on do naszej drużyny o ile nie będziecie mieli nic przeciwko. – znaczyło to mniej więcej tyle, że nawet jak by się ktoś sprzeciwiał to miał marne szansze na zmiane tej decyzji.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Nad Karczmą powoli zapadał zmierzch. Służki zaczynały rozchodzić się do domów, licząc na pierwszą przespaną noc. Właściciel pozwolił im na to, mając nadzieję że po takiej ilości trunków jego goście spędzą w ciszy wieczór i czas do ranka. W ciszy, czyli w śnie. On sam spokojnie wycierał ścierką kufle. Pod ladą w worku skórzanym spoczywały monety, które udało mu się zarobić w czasie wizyty drużyny. Rzadko zdarza się taki urobek w tak krótkim czasie. Wielu podróżnikom warunki panujące w mieścinie zupełnie nie odpowiadają. Karczmarz przyglądał się grupce swoich klientów. Miał nadzieję na jeszcze większy zysk. Chociaż ich ostra wymiana zdań raczej nie wróżyła dla niego nic dobrego. Nie raz widział bójki w takich drużynach. Wystarczyło jedno złe słowo, a wszystko potrafiło runąć. Jednak gdy spoglądał na trzy wyróżniające się osoby, Morgana w ciężkiej płytówce, ponurego maga Kaina i Marvola ze srebrnymi włosami to uspokajał się. Nie sądził, że ktoś spróbuje bójki. Nawet w takim wypadku szybko by ona skończyła się. Tymczasem doleciał go urywek rozmowy towarzyszy.
-Dobra, więc wszyscy już wiedzą co powinni wiedzieć. Rozejdźcie się do swoich pokojów. Wyruszamy jutro z rana.
Wszyscy ponuro skinęli głowami na słowa Morgana. Zaczynali się już przyzwyczajać do warunków panujących w Karczmie. W końcu rzadko zdarza im się zabawić gdzieś na dłużej. A tutaj w porównaniu do warunków panujących na zewnątrz było bardzo przyjemnie. Nic tylko siedzieć tutaj jak najdłużej. Pomiędzy nimi brakowało tylko Darkusa, który włóczył się poza Karczmą. Po paru minutach na dole nie było nikogo poza Karczmarzem, który również poszedł spać, zostawiając pod drzwiami do sieni syna.

Tymczasem…

Darkus włóczył się po okolicy pogrążony w myślach. Nie zauważył nawet kiedy zapadł mrok. Żałował jednak, że nie zabrał cieplejszych ubrań. Sama zbroja nie zapewniała dostatecznej ochrony przed zimnem. Miecz brzęczał obijając się o nagolenniki. Inkwizytor sprawdził czy klinga wychodzi swobodnie z pochwy. Nie sądził, że będzie mu potrzebne użycie broni, jednak jak twierdził to przezorny zawsze ubezpieczony. W końcu nie był u siebie. Przed sobą widział drogę wiodącą w las. Po chwili podszedł do niego strażnik miejski.
-Panie, proszę wrócić do Karczmy, tutejszy las nie jest najbezpieczniejszy.
-Bądź o to spokojny, potrafię jeszcze zadbać o siebie.
-Wierzę, jednak lepiej wrócić. Wyglądasz na przemarzniętego.
-Tak, zimno tutaj dosyć.
-Chodź Panie do naszej strażnicy, znajdziemy coś na rozgrzewkę.
Szczery uśmiech na niespełna dwudziestoletniej twarzy zachęcał Inkwizytora aby wstąpić do środka. Mróz, jaki przeszedł mu po kościach niemalże wymusił to na nim.
-No, prowadź.
Strażnik uśmiechnięty jeszcze bardziej odwrócił się i ruszył szybko do Strażnicy. Darkus równie szybkim krokiem podążył za nim. Gdy przekroczył próg, od razu poczuł falę ciepła zalewającą go od stóp do głów. Rozglądając się po izbie dojrzał jeszcze trzech innych młodzieńców i pękaty gąsiorek stojący na stole. Młodzian który go przyprowadził machnął zachęcająco ręką. Darkus ochoczo zasiadł na taborecie i rozpoczął rozmowę…

Parę godzin później…

-Jesteś pewien że wszyscy już śpią?
-Jakżeby mogło być inaczej… Sss…. Zaufaj mi, a zyssskasz ssssporo. W wiosce spoczywa ssssporo złota. Jest też jakaś drużyna. Zdaje się być bogata Sass…
-Nie będą sprawiać problemu?
-Śpią jak zabici. Dziewka spisała się znakomicie z prosssszkiem.
-Doskonale. Wydać rozkaz do ataku.
-Tak jessst…
Yuan-ti odbiegła pospiesznie od dowódcy siedzącego na wielkim rumaku. Wielki topór emanował bladym blaskiem. Vorhes ścinał już nim wiele głów. Teraz miał po raz ostatni pójść w ruch w tych rękach. Dzierżąca go postać była już za stara na tego rodzaju wyprawy. Podłużna blizna przebiegająca przez pół twarzy świadczyła o doświadczeniu postaci. Wykrzywiona przez to, zdawała się ciągle ironicznie uśmiechać. Ciężkie futro nie krępowało zupełnie jego ruchów, było perfekcyjnie dopasowane. Zresztą polegał on głównie na swojej sile, ale nie na zręczności. Większość wrogów nie zdołała do niego podejść. Nieliczni którym się to udawało, kończyli szybko żywot. Dookoła niego przebiegali jego wojownicy, dzicy, uzbrojenie generalnie w topory, piki i morgenszterny. Wszystko, co mogło zabić jak najszybciej. Był z nich dumny, tyle razy stawali razem w swojej obronie, wiele zrabowali. Zatrzymał w biegu jednego z nich.
-Pird, wiesz co robić. Nie zostaw nikogo przy życiu. Domy spalić. Zrównać z ziemią.
-Się robi szefuńciu.
Barbarzyńca pobiegł dogonić własny pododdział Chciał zachować jak najwięcej łupów…

Darkus powoli wytoczył się ze Strażnicy. Zaraz za nim równie nietrzeźwi strażnicy. Inkwizytor zauważył przed sobą jakąś wysoką postać w futrze.
-Szo tutaj łobisz? Nie zła płóźno tłoche?
Z ciemności doszedł go tylko szczęk oręża.
-Cło łobisz?
-Przywitaj się ze Śmiercią Paladynu!
Darkus pomimo przedobrzenia alkoholu jeszcze zachował na tyle trzeźwości umysłu, żeby wyciągnąć broń. Zataczanie się ma też swoje dobre strony. Potykając się o wystający ze śniegu kamień udało mu się uniknąć ciosu, który z pewnością zakończyłby jego życie. Zrywając się najszybciej jak tylko potrafił na nogi w tym stanie wyciągnął miecz chcąc sparować kolejne uderzenie. Miecz w jego dłoni pękł jednak pod potężnym zamachem, zostawiając niemalże samą klingę. Inkwizytor z dziwnym wyrazem twarzy spoglądał na resztki swojego ostrza. Z taką samą też miną zakończył swoje życie. Głowa Inkwizytora odleciała na parę metrów po poziomym uderzeniu. Bezgłowe ciało przez chwilę jeszcze utrzymywało się w pionie, jednak po chwili opadło ono na śnieg. Inkwizytorski amulet wysunął się spod zbroi. Błysk złota przykuł uwagę barbarzyńcy. Nagłym ruchem zerwał go z szyi przeciwnika. Obracając go chwilę w świetle pochodni, oceniał wartość. Kryształ znajdujący się w środku zaczął świecić delikatnym blaskiem, przyciągając jeszcze bardziej wzrok zabójcy. Gdy jego twarz niemalże dotykała amuletu, ten zapalił się błyskawicznie, eksplodując prosto w oczy niedoszłemu rabusiowi. Okopcone ciało upadło zaraz obok zwłok Inkwizytora…

W całej mieścinie trwała rzeź. Spora część domów już płonęła, kobiety były wyciągane z łóżek za włosy, na zewnątrz dobijane toporami wśród lubieżnych wrzasków i ohydnych obelg. Zero litości. Wszyscy byli mordowani, starcy, kobiety, dzieci. A wszystko dla zysku. Ogień rozświetlał wszystko dookoła. Na samym środku placu stał Vorhes śmiejąc się szaleńczo, otoczony garstką straży przybocznej. Jego topór stał obok wbity w ziemię widoczną pod wytopionym śniegiem. W pobliżu stał już tylko jeden budynek nie ruszony przez najeźdźców. Karczma…

Marvolo powoli otwierał oczy. W jego głowie bił tak mocny puls, że ból był niemalże nie do zniesienia. Wszystko dookoła wirowało, człowiek słyszał krzyki, widział płomienie. Niemalże jak koszmar na jawie. Niemalże… Tylko że to niestety działo się naprawdę. Marvolo nie potrafił tego sobie jednak na razie uświadomić. Alkohol robi swoje. Zapewne coś w nim jeszcze było.
-Zabiję tego karczmarza jak go tylko dorwę…
Tymczasem jednak przemógł się, aby wyjrzeć przez okno. Wielki wojownik wywlekał karczmarza przez drzwi w tym momencie. Sam właściciel był już mocno poturbowany. Na śniegu znaczyła się ścieżka z krwi.
-Gadaj, kto jest w środku!
-Nie… Nie wiem! Naprawdę! Nie zabijajcie mnie!
Głośne uderzenie po twarzy rozeszło się po okolicy.
-Milcz! W jakich są pokojach?
-Na… Na górze…
-Doskonale.
-Proszę, oszczędźcie mnie! Mam synów!
-Zabić go.
-Nie!
Stojący z tyłu wojownik wbił pikę w ciało na wysokości łopatek, przebijając kręgosłup. Z czystym fanatyzmem grzebał przez chwilę w wijącym się jeszcze ciele, po czym zmiażdżył czaszkę kopnięciem.
-Do środka! Ruszać się zanim się obudzą!
Marvolo budząc się już w pełni wybiegł z pokoju.
-Kain! Morgan! Wstawajcie! Atakują nas!
Dopadając drzwi pokoju rycerze zaczął w nie łomotać. Po chwili stanął w nich postawny, ale równie zaspany Templariusz.
-Co chcesz?...
-Atakują nas.
-Że jak?!
Morgan wbiegł szybko do pokoju chwytając za swój miecz. Na branie reszty ekwipunku nie miał czasu. W drzwiach naprzeciwko stał jak zwykle gotowy Kain. On jako pierwszy przebudził się z odrętwienia.
-Nie ma czasu budzić reszty. Na dół.
Trójka towarzyszy szybko zaczęła zbiegać po schodach. Morgan jako pierwszy natknął się na wroga. Szybkie pchnięcie zakończyło żywot najeźdźcy. Oszronione ciało stoczyło się ze schodów z głośnym łoskotem.
-Coś mi się wydaje, że łatwo nie będzie…
-Nie oddamy skóry łatwo.
Morgan z Kainem skinęli razem głowami na potwierdzenie słów Marvola. Po chwili cała trójka była już na dole. To, co tam zobaczyli przerosło ich oczekiwania. Dookoła była tylko krew, połamane stoły, porozbijane butle. Nic nie przypominało tej karczmy, którą zapamiętali.
-Kogo ja tu widzę… Obudzili się. Sss…. Mój proszek zadziałał. Tak ssssłodko ssssapliście.
-Czego chcesz? Gadaj, albo szybko spotkasz swoją boginię, Yuan-Ti.
-Zapomnij, ciepłokrwisssty…
Przed postaciami zawirowało powietrze i wzbił się kurz z podłogi. Gdy wszystko opadło, przed nimi nie było już kobiety. Marvolo z Morganem przypadli do drzwi wejściowych.
-Wchodzić! Szybko! Trzech już się obudziło!
-Damy im tutaj wejść?
-Żartujesz Kainie? Wychodzimy do nich.
-Nie mówisz ser…
Rycerz tymczasem wypadł przed wejście, rozcinając najbliższego wroga. Drugiemu zmasakrował twarz uderzeniem pięści. Marvolo tymczasem rozkruszył włócznię skierowaną we własne serce, wbijając jednocześnie szpony poniżej gardła przeciwnika. Kain stojąc z tyłu zdążył już spopielić jednego wroga. Trójka towarzyszy powoli przebijała się na środek placu przed karczmą. W momencie też zostali otoczeni przez przeważającą liczbę wrogów. Przypadając do siebie plecami, czekali na to, co nastąpi. Tymczasem jednak barbarzyńcy nie podchodzili. Trudno się zresztą dziwić. Trzy postacie ociekały krwią wrogów. Dotychczas nie spotkali nikogo takiego. W walce wręcz nie mieli szans. Nie mieli wszyscy, poza ich dowódcą. Po chwili przed linię wojowników wyszedł Vorhes.
-Nieźle panowie. Sprawiliście mi uciechę na ostatnie lata mojego życia.
-Stawaj do walki! Nie jesteśmy tu po to, aby gadać.
-Walka? Jestem za stary na walkę i za słaby. Na to nie liczcie.
-Ciesz się, że nie zabiliście nikogo z naszych towarzyszy… Pozwólcie nam odejść, a obiecuję Wam, że Was nie zabijemy.
-Hahha! Odejść? Chyba żartujecie. I nie zabiliśmy nikogo z Waszych? To mnie powaliło…
Dowódca machnął ręką na najbliższego wojownika. Ten podał mu pękaty worek. Gdy rozwiązał rzemyk, okrągła rzecz wytoczyła się z niego, znacząc resztki śniegu na czerwono. Gdy doturlała się do nóg Marvola, ten rozpoznał ją od razu.
-Darkus… Zabili Darkusa.
-Tak, więc to tak nazywał się ten Inkwizytor. Nie stawiał zbyt dużego oporu. W skrócie mówiąc… Był dosyć pijany.
Teraz dowódca dorzucił jeszcze pusty gąsiorek.
-Że też dał się podkusić… Mógł nie wychodzić. Kainie, nasza wina. Mogliśmy nie przymuszać go do dyskusji.
-Racja Marvolo. Sprawy mogły potoczyć się zupełnie inaczej.
-Nie sądzę. Ja z moimi ludźmi nie odpuścilibyśmy ataku. Szanse są zerowe. Nie unikniecie tego co nie do uniknięcia.
-Nie gadaj tyle! Stawaj do walki jak na męża przystało.
-Nie mam zamiaru. Kusznicy!
Kilkunastu barbarzyńców z kuszami przyklęknęło przed pierwszym szeregiem wojowników mierząc prosto w piersi trójki towarzyszy. Marvolo szeptem odezwał się do towarzyszy.
-Morganie, Kainie… Zaszczytem było z Wami walczyć. Mam nadzieję, że po drugiej stronie jest lepszy świat.
-Marvolo, est Sularus oth Mithas… Zapamiętaj te słowa, znaczą one wiele i Ty o tym doskonale wiesz, Druidzie.
-Tak, w głębi duszy pozostałeś Druidem i o tym wiedzieliśmy.
-Zabić.
Kilkanaście bełtów przecięło z sykiem powietrze. Głośne uderzenia po chwili dołączyły do reszty dźwięków i wrzasków. Marvolo opadł na jedno kolano, wbijając szpony w ziemię, spluwając jednocześnie krwią. W jego piersi tkwiło kilka bełtów, parę przebiło pierś na wylot, wystając z drugiej strony. Morgan opierał się na swoim mieczu, klęcząc na obu kolanach. Lodowa poświata na mieczu zaczynała powoli dogasać wraz z uciekającym życiem z Templariusza. Ciało Kaina zdążyło się już rozpłynąć w Cieniu. Wrócił do tego, co opanował i posiadł. Pani Cienia zgłosiła się po swojego sługę, włączając go na zawsze w swoje szeregi.
-Mor….Ganie. Nie daj im…
-Nie dam… Marvolo.
Marvolo nie był w stanie dłużej podtrzymywać się na szponach. Powoli osuwał się na śnieg, łamiąc bełty i rozrywając narządy. Ostatkiem sił jeszcze zdołał polecić Morgana opiece Matki Natury. Czempion oddał życie. Ponownie… Tymczasem do Morgana powoli zaczął zbliżać się jeden z barbarzyńców. Rycerz miał jeszcze w sobie na tyle siły, aby podnieść ostrze i wbić je zbliżającemu się wrogowi w nogę. Szron natychmiastowo zaczął pokrywać ciało napastnika, zamieniając go w bryłę lodu. Templariusz podnosił się powoli na nogi.
-Starcze!
Ten okrzyk zatrzymał Vorhesa w miejscu. Nikt go tak nigdy nie nazwał. Wyrywając swój topór z ziemi zaczął zbliżać się szybkim krokiem do Rycerza. Uchwyciwszy go oburącz, cisnął w stronę ledwo co stojącego na nogach Morgana. Siła uderzenia przewróciła go na plecy, wytrącając miecz z dłoni. Vorhes podchodząc bliżej, wykopał ostrze daleko poza zasięg rąk Rycerza. Ten plując krwią i dysząc ciężko, leżał u stóp dowódcy.
-Nie jestem starcem, rycerzyku.
Vorhes pochylił się nad przeciwnikiem, biorąc jego głowę w obie dłonie. Po chwili skrzyżował je, a w powietrzu rozszedł się dźwięk łamiącego się karku. Ciągle klęcząc, rzucił do stojącego najbliżej barbarzyńcy.
-Spalić karczmę. Nie wchodzić do środka. Niech płoną.
-A łupy? Nie brać. Niech odejdą razem z właścicielami.
-Ale…
-Rób co mówię, albo zostaniesz w tej karczmie!
-Tak jest!
Rycząc dziko wojownicy rzucili się z pochodniami do karczmy. Ogień po chwili objął cały budynek. W przeciągu paru minut wszystko zaczęło się walić, grzebiąc śpiących na wieki…


W ten oto też sposób skończyła się historia Drużyny, która przeżywała wiele wzlotów i upadków. Towarzysze Ci dołączyli do dawnych swoich kompanów, licząc na przebaczenie z powodu klęski, a równocześnie będąc szczęśliwymi, że nie muszą zmagać się więcej z okropieństwami świata. Być może po ponownych narodzinach, dane im będzie zaznać większego spokoju?

Razem z innymi Kronikarzami miałem zaszczyt opowiedzieć Wam ich historię. Pełną bólu, cierpienia, łez. Nie rzadko też była pełna szczęścia, radości, przyjemności. Raz powstała przyjaźń nie zakończy się nigdy. Wrogowie zawsze będą wrogami, obojętnie co by się stało. Teraz jednak aby poznać ich dzieje, należy przewertować te wszystkie zapisane strony. Spisaniu tej historii poświęcili długie godziny, dni, a nawet miesiące niezliczone ilości pisarzy, bardów. Miejmy tylko nadzieję, że pamięć o ich imionach nie zaginie…

[Jak widać ZK w obecnej formie kończy swoją działalność. Wszystko zostało ustalone i przygotowane, to nie jest samowolka Za około 2-3 tygodnie powrócimy w nowym wydaniu, miejmy nadzieję że w lepszym. Wszystko zaczynamy od nowa. Wszystkich chętnych do dalszej gry proszę o kontakt via GG. W podpisie, jakby ktoś nie posiadał. Mam nadzieję, że spora część składu pozostanie. Niektórych nie wpuszczę do reaktywacji, ale o tym poinformuję w swoim czasie. Także proszę o przygotowanie krótkiej karty postaci, bez historii, tylko imię; rasa; klasa; charakter; wygląd (postacie nie starsze niż 25 lat ludzkich, adekwatnie do pozostałych ras to proszę o przeliczenie i dostosowanie się). Historii nie dawać, bo początek jest moją kwestią, uzbrojenie i wyposażenie też moją. Proszę też o logię w tej kwestii. Przez czas przygotowań wątek pozostaje zamknięty, także wszystkie pytania kierować na GG. Tylko tam będę udzielał odpowiedzi.

Także obecnie dziękuję wszystkim za grę i liczę na to, że z paroma osobami spotkam się w nowej wersji. ]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Zurris był nieco strapiony.
-Myślałem że ogniste rydwany potrafi czarować tylko pani Alustriel z Silverymoon ale skoro jesteś tak potężnym magiem to pokaż mi jak to się robi. Musisz to umieć! Wasza rasa pewnie magie przyswaja bez problemu! A potraficie mordować zaklęciami? A jakimi? Czy mogą się one równać do ludzkich zaklęć? A są one potężniejsze? Pokażesz mi je? Dasz mi zwoje z nimi?
Zurris znowu zaczął wylewać z siebie niekontrolowany potok słów a jego podniecenie było coraz większe.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Lantaegr, Stolica Imperium

Miasto stanowiące największą potęgę gospodarczą współczesnego Kraethoris przyciągało do siebie humanoidów różnych ras. Co prawda Elfów i Krasnoludów niemalże nie było widać, jednak Niziołki i Gnomy były dosyć często spotykane. Tak samo jak i różnego rodzaju mieszanki. Odrzuceni przez Elfów za ich nieczystą krew, pogardzani przez ludzi za ich nienaturalnie długie życie, Pół-Elfy stanowiły dosyć sporą a zarazem odrębną warstwę społeczną żyjącą w skrajnym ubóstwie na przedmieściach Lantaegru. W tym samym mieście również wielcy tego świata decydują o jego losach. Monumentalne pałace, wysokie i potężne mury wyrosłe na przestrzeni lat świadczą dobitnie o potędze, jaką mieszkańcy tego miasta wypracowali własną krwią i trudem. Sprzyjające warunki rozwoju, jakimi były żyzne ziemie stworzone przez Druidów, jak i przecięcie największych szlaków handlowych prowadzących od Sovirnu do Rakelunu i Strenitv, drogi zaopatrzeniowe od licznych portów na zachodzie do Miasta Trzech Króli na wschodzie. Wszystko to przebiegało przez Lantaegr. Ludzie łatwo dostosowujący się do nowych warunków szybko to wykorzystali i jako pierwsi zajęli to terytorium. Oczywiście po Ciemnych Latach. Teraz ich ekspansja się zatrzymała, gdyż wszystkie okoliczne terytoria zostały zajęte przez inne szczepy ludzkie. Wojna wisiała w powietrzu…

Tymczasem…

Mała karczma przy jednej z bocznych ulic w Lantaegrze. Karczmarz stojący za ladą uwijał się w pośpiechu, gdyż od dawna nie miał tylu gości co teraz. Każdy jak na urok życzył sobie czegoś innego. Północniak wołał o wino, Południowiec chciał wódki, ten z Zachodu zaś domagał się zwykłego piwa. Służki biegały między stolikami. Co chwila było słychać głośne trzaśnięcie, jakby uderzyć dwoma paskami o siebie. Po chwili jednak do tego dobiegał jeszcze głośniejszy łomot, a potem wybuch śmiechu. No i widać było puste miejsce w tłumie w tym momencie. W kącie pomieszczenia jednak siedziały dwie osoby. Jedna postać ubrana była w kolorowe szaty, na głowie spoczywał szpiczasty kapelusz z dzwoneczkami, a na stole przed nim leżała mała lutnia. Każdy wiedział po krótkim rzucie oka, że jest Bardem. Niespełna trzydziestoletni, bez śladów zmęczenia życiem, tryskający wręcz energią. Jego towarzysz był całkowitym przeciwieństwem Bajarza. Stary, zgarbiony, z siwą, krótko przystrzyżoną brodą. Na jego nosie spoczywały rogowe okulary. Przed nim zaś leżało parę ksiąg. Uczony, tak by powiedziała osoba z zewnątrz. Jednak znajomi doskonale wiedzą, że Berul jest historykiem z zamiłowania i z zawodu, pracującym w tutejszej Akademii. Ariel tymczasem dyskutował ze Służką.
-Słuchaj, chcemy dwa piwa. Jasne piwa. Wina nie pijamy.
-Ale…
-Zapłacimy podwójnie, tylko przynieś w końcu to piwo szybko, bo nam się pić chce.
-Dobrze, już idę…
-Arielu, nie powinieneś tak jej pospieszać. Tyle roboty tutaj ma.
-Roboty? A cóż nie mogłoby być przyjemniejszego do zrobienia, niż obsłużenie nas, co przyjacielu? Przecież jesteśmy tutaj stałymi bywalcami i zawsze bierzemy jasne piwo!
-Tak… Ale ona jest nowa. Nie widzisz że jeszcze nie wprawiona w poruszaniu się między stolikami?
-To może się na nas nauczy muehehe…
-W przeciwieństwie do Ciebie…
-Mniejsza o to. Nie zastanawia Cię Berulu, jak to się wszystko zaczęło?
-Co się zaczęło?
-No… Świat, nasza historia!
-Nie, nie zastanawia, bo ją znam.
-Dziwnym trafem to ja też ją znam. Ostatnio ją usłyszałem od wędrownego Gnomiego Minstrela.
-Żartujesz, prawda? Bardowie i historia? Przecież to zwykłe opowiastki!
-Mówisz tak, bo siedzisz tylko w swoich księgach i ufasz tylko im. Kto wie, czy prawdę tam zapisali?
-Na pewno ta prawda jest bliższa oryginałowi, niż opowieść przekazywana z ust do ust.
-Nie będziemy się chyba spierać na sucho, która jest bliższa?
-Nie, oczywiście że nie. Opowiadaj swoją.
Wszyscy ci, co byli dookoła zamilkli. Jeden tylko mocno wstawiony podśpiewywał pod nosem. Ucichł zaraz po tym, jak rozległ się trzask w pobliżu. I oczywiście jedno miejsce się zwolniło. Bard wziął w ręce swoją lutnię i rozpoczął opowieść.
- Wszystko zaczyna się setki, kto wie czy nie tysiące lat temu! – brzdąknął palcami w struny, wydobywając cichy, ale długi ton. - Ludzkość ciągle jeszcze raczkuje. Pomimo setek lat rozwoju cywilizacji, współpracy z innymi rasami, nie jest w stanie osiągnąć szczytu potęgi im przeznaczonej. Elfowie, krasnoludy, gnomy, niziołki. Wszystkie pozostałe rasy prześcigają ludzi o tysiąclecia. Wcześniejsze pojawienie ich się na Kraethoris przyniosło dla nich zbawienne skutki. Długousi zajęli prawie całą centralną część kontynentu, zamykając granice dla wszystkich innych ras. Krasnoludowie zdominowali szczyty górskie, tworząc rozległe sieci kopalń i kompleksy wydobywcze. Młoty w kuźniach dawały o sobie znać całymi dniami i nocami. Rasa ta nie znała spoczynku. Jeden z najpotężniejszy klanów osiedlił się w południowych górach, które w późniejszych latach przejęły po nich nazwę, Sovirn. Jako nieliczny też Sovirńczycy podróżowali po świecie, nie zważając na trudy związane z warunkami geograficznymi, klimat, czy znowu nieprzyjazne plemiona. Jako jedyny krasnoludzki klan współpracowali z Elfami zamieszkującymi centralną część Kraethoris. Dozbrajanie Długouchych było czysto korzystne dla Krasnoludów. Ilość złota, pożywienia, a co najważniejsze trunków dostarczanych do Sovirnu, głównej twierdzy w górach, była wystarczająca do utrzymania całego plemienia. Czysty zysk pchał ich do dalszej ekspansji i nawiązywania kontaktów z innymi rasami. To dzięki nim ludzie nie zostali starci z powierzchni zaraz po pojawieniu się na kontynencie. Ochrona i opieka, jaką otoczyli ludzi była wystarczająca, aby utrzymali się oni przy życiu, jednocześnie rozwijając się w zastraszającym tempie. Najbardziej pojętna rasa, najmniej wytrzymała, najkrócej żyjąca, jednak równocześnie najłatwiej przystosowująca się do warunków względnie zabójczych.
-Zaraz zaraz… Bzdury gadasz! Już się nie zgadzamy. Posłuchaj tego zapisu. – Berul otworzył szybko jedną księgę i zaczął czytać. - Ludzie, według mitu kreacyjnego zostali stworzeni przez jednego z bogów, jako nowe zastępy mięsa armatniego w tak zwanej boskiej grze. Według najnowszych doniesień magów, ludzie są wynikiem krzyżówki elfów i krasnoludów. Całość kulturalną przejęli od niziołków. Z pewnego punktu widzenia może i mają rację, jednak nikt do tej pory nie może wyobrazić sobie stosunku seksualnego elfa i krasnoluda, a maga przedstawiającego wyniki badań znaleziono następnego dnia z rozłupaną czaszką i przeszytym strzałą sercem. Jak później zostało anonimowo ogłoszone – „Ten okrutny czyn dowodzi jedynie tego, że współpraca tych dwóch wymierających ras jest jak najbardziej możliwa, a nawet prawdopodobna”. Jak dotąd jednak nikt nie zgodził się opowiedzieć po żadnej ze stron konfliktu, szczególnie że krążyły pogłoski o znalezieniu dwóch zwłok - istot jednej wysokiej i chudej, a drugiej bardzo niskiej, które wyglądały, jakby jakaś dziwna moc wypaliła je od środka... – Zamknął szybko księgę i otwarł następną. - Inny mit mówi, że ludzie przybyli na Kraethoris z innego kontynentu. Okazało się to być bardzo prawdopodobne już po odkryciu Nowego Świata, gdzie spotkano bardzo prymitywne ludy ludzkie. Na tyle prymitywne, że zostały wkrótce niewolnikami, ale to też temat na inną historię. – Zatrzasnął ponownie księgę i sięgnął po kolejną, najgrubszą. - Zapiski krasnoludzkich archiw potwierdzają ostatnią wersję – w jednym z wielkich tomów Historyi Powszechnej i Wolnej, jeszcze przed rewolucją językową, a dokładniej tuż po założeniu Sovirnu (wówczas jeszcze kolonia górnicza należąca do przymierza krasnoludzkiego zamieszkującego góry Surmeighsko-Tarmeighskie o nazwie niewymawialnej ani przez ludzi, ani nawet przez młode pokolenie krasnoludzkie. Utarł się za to skrót, którym powszechnie są też nazywane te góry - Ru-Sar-Tagh). W dziele tym pojawia się taki oto zapisek: „wtenżeczas pojazjawiły istotay humanaidomi elfiemu zawołane przy wielwodzie”, czyli po przekładzie na współczesny – wówczas zjawiły się w okolicach oceanu istoty nazwane przez elfów ludźmi. Aczkolwiek pojawiły się dyskusje, czy to nie jest jedynie wspomnienie o jakiejś kolejnej wsi elfickiej. Niestety starokrasnoludzki jest bardzo podstępnym językiem i możemy jedynie domyślać się o co im w ogóle chodziło… - Teraz Berul zamknął wszystkie księgi i zaczął mówić z pamięci. - Wróćmy jednak do ważniejszych kwestii. Wiadomym jest, że ludzie osiągnęli wszystko, co osiągnęli w tamtych czasach jedynie dzięki swojej własnej sile i umiejętnościach przetrwania. Inne rasy nie mieszały się do spraw ludzkich, co więcej nieraz udawały, że ludzie nie istnieją. Były oczywiście ku temu powody. Wśród elfów uznanie zyskiwała wówczas filozofia Kireth’ana, według której moralność mogła być określana jedynie poprzez czyny, więc brak czynów nie mógł być niemoralny, podczas gdy nizołki i gnomy wchodziły w fazę bardzo intensywnej komercjalizacji i urynkowienia produkcji, co spowodowało skupienie się jedynie na zyskowności możliwej pomocy, która jak dowodziło wiele rozpraw i badań rynku, była nieopłacalna. Oczywiście, wy bardowie wolicie określenie „upadek moralny”. A to zwykła chęć zysku była. Jeśli chodzi o krasnoludy – większość klanów pokazywała ludziom, że to nie jest ich miejsce. Tu faktycznie Sovirn się wykazał niezłym nosem handlowym, gdy zaczął handlować z ludźmi, którzy o ironio, mieli nadzwyczaj wiele do zaoferowania. Skóry zwierząt, które dawały w wysokich górach ciepło, ziarno dużo czystsze niż ‘zielsko’ elfów, a mięso przez nich upolowane było równej jakości, co te przynoszone przez łowców krasnoludzkich. Poza tym nie mieli żadnych oporów przed wycinką drzewa, dzięki czemu krasnoludy nie musiały wysyłać własnych wypraw po ten surowiec niedostępny w górach. Nie trzeba chyba mówić, że ceny były dla krasnoludów bardzo atrakcyjne, a w odróżnieniu od innych ras wymiana odbywała się w miastach neutralnych, a nie leżących tam, gdzie leżał towar, co równocześnie spowodowało powstanie pierwszych kupieckich miasteczek. Największym z nich, które gwoli ścisłości zostało zamienione później w twierdzę, był i nadal jest oczywiście Wortyhir. Ludzie z tego mieli również pewne korzyści. Wykształcił się dzięki temu u nich system zbliżony do kast, oraz w pewnym stopniu zaczęto się rozwijać na podobieństwo niziołków. Intensywny handel wydobył z nich cechy kupieckie, uprawa zboża wykazała, że ludzie są rolnikami, łowiectwo pokazało, że mogą dorównywać w myślistwie elfom. Dzięki tym doświadczeniom okazało się, że ludzie są bardzo wszechstronni. Jednak nikt tego nie chciał zauważyć prócz Sovirnu. Nie można zapomnieć również o tym, że w późniejszych okresach nawet po edykcie królewskim wyłączającym elfy i gnomy z listy istot przyjacielskich Sovirn utrzymywał takie same stosunki ze wszystkimi rasami. Pewien kryzys tolerancji nastąpił po wyklęciu Sovirnu z wspólnoty krasnoludzkiej przez ówczesnego króla, lecz jako że zmarł on w niewyjaśnionych okolicznościach w przeciągu jednego roku, to jakby zapomniano o tej niezwykłej decyzji. Dla Sovirnian jednak stało się wystarczająco dużo, by kulturowo zaczęli się wyodrębniać od Ru-Sar-Tagh, co zaowocowało powstaniem zupełnie nowego klanu na miejscu mocno rozwiniętego już miasta-kolonii. To oczywiście miało swoje następstwa. Niezwiązany żadnymi regułami starego klanu mogli bez problemu handlować ze wszystkimi. Dzięki czemu wzrośli w siłę na tyle, że nie tylko zrównali się bogactwem z klasycznie rozwiniętym Ru-Sar-Tagh, ale nawet według niektórych źródeł znacznie ich wyprzedzili. Niestety nie ostały się żadne informacje na temat współpracy Sovirnu z ludźmi w tamtych czasach, jednakże dość szeroko opisana została współpraca tamtejszych krasnoludów z elfami, które dzięki tym kontaktom miały niepowtarzalną okazję uzyskać naprawdę porządnie wykonane bronie. Oczywiście przyszło elfom dużo płacić podczas handlu, jednak dopracowane przedmioty krasnoludów warte były swojej ceny. Nikt nie zastanawiał się wówczas, czemu elfy potrzebują tyle uzbrojenia, w końcu liczyły się zyski... – Na tym swoją wypowiedź zakończył Historyk, oddając przysłowiową pałeczkę Bardowi.
-Wszystko ładnie pięknie… Tylko komu chce się tego słuchać? Ludzie pragną bohaterów, magii, zła, mroku! Wszystkiego co kusi i pociąga! Słuchaj dalej mojej opowieści! – Bard tym razem przeleciał kilka razami palcami po strunach, wyciszając całą karczmę w tym momencie. Magia Bardów zawsze była przydatna w takich momentach. Każdy stał z wlepionymi oczami w dwie siedzące postacie. – Dzieje się wszystko jak w bajkach i legendach! Wszystko co dobre, szybko się kończy. Nastały mroczne czasy. Jeden okręt, który nadciągnął z zachodu przywiózł ze sobą coś, co nie było spotykane nigdy wcześniej na Kraethoris. Grupa magów, wojowników oraz innego plugastwa zeszła na ląd w pobliżu obecnego Rakelun, zasiedlając ten skrawek lądu i systematycznie przekształcając go we własną twierdzę. W krótkim czasie po kontynencie rozeszła się wieść o dominacji Przybyłych nad wszystkimi rasami. Krasnoludowie zaprzestali swoich podróży, zamykając się w swoich niedostępnych górach, licząc na to, że nie dosięgnie ich tam władza i narzucone przez Przybyłych prawo. Elfowie początkowo stawiali opór, jednak mroczna potęga, jaką władali tamci zmogła wątłe jeszcze siły Długouchych. Ludzie nie stali po żadnej stronie, nie liczyli się w tej grze. Ich wioski stanowiły tak małą i słabą społeczność, że nie byli brani pod uwagę. W niedługim czasie po przybyciu, Nowi rozeszli się po świecie, niosąc z sobą chaos i zamęt wszędzie tam, gdzie się pojawili. Bestie, dotychczas kryjące się w cieniu wyszły na powierzchnię. W serca wielu Elfów, Krasnoludów, Gnomów i Niziołków wpłynął strach, a jednocześnie zło i zazdrość, popychające ich do czynienia tego, czego dotychczas nie znali. Bezprecedensowa współpraca została zerwana. Elfowie stanowczo zamknęli swoje granice, nie wpuszczając na swoje tereny nikogo. Straż leśna wyłapywała każdego, kto próbował przemknąć na terytorium. Prawie każdego. Serca niektórych Strażników uległy spaczeniu, przyczyniają się do rozprzestrzenienia się wszelakiego zła. Z biegiem lat zaczęli schodzić pod ziemię, co spowodowało stopniową zmianę ich koloru skóry, dostosowując się do warunków nowego otoczenia. Warunki życiowe panujące na powierzchni uległy diametralnej zmianie w wyniku przybycia Nowych…
-Kręcisz! To legenda i nic więcej. Z pewnych źródeł… - Tu otwarł ponownie grubą księgę. - … wiadomo… O, mam! Jeszcze odpowiedź na poprzednią moją kwestię. Nikt nie zastanawiał się wówczas, czemu elfy potrzebują tyle uzbrojenia, w końcu liczyły się zyski...
Teraz już wiemy, że szyszkojady walczyły z pierwszymi oddziałami Rakeluńskiej Zarazy.
Myślę, że warto wyjaśnić nieco dogłębniej tę kwestię. Otóż Rakeluńska Zaraza jest, jak donoszą niemal nieprzerwane wyprawy archeologiczne, odmianą prób animacji zmarłych, które w pewien sposób powiodły się. Jednak zdecydowanie rezultat nie spełniał oczekiwań osoby, która prowadziła eksperymenty – w tym historycy są zgodni. Natomiast dalej są już różne przypuszczenia – albo tak jak w legendzie nekromanta znalazł rozwiązanie swoich problemów podczas podróży, co wyjaśniałoby wzmianki w baśniach o tak zwanej „czarnej flocie”, albo jak mówią inni – nekromanta znalazł w górach Rakeluńskich zejście do podziemi, gdzie spotkał się z plugastwem i diabelstwem, które zamieszkują tamte tereny – ta teoria wyjaśniałaby obecność tych drugich w późniejszej armii nekromanty. Ja osobiście preferuję trzecie wyjście – mianowicie takie, że nekromanta podczas swojej podróży nie szukał samego rozwiązania, a raczej elfów wygnanych za mroczne praktyki z równin, a po spotkaniu z nimi wyruszył w podziemia... Wskazują na to starożytne dzienniki portowe Tirdamezu, które udało mi się obejrzeć swego czasu. Są tam dwie bardzo ciekawe noty, poprzedzające wpis informujący o wyruszeniu dziesięciu uzbrojonych arhketów cesarskich – odpowiedników dzisiejszych brygów. Te ciekawe noty po przetłumaczeniu brzmią mnie więcej tak: „Nocy Weirdalskiego Drzewa wypłynął lekki khuryth o czterech masztach. Wskazany kierunek – Rightal.”, oraz „Nocy Jasnego Księżyca przypłynął rukhar patrolowy z Amindo. Uwagi – zauważono w pobliżu khuryth o czterech masztach”. Wyjaśniając – elfy miały wówczas specyficzny sposób określania dat, lekki khuryth to odpowiednik dzisiejszego galeonu, tyle że wówczas nie widywano modeli czteromasztowych, rukhar – zwykła karawela. Najważniejsze jednak kryje się w miejscach... Rightal to nazwa jednego z pomniejszych portów na terenie Rakelunu, a Amindo jest to wysepka, która była sukcesywnie wymazywana z wszelkich ksiąg elfickich. Możemy się jedynie domyślać co się na niej znajdowało i co przywiózł stamtąd nekromanta...
-Nekromancie, bajeranci! I nic więcej! Zabawa dla małych dzieci, a dokładniej dla ich straszenia. Kto porządny uwierzy w takie bzdury?
-I kto tutaj mówi bzdury, to Ty podobno zajmujesz się pisaniem bajek i ich opowiadaniem.
-Cicho tam! – Bard krzyknął na służki dyskutujące głośno pod ścianą. – Wracając jednak do opowieści… To co teraz opowiadam miało miejsce w roku 1747 Pierwszej Ery. Nie jest to uporządkowane przez Twoje wcięcia do rozmowy, więc mówię tak jak słyszałem. Po wielu latach niewoli i prób dominacji Xariów, rozpanoszeniu się bestii, znieprawienia lasów, otoczenia gór bestiami, doszło do buntu. Stopniowo małe oddziały wojska atakowały przyczółki Przybyłych, wypierając ich ze swoich terenów. Pierwsze powstały Elfy. W krótkim czasie po nich zbuntowały się Krasnoludy, zasypując ze szczytów górskich najeźdźców gradem pocisków i kulami ognia, wyrzucanymi przy pomocy olbrzymich rozmiarów trebuszetów. Mury obronne w górach poobstawiane topornikami, kusznikami, inżynierami nie pozwalały wyprowadzić Xariom kontrataku, siejąc jednocześnie popłoch i druzgocząc szeregi napierających wrogów. Po długich miesiącach oblężeń, w końcu odpuścili oni próby zdobycia twierdz i podporządkowania Krasnoludów. Gnomy i Niziołki będą ekspertami w kwestiach technicznych doskonale zamaskowali swoje poczynania, kryjąc się w przestworzach na latających platformach. Ich małe zdolności bojowe nie pozwalały im stawać do walki. Każda rasa działając na własną rękę miała nikłe szanse powodzenia, przeciwko zorganizowanej mrocznej potędze, władającej ciemnymi mocami oraz mającej do pomocy wszelakie bestie, diabły i demony. Wkrótce po wybuchu rebelii Królestwo Elfów przestało istnieć. Balory, Smoki, Hydry, Minotaury i inne pomioty zrównały piękne i majestatyczne miasta z ziemią, nie zostawiając kamienia na kamieniu. Niedobitki, które jeszcze pozostawały liczne uciekły na południe, do gór zamieszkałych przez Sovirnów. Krasnoludowie widząc potęgę wroga przyjęli Długouchych z nieskrywaną niechęcią, jednak uznając ich za dobrych sojuszników. Na okres wojny. Potem równie dobrze mogliby się ich pozbyć raz na zawsze. Długoletnie wojny rozpoczęły się na dobre…
-I znowu bajka! Bajka! Demony? Potwory? To z czasem. Księgi mówiąc co innego. Słuchaj przyjacielu. Nekromanta w jakiś sposób uzyskał swoją armię i najwyraźniej zaczął myśleć o podbojach. Ale tu też występuje ciekawa nieścisłość. Otóż pojawiły się pogłoski, jakoby to uczeń tamtego mistrza powołał czarną ordę, a sam mistrz szukał tylko taniej siły roboczej, która wyręczyłaby elfów od pracy. Jednakże faktem jest, że czarna orda powstała, a już wkrótce na dworach wielu królestw pojawili się mroczni wysłannicy, oznajmiający że ten, kto nie jest z Xari, ten jest przeciwko niemu. Początkowo zostali wyśmiani, jednakże gdy do centralnej części równin doszły wieści o zniszczeniu Fedretu, małego gnomiego królestwa znajdującego się w pobliżu Sutahortu, to zaczęto jeszcze raz podejmować na dworach posłów tajemniczego królestwa. Dołączając do tego pierwszą od niemal trzech stuleci wielką migrację niziołków, do których przyłączyło się również wielu elfów, oraz najbardziej pokrzywdzonych do tej pory gnomów można zrozumieć w jak wielkim strachu wówczas znajdował się tamten rejon. Teraz już wiemy, co dokładnie wypłoszyło niziołków z ich rodzinnego Karetorfu – ponieważ rzeczywiście Karetorf był miastem-państwem należącym nieoficjalnie do niziołków. Oficjalnie rządziły tam elfy, ale i one bez pieniędzy jakimi niziołki obracały nie mogłyby długo przetrwać w tym kapitalistycznym mieście. Powszechnie uznano wielką migrację za bardzo negatywne zjawisko, podczas gdy w rzeczywistości nie można zapomnieć o wielu pozytywnych skutkach. Dzięki temu na przykład powstały zalążki Korhu, Dorumu i Retu, które już dawno zapomniano. Ponieważ wielkie Miasto Trzech Króli to właśnie te trzy osady uchodźców, które rozrastając się wchłonęły się nawzajem...
Ciężko mówić też o niepowstrzymanej fali nieumarłych. Nikt nie pamięta, że krasnoludy z obecnego Argentis, zamieszkujące tamte wyżyny nie pozwoliły przedrzeć się tej „niepowstrzymanej fali” poza rzekę Argueńską. Do tego należy dodać Grethynbug, który chyba jako jedyne miasto nie został tknięty przez Xarich. Oczywiście, może dlatego że architekci krasnoludów zwyczajnie schowali całe miasto pod ziemią, ale nie można powiedzieć, że nie stawiano oporu... Tylko elfy pozwoliły przedrzeć się bestiom pod sam Bruth nie wystawiając żadnego wojska. A nawet wystawiając wojsko musiały się wycofać ze swoich lasów i równin, które nie będąc pielęgnowane zdziczały, a poprzez aurę śmierci i zepsucia otaczającą czarną ordę całe wspaniałe życie zniknęło z tamtych miejsc. Nie jestem biologiem, by dokładnie opisać zmiany jakie zaszły w tamtejszych lasach, jednakże między innymi prawdopodobnie to wywołało wielką śmierć, o której jednak powiedziane zostanie później. Elfy zostały zepchnięte pod same góry, co zostało opisane przez pewnego żołnierza elfickiego w swoim pamiętniku: „Góry [Sovirnu] wydają się jeszcze bardziej niedostępne i zamknięte jak nigdy. Tam, gdzie zwykle widniały latarnie przeciw burzowe, ukazywała się ciemność, a najbardziej wyeksponowana kopalnia Krythenurge [Śpiew Żelaza], której pracujących górników słychać i widać było wizjobliżem już z pierwszych wzgórz, milczała i ukazywała jedynie pustkę. Nawet ścieżka prowadząca do doliny kóz, którą znały i kochały wszystkie młode elfy zdawała się zniknąć. NIE BYŁO ŻADNEJ DROGI W GÓRY! Wtedy zrozumiałem, że to co nasi władcy przez tak długi okres czasu nie chcieli przyjąć do wiadomości inne rasy wykorzystały, by utworzyć fortyfikacje zdolne przetrzymać wszystko...” Wiemy jednak, że elfy próbowały kontrnatarcia, a krasnoludy Ru-Sar-Tagh zaatakowały Xarich ze swych wzgórz. Początkowo obie armie odnosiły zwycięstwa wchodząc coraz głębiej w zdobyte ziemie. Jednakże to, co napotkali przeraziło ich do głębi. Wszystkie kopalnie położone na wzgórzach zostały zasypane, a lasy niemal doszczętnie wycięte i spalone. W tym właśnie momencie Xari przypuścili prawdziwą ofensywę. Siły Ru-Sar-Tagh kolejny raz pokazały, że nie potrafią poradzić sobie z liczniejszym przeciwnikiem, a poprzez konserwatywne poglądy swoich władców bestie nie tylko zepchnęły ich do górskich siedzib, ale nawet zaczęły się tam wdzierać, co później zaowocowało końcem tego wspaniałego królestwa. Wojska elfów znów zostały zepchnięte pod Sovirn, jednak tym razem nieumarli nacierali dalej, wybijając kolejne oddziały elfów niemalże bez strat własnych. W związku z tym widząc fortyfikacje Sovrńczyków elfy zaczęły myśleć o układaniu się z krasnoludami. Nieprawdą jest to, że Sovirn przyjął elfów do swych domów. Sovirn wynajął swoje terytorium elfom. Za bardzo ciężkie pieniądze. Poza tym elfy zostały ulokowane od strony Ru-Sar-Tagh, które jak wiemy było podbite przez Xarich. Inaczej mówiąc Sovirn sprzedał konieczność bronienia swoich najsłabiej ufortyfikowanych granic elfom. W ten sposób zyskał sojuszników i mógł spać spokojnie w dalej położonych partiach gór...
- Ale nie zaprzeczysz temu na pewno! W roku 1832 wszystko dalej idzie jednym torem. Czasy nastają coraz mroczniejsze. Całe środkowe równiny zostały spaczone, ziemia wyjałowiona. Nie pozostało tam już nic dobrego. Miejscami jedynie dało się dostrzec ostatnie zniewolone osady Elfów. To właśnie w jednej z nich pewnej nocy głośny krzyk nowo narodzonego dziecka rozdarł ciszę nocną. Pierwszy z Elfów urodzony od przeszło 25 lat. Był też jednocześnie najmłodszym ze wszystkich Długouchych. Ułożenie gwiazd według Elfich proroków, mieszkających obecnie wśród Krasnoludów, wskazywało, że ten, który narodzi się tej nocy uwolni kontynent od zła, lub ostatecznie pogrąży Kraethoris w ciemności…
-Proroctwa, proroctwa… Kolejny wymysł Szyszkojadów.
-Słuchaj dalej. W 1900 roku, Avrun, niespełna 25 letni Elf, jak na Elfi wiek przystało, stał na skraju przepaści w Górach Sovirnu. W dole rozciągały się jego rodzime ziemie, na których przyszło mu dorastać w bólu i cierpieniu, widząc jak jego rodzina odchodzi w zapomnienie, zdeprawowana i zepsuta. On sam pozostawiony na długie lata w lesie, musiał radzić sobie z żywiołami i bestiami. Lata intensywnego treningu fizycznego umożliwiły mu przetrwanie w tych ciężkich warunkach. Stary łuk i lekka kolczuga zapewniały mu pokarm i względną ochronę. Ruiny kaplicy, jakie znalazł na jednej z polan stanowiły dla niego dom. Do czasu, aż pewnego ranka nie został otoczony przez bandę Tieflingów. Diabelstwa, bo taka była ich popularna nazwa, zaskoczyły go całkowicie. Te pół diabły lub demony, zrodzone z ludzkich kobiet, stanowiły nie lada wyzwanie. Zwłaszcza w tak dużej liczbie. Normalnie rzadko pojawia się ich więcej niż dwóch naraz, a nawet wtedy stanowią wyzwanie dla poszukiwacza przygód. A co dopiero mówić o około dwudziestu?! Avrun nie miał czasu na myślenie. Na ruszenie też nie. W ciągu paru sekund zorientował się, że jest skrępowany tak, że nie ma jak się poruszyć. Postawny Rogacz podszedł do niego. Jego słowa na długo utkwiły w jego pamięci. Viler poszukuje tego, który był zapowiedziany. Ciebie, Długouchy… W chwilę po tych słowach został uderzony drewnianą pałką tracąc przytomność. Przebudził się dopiero w Sovirnie, cały we krwi. Obok niego leżał przypalony Krasnolud, z drugiej strony przecięty na dwie części Elf. Wiedział, że został uratowany. Jednak gdy podniósł się, ujrzał, że nie znajduje się u uzdrowiciela. Leżał w krypcie. Widocznie uznano, że nie żyje. Siedząc głodny, musiał przeczekać w zimnym pomieszczeniu parę dni, żywiąc się szczurami. Jako czystokrwisty Elf miał wstręt do padliny, a martwego towarzysza na pewno by nie ruszył. Na środku komnaty górował wielki posąg, przedstawiający jakieś bóstwo trzymające w jednej ręce klepsydrę, a w drugiej wagę. Całości posągu dopełniała mroczna, spowita w czarny strój postać z kosą. Gdy Avrun spojrzał tam po raz drugi, postaci już nie było. Śmierć we własnej osobie. Zawsze przychodzi tam, gdzie nie powinien. Tak… Śmierć to on. Czeka na każdego… W parę dni później drzwi w końcu otwarły się. Zdziwienie na twarzy Krasnoluda było wielkie, gdy ujrzał żyjącego Elfa. W przeciągu paru minut Elf musiał dociągnąć nieprzytomnego Krasnoluda do uzdrowiciela. W parę tygodni później wciąż rozmyślał nad tym, co trzeba zrobić. Wiedział, że pojedyncze klany stanowią zbyt małą siłę. Na ludzi nie liczył. Ich charakter był zbyt zmienny. Nie stanowili też ciągle wyraźnej potęgi. Skupieni w małych osadach, bronili się zawzięcie lub przyłączali do cienia. Nie, nie można im było ufać. Pozostawali więc tylko Krasnoludowie i Elfowie. I jeszcze na ostatniego Starożytni. Zapomniana rasa Olbrzymów wciąż jeszcze zamieszkiwała południowe pustynie. Problem mógł stanowić kontakt z nimi.
-Oczywiście, tutaj jest wiele rzeczy, które są wspólne. Jednak tutaj, w tej księdze, zatytułowanej „Biografie Elfich Bohaterów” , - tutaj wskazał na księgę, która wielkością przeraziłaby pokaźnego trolla, jednak za pomocą Gnomie technologii zmniejszona na czas transportu do rozmiarów użytkowych, - jest to opisane dokładniej. Słuchaj… Legendy mówią, że w takich warunkach urodził się pierwszy od 25 lat elf. Jest to zdecydowanie nieprawda. Po pierwsze Avrun, jak został on nazwany, urodził się w Sovirnie, stolicy krasnoludzkiej i był synem jednego z książąt, a ułożenie gwiazd nic nie wskazywało, bo znalazłem zapiski dotyczące wyjątkowego zachmurzenia, jakie wtedy się utrzymywało w wysokich partiach gór. Słynne, a raczej niesławne proroctwa, jakie niby otrzymał Avrun były codziennością wśród niemowląt elfickich, a jakoś dalej żyjemy na tym świecie... Następnym naciągnięciem rzeczywistości jest oczywiście wychowanie i wyszkolenie Avruna. On rzadko bywał w lesie, jako że ten był tylko w kilku miejscach gór i to dość oddalonych od stolicy, natomiast mieczem i łukiem nauczył się posługiwać od swoich rodziców oraz nauczycieli tego zawodu. O tym, że byli oni dość marni wskazuje kolejne ważne, a zniekształcone zdarzenie. Słynny atak diabelstw, niesłusznie zresztą zwanych Tiefliengami (na Rokuhse, nie mieszajmy do tego bajdurzeń starych dziadów!), których faktycznie było o dziwo dwudziestu... Nieprawdą jednak jest to, że uderzony został pałką po głowie. Historia była nieco łaskawsza od legendy – Avrunowi udało się nawet ubić jedno diabelstwo, kiedy przybyła odsiecz. Jednakże wówczas otrzymał dość nieprzyjemny cios pod żebra, przez co został uznany przez patrol krasnoludzki za zmarłego. Jednakże nie trafił do żadnej krypty, a do celi szpitalnej, gdzie miała go odwiedzić jego rodzina przed rytuałem odejścia. Jednakże poprzez szczęśliwy traf któryś krasnolud napoił go jedną z krasnoludzkich nalewek uznając za godnego kompana do picia. Oczywiście na skutek tego natychmiast odzyskał przytomność i „wykazywał niezwykłą żywotność” – na tyle wysoką, że przebiegł obok osłupiałych rodziców wrzeszcząc w niebogłosy. Kolejnym szczęśliwym trafem przeżył nalewkę krasnoludzką... Jak widać też z tego opisu, nie mógł usłyszeć słów „Viler poszukuje tego, który był zapowiedziany. Ciebie, Długouchy…”. A jednak wszystko wskazuje na to, że zostały one wypowiedziane. Tyle że przez jedno z diabelstw, które było maczane w święconej wodzie. Świetnie się przy tym bawiło, dopóki ktoś nie wpadł na pomysł, by wodę rozcieńczyć kwasem...
-Pięknie! Idealna bajka na dobranoc dla niegrzecznych dzieci. Muszę ją sobie gdzieś zapisać, póki jeszcze ją pamiętam.
-Bajka? Gdzie Ty tutaj masz bajkę?
-Nie rozumiesz ironii… Widać że uczony, ehh… Jednak słuchaj dalej. – Bard trzymał dłoń na strunach, gotów w każdym momencie zmienić ton. Jednak teraz zaczął szybko grać, a przed oczami każdego z zebranych stanął rozmyty obraz jakiegoś pomieszczenia. – Rok 1901, przygotowania do wojny… - Zanucił jeszcze Bard.
-Nie! Nie zgadzam się na to!
-Alucardzie, zrozum. To nasza jedyna szansa. MUSIMY wysłać kogoś do Olbrzymów po pomoc. Nie damy rady sami ich pokonać.
-Wierzysz w ich istnienie głupcze?
-Księgi nie kłamią!
-Pisma! PISMA! One liczą tysiąclecia! Oni na pewno już dawno wyginęli.
Avrun w lekkie, białej płytówce stał pod jedną z kolumn podtrzymujących ciężkie, kamienne sklepienie przedstawiające Smoczą Matkę wydającą swoje śmiertelne potomstwo na świat. Ten fresk od dawna go fascynował. Całkowicie zapomniał o obecności Alucarda, sędziwego Elfiego maga, który zaopiekował się nim podczas tego roku.
-… I jeszcze raz nie! Nawet nie wysyłaj nikogo do Olbrzymów. Musimy sami dać sobie radę z tym, co nas czeka.
Avrun ocknął się nagle. Spojrzał błękitnymi oczami na swojego rozmówcę.
-Oczywiście że musimy sobie dać radę. Jednak strata jednego człowieka nic nie będzie znaczyć. A zyskanie potężnego sojusznika może przeważyć szalę zwycięstwa.
-Wiesz co Ci grozi za nieposłuszeństwo wobec Rady, prawda? Wygnanie. A to jest równoznaczne z uznaniem Cię za Mrocznego!
-Rozumiem Twoje słowa i pamiętam przestrogi. Nie musisz mi ich przypominać na każdym kroku.
-Dostosujesz się do nich?
Avrun zastanawiając się chwilę, odrzekł:
-Tak, dostosuję się…
Po zakończeniu wojny. Dodał w myślach.
Alucard podbiegł szybko do młodszego Elfa, ściskając go mocno.
-Obiecaj, że nie zrobisz tego…
Ocalony milczał. Po chwili uwolnił się z uścisku, i odszedł uderzając mocno butami o posadzkę. Udając się szybko do swojej komnaty, wezwał do stawienia się przed nim swojego sierżanta, a zarazem przyjaciela. Gdy ten tylko wkroczył do komnaty, Avrun nie powitał go nawet, tylko zaczął od razu rozmowę.
-Vrooku, mam dla Ciebie pilne i tajne zadanie. Mam nadzieję, że mogę na Tobie polegać?
-Tak Dowódco!
-Nie nazywaj mnie tak. Jesteś tutaj jako mój przyjaciel, zrozumiano?
-Tak Dow… Avrunie.
-To dobrze. Otóż jest jedna sprawa. Wiesz o zbliżającej się wojnie tak samo jak cała reszta. Jednak uważam, że powinieneś dowiedzieć się jeszcze czego. Mamy duże szanse na zwycięstwo, ale tylko w jednym wypadku. Gdy otrzymamy wsparcie.
-Ale mamy już przy sobie wszystkich tych, których zdołaliśmy zebrać.
-Nie, nie wszystkich. Są jeszcze dwie rasy, do których nie wysłaliśmy nikogo.
-Ale na ludziach nie można polegać! Na Aasimarach też nie.
-Nie mówię o Aasimarach. Niebianie nie mieszają się w nasze sprawy, chyba o tym nie zapomniałeś, prawda? Na nich nie można liczyć, tak samo jak na ludzi. Chodziło mi o Olbrzymy, o Starożytnych.
-Przecież o nich słuch zaginął paręset lat temu!
-W tym właśnie problem, że nie. Księgi wspominają o ich ostatniej aktywności właśnie parę setek lat temu. Ze szczytów tej twierdzy widać znaki na pustyni. Dla mało wprawnego obserwatora wydaje się, że one nie oznaczają nic. Jednak analizując teksty ksiąg i te znaki, dochodzi się do jednego wniosku. Że Starożytny ciągle jeszcze kroczą po tym świecie. Są daleko na południu. Poszukuję tylko kogoś, kto byłby na tyle odważny, żeby tam się udać.
Avrun spoglądał uważnie w szare oczy rozmówcy. Był niemalże pewien, że się zgodzi. Ten zaś po chwili milczenia, skłonił lekko głową, wyciągając w kierunku swojego dowódcy poszarpaną dłoń. Elf zadowolony wydobył z pobliskiej księgi skrawek pergaminu, wręczając go podwładnemu. Przewiązany delikatną, czarną wstążką, zdawał się nic nie znaczącym kawałkiem papieru.
-Nie zważaj na wygląd. W środku jest mapa z Twoją drogą. Postępuj zgodnie z nią. Tylko się pospiesz. Jest mało czasu.
Vrook ponownie skinął głową, po czym odwrócił się przez lewe ramię i wyszedł przez drzwi. Avrun uśmiechając się do samego siebie. Dawno chciał się uwolnić od rozkazów Alucarda. A teraz ta okazja nadeszła…

Obraz zaraz po przerwaniu pieśni zniknął. Historyk jednak ciągle wpatrywał się zamglonymi oczami w pustą przestrzeń.
-Hej! Ej! Obudź się, noo!
Historyk podskoczył jak rażony gromem.
-Tak, tak… Masz talent do opowieści. Ale jednak księgi mówią inaczej. Według Historii Wielkiej Wojny, było tak. Również czytam bez zmian. Jednakże to zdarzenie, a raczej przeżycie spotkania z wrogiem spowodowało, że jako arystokrata mimo młodego wieku został wcielony do wojska na stopniu oficera. Już samo to wskazuje na to, jak słabo było zorganizowane wojsko elfickie, jednak skupmy się na istocie sprawy, czyli ówczesnych zdarzeniach. Od razu zaprzeczam, jakoby pomagały w walce olbrzymy. A wszystko to powstało z powodu niedoinformowania na temat źródła. „A olbrzymy wspomogły nas w walce” – owszem, pojawia się taki zapis w archiwach. Ale jest to raport z bitwy spisany przez dowódcę Goliatów, czyli grupy niziołków wspomagających wojska swoimi procami bojowymi. Należy więc to rozumieć bardziej jako pomoc innej wysokiej rasy. Z wysokich ras, które mogły pomóc wyszczególnić możemy jedynie inny szczep elfów, lub ludzi. Jako że elfy nie były niczym nadzwyczajnym w armii elficko-krasnoludzkiej, więc logicznie rzecz ujmując pozostają jedynie ludzie. Do nich też wbrew legendzie zostało wysłane poselstwo. Niestety nie znane jest nazwisko posła, który zawędrował do ludzi, co możliwe, że dałoby koniec tej legendzie. Mimo wszystko jednak wiemy, że ludzie odpowiedzieli pozytywnie na poselstwo i wysłali na wojnę swoich najlepszych wojowników. Jednocześnie prócz oficjalnej armii pod banderą krasnoludzką służyło kilku ludzi związanych wcześniej handlem i którzy zostali zatrzymani niejako siłą na terenie Sovirnu. Jednakże jako że były to ilości niemal iluzoryczne, to nie zostały uwzględnione w późniejszych relacjach. Prócz oczywiście niesławnej wzmianki o olbrzymach.
-To teraz do czego doszliśmy? Mamy historię, mamy postać. To może jakaś jatka?
-Jatka?
-Bitwa ignorancie! Nie rozumiesz języka ludu, to się nie dziw że nikt Cię nie słucha. – Bard ponownie zaczął nucić cicho melodię, uderzając co chwila w struny i przytupując. Również pojawił się obraz, tym razem jednak wyraźniejszy. Bard ten był mistrzem swojej sztuce.
-Ruszać się wszyscy! Zajmować pozycje bojowe! Łucznicy na tyły, pomiędzy pierwszy a trzeci szereg! Topornicy zajmować skrzydła! Niszczyciele, co piąty pomiędzy Łuczników! Włócznicy, ustawić się za pierwszym szeregiem Tarczowników, przyszykować spisy i halabardy! Powstrzymać ich szturm za wszelką cenę! Elemenatliści, całkowicie na tyły, ostrzał należy do Was! Inżynierowie, do obsługi machin! Zasypać ich kamieniami! Nie dajcie im się zbliżyć na odległość miecza! Kawaleria, czekać na rozkaz! Nie ruszać się wcześniej z miejsc! Kapłani, bądźcie w pogotowiu! Nie wiadomo czym nas zaskoczą! Walcz…
Przerażający ryk rozdarł powietrze nad polem bitwy. Dwie armie stojące naprzeciw siebie szykowały się do bitwy. Zgiełk zagłuszył ostatnie słowa Avruna. Wielka równina zalana była potokami wojsk. Po jednej stronie stały wszelkiego rodzaju bestie i potwory, nad armią zaś krążyły Smoki, Harpie i Wiwerny. Druga armia składała się tylko i wyłącznie z Elfów i Krasnoludów. Długouszy byli z reguły zakuci w lekkie pancerze, umożliwiające zwinne ruchy. Z nich także pochodzili wszyscy Magowie w armii. Krasnoludowie zaś nie uznawali lekkich broni. Ich uzbrojenie zaczynało się na ciężkiej płytówce, a kończyło na wielkich młotach, służących generalnie w kuźniach. Wielkie trebuszety rozmontowane na szczytach i ponownie złożone na Równinie, górowały wyraźnie nad resztą tłumu. Kamienne bloki zamocowane na ich końcach zdolne były rozkruszyć mury nawet największej twierdzy. Nie mówiąc już o zmiażdżeniu części armii podczas jednego wystrzału.
-Strzelać, gdy tylko znajdą się w zasięgu! Nie czekać na rozkaz!
W obozie Mrocznych rozległ się głos trąby, dającej sygnał do rozpoczęcia szturmu. Ryk z wielu gardeł poparł ten dźwięk. Szczęk oręża rozszedł się jeszcze szybciej. Nieskoordynowana masa bestii ruszyła do przodu, niszcząc wszystko na swojej drodze.
-OGNIA!
Ryk dowódcy Inżynierów przebił się ponad odgłosem zaciskających się szeregów zbrojnych, tarcz uderzających o tarcze, naciąganych cięciw. Po chwili do tego doszło skrzypienie drewna i szuranie bloków skalnych o podłoże. Świst kamieni przeciął powietrze. Avrun śledził wzrokiem paraboliczny lot pocisków. W parę sekund później w miejscu gdzie opadły powstała szeroka wyrwa w szeregach bestii, jeszcze szybciej zapełniona nową ich falą, niż została wycięta.
-Szykować się do drugiego strzału! Zalać ich ogniem!
Tym razem do trebuszetów podpięte zostały drewniane beczki z zapalonymi lontami.
-Strzelać bez rozkazu!
Po raz kolejny rozległo się skrzypienie drewna. Beczki poszybowały tą samą parabolą, kręcąc się szybko w powietrzu dookoła własnej osi. Kolejne eksplozje rozszarpywały bestie na strzępy. Ich szeregi jednak nie malały.
-Ruszać się szybciej! Strzelać najszy… Ooo…. Aaarghh!
Inżynier porwany wysoko w powietrze darł się w agonii, zmagając się ze szczękami Czarnego Smoka, który w tym momencie dopadł go podczas przygotowywania kolejnego strzału. Żmij jednak zamknął paszczę bez oporu, wypluwając jedynie kawałki pancerza na unieruchomione trebuszety. Za Czarnym nadleciały inne, mniejsze Smoki, ziejąc ogniem i kwasem na sojusznicze wojska. Tymczasem na pierwsze szeregi spadły już ciosy od Minotaurów. Gdzieniegdzie wielogłowe Hydry podrywały w powietrze kilku wojowników naraz, łamiąc kręgosłupy. Łucznicy szyli strzałami w wielkie cielska, także miejscami powietrze pełne było lecących strzał. Byczogłowe bestie ścierały się z o wiele mniejszymi Krasnoludami, niejednokrotnie tracąc przy tym głowy, odcinane toporami, miażdżone młotami. Bestie nie były dłużne, potężne kopnięcia nadawały Krasnoludom trajektorię koszącą, wycinając swoją masą i rozpędem długie linie w wojskach sojuszniczych. Walka zdawała się już w tych pierwszych chwilach przechylać szalę na korzyść Mrocznych. Avrun rozpaczliwie starał się kontrolować poczynania swoich wojsk.
Gdyby do diaska była tutaj ciągle rada! Co mnie podkusiło, żeby ich wymordować?!
Odpowiedź wiesz gdzie się czai Avrunie…
Co? Kim jesteś? Co robisz w moich myślach?
Tak Avrunie… To Ty jesteś tym wybranym, Ty wiesz co zrobić… Twoja Mroczna natura bierze górę. Nie na darmo Twoja matka została poddana kontroli umysłu… Taaak… Mój plan się powiódł. Stworzyłem tego, kogo chciałem stworzyć.
Nikt mnie nie stworzył!
Mylisz się, Wybrańcze…
O co ci chodzi do diabła?!

Tym razem nie doczekał się już odpowiedzi. Kryształowe ostrze dzierżone przez niego zdawało się drżeć mu w rękach. Dłonie powoli pokrywała czerń. W pewnym momencie, gdy Avrun zmagał się sam ze sobą, usłyszał nad sobą ryk. Czarna bestia dostrzegła jego, jako Dowódcę wojsk, w tłumie wojowników. Elf odwrócił się w stronę Smoka, nie będąc w stanie podnieść oręża w górę. Żmij opadał szybko w dół, otwierając paszczę na roścież. Avrun spoglądał nieustraszenie Śmierci prosto w twarz. Ten tylko uśmiechnął się pod kapturem, rozpływając się w paszczy Smoka. Czarnego odrzuciło momentalnie w bok. Gdy spadał na własną armię, Elf dostrzegł w jego bok wbitą ogromną włócznię. Zaraz za nią zobaczył jej właściciela. Potężna dłoń sięgnęła po swoją broń, przeciągając ramię nad prawie połową sojuszniczej armii. Nagłe poruszenie zapanowało wśród Krasnoludów i Elfów, wlewając nową nadzieję w ich serca.
-Olbrzymy! Udało Ci się Vrooku!
Kilka masywnych postaci przesuwało się wzdłuż szeregów zbrojnych. Wzrostem przewyższali trebuszety, masą zapewne Smoki. O ich sile nie wspominają żadne kroniki. Jedno było pewne. Z ich pojawieniem się, przemienił się obraz bitwy. Bestie porzucając broń ruszyły w stronę obozu Xariów, potykając się po drodze i wzajemnie tratując. Jedynie te najpotężniejsze pozostały w miejscu, próbując odwrócić swój marny los. Niedobitki Smokom runęły w dół na niektóre Olbrzymy, powalając ich na ziemię. Hydry wypuszczały swoje głowy w kierunku gardeł Starożytnych. Ci jednak jednym zamachem miażdżyli cielska. Powolny marsz został rozpoczęty w kierunku głównej twierdzy Xariów. Bitwa została wygrana, wojska wroga były rozproszone. Jednak jak miała zakończyć się wojna?...

Pieśniarz przerwał opowieść, szturchany przez jedną ze służek.
-Piwo! 10 srebnych!
-Nie przeszkadzaj nam teraz. Zapłacimy później!
-Jedna wielka legenda, same nieścisłości opowiadasz mój drogi. Historia mówi zupełnie co innego. Nie mogę natomiast zaprzeczyć tej ciemniejszej stronie mitu. Wiadomym jest, że większość dworu królewskiego była przeciwna jakimkolwiek sojuszom z ludźmi, oraz nie zaprzeczę, że wielka rada królewska została niemal całkowicie wymordowana. Ale te dwa fakty łączą się ze sobą tylko lekką więzią. System polityczny, jaki wówczas panował możemy porównać do dzisiejszego Lantaegru – jest jeden silny władca, wokół niego skupia się kilku najbliższych doradców, dalej jest wielka rada i pospolita dyskusja, czyli zgromadzenie rycerstwa. Z tym, że tak jak w Lantaegrze do wielkiej rady zasiadają jedynie jednostki wybitne, tak u ówczesnych elfów wszystko zależało jedynie od pozycji społecznej. Avrun, mimo arystokratycznego pochodzenia był dość odległy od tego przywileju. Jednakże ze względu na swoją niespotykaną nawet wśród elfów wygórowaną ambicję, dotarł wreszcie do władzy. Po wielu trupach... Bitwa została odwzorowana niemal doskonale – aczkolwiek te bajki o przechwyceniu Wielkiego Inżyniera przez czarnego smoka możemy też włożyć między, no... Bajki? Prawda jest nieco bardziej mroczna – władca Sovirnu nie został pokonany przez smoka, a z powodu zdrady, jakiej dopuścił się jeden z żołnierzy jego gwardii przybocznej. Jak ciekawostkę dodam, że jeszcze zanim Inżynier upadł na ziemię, zdrajca był martwy... Nadmiar żelaza w organizmie. Mniej więcej tyle, ile znajduje się w głowni młota bojowego. Sam opis bitwy nie pozostawia wiele do życzenia – jest w miarę odpowiadający rzeczywistości i nawet zawierający bardzo prawdopodobny przebieg wydarzeń, oraz rozkład sił obu przeciwnych armii. To, co jedynie może zawierać nieścisłości, to, no cóż, olbrzymy... Nic takiego się nie zjawiło. Wielki Żmij, czyli nawet nie czarny smok, a zwykły wywern, zaatakował Avruna, jednak nie został w tym momencie zabity. Otóż był on związany myślową więzią z kontrolującym go magiem, który mniej więcej w tym momencie otrzymał cios mieczem w plecy. Wywern w związku z tym otrzymał dość sporą porcję bólu i zwyczajnie nie mógł kontynuować lotu na tej samej trajektorii, a nawet nie zdołał wyrównać lotu – uderzył w ziemię i zanim zdołał powstać, to rzuciło się na niego kilku krasnoludów. Z młotami bojowymi, oczywiście. Nastaje więc pytanie, jakim cudem mag, który powinien stać na tylnych szeregach, otrzymał cios w plecy? Otóż odpowiedź jest bardzo prosta i wyjaśnia wiele – dotarły „olbrzymy” z relacji niziołków. Inaczej mówiąc, niewielki oddział ludzi, którzy nie mogli zdążyć zjawić się przed bitwą, dotarli tuż po jej rozpoczęciu. Nie widząc sensu atakowania frontalnego, zakradli się na tyły wroga. Poprzez dywersję bardzo szybko zadali ogromne straty wrogu – zanim zostali zamordowani, udało im się pozbyć wielu dowódców nieświadomych zagrożenia czyhającego za ich plecami. Wojska Xarich bez swoich dowódców nie miały niemalże żadnej wartości strategicznej i zostały zmiecione przez przymierze elfów i krasnoludów. Należy jeszcze tutaj dodać, że zapisy ze skarbca krasnoludów wykazują, że ta bitwa przyniosła im niezwykłe korzyści. Głównie liczone w elfickich monetach...
-A oblężenie? A wyplenienie Xariów? Kolejna legenda? Moim zdaniem bardzo realistyczna! – nad głową Barda pojawia się ponownie znany już obraz. – Oblężenie Twierdzy Xariów…
Avrun spoglądał na swoją martwą rękę. Już w czasie bitwy zaczynała czernieć, teraz już zgniła całkowicie. Dowódca chodził cały czas w pełnym pancerzu na lewym ramieniu, zakrywającym całe ciało. Oblężenie przeciągało się zbyt długo jak na gusta Elfa. Pragnął jak najszybciej objąć władzę. Jednak Magowie stawiali zawzięty opór. Siły sojusznicze stopniowo topniały, Olbrzymy odeszły do swoich siedzib, zostawiając ich samym sobie. Twierdza jak była niezdobyta na samym początku, tak pozostawała taką nadal.
-Panie!
Na dźwięk tego słowa Avrun odwrócił się szybko.
-Czego chcesz? – warknął do żołnierza.
-Ktoś chce się z Panem widzieć.
-Wprowadzić.
Do kwatery Dowódcy wkroczył powoli ubrany w czarne szaty Mag. Jego twarz skrywał wielki kaptur. Elf gestem dłoni wyprosił wszystkich z pomieszczenia. Ci posłusznie opuścili je, zamykając drzwi.
-Czego tutaj szukasz?
-Nie poznajesz mnie, Avrunie?
Serce Elfa na dźwięk tego głosu zamarło na chwilę. Znał ten głos. Słyszał go rok temu, na polu bitwy w swojej głowie. Opanowując się, jednak po chwili znowu rzucił szorstko.
-Czego chcesz? Przecież na pewno nie pokoju.
-Ależ mój drogi… O co Ty mnie posądzasz? O to, że ja bym chciał pokoju? O nie… Moje państwo jest skazane na porażkę jak każde imperium. Nie ma trwałego państwa na świecie, wiesz o tym. Przez to właśnie przybyliśmy tutaj, aby uratować to, co zostało z naszego starego świata. Jednak jak widać nasza ideologia się tutaj nie sprawdziła w żadnej mierze. Wszyscy byli przeciwko nam. A ład i porządek to jest chyba wszystko, czego pragnęliście, prawda? Wielu zdołało to zrozumieć, przechodząc na naszą stronę.
-Zepsuliście ich dusze! Wydaliście na łaskę Śmierci! To zdrajcy i tchórze.
-I znowu się mylisz, mój drogi. Oni wszyscy byli silni. Nie przeszli z własnej woli. Długo walczyli z tym, co ich opanowywało. Ostatecznie jednak każdy temu ulega. Albo zaczyna się rozpadać.
Mag jednym gestem dłoni zerwał magią pancerz z lewego ramienia Elfa, ukazują gnijącą już mocno rękę.
-Taak…. Ty też z tym walczysz. I przegrywasz. Nie uda Ci się tego pokonać. Jesteś skazany na śmierć Avrunie. Nie wywiniesz się.
-Odejdziesz razem ze mną…
-Jak sobie życzysz…
Elf zwinnym ruchem wyciągnął kryształowe ostrze z pochwy, kierując jego czubek wprost w serce Maga. Ten tylko gestem dłoni przyzwał czarne, zakrzywione ostrze, w drugiej zaś kwadratowa tarcza, stworzona z takiego samego materiału co ostrze Avruna.
-Tak… Dwa przedmioty pochodzące od tego samego kowala, wykute w jednej kuźni w tym samym czasie.
-Długo chcesz jeszcze gadać?
-Nie, nie ma potrzeby.
Xar szybkim ruchem jak na Maga, zamachnął się ostrzem na Elfa. Cios trafił Avruna w martwe ramię, blokując się w nim jednocześnie. Zaklinacz skupiając się chwilę w sobie zdematerializował je. W tym samym też czasie Elf zmagał się z siłami, jakie blokowały jego miecz przed uderzeniem w kryształową tarczę. Mag musiał pochwycić ją oburącz, aby go nie powaliło podczas próby zablokowania ciosu. Jednak mistyczna moc, jaką zaklęte były oba te przedmioty nie pozwalała na zbliżenie się tych dwóch elementów uzbrojenia.
-Co… Ty… Żeś… Zrobił… Magu?!
-Muah… Potęga kowali…
-Zobaczymy…Avrun szybkim ruchem wycofał ostrze, przerzucając je w ręce, obracając jednocześnie miecz w swoją stronę. Rzucając się na podłogę, ciął poprzecznie poniżej tarczy. Poczuł lekkie drgnie na ręce w momencie jak Kryształ przecinał ciało. Wrzask bólu wydarł się z piersi Maga w momencie jak upadał na ziemię z odciętymi nogami poniżej kolan. Teraz zasłaniał się już tylko tarczą, podczas gdy strumień rytmicznie wypływającej krwi, bił z przeciętych tętnic. Elf stanął okrakiem na leżącym Magiem, ustawiając ostrze prostopadle do tarczy.
-Myślałem, że będziesz stanowił większe wyzwanie.
-Głupcze… Nie zdołasz mnie zabić!
-Przekonamy się. Od dzisiaj ten świat należy do mnie!
-Do zobaczenia… Za setki lat!
Avrun momentalnie opuścił ostrze wprost na leżące ciało. Miecz przeszedł bez oporu przez tarczę, wbijając się w serce przeciwnika.
-Muahaha… Zrobiłeś…. To!
Elf odskoczył momentalnie od swojego ostrza. Jego rękojeść zaczęła bić wielkim gorącem, topiąc wszystko w promieniu kilkunastu centymetrów. Cały miecz powoli rozjarzał się bladym światłem. Takie samo też wydobywało się z przebitej piersi Maga. Tarcza przybierała ciemną barwę. Elf zafascynowany spoglądał na to, co się dzieje. Wyryte na powierzchni runy zapaliły się czerwoną barwą, migocząc naprzemian. Po chwili wszystko ustało. Elf podszedł powoli do ostrza, chwytając opętańczo za rękojeść. W tym samym momencie został też popełniony jeden z największych błędów na Kontynencie. Żądza władzy opętuje w pewnym momencie każdego. Gdy tylko Avrun uchwycił miecz, cała energia zgromadzona w nim i w tarczy została uwolniona. Kręgi mocy rozchodzące się od miecza powoli druzgotały wszystko to, co znalazło się na ich drodze. Cały obóz sojuszniczy został zmieciony z powierzchni ziemi, Twierdza przestała istnieć. Słabnąca stopniowo fala rozeszła się po całym kontynencie. W jednej chwili wszystko to, co stanowiło dorobek wielu pokoleń przestało istnieć, obróciło się w gruz. Kataklizm, jaki narodził się po uwolnieniu energii, spustoszył wszystko to, co zostało stworzone ręką Krasnoludzką, Elfie i przy pomocy Czarnej Magii. Jedynie niewielkie ludzkie osady przetrwały zniszczenie. Pojedyncze Elfy i Krasnoludy skryły się przed rosnącymi w potęgę ludźmi. Ci niedocenieni mieli teraz rządzić na Kraethoris.

-Kataklizm? Magia? Nie ma możliwości przyjacielu. Za mało znane jej tajniki wtedy były. Ta księga mówi że Kolejnym wątkiem, który choć miał miejsce, to jednak według legendy miał przyczynę bardziej mistyczną niż rzeczywistą, jest „śmierć” ręki Avruna. Tymczasem nie ma to żadnego związku z magią, przeznaczeniem, czy innymi świństwami. No, może ze świństwami, to akurat ma wiele wspólnego. Otóż mniej więcej w tamtych czasach wystąpił nawrót zarazy, która przenoszona w wodzie po przedostaniu się do krwi człowieka po pewnym czasie powodowała obumieranie ciała. Nieprzyjemne, jednak nie miało nic wspólnego z wystąpieniem Xarich – jak mówią kroniki, był to jeden z wielu nawrotów tej choroby. Po tej bitwie wojska nieumarłych były na tyle niezorganizowane, że nastąpiła wojna błyskawiczna, mniej więcej do Lyszken, fortecy zbudowanej od początku do końca przez nieumarłych. Jeśli chodzi o sprawy taktyczne oblężenia, to nie było tam nic nadzwyczajnego. Ciągły ostrzał artyleryjski i połączony z odcięciem od wszelkich zapasów. Jednakże po około 15 dniach, gdy opór nie słabł, Avrun postanowił przypuścić szturm. Nie jest więc prawdą, że jakiś tajemniczy gość zjawił się w namiocie dowodzenia. Elf zwyczajnie przystąpił do zdobycia Lyszken siłą. W środku działali dywersanci, którzy podłożyli ładunki wybuchowe, oraz otworzyli bramy wojskom przymierza, co większość z nich zapłaciła życiem jeszcze przed wejściem armii do miasta. Z tych działań, głównie z braku obiekcji przed poświęceniem swoich stronników, a także właściwie całej swojej armii, możemy wnioskować, że zaraza, która powodowała obumieranie jego lewej ręki wywoływała również pewną formę choroby psychicznej, co może wyjaśniać kolejne posunięcia, oraz całokształt zachowania Avruna w dniu bitwy ostatecznej. Ofensywa została przeprowadzona na rynek miejski, zwyczajowe miejsce ośrodka oporu w razie penetracji fortyfikacji. Tam też rozegrał się słynny pojedynek między elfem, a nekromantą. To jest jedna z tych kwestii, którą możemy wygodnie zasłonić chorobą psychiczną Avruna. W końcu jaka jest logika w atakowaniu potencjalnie śmiertelnie niebezpiecznego przeciwnika będąc do tego rannym, a mając do dyspozycji najlepiej wyszkolonych wojowników krasnoludzkich i elfich, gotowych pójść na śmierć na jedno skinienie? No, w przypadku krasnoludów chodziło o bardzo wysoką premię... Ale jednak stało się. Zarówno Viler, jak i Avrun, przez chwilę wymieniali się obelgami, oraz szyderstwami, jednak w końcu rzucili się w bój. Avrun jakimś cudem powalił nekromantę, aczkolwiek pewne relacje wskazują na to, że w rzeczywistości Viler sam się przewrócił przez potknięcie o leżącą ściętą głowę. Elf, jako wychowanek szlachetnych walk arystokratycznych, nie omieszkał skorzystać z sytuacji i wbił swoje ostrze w bezbronnego maga. Wszystko potoczyłoby się może inaczej, gdyby nie wydany wcześniej rozkaz podłożenia ładunków wybuchowych, o których mocy elf prawdopodobnie nie miał najmniejszego pojęcia. Forteca, razem z garnizonem, oraz szturmującymi niemalże dosłownie wyleciała w powietrze. „Jedyne, co pozostało z dumnego i mrocznego Lyszken, to kupa kamieni, opartych o inne kamienie. Wśród tego walały się drobne żelazne kawałki pancerzy oraz, niech Myrmid ich błogosławi, porozrywane truchła żołnierzy. Forteca, ogłoszona niegdyś stolicą królestwa śmierci stała się jej drugim imieniem...” jak zapisane zostało w tychże zapiskach dowódcy regimentu niziołków, który szczęśliwie nie brał udziału w szturmie. W micie występuje jednak wzmianka o zniszczeniu miast... Nie zostało to spowodowane żadnym magicznym wybuchem – w rzeczywistości wystarczyły zniszczenia jakie dokonały się podczas pierwszego ataku Xarich, którzy oczywiście nie starali się zachować zdobyczy w jak najlepszym stanie, a następnie przez błyskawiczne podboje Avruna, który też w swoim niedomaganiu umysłowym nie dbał o odbijane miasta.
-Też ładnie. Czysto historycznie bym powiedział.
-Bo to jest historia!
-Ale mało kto ją zrozumie. Ja tworzę dla ludu, a nie dla uczonych.
-I to się właśnie różnimy. Nasz pogląd jest zupełnie inny. I oba są słuszne.
-Słuszne? Przecież nasze wersje się nie pokrywają! A zresztą… Dokończę opowieść. Pojedyncze Elfy i Krasnoludy skryły się przed rosnącymi w potęgę ludźmi. Ci niedocenieni mieli teraz rządzić na Kraethoris. W przeciągu najbliższych setek lat rozwój cywilizacji został zatrzymany. Nie odkrywano nic nowego, walka o władzę dominowała nad chęcią ewoluowania. Rodziły się nowe potęgi, Imperia Ludzi. W przeciągu paru dziesiątków lat, centralne równiny znalazły się pod panowaniem miasta Lantaegr, stanowiącego od tego momentu największą potęgę, porównywalną z dawną siłą Królestwa Elfów. Na wschód od niego potężnie zjednoczone miasta utworzyły Sojusz Trzech Króli, za stolicę obejmując połączone w jedno trzy wielkie miasta. Trzecia istotna siła zagnieździła się na północ od obu państw, zamieszkując góry. Te trzy sojusze bezustannie toczyły wojnę o władzę i wpływy na Kraethoris. Mała była szansa na to, że zostanie to powstrzymane. Konflikt sięgający pokoleń wstecz nie miał szans zniknąć w obliczu nawet największego zniszczenia. Na Kontynencie były jeszcze trzy inne wielkie państwa, jednak niemająca na tyle wpływów, aby móc rywalizować o władzę. Na obszarze dawnej siedziby Xariów powstało terytorium mające za stolicę Rakelun. W miejscu wielkiej bitwy narodziło się ubogie w zasoby terytorium rządzone z miasta Argentis. Najmniej spornym terenem był obszar za wysokimi, północnymi górami. Pokryty w większości śniegiem i lodem, obszar pod władaniem królów z Strenitv. Najmniej przyjazne warunki i najmniej korzystne położenie zniechęcało wszystkich innych do podbijania tego terytorium. Gdzieniegdzie jeszcze w górach można było dostrzec zarysy fortec Krasnoludzkich. Jednak nikt, kto tam się udał nie wrócił. Nie licząc jednego człowieka, ale o tym kiedy indziej wspomną Kroniki. Po Kataklizmie ci, co przeżyli z innych ras stronili mocno od ludzi. Gdyby nie zadufanie w sobie ich Dowódcy, być może ciągle by jeszcze istnieli jako potęga. Jednak kto wie, może jeszcze Upadłe Rasy powstaną?... Kto wie co się stało z Avrunem?... Obecnie nad światem panują ludzie. Jednak co się czai w ciemnościach lasów i podziemi?
-Zakończenie po łebkach masz tej historii. Księgi co prawda nie podają więcej, ale bardziej szczegółowo. Ta na przykład mówi, że W większości przypadków dawne miasta nie były odbudowywane – nie było na to czasu, a stworzenie nowych osiedli było dużo mniej kosztowne. Jeśli chodzi o miejsca największych bitew, oraz oblężeń, to ludzie właśnie je przeznaczali na swoje miasta wierząc, że duchy poległych będą bronić ich przed złymi mocami. W ten sposób powstał Rakelun, razem z ówczesnym największym miastem – Lyszken. Jednakże ze względów ekonomicznych w krótkim czasie górować zaczęła inna metropolia z tamtego rejonu – tak, właśnie Rakelun. Ze względu na rozległe żyzne równiny mógł się rozwijać łatwiej i taniej niż Lyszken. Aczkolwiek dawna forteca dalej pozostała bardzo ważnym punktem handlowym, kulturowym i strategicznym... Gnomy z Fedretu skupiły się w miejscu zwanym Sutahortem, gdzie następnie stworzyli zalążki kolejnego państwa. Po skończonej wojnie wielu niziołków reemigrowało do Karetorfu, który mimo dużych zniszczeń został odbudowany dzięki dużym zasobom finansowym, jakie ta rasa posiadała. Grethynbug pozostał podziemnym miastem, gdyż architekci krasnoludów nie mieli fizycznej możliwości, by podnieść to, co zostało opuszczone o kilkaset metrów wgłąb ziemi. Jednakże rozwiązano ten problem z czasem – zwyczajnie zaczęto budować mieszkania wzwyż, przez co po kilku latach intensywnego rozwoju osiągnięto poziom gruntu. Jeśli chodzi o Bruth, to przez długi czas zajmowały się nim najlepsi druidzi elficcy, dzięki czemu już wkrótce w tamtym miejscu znów zakwitło życie, wyplenione wcześniej przez wojska Xarich. Wortyhir ze wszystkich obleganych fortec ucierpiał najmniej. Było to też pierwsze ściśle ludzkie miasto. Cały rejon Ru-Sar-Tagh został zasiedlony przez bestie. Prawdopodobnie zostałyby one wybite w polowaniach, jednakże niedostępność dawnych siedzib krasnoludzkich nie pozwalała na atak. Nikomu po Vilerze nie udało się podbić tych niedostępnych gór. Z powodu wielkiej migracji niziołków powstały zalążki takich wielkich miast, jak choćby całe państwo Trzech Króli. Jednakże jedynym prawdziwym zwycięzcą w tej wojnie był tylko i wyłącznie Sovirn... Prawdopodobnie spróbowałby rozszerzać swoje wpływy na cały kontynent, jednak następne tragiczne wydarzenia, jakie rozegrały się na kontynencie powstrzymały wszystkich nieludzi od rozwoju. Zaraza, która początkowo zaatakowała nielicznych żołnierzy, w tym Avruna, okazała się zmutować i dosłownie zdziesiątkowała krasnoludów, elfów, niziołków i gnomów. Gdy ludzie zaczęli wychodzić poza Wortyhir, napotkali puste, nie zamieszkane, a jednak zagospodarowane przestrzenie. Wkrótce potem opustoszałe miasta, zaludniły się. Jednak już na zawsze inne rasy miały wieść swój żywot jako osobniki zagrożone wyginięciem... Wkrótce po ‘przejęciu’ miast elfickich przez ludzi powstało miasto Lantaegr, jako przecięcie wszystkich najważniejszych szlaków handlowych. Poprzez wieki ludzkość tak się rozrosła, że niemalże co dekadę populacja kontynentu podwajała się. Rozkwit nauk spowodował również niesamowite zróżnicowanie myśli filozoficznych i teologicznych, które tak oddziaływały na ówczesnych ludzi, że nieraz wystąpiły na tyle silne podziały, iż całe ogromne społeczeństwa wędrowały w miejsca niezamieszkane i zakładały tam własne osiedla by móc praktykować swoje wierzenia i przekonania tak, jak im to odpowiadało. W ten sposób powstały miasta dzisiejszego przymierza, obecny Rakelun, Argentis, czy nawet, a raczej przede wszystkim Strenitv. Do tego przedstawię jeszcze uproszczone statystyki, żeby dało się pojąć, jak potężnym ciosem cywilizacyjnym była wojna i następująca po niej zaraza. Otóż w czasie wojny zginęło około 20% elfów, 36% krasnoludów (głównie poprzez rzeź Ru-Sar-Tagh), 14% niziołków i gnomów. Po zarazie przeżyło ledwie 4% elfów, 15% krasnoludów i 9% niziołków z gnomami. W tych i następnych latach liczba ludzi wzrosła niemal pięć tysięcy razy. Teraz wyobrażenie tamtych dni powinno być zdecydowanie łatwiejsze...
-Dane, dane, dane… Wy uczeni zawsze musicie siedzieć w liczbach!
-A w czym innym mamy siedzieć?
-Wiesz… Ja zazwyczaj siedzę w fotelu.
-Zabawne… Czysty humor Bardów, nic dodać nic ująć.
-Lepszy taki jak żaden. Ale mniejsza o to. Masz coś jeszcze do historii?
-Nie, ja już nic nie mam. A Ty?
-Moja opowieść też się już zakończyła. Ale czekaj… Piwo wypite, opowieść skończona, ale czemu jest tak ciemno? Przecież dopiero ranek!
-Ranek?! – krzyknął Karczmarz. – Panowie, jest 23 godzina! Siedzicie i gadacie od parunastu godzin! Wszyscy klienci posnęli!
Bard i Historyk rozejrzeli się dookoła. Faktycznie. Wszyscy zasnęli.
-Wynajmij im pokoje na noc! Z pozdrowieniami od H. i B.!
-H. i B.?
-Będą wiedzieć o co chodzi.
Berul i Ariel zebrali swoje rzeczy i szybko wyszli na świeże powietrze.
-Kiedy się znowu widzimy? Jest jeszcze wiele rzeczy do omówienia.
-Najpierw zbiorę dokładne wiadomości. Wtedy dam Ci znać.
-A ja posłucham opowieści Minstreli!
-Także… Dobrej nocy.
-Wzajemnie i do następnego razu, Historyku!
Dwie postacie rozeszły się w różnych kierunkach. We wszystkich oknach panowała ciemność. Miejscami tylko widać było jakąś postać na drodze. Krwawy Księżyc górował nad górami Sovirnu…

Drunudyny…

Strome zbocza i dawne fortyfikacje krasnoludzkie długo broniły dostępu do tego masywu górskiego. Panoszące się w okolicy bestie skutecznie odpędzały wszystkich natrętów żądnych sławy, a przede wszystkim majątku. Wysokie mury fortecy w centrum górotworu ostatecznie separowały mieszkańców wzniesień od reszty świata. Posępne wieże jednej z dawnych fortec Władcy Krasnoludów wznosiły się ponad szczyty. Teraz nad nimi panowała taka sama ciemność, jaka rozlała się w całym masywie, w każdym jego zakamarku. Samą stolicę dawnego państwa zajęły stworzenia, o których nie śniło się nawet nikomu w najgorszych koszmarach. Plugastwa, demony, nieumarli, bestie. Główny pałac jednak zdominowały istoty zupełnie inne. Pospolite, słabe na pierwszy rzut oka. Ludzie, zwyczajni ludzie. Dla osób niewtajemniczonych. W rzeczywistości jednak prawda była zupełnie inna. Tymczasem pomiędzy kolumnami mignęła czarna, długa szata. Dwie postacie szły szybko długim korytarzem w głąb ciemnych pomieszczeń.
-Mówiłem Ci, że musisz tego pilnować jak oka w głowie!
-Tamten rycerzyk to wykupił nim zdążyłem zrobić cokolwiek.
-To mu to odbierz do diabła! Nie mów mi tylko, że nie możesz wykorzystać tego, co osiągnęliśmy przez tysiące lat!
-Gdyby to było takie łatwe. Wypłynął daleko!
-Kiedy?
-Miesiąc temu.
-I dopiero TERAZ z tym do MNIE przychodzisz?!
Młodsza postać skuliła się lekko, a na bladej twarzy pojawił się wyraz lekkiego gniewu. Tymczasem jednak odparła:
-Wydostań się z Clifgadhen bez zwracania na siebie uwagi.
-Do diaska, od czego niby masz magię?!
-Te gnomy nie dadzą się tak łatwo magią przechytrzyć! Na terenie całego miasta jest nałożona strefa antymagii. Nie można jej tam użyć!
-Strefa antymagii! Nie gadaj głupot! Banalne zabezpieczenie jeszcze łatwiejsze do przełamania! KIM jest ten rycerz?! Czy wszystkim muszę zajmować się sam?!
-Deil von Parv. Wypłynął na wschód w poszukiwaniu czegoś.
-Poczekam aż wróci. Ty zaś zajmij się poszukiwaniem dalszych fragmentów.
-Tak panie.
Młodsza postać w czerni zniknęła w chmurze dymu. Ten, który został nazwany panem, obrócił się w miejscu i ruszył kulejąc w ciemność. Spod długiego płaszcza momentami wychylał się kawałek drewnianej nogi. Mag gdy tylko dotarł do środka kompleksu, stanął pod wielkim kryształem wystającym z sufitu. Uniósł obie ręce w górę i skupił się przez chwilę w sobie. Dookoła zaczęły pojawiać się inne postacie, tak samo jak on ubrane w ciemne, długie szaty. Pomieszczenie powoli zapełniało się dymem. Gdy już wszyscy ci, co mieli przybyć zjawili się, mag przemówił.
-Bracia, nasz czas nadchodzi ponownie…

Griefenclif

Dwie postacie zeszły w pośpiechu ze statku. Ten pośpiech był dosyć duży, gdyż w ich pobliżu przelatywały liczne przedmioty codziennego użytku. Co chwila jakiś z głuchym łoskotem odbijał się od głowy tej wyższej postaci, lub boleśnie uderzał w plecy niższego.
-Nie wracać mi więcej na ten okręt! To nie miejsce dla was, wy cholerni jedni! – tak darł się kapitan okrętu, z którego właśnie zeszli. Mniejsza postać w tym momencie odwróciła się i cisnęła w kapitana trzymanym w ręku przedmiotem. Głuchy łoskot świadczył o tym, że pocisk trafił do celu. Wyższy osobnik spojrzał z „inteligentnym” uśmiechem na towarzysza.
-Nef… To był Twoja księga czarów. Co teraz będziesz robił?
-Księga księgą! I tak zawsze stanowiła ozdobnik i notatki. Nic istotnego w niej nie było. Nie jestem czarodziejem do diabła!
-To czym? Bo zawsze rzucałeś czary…
-Vlad… Nie załamuj mnie chociaż teraz! Rzucać rzucałem, ale z samego siebie, jak Zaklinacze!
-A kto to Zaklinacz?
Nef pokręcił zrezygnowany głową i mruknął pod nosem do siebie.
-Typowy barbarzyńca…
-Co mówiłeś?
Mag podniósł głowę okoloną białymi włosami do góry i spojrzał w niebieskie oczy Vlada.
-Nic nic. Do siebie. Zaklinacz to mag czerpiący moc z woli, a nie z ksiąg i inktancji
-Aha… Mocne to to?
-Do diabła, chcesz znowu to poczuć?!
-Co poczuć? – znowu Vlad zadał iście inteligentne pytanie.
-Nie było pytania.
-Jak nie było, jak je zadałeś? Moja mama zawsze mówiła, że jak jest pytanie to trzeba na nie odpowiedzieć!
-A nie mówiła przypadkiem, że na pytanie nie odpowiada się pytaniem?!
-No, może i coś mówiła. Ale jak z tym pytaniem, które mi zadałeś, a go nie było?
-Esh… Daj już z tym spokój. Nie było tego pytania, Ty nie musisz odpowiadać, ja nie muszę odpowiadać.
-Dobra… Ale obiecaj mi jedną rzecz teraz.
-Jaką?
-Nie ufaj nikomu w karczmie kto stawia Ci darmowe trunki!
-Ale to Ty wtedy obstawałeś za tym gościem!
-Gdzie ja… Mama zawsze mówiła żeby nie ufać nieznajomym.
-To czemu wyżłopałeś prawie całą butelkę samemu?
-Spragniony byłem…
-Ta, a potem widział wszystko w żółte plamki. Dopiero potem uświadomili mu że jest na polu…
-Wzrok mam słaby!
-To co za nim też!
-Co to miało znaczyć?
-Nieważne. Co za dużo wiesz, to dla Ciebie niezdrowo. Taka wiesz… Umysłowa trucizna.
-Won mi z trucizną! Jeszcze ten oporny krasnolud z dużymi stopami!
-Tja… Kobietom tez chciałeś mówić bez oporu że mają duże.
-Bo myślałem o czymś innym a nie o stopach!
-Jak zawsze nie w temacie.
-Czepiasz się!
-Stwierdzam fakt do diaska. Gdyby nie Twoje „aktorstwo” raczej byśmy nie wyciągnęli od niego tego pyłu!
-No… Ale szkoda że temu Borrowowi się nie oberwało ostatecznie.
-Tak, Twój mieczyk z chęcią by go pociął na dwie części.
Vlad uśmiechając się poklepał dwuręczniaka po rękojeści.
-Mama zawsze mówiła żeby kroić równo i na wiele części.
-W tej kwestii miała rację.
Barbarzyńca rozpromienił się cały słysząc pochwałę swojej mamy. Dawno już ktoś tak nie powiedział. W momencie chwycił Nefa i podniósł w powietrze mocno ściskając.
-Mama byłaby z Ciebie zadowolona, przyjacielu!
Zaklinacz wiercił się w uścisku, próbując się uwolnić. Długa, ciemna szata falowała w powietrzu, a kostur tymczasem opadł na ziemię z głośnym łoskotem. Trzask kości rozchodził się dookoła dwóch towarzyszy.
-Puszczaj osiłku! Na ziemię mnie postaw! Do diabła, kręgosłup mi złamiesz!
Vlad rozłożył ramiona, a Nefratum opadł na drogę. Mag podniósł się szybko i jeszcze prędzej wyłamał kości palców. Barbarzyńca skrzywił się na ten dźwięk.
-Musisz to robić?...
-A jak Ty łamałeś mi kości tam w górze, to Ci to nie przeszkadzało?!
-Marudzisz!
-Dobra, łap ten swój kozik i chodźmy stąd. Trzeba znaleźć jakąś karczmę.
-Tylko bez tych co chcą trunki stawiać!
-Wiesz co? Chodźmy od razu gdzieś za miasto…
-Dlaczego? Przecież karczmy zazwyczaj są w mieście!
-Ale tutaj stawiają ludziom alkohol!
-To za miasto!
Mag pokręcił z politowaniem głową zarzucając lekką torbę podróżną na plecy. Ruszył powoli naprzód, mając przy boku coś dużego, wielkiego i z długimi, brązowymi włosami. Czyli krótko mówiąc Vlada. Lekko roztrzepanego, i czasami za wolno myślącego towarzysza. Jednak pomimo tego wszystkiego to był dobrym towarzyszem. Spotkanie co prawda przez czysty przypadek w karczmie, co zaowocowało ich pierwszą przygodą, ale w sumie wyszło im to na dobre. No, nie licząc tego, jak Vlad próbował grać w karty z kapitanem ich ostatniego środka podróży. Fantem miał być jego dwuręczniak. Jak można się było tego spodziewać, przegrał. W ramach rewanżu próbował się odegrać w pojedynku siłowym. Nie zważając na własne predyspozycje ekhem.. Połamał rękę kapitana w czterech miejscach. Ale odzyskał miecz. Na całe szczęście byli dostatecznie blisko brzegu, że majtkowie zdążyli przybić do nabrzeża. No i zakończyło się tak jak się zakończyło… A co do Nefa. Dosyć wysoki jak na człowieka, nie sięgający jednak do brody Vladowi, niesamowicie chudy. Jego dawny nauczyciel twierdził, że wygląda jak worek pełen kości. Jemu to jakoś nigdy nie przeszkadzało. Wręcz przeciwnie. Tak samo jak jego towarzysz był jeszcze młody, w sile wieku. Niedoświadczony. Swoje białe włosy zdobył w wyniku „małego” błędu alchemicznego jego nauczyciela. Opary zadziałały jak barwnik. Niezmywalny. Włosy zmieniło kolor na zawsze. Antidotum nie było nawet potrzebne, bo to tylko zmiana wizualna, mało znacząca. Od zawsze wiedział, że magia tkwi w istocie, trzeba ją tylko uwolnić. Księgi tylko mu w tym pomogły. Teraz jednak jest pewien, że miał rację. Porzucona księga, nauka. Liczył tylko na siebie. Każda okazja do poznania czegoś nowego będzie dobra. Raz poznana rzecz nie odchodzi nigdy w zapomnienie. Taką bynajmniej nadzieję żywił Nef…

Bramy miasta Griefenclif były już daleko za nimi. Teraz wystarczyło znaleźć jakąś przyjemną karczmę. Niebo tymczasem pokrywało się ciemnymi chmurami…

Podnóża Drunudyny, jedna z ostatnich Elfich osad

Terytoria na zachód od tego łańcucha górskiego nigdy nie były spokojnym miejscem. Nieustanne napady rabusiów, najazdy bestii z Drunudynów, nieprzyjazne warunki do życia. Wszystko to obracało się przeciwko małej grupie elfów zamieszkujących ten teren. Ściśle zamknięta społeczność nie wpuszczała na swoje tereny nikogo, kto mógłby im przeszkodzić w utrzymaniu tego stanu. Przetrwali w ten sposób setki lat, opierając się wszystkim i wszystkiemu. Całą osadą rządziła, a raczej posiadała największy autorytet jedna rodzina, von Rodenowie. Głowa rodu cieszyła się najlepszą dotychczas sławą. Stary Naren był ojcem wielu dzieci. Jednym z nich był niespełna dwudziesto-dwu letni Phil. Ojciec starał się robić wszystko, aby zapewnić mu godziwe życie. Zwłaszcza w takich czasach. Obserwując syna przez te wszystkie lata, odkrył w nim żyłkę prawdziwego łowczego, posiadającego duży kontakt z naturą i tym, co się dzieje dookoła niego . Doskonale rozumiał potrzeby zwierząt, stopniowo poznawał też ich podstawowy język wspólny. Z czasem zaczął spędzać w lesie więcej czasu niż w domu, wracał do rodzicieli tylko na noc, i to też nie zawsze. Z reguły poruszał się bez jakiejkolwiek broni, gdyż ojciec zabraniał mu jej używać. Był na to jeszcze stanowczo za młody. Jednak gdy ukończył elfie 16 lat, Naren wręczył mu jego pierwszy w życiu łuk i kołczan pełen strzał. Najbliższe miesiące Phil spędził na nauce opanowania strzelania. Szło mu dobrze, jednak nie tak, jak wymaga się od prawdziwego łucznika. Potrafił trafić w mały cel, jednak z reguły nieruchomy. Mistrzem łuku nigdy raczej nie zostanie, chyba że w jego życiu wydarzy się coś, co całkowicie odmieni ten los. Cała osada utrzymywała się głównie z łowiectwa i wszelkiego rzemiosła z tym związanego. Phil po osiągnięciu odpowiedniego już do tego wieku, sam zaczął zarabiać na siebie i na rodzinę. Zarabiać, w tym ściśle odrębnym społeczeństwie. Handel prowadzony był tylko wewnętrznie. Skóry szły do garbarza, od niego następnie do sukiennika. Wszystko chodziło jak w dobrze naoliwionym mechanizmie stworzonym przez Gnomy. Potrzeby były zaspokajane w pełni, nie trzeba było się trudnić specjalnie handlem, aby coś pozyskać, skoro można było to uzyskać na miejscu. Lata powoli mijały w nudnej, osadniczej atmosferze. Nic nie wskazywało na to, że ich życie odmieni się całkowicie w przeciągu paru godzin.

Phil jak zawsze dzień spędzał w lesie. Wyszedł rano, mając przewieszony przez plecy długi łuk i kołczan pełen strzał. Tym razem ubrał lekki skórzany pancerz, gdyż musiał powoli się do niego przyzwyczajać. Planował zrobić coś, czego nie robił żaden inny Elf z tej osady od wielu setek lat. Wyruszyć w świat, poszukując lepszego życia, może nawet i miłości. Osiągnął tutaj szczęście, jednak nie zdołał posiąść tego, co najcenniejsze. Okoliczne zwierzęta obdarzały go zaufaniem, on je troską. Jednak to wszystko nie było w stanie zaspokoić jego ambicji i pragnień. W lesie skierował się jak zwykle na szczyt okolicznego wzniesienia, oddalonego od wioski o parę kilometrów. Tutaj spędził większość swojego życia, siedząc i rozmyślając nad wieloma sprawami. Myśli zawsze pogrążały Elfa w sobie. Phil powoli zaczął odpływać we wspomnienia…

Parę godzin później obudził go cichy krzyk myszołowa krążącego nad jego głową. Widać było, że starał się coś mu przekazać. Phil zerwał się na równe nogi i dostrzegł to, czego się obawiał. W miejscu, gdzie drzewa tworzyły naturalną polanę, na której rozlokowana była jego wioska, widać było gęsty dym idący w stronę nieba.
-Nie…
Tylko to jedno słowo wydarło się z ust Elfa. Porywając łuk z ziemi zaczął szybko przedzierać się przez zarośla ku wiosce. Atak nie mógł zacząć się tak dawno, dym był jeszcze mocny. Tylko czy to był atak, czy zwykły pożar? Phil biegł najszybciej jak tylko potrafił. Był coraz bliżej, jeszcze niecały kilometr dzielił go od pierwszych zabudowań. W pośpiechu jednak całkowicie zapomniał o jednej rzeczy. O wąskim parowie biegnącym w poprzek jego ścieżki. Z głuchym łoskotem i rozpędem wpadł w niego, tracąc przytomność na parę godzin. Wąska strużka krwi spływała powoli po twarzy Elfa.

Gdy Phil odzyskał przytomność, na niebie świecił już krwawy Księżyc. Elf przetarł ręką twarz i ujrzał na powierzchni dłoni zakrzepłą krew. Domyślił się, że musiał mocno przyłożyć w jakiś korzeń. Nie zważając jednak na to ruszył dalej pędem do wioski. Już przez drzewa widział, że jest całkowicie za późno. Dookoła niego był już tylko pył, zgliszcza, pogorzelisko. Wszystko w czerni. Nic nie wskazywało na to, że to był atak. Miejscami jeszcze płonął ogień, jednak tak słaby, że najlżejszy podmuch wiatru mógł go ugasić. Elf padł na kolana w środku swojej rodzinnej wioski. Duża łza spłynęła po gładkim policzku. Jednocześnie nieokiełznany gniew wzbierał w jego sercu. Wszystko co miał poszło z dymem. Chciał pomsty, a jednocześnie informacji. Zerwał się szybko na nogi, szukając intensywnie jakiś śladów czyjegoś pobytu, najazdu. Zapowiadała się ciężka noc…

Elf odchodził od zmysłów. Cała noc szukania jakiegoś śladu i nic nie znalazł. Żadnej poszlaki, wszystko spalone. Nawet ciał nie mógł odnaleźć. Co mogło oznaczać dwie rzeczy. Albo wszyscy uciekli, albo zostali pojmani. Prędzej to drugie. Inaczej by już powrócili. Elf biegając od miejsca do miejsca, w pewnym momencie wyciął jak długi na popiół. Leżąc ciągle na ziemi, obrócił się szybko i zaczął rękoma przeczesywać pył. Szybko cofnął rękę, wkładając ją do ust, starając się powstrzymywać krwawienie. Drugą dłonią chwycił za rękojeść ostrza i wyciągnął je z pogorzeliska. Ciemne, zakrzywione ostrze ukazało się jego oczom.
-Zwierzoludzie…
Teraz wiedział co, a dokładniej, które plemię jest odpowiedzialne za zniszczenie jego domu. Wiedział jednak, że nie jest w stanie im sprostać. Bynajmniej na razie. Pozostała mu tylko jedna rzecz do zrobienia. Wyruszyć w świat. Tutaj nie miał szans na przetrwanie samemu. Jeden z nielicznych elfów, wyruszających w drogę. Von Roden zarzucił łuk na plecy i ruszył powoli w nieznaną stronę…

Archonis, okolice…

Dwóch małych chłopców bawiło u podnóża wzniesienia, na którego szczycie stałą ponura i jak mówiono porzucona. Rodzice często im mówili, by nie zapuszczali się tak daleko, ale właśnie tu zaczynała się zabawa. Liczne pagórki, krzaki, gęste listowie. Idealne miejsce do odgrywania zabawy w ,,Rycerzy i bandytów”.
Chłopcy biegali po nie dużej polanie, walcząc swymi ,,mieczami”, wykonanymi z drewnianych kijów, pojedynkowali się raz co raz udając śmierć. Byli mali i nic nie wiedzieli o prawdziwym życiu i o tym jak okrutna jest wojna i jej skutki.
Chłopiec przemieniając przyjaciela w Orka, potwora z odległych krain, walczył z nim na śmierć i życie ,a stawką w tej grze było życie pięknej królewny. Jakże heroiczny byłe ten pojedynek. Pełen zwrotów akcji i niemalże upadku dzielnego Rycerza. Ostatecznie jednak Ork padł, księżniczka uratowała swoją cnotę by potem ją oddać Rycerzowi...
Tak czy inaczej, zabawa szła i w najlepsze, gdy zaczęło się już ściemniać. Chłopcy podjęli więc podróż powrotną.
-Wiesz co. Głodny jestem...
-Oj poczekaj, jeszcze trochę i będziemy w domu. Mama da nam coś ciepłego do jedzenia i pójdziemy spać. Może podejrzymy moją siostrę jak się kąpie...
-O dobry pomysł.
Obaj roześmiali się. Nie było co ukrywać, siostra Media była piękną dziewczyną, wkraczającą juz w wiek kobiecy. Ojciec skutecznie odganiał wszystkich kawalerów, pilnując jako to mama mówiła, cnoty Margaret. Sam Mediv nie wiedział co to, ale widocznie dobrze to siostra schowała, bo nie mógł tego znaleźć, choć szukał wszędzie.
Droga ciągnęła się niemiłosiernie. Mijali właśnie kamień...Kamień? Zastanowił się Mediv. Wyglądał identycznie jak ten, który mijali godzinę temu... Wreszcie dotarło do nich, że się zgubili.
Nie było co począć. Ciemność już zalęgła się wokoło. Nie było sensu dalej iść. Znaleźli jakieś zagłębienie, osłonięte krzakami. Wczołgali się tam i zasnęli.
Coś nagle ich obudziło. Szeleściło w krzakach. Mediv wyglądał na wyraźnie przestraszonego. Chwilę potem tuż przy jego twarzy pojawił się pysk trolla leśnego. Wielki, owłosiony pysk, troję oczu i długie kły. To najbardziej rzuciło mu się w oczy. Chciał krzyczeć. Ale jakoś nie mógł. Strach go sparaliżował całkowicie.
Szturchnął swojego druha, a gdy ten się obudził, krzyczał za ich dwóch. To rozzłościło potwora, który rzucił się na nich dwóch. Zbliżał się już do Mediva, już miał uderzyć łapą, gdy ten...Powstrzymał go. Bestia zmagała się ze swoją ręką, dziwiąc się temu co zaszło. Sam chłopak też . Wtem potwór zerwał się na równe nogi i ryknął głośno. Jednak jakiś ciemny kształt przemknął tuż obok niego, coś błysnęło i gdy troll dobiegł do chłopaka, nie miał już głowy. Krew wylewała się z truchła, bezpośrednio na Mediva. Rozległ się krzyk, doniosły, przeciągły. Dopiero po paru chwilach chłopak zdał sobie sprawę, że to on krzyczy. Zaraz jednak czyjaś dłoń zatkała mu usta. Poczuł na twarzy zimną, stalową rękawicę. Nie mógł się obejrzeć, lecz po chwili, przed jego oczami pojawiła się kolejna postać. W mroku wydawała się świecić własnym światłem. Ubrana była w pancerz, trudny do opisania. Charakterystyczną częścią był jednak wysoki hełm.
Postać zbliżyła się do Mediva, przyłożyła rękę do jego czoła a chłopaka zaraz poczuł jak coś wwierca się w jego głowę, spogląda w jego myśli. We wspomnienia. Widział chwilę narodzin chłopaka, jego dorastanie. Nawet dotarł do wspomnienia, gdy Mediv podglądał siostrę. Jakby przez mgłę chłopak usłyszał śmiech postaci.
Potem zapadł w ciemność.
-Co z tym drugim?
-Odprowadź go na obrzeża wioski.
-Nadaje się? - Wrócili do rozmowy z Medivem.
-Tak. Ma duży potencjał.

-Wstawaj chłopcze! - Krzyknął mistrz Hoth, patrząc na rozpostartego na ziemi Mediva. - Przecież to dopiero początek!
Chłopak zaklął pod nosem, wstał biorąc w rękę miecz ćwiczebny i przyjął pozycje. Mimo, że drewniany, ważył tyle co prawdziwy i Mediv dopiero nie dawno stał się wystarczająco krzepki by go unieść.
Mistrz Hoth ruszył na niego, już po drodze wyprowadzając cios. Chłopak cudem zdołał go odbić, unikając kolejnego siniaka. Sam wyprowadził kontr uderzenie. Ostrze pomknęło w stronę Hotha, lecz jego juz nie było w tym miejscu. Natomiast ból na plecach uświadomił mu, że mistrz jest za nim.
-Nie żyjesz Mediv. Znowu... Chyba nigdy nie nauczę Cię szermierki.
-Może byłoby łatwiej, gdybym miał lżejszy miecz.
-Jeszcze tego nie pojąłeś? Ten miecz to twoja broń. Innej nie będziesz miał. Jest wystarczająco masywny by rozrąbać tarczę ale i delikatny, by zadać cięcie precyzyjne jak nożem. Wina leży w Tobie, nie w broni... - Jak dla podkreślenia swoich słów jedną ręką zakręcił mieczem, chowając go do pochwy na plecach.
Mediv tylko westchnął. Innych adeptów zwyciężał bez problemu. Był kreatywny, zaskakiwał kolejnymi kombinacjami ciosów ale...Hoth zawsze go pokonywał. Dlaczego? Jęknął do siebie Mediv.
-Boś zbyt pyszny młodzieńcze.
Taaa, nie myśleć głośno. Hoth wychwycił jego myśli, gdy Mediv tylko opuścił bariery umysłu.
Odkąd Mediv trafił pod opiekę Gwardzistów, miał zaledwie dwanaście lat. Teraz, mijał mu już dwudziesty ósmy rok. Powodem dla którego tu trafił były jego zdolności. Zdolności psioniczne by być dokładnym.
Potęga umysłu, jak nazywali to najstarsi mistrzowie. Te pięć lat treningu pokazały Medivowi, że psionika jest równie potężna co magia i mgła siać równie wielkie spustoszenia. Cóż jednak, gdy chłopak zaczynał dopiero nabierać siły, której wystarczało mu tylko na powalanie człowieka. O miażdżeniu całych armii jak Mistrz Mandragore nie wspominając. Jednak Mandragore był legendą, pamiętaną tylko dzięki księgą. Ponoć był on pierwszym z Gwardzistów, sługą Ojca Wszechrzeczy, nazywanego po prostu Panem.
Teraz Mediv wstąpił w szeregi tego zakonu, za bardzo nie wiedząc jaki jest jego cel. Ponoć mieli walczyć z demonami, ale odkąd magia zanikła, demony przestały się pojawić. Mówiono, że wędrowni Gwardziści byli najmitami, którzy walczyli dla możnych tego świata. Ile w tym prawdy...
Jednak szkolenie Mediva dobiegało końca. Mimo mało znaczącej mocy, był juz pełnoprawnym psionkiem, czy jak wolą ludzie, gwardzistą. Resztę treningu miał przeprowadzać sam, według księgi, którą otrzymał w dni inicjacji. Już wkrótce otrzyma zbroję, miecz i hełm, który zwiększa moce psioniczne, jeśli już nauczy się go używać. Poznając swoje umiejętności, wyciszał się, był mniej agresywny ale zanikła w nim też dobroć, chęć pomocy. Stał się zimny i obojętny. Cóż, stwierdził któregoś wieczora, skoro taka jest cena mocy...
Wszystko skończyło by się dobrze, gdyby nie incydent pewnej nocy. Otóż, śpiąc w swojej celi, usłyszał dziwne odgłosy a fale energii psionicznej lekko drażniły jego umysł.
Wstał szybko i ruszył w kierunku drgań energii. Trafił do jednej z cel, w której coś się działo. Spojrzał przez dziurkę od klucza. Wewnątrz siedziało kilku wpływowych Mistrzów. Odprawiali jakiś rytuał. Dziwny i Mediv czuł, że zły Jednak nie było mu dane zobaczyć tego do końca. Dwoje strażników pochwyciło go i zaciągnęło do nieznanych mu części twierdzy.
Gdy sie ocknął, był unieruchomiony i przykuty do ściany. Parzył tępo w jedno miejsce, próbując zogniskować wzrok.
-Źle zrobiłeś, upuszczając swą celę chłopcze. - Stary człowiek pojawił się w wejściu do więzienia. Był słusznej budowy a dobrze skrojone szaty podkreślały to. Krótkie, siwe włosy dodawały powagi jego twarzy. - Świat ma tajemnicy, których ludzie nie powinni znać. A ty? Cóż, sam podpisałeś na siebie wyrok śmierci.
-Skoro mam umierać – powiedział cicho Mediv – to chociaż chce wiedzieć za co...
-Nie wszyscy wierzymy ślepo w Pana. Niektórzy z nas, w tym ja, odnaleźliśmy potężniejszego niż Ojciec Wszechrzeczy. Służymy Mu wiernie albowiem nagroda będzie wielka.
-Tak, teraz wiem wszystko, mogę umierać. - Powiedział Mediv z ironią w głosie.
-Humor. Tak rzadko spotykany wśród adeptów w twoim wieku. No nic, czas umierać...
Mediv poczuł jak coś wnika do jego umysły, łamie bariery i pozbawia przytomności.
Ocknął się jadąc na koniu. Obok niego jechało dwóch Gwardzistów, w pełnych pancerzach. On sam miał skrępowane ręce. Jechali przez las, słońce dopiero wstawało zza horyzontu. Domyślał się co go czeka. Szybka egzekucja, za coś, czego nawet nie zdążył pojąć. Może to i dobrze... Wyjechali na małą polanę i tam się zatrzymali.
-Zsiadaj! - Nakazał jedne z Gwardzistów.
Wyprowadzili go na środek polany. Silnym uderzeniem pod kolana zmusili do uklęknięcia. Gwardzista dobył miecza i przyłożył go płasko do karku Mediva.
-Dajcie mi chociaż szybką śmierć...
Żołnierze porozumieli się głowami i egzekutor uniósł miecz, chcąc zadać pchnięcie. Chciał już opuścić ostrze, gdy Mediv zerwał się na równe nogi, wyrżnął głową w twarz żołnierza i chwycił wypuszczony przez niego miecz w związane dłonie. Tym samym ruchem zabił stojącego przed nim, drugiego Gwardzistę. Zręcznie obrócił sobie broń w dłoniach i płaskim cięciem powalił rannego w twarz oprawcę. Cóż, może i Hoth wygrywał z nim z łatwością, ale z zaskoczenia i z jako takim obyciem z bronią, przynajmniej według Hotha, mógł wygrać z dwoma przeciwnikami. No i Mistrz miał rację...
Mediv szybko przybrał zbroję jednego z martwych Gwardzistów. Uśmiechnął się pod nosem, gdyż pancerz pasował doskonale. Podniósł ostrze, którym przed chwilą zabił człowiek. Wytarł je w kawałek tkaniny i schował do pochwy na plecach.
Następni zaczął przeszukiwać juki swego konia. Panie, co za idioci, szepnął do siebie. W jukach był cały jego ekwipunek, w tym księga potrzeba do ćwiczeń. Nawet długi płaszcz, który nosił jako starszy adept. Widocznie zabrali wszystko z pokoju Mediva, chcąc upozorować jego odejście. Wiedział, że nie może wrócić do twierdzy. Wtedy go zabiją.
Nie myśląc dużo, wsiadł na koń, zdobiony hełm schował do juk, przywdział płaszcz i ruszył w stronę wschodu słońca.

Jedna ze Sfer…

Wschodzące słońce powoli wznosiło się na horyzont, oświetlając skąpane w mroku uliczki Sigil. Elkantar wślizgnął się do karczmy „Pod gorejącym człekiem”, prześlizgnął się na zaplecze omijając główną salę i zszedł do piwnicy schodami. Błyszczące czerwone oczy wyłowiły z mroku świece które po chwili radośnie błysnęły ogniem rozpraszając mroki pomieszczenia. Złodziej szybko zamknął oczy i przeszedł ze spektrum podczerwieni na normalne widzenie. Pomieszczenie było raczej niewielkie. W jego centralnej części stał stolik, na którym obok miski, sztućców i świec można było też zauważyć grube tomisko o dźwięcznym tytule „Sfery”. Elkantar od lat obiecywał sobie że przeczyta tą książkę by móc opuścić Sigil w razie potrzeby, nigdy jednak nie mógł znaleźć na to czasu ani ochoty. Pod ścianą na wprost drzwi mieściła się niezbyt wygodna prycza, oraz skrzynia w której złodziej trzymał swoje rzeczy. Mężczyzna podszedł do łóżka i rzucił na nie łuk, następnie rozpiął zapinkę płaszcza i zsunął czarną przepaskę zasłaniającą twarz poniżej czerwonych oczu. Spod kaptura wysypały się czarne lekko kręcone włosy, pośród których sterczały małe różki. Złodziej zrzucił płaszcz, odsłaniając matowo czarną skórzaną zbroję, poprzecinaną w kilku miejscach paskami, poniżej zbroi mała pochewka zamocowana na tylnej części pasa skrywała jego ukochany sztylet. Elkantar wydobył broń i zaczął obracać w dłoni. Miał on długie matowe proste ostrze. Zwieńczeniem ostrza była nieduża czarna rękojeść z rogu jakiegoś zwierzęcia. To właśnie ten sztylet wywołał u złodzieja prawdziwa miłość do czerni, wszystko co od tej pory używał było proste, wręcz ascetyczne bez żadnych zdobień oraz matowo czarne. Złodziej odpiął kolejne paski zbroi i położył ją na łóżku, odczepił również od pasa swoją sakwę wypełnioną różnymi pudełkami które tak bardzo lubił. Jego ciało pokrywały liczne tatuaże, których autorem był Upadły, jeden z Dabusów - sługusów Pani, który po buncie został wygnany i zmuszony do stąpania po ziemi. Niektóre z tatuaży przedstawiały wydarzenia z jego życia, inne zaś zwiększały nieznacznie zręczność i refleks. Od dawna marzył o takich które pozwalały na różne ciekawe sztuczki podobne czaromiotaczom, kosztowały one jednak naprawdę dużo brzdęku i tylko lepsi krwawnicy mogli sobie na takie pozwolić. Kiedyś jednak je zdobędzie... tego był pewien...
Drzwi do pokoju otworzyły się cicho. Elkantar doskonale wiedział że tylko jedna osoba oprócz niego wie jak je otworzyć bez uruchomienia pułapek.
-Nadstawiam uszu Jaar...
Karczmarz wchodząc do pokoju był wyjątkowo poważny.
-Zwijaj się... - odchrząknął – u góry są trepy z Harmonium i zakute pały z Łaskobójców... i tym razem nie wyjdą bez przewalenia tej budy od góry do dołu...
-Szpicowane żałosne skurle... - Złodziej nie krył radości – Dokąd się zwijać?!
-Tu Cie wpiszą do księgi umarłych... no chyba że...
-Knebel! - Czerwone oczy zaświeciły wściekle... - By ich... nie dam się skurlom bez bitki...
Kaduk wyrwał sztylet z pochwy i wściekle wbił w księgę na biurku. W pokoju zagrzmiało i nad księgą zamigotał błękitny portal. Karczmarz uśmiechnął się do Elkantara.
-Pakuj się krwawniku... chyba czas w drogę... tylko się pospiesz, nie wiem jak długo uda mi się zatrzymywać te trepy na górze...
Gdy karczmarz wchodził po schodach złodziej już ubrany dociągał paski zbroi i wypełniał sakwę podróżną. Nim zdążył cokolwiek uczynić, portal wchłonął go do swojego wnętrza…


Okolice Finil

Gofind był dumny ze swojego syna. Wiedział, że nie popełni tego samego błędu jak on sam, czyli nie pozostanie rolnikiem. Jedyne czego chciał, to ułatwienia życia Fangronasowi, swojemu synowi. Praca rolnika jest wyjątkowo ciężka, a co najgorsze mało dochodowa. Przez osiem lat pobierał nauki w mieście u jednego ze strażników miejskich, specjalizującego się w łucznictwie. Z każdą inną bronią Fango miał problemy. Łukiem natomiast posługiwał się wyśmienicie jak na jego wiek. W wieku dziesięciu lat rozpoczął żmudny trening wytrzymałościowy i siłowy…

W momencie osiągnięcia pełnoletniości Fango zakończył swoje szkolenie. Wszystko co osiągnął było spełnieniem marzeń Gofinda. Nie oczekiwał tego, że jego syn zakończy to szkolenie równie zadowolony co on sam. Gdy powrócił po tych paru latach był nie do poznania w porównaniu do tamtego starego Fangusia dziesięcioletniego. Wyrośnięty, średnio umięśniony, a jednocześnie szczupły. Idealne cechy dobrego łucznika, potrafiącego z duża siłą naciągnąć cięciwę i wypuścić strzałę prosto do celu. Na twarzy posiadał lekki zarost, sporadycznie zgalany, kontrastujący pięknie z równie krótko ściętymi, brązowymi włosami. Swoją ćwiczebną broń musiał zostawić u nauczyciela, nie pozwolił mu jej zabrać. Teraz rodzina musiała wyłożyć wszystkie oszczędności, aby Fango mógł zacząć swoją przygodę. Jeśli tylko udałoby mu się zaciągnąć do jakiejś armii, to szybko zwróciłby pieniądze rodzicielom. Teraz jednak jego średnio zamożna familia, wydała wszystko na niego. Na długi łuk refleksyjny, na skórzany pancerz, na długi i prosty sztylet, na ekwipunek podróżny. Najbliższe miesiące zapowiadały się biednie, jednak przeżycie mieli zapewnione ze względu na zapasy.
-Wrócę, jak tylko zarobię.
-Synu, pamiętaj nauki dane Ci przez Twojego opiekuna!
-Nie zapomnę, o to bądź spokojny ojcze.
-Taka jestem z Ciebie dumna…
-Mamo, na razie nie ma jeszcze powodu. Jak powrócę, to Wam opowiem co przeżyłem i wtedy poznasz smak dumy.
-Wierzę synku.
-Mamo… Nie jestem już mały.
-Dla mnie zawsze będziesz kochany.
-Ehh… Dobrze. Wrócę za parę lat!
-Do zobaczenia synu!
-Żegnaj ojcze!
Fango zarzucił plecak na ramię, przewieszając uprzednio łuk przez drugie. Czuł, że szykują się wielkie rzeczy na jego drodze. Taką też bynajmniej miał nadzieję… W myślach przypominał sobie nauki opiekuna.
Nie walczyć z więcej niż dwoma naraz, maksymalnie z trzema… Reszta zdąży dobiec zanim ich wystrzelasz. Nie daj się otoczyć, najlepiej stój z tyłu. Znajdź dobrze płatną pracę…

Pomimo dwóch lat błąkania się po okolicy Fango nie zdołał znaleźć żadnej pracy. Żadnej! Nie został przyjęty na strażnika, nie dostał się do armii. Wszystko z jednego powodu. Był na to zbyt młody i… Obcy. Tak, nikt nie chciał przyjąć nikogo, kto pochodził spoza granic miasta. A tym bardziej kogoś, kto większość życia spędził na wsi…
-Te! Wieśniak! Chło no tłutja!
Jeden z grupki pijaków próbował go zaczepić opodal samotnej karczmy na rozstajach.
-Nło nie wstłydź sfię! Nie złobłimy cłi nic zfegło!
Fango nie zwracał na nich uwagi. Było ich za dużo. Zresztą nie chciał mordować niewinnych. Na razie nikogo zresztą jeszcze nie zabił, nie licząc manekinów, gołębi i innych zwierząt futerkowych lub pierzastych.
-Stłach cłe obłecłal?
Łucznik nie zważając dalej na nic, przekroczył próg karczmy…

Tereny uprawne pod Dinrith

Słońce wyszło zza horyzontu oświetlając ogromną farmę von Darów. Von Darowie to zamożna rodzina farmerów, która przez ostatnie kilka lat czerpała ogromne dochody dzięki kupowaniu za bezcen ziem, skupowaniu po niskich cenach zboża i owoców, a jednocześnie sprzedawanie wszystkiego za dwukrotnie większe ceny. Taki jest przywilej przewodniczącego Związku Farmerów, który jest wybierany, co roku. Głową rodziny jest Aleksander von Dar, kiedyś sławny wśród okolicznych mieszkańców poszukiwacz przygód, wnuk Dominika von Dar, który podstępem zabił młodego smoka, co pozwoliło rozwinąć rodzinny interes. Żoną Aleksandra jest Rozalia von Dar, która jako dobra żona urodziła mężowi wielu potomków, bo aż pięciu synów. Jednak czterech braci miało już swoje zajęcie. Dwóch zostało mnichami, jeden prawnikiem, a czwarty ma być przyszłym zastępcą ojca. Z piątym synem wiąże się inna ciekawsza historia. W tradycji von Darów od lat był zwyczaj, że jeden z synów musi zostać poszukiwaczem przygód, który przysporzy rodzinie sławy i zapewni jej dochody z innych źródeł niż z pola. W czasie ceremonii nadania imienia piątemu synowi zadecydowano, że to on będzie kontynuatorem wielowiekowej tradycji. Dziecku nadano imię ojca pogromcy smoków, który zwał się Dalfred.
Mijały lata, a młody jeszcze syn gorliwie uczył się podstawowych rzeczy potrzebnych podróżnikowi. W ten sposób poznał podstawowe elementy walki toporem, prawidłowego trzymania tarczy, czytania, pisania i podstawowych zasad kultury. Tak mijały kolejne długie lata, a ojciec Dalfreda dalej posyłał go do różnych szkół, z których już za wiele nie udało się młodzieńcowi wynieść.
Najczęściej jednak przebywał w pobliskim opactwie, gdzie nauczył się porządnie polować i gotować. W końcu musiał się jakoś wyżywić? Gdy nadeszły dwudzieste urodziny wszystko miało się zmienić…
- Myślę, że jest gotowy.
- Mężu może lepiej nie! Może niech, to będzie następny syn! Ten o wiele lepiej pokierowałby farmą.
- Nie Rozalio. Tradycja, to tradycja. Służba zawołajcie Dalfreda!
Po chwili do pokoju wszedł młody poszukiwacz przygód, który w rękach trzymał upolowanego zająca.
- Ha! Witaj ojcze! O to kolejny zając do kolekcji.
- Synu, świetnie! –odpowiedział ojciec z niekrytą, lekką ironią w głosie - Niedługo całe wojsko wyżywisz z tych polowań. Mamy dla Ciebie dobrą wiadomość.
- Jaką?
- Wypełniło się! Już nadszedł twój czas! Masz dwadzieścia lat i jesteś przygotowany na podróż swojego życia. Jutro z samego rana wyruszysz ku przeznaczeniu.
- Mogę coś zabrać ze sobą?
- Owszem. Mam dla Ciebie przyszykowany ekwipunek. Wcześniej nie można było nic brać. Zasadę tą zmieniliśmy kilka lat temu. W holu czeka na Ciebie lekki topór, kolczuga i plecak z prowiantem.
- No dobrze. Już nie mogłem się tego doczekać!
Cała rodzina i służba zebrała się w domu i wyprawiła przyjęcie pożegnalne, a z samego rana Dalfreda już nie było, jedynie zostały ślady prowadzące do bramy wyjściowej z farmy…

Korhinir

-Nie! Tym razem już przedobrzyłeś!
-Co, myślisz że tylko Ty możesz robić to co Ci się podoba?
-To, że masz wysokie pochodzenie nie oznacza że wszystko możesz Kainie!
-Wiesz co? Odchodzę. Nie mam zamiaru znosić Twoje ględzenia ani minuty dłużej.
-Nie odchodzisz.
-Nie? Jesteś tego pewien? Myślisz że zdołasz mnie powstrzymać?
-Nie odchodzisz, nie będę też Ciebie zatrzymywał. Zostajesz wyrzucony!
-Tak? To bardzo dobrze. Bo i tak bym stąd poszedł.
Średniego wzrostu mag okręcił się dookoła własnej osi i odszedł w kierunku wejścia. Rytmiczne stukanie krótkiego kostura o posadzkę znaczyło jego trasę. Patrzył ze złością w oczach na wszystkie czary, kielichy, butelki które go otaczały. Szkoła magii. A raczej próba nauczenia jak wydobyć z siebie moc. Magia była nie do nauczenia, trzeba było ją czuć w sobie. Ta zaś zawsze fascynowała Kaina Trivera. Ostatnie dwa lata spędził tutaj, w tej akademii. Przyjście tutaj równało się dla niego niestety z jedną rzeczą. Wydziedziczeniem przez ojca, zamożnego magnata, a jednocześnie sceptyka jeśli chodzi o rzeczy magiczne. Przez całe życie ufał tylko jednej rzeczy. Sile mięśni, języka i chytrości. Dlatego też pozbył się swojego syna. Nie chciał mieć do czynienia z czymś ani z kimś co para się magią, lub jest z nią w jakikolwiek sposób związane. A Kain taką osobą był. Od dawna interesowała go ta dziedzina życia. W bibliotece ojca przeglądał wiele ksiąg na ten temat, jednak w żadnej nie znalazł inktancji, gestów ani nic takiego, co mogłoby wywołać jakieś zaklęcie. Jedyną wzmianką jaką znalazł było to o Akademii w Korhinirze. Furia ojca, gdy się o tym dowiedział była nieokiełznana. Wyklinając syna na wieki, wyrzucił go z domu. Podobnie jak teraz uczynił to jego nauczyciel. Mag stojąc na placu przed szkołą zastanawiał się co ma teraz zrobić. Nie zdołał nauczyć się wiele przez te dwa lata. Raptem dowiedział się jak uwalniać podstawową energię. Nie zaspokajała ona jednak wygórowanych ambicji ego Kaina. Obecnie jedyne co posiadał to był krótki kostur i czarna, długa szata. Ze złotem też był problem. Ostał mu się tylko jeden mały mieszek. Na wiele czasu nie wystarczy. Kain obrócił wzrok na wieże akademii. Z jednego z okien obserwował go jego nauczyciel.
-Jeszcze zobaczycie… - mruknął pod nosem.
Postać szybkim krokiem wyszła przez bramę, kierując się w nieznanym kierunku przez puste okolice…

Lasy w pobliżu Novus

Zimna, wietrzna noc. Śnieg sypał bez przerwy od paru dni. Ramon siedząc przy ognisku klął w żywy kamień, że nie wynajął jednak tego pokoju w karczmie za ostatnie pieniądze.
-Przeklęte zimno, przeklęty śnieg, przeklęta noc… Wszystko przeklęte! Że też mnie podkusiły namowy tamtego… Tamtego…
Kolejne groźby nie przechodziły już przez przemarznięte gardło. Arvanti sięgnął do plecaka i wydobył manierkę. Pociągnął mocny łyk i schował ją z powrotem. Przyjemne ciepło szybko rozeszło się po całym jego ciele. Od paru tygodni włóczy się po okolicy. Odejście z domu po kłótni z bratem, zabranie wszystkich swoich pieniędzy i dwóch krótkich ostrzy, wszystko to miało wpłynąć na całe jego dalsze życie. Od najmłodszych lat ćwiczył z bratem szermierkę. W przeciwieństwie do niego nie był silny. Wolał zwinność i szybkość. A to pozwalało mu na używanie dwóch krótkich mieczy. Nie był może w tym ekspertem, jednak umiejętności w ich władaniu wystarczyły do potyczek z własnym bratem. Dotychczas nie potrzebował ich do niczego innego. Dotychczas… Teraz jednak żałował, że nie poświęcał temu większej uwagi. Być może byłoby łatwiej. Nikt nie brał na poważnie jego ofert w kwestii zapewnienia pomocy lub ochrony. Wszyscy też dziwnie na niego spoglądali. Jak na człowieka był bardzo niski, ledwo przekraczał półtora metra! Nie pasował też do klimatu północy, posiadając ciemne włosy i jeszcze ciemniejsze oczy. Ludzie traktowali go jak obcego, gdyż takim był. Brakowało mu domu i rodziny w okolicach Eolus. Wszędzie ciepło, wikt i opierunek zapewniany przez ojca. A tutaj? Zmaganie się z wiatrem, zimnem, głodem. Musiał oszczędzać zapasy, gdyż nie miał już niemalże pieniędzy.
-Wszyscy Bożkowie są tacy sami… Żaden nie pomoże, nic nie dają. Tylko żądają. Tak samo ich kapłani… Ci są jeszcze bardziej zachłanni od nich… Przeklęci…
Gorączkowo zatarł ręce, chuchając w nie, chcąc złapać trochę ciepła. Rozłożył je w chwilę potem nad ogniem bijącym w powietrze.
-Magia… Magia! Czemu niby ci wszyscy czarodzieje nie mają gór złota, skoro potrafią WSZYSTKO?!
Po chwili jednak emocje uleciały z niego. Chwila wybuchu, jaka często go nachodziła odeszła w zapomnienie. Lekka kolczuga nie zapewniała dużej ochrony przed mrozem. Ognisko szybko przestało go dostatecznie grzać. Niespokojny sen skleił szybko powieki Ramona…

-Stać! Wyrzucić go tutaj. Już się chyba dostatecznie przebudza.
Ramon powoli otwierał oczy. Czuł jak ktoś zrzuca go na ziemię. W chwilę później obok niego spadły dwa miecze. Będąc na wpół przytomnym, podniósł głowę i ujrzał odjeżdżający szybko zaprzęg. Z jeszcze większym trudem wstał na nogi. Był przed drzwiami jakiejś karczmy. Podniósł z wysiłkiem ostrza i zataczając się przekroczył próg niemalże puste gospody….

Okolice Grethynbug

Wysoki i chudy jak szczapa Liren siedział rozparty na krześle barowym. Ubrany w długie, szare szaty, z kosturem z misternie powycinanymi wzorkami, był uznawany bardziej za maga, niż za kapłana. Wrażenie to potęgowały modne w owych czasach długie włosy splecione w zwisający z tyłu kucyk, oraz charakterystyczna starannie przystrzyżona broda. Poza tym nikt nie spodziewałby się po kapłanie rozglądania za każdą przechodzącą dziewką...
Jednak wyjątkowo Liren nie szukał cielesnych rozkoszy. Przypominał sobie lata dzieciństwa próbując odgadnąć co spowodowało, że znalazł się w takiej a nie innej sytuacji.
Dzieciństwo w familii Skenoldów młody Liren przeżył spokojnie i dostatnie – jako ''drugi pierworodny'', miał zapewnione wszystko, czego tylko młody człowiek w ówczesnych czasach potrzebował do szczęścia. Uczył się szermierki, poznawał podstawy kształtowania magii, miał zapewnioną edukację. Jednak w odróżnieniu od swojego brata, zachowywał się karygodnie. Wykorzystywał każdą chwilę, by rzucać kamieniami w okna, znęcał się nad zwierzętami, straszył inne dzieci. W związku z tym, gdy Liren osiągnął piętnaście lat, jego ojciec wysłał go do klasztoru Rokuhse, bogini racjonalnego myślenia i spraw niestworzonych, by w takich warunkach młodzieniec nauczył się pokory i spokoju ducha. Możliwe, że zamysł ten powiódł się, gdyby nie skłonności przeora, którym Liren nie zamierzał się poddać. Na tyle nie zamierzał, że znaleziono przeora z rozbitą krzesłem czaszką. Dzięki wysokiej pozycji swojej rodziny udało się Lirenowi uniknąć stosu, a nawet więzienia. Tyle że trafił do najbardziej rygorystycznego miejsca w całym Kraethoris – do jedynego klasztoru Karegana, bóstwa życia i śmierci, znajdującego się w wiecznie białych górach Genehen, zarazem jedynego miejsca, do którego od czasu do czasu przychodziły krasnoludy z tamtejszego klanu. Był to tak zwany milczący klasztor, w którym choć nie obowiązywały przysięgi milczenia, to jednak zakonnicy zwyczajnie nie uważali rozmowy za coś ważnego i potrzebnego. W takich warunkach Liren przeżył kolejnych pięć lat, po których został wysłany na służbę pomocniczą w świątyni Heelunehe, bóstwa obejmującego miłość, przyjaźń i pokój, oraz nienawiść, wrogość i wojnę. Tam też pierwszy raz od tych lat zobaczył kobiety...
Po roku został wyrzucony za bezeceństwo. Na nic się zdały wytłumaczenia o aktywnym szerzeniu programowej miłości, oraz obietnice poprawy. Uciekł więc z Clifgadhen i podążył w stronę Grethynbugu, licząc na to, że tam znajdzie jakąś pracę i miejsce dla siebie...
Jednakże nie oceniał swojego życia negatywnie. W czasie wszystkich swoich klasztornych lat nauczył się szybko i dobrze pisać, oraz czytać nie tylko w zwyczajnym języku kupieckim, ale również w językach poetyckich i starych elfickich i krasnoludzkich. Dowiedział się też wiele o tak zwanej „magii kapłańskiej", czyli inaczej mówiąc zwykłym ciągnięciu mocy, tyle że z łaski boga, a nie własną siłą. Poza tym podczas podróży i jeszcze z czasów dzieciństwa potrafił od czasu do czasu powymachiwać swoim kosturem. Jednak tym, co doceniał najbardziej, była znajomość religii i rytuałów z nią związanych. Dzięki temu zarobił jakieś pieniądze.
I zarabiał je przez przeszło rok, dopóki znów nie odezwała się w nim część awanturnicza jego duszy...
Wortyhir

Średniego wzrostu postać szła ulicami miasta. W pochwach przytroczonych do pasa obijały się dwa krótkie miecze. Długie, czarne włosy falowały na wietrze przy każdym kroku. Ciemnymi oczami uważnie lustrował otoczenie. Bywał w tym mieście już wiele razy, ale nigdy samemu. Zawsze był tutaj z rodziną, generalnie z ojcem, aby uzupełnić potrzebne zapasy. Mieszkanie na odludziu w pobliżu gór wymagało dużej wytrwałości. A także przyzwyczajenia do samotności i nie obcowania z różnymi rasami. Nawet bliskość Krasnoludów nie polepszała tych warunków. Cała rodzina była pracowita, ciężko harowali na swój majątek, a raczej jego ogólny brak. Nie byli zamożni, jednak też nie byli biedni. Średnia zamożność pozwalała im przeżyć. Ekzuzy był najstarszym synem swojego ojca. Głównie na jego barki spadała odpowiedzialność za zapasy i to on pracował najwięcej. Polecenia ojca nauczył się wykonywać już bez żadnej odpowiedzi. Czasami jedynie krótko dopytał się o co dokładniej chodzi, lub czego ma szukać. Generalnie jednak potwierdzał tylko skinieniem głowy. W przeddzień Nocy Krwawego Księżyca, rodzic wezwał go do siebie.
-Ekzuzy, nie mogę teraz wyruszyć z Tobą do Worthiru. Jednak potrzebujemy zapasów, gdyż nasz się obecnie kończą. Tyle razy byłeś tam ze mną, że wiesz co masz kupić. Mam nadzieję, że tyle złota Ci wystarczy.
Ojciec podniósł ze stołu ciężką sakiewkę i rzucił ją prosto w ręce Ekzuzego. Ten tylko skinął głową na potwierdzenie i wyszedł z pomieszczenia. Przed domem czekał już na niego koń, którym miał się udać do miasta…

Ekzuzy przestąpił próg sklepu znajomego kupca. Po chwili zaś ten wynurzył się z zaplecza. Stojąc jeszcze tyłem do klienta, rzucił szybko.
-Wiecie kiedy.
Gdy tylko „dojrzał” Ekzuzego, rozpoczął mówienie:
-Aaah! Mój ulubiony klient! Jak się czuje ojciec? Ciągle w wyśmienitej formie?
Ekzuzy pokiwał głową na potwierdzenie. W tym samym też czasie rzucił na blat listę zakupów.
-Na zakupy, tak? Już szukam odpowiednich rzeczy.
Kupiec zniknął w drzwiach prowadzących na zaplecze. Wiszący przy drzwiach dzwonek wydał dźwięk podczas ich otwierania. Do sklepu weszły jeszcze trzy inne osoby, stając dookoła Ekzuzego. Człowiek rozglądając się na boki, chciał się przesunąć, aby zyskać więcej miejsca. Mocne uderzenie pałką w tył głowy powaliło go z nóg. Ostatnie słowa jakie usłyszał znaczyły wiele.
-Wywieźcie go gdzieś daleko. Tylko nie zapomnijcie zabrać mu sakiewki. Resztę złomu zostawcie. Zobaczymy co ten ramol pocznie bez syna.
Ciemność ogarnęła umysł Ekzuzego…

Clifgadhen

Ciemne chmury przewalały się po niebie nad Clifgadhen. Zbliżający się sztorm był dotychczas jednym z najmocniejszych w tym roku. Już od paru godzin fale wzmagały na częstotliwości i na wysokości. Coraz agresywniej uderzały w strome klify, na których osadzone było jedno z głównych miast portowych na kontynencie. Mało kto odważyłby się pływać przy takiej pogodzie. Jednak jeden czteromasztowiec ukazał się na widnokręgu. Płomień w latarni morskiej oznaczał jego cel. Majtkowie szybko biegali po pokładzie trzymając w obolałych i poszarpanych dłoniach liny, próbując utrzymać statek na właściwym kursie. Samego steru pilnował kapitan, wykrzykując co chwila wulgarne polecenia do bosmana i innych członków załogi. Ich zadaniem było za wszelką cenę dowiezienie pasażera, a jednocześnie właściciela okrętu do portu. W jak najkrótszym czasie. Wydając to polecenie, mężczyzna o mało co nie wyrzucił kapitana za burtę. Widać było, że wymagany jest pośpiech. Żądza śmierci i zniszczenia paliła się w oczach pasażera. Ciężka zbroja utrudniała poruszanie się po okręcie, a w momencie wypadnięcia za burtę oznaczała pewną śmierć. Jednak lata wprawy i jej ciężar pozwalał pasażerowi utrzymać się w odpowiedniej pozycji na pokładzie. Oparty rękoma o poręcz wpatrywał się w światło latarni. Niewielka odległość dzieliła go już od domu. Niewielka, a jednocześnie wszystko wydawało się tak odległe. Natura działała typowo przeciwko niemu. Pocięta zmarszczkami twarz zdawała się nie wyrażać żadnych uczuć. Poza tym, które się paliły w oczach mężczyzny. Wiadomość, która do niego dotarła, wymusiła na nim szybki powrót do domu. Teraz, pozostało tylko pokonać morze…

Drzwi domu rozwarły się szeroko po uderzeniu w skrzydła dwoma potężnymi ramionami. Ociekając wodą stał w nich pokaźnych rozmiarów człowiek okuty w zbroję. Czerwony płaszcz nasiąknięty wodą ciągnął się za nim, dodatkowo go spowalniając. W przeciągu paru sekund zjawił się przed nim jeden z jego sług.
-Panie…
Ciężka rękawica zakleszczyła się w stalowym uścisku dookoła szyi podwładnego. Postać podniosła sługę tak, że spoglądał mu prosto w oczy. Oczy, w których palił się gniew i widać było śmierć.
-Gdzie TO jest?!
Sługa zaczynał powoli robić się niebieski na twarzy. Nie mogąc nic odpowiedzieć łapał ustami powietrze. Zapalona świeca spadła na kamienną podłogę, rozbijając glinianą podstawkę na wiele kawałków. Rękoma próbował rozewrzeć uścisk na szyi. Mężczyzna jednak nie puszczał, czekając aż ten się udusi…

Bezwładne ciało leżało w kącie, z sinymi znakami na szyi, powstałymi w wyniku mocnego uścisku.
-VORP!
Głośny krzyk przerwał ciszę panującą w domu.
-VORP DO DIABŁA!
Łomot na schodach znaczył nadejście, a raczej bieg sługi, bijącego jednocześnie pokłony panu. Stojąc tuż przed nim, kłaniał się ciągle. Głośne uderzenie po raz kolejny przerwało ciszę. Vorp leżał na podłodze, trzymając obie dłonie przy rozdartym rękawicą policzku.
-Gadaj, co się stało…
Sługa spojrzał przerażony na swojego pana. Zmuszając się w głębi, przemówił:
-Panie, było włamanie… Jakieś Diabelstwo się tutaj dostało wtedy, kiedy dom był pusty. Przeszło przez wszystkie zabezpieczenia jakie założyliśmy.
-Co zniknęło?!
-Nic szczególnego prawdę mówiąc. Trochę złota i jakiś okruch.
-JAKI OKRUCH?!
-Ten, co trzymałeś panie zawsze u siebie w pokoju, w tej szafeczce nad…
Nie dane mu było dokończyć. Głowa Vorpa potoczyła się po posadzce oddzielona od ciała. Strumień krwi zalewał podłogę.
-Jakiś okruch… JAKIŚ OKRUCH! Najcenniejsza rzecz w tym domu, a TY MÓWISZ ŻE JAKIŚ OKRUCH?! Niech ja dorwę to Diabelstwo…
Chowając miecz do pochwy, postać wyszła przez drzwi, nie zamykając ich nawet, prosto w ulewny deszcz zacinany wiatrem…

Karczma w okolicy Grethynbug…

Dwie postacie powoli weszły do karczmy.
-Mówiłem Ci, żebyś uważał przy wchodzeniu… Zawsze musisz zaliczyć sufit w karczmie!
-Wybacz Nef… Nie moja wina! Robią za niskie karczmy!
-Albo Tyś się zrobił za wysoki! Dobra, chodź już. Zmęczony jestem.
-Ja też. Nie mogłeś się zatrzymać dwa dni temu?!
-To trzeba było znaleźć mi jakąś karczmę!
Nefratum rozejrzał się po karczmie. W pewnym momencie otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć. Zaraz po tym je zamknął i ponownie otworzył w niemym zdziwieniu.
-Nef?
Na dźwięk tego imienia postać, w jaką wpatrywał się Zaklinacz odwróciła głowę. Takie samo zdziwienie pojawiło się na twarzy tej osoby. Szczęka okolona starannie przystrzyżoną brodą zwisła w dół.
-O jasna cholera… - Nef mruknął cicho pod nosem.
-W mordę… - szepnął Liren.
Dwie osoby momentalnie ruszyły z miejsca idąc ku sobie. Jedynie Vlad stał zdziwiony w miejscu, nie wiedząc co jego towarzysz robi.
-Nef!
-Liren!
Postacie zbliżyły się do siebie, podając sobie ręce. Jednocześnie w tym samym momencie, Zaklinacz uderzył zaciśniętą pięścią w twarz Lirena.
-Za co, bracie?!
-BRACIE?! – Vlad wydał zdziwiony okrzyk. Nef spojrzał na niego, uśmiechnięty po raz pierwszy od dłuższego czasu.
-Sprawdzałem Twój refleks Lirenie, czy przypadkiem nie oklapłeś przez te lata w klasztorze. A teraz poznaj mojego towarzysza. To jest Vlad, poznałem go w Nowym Świecie.
-Byłeś w Nowym Świecie?
-Tja… Ojciec mnie tam wysłał zaraz po Twoim odejściu do Klasztoru. Vladzie, to mój brat Liren.
-Niepodobny…
-Później Ci powiem dlaczego. Teraz chodź, napijemy się czegoś.
Nef szturchnął Vlada pod żebra, jednocześnie poklepując po plecach swojego brata. Podeszli powoli do lady.
-Trzy piwa.
-Bez wkładek! – rzucił szybko Vlad.
Karczmarz spojrzał na niego zdziwiony.
-Po prostu trzy piwa… - stwierdził Nef. W chwilę po tym zaczął rozglądać się powoli po karczmie. W kącie siedział jakiś średnio przytomny mężczyzna, wyglądał tak, jakby dopiero co się obudził po długim śnie. Na stole przed nim leżały dwa krótkie ostrza. W przeciwnym rogu sali siedział z założonymi na siebie nogami człowiek, na którego kolanach spoczywał łuk. Przed nim zaś stał kufel złocistego piwa. Rozmawiając, a raczej wsłuchując się w rozmowę Vlada z Lirenem oczekujących na trunek, spoglądał w kierunku drzwi. Wszyscy zaczynali się dopiero schodzić. W przeciągu paru minut weszło do karczmy parę nowych osób. Kilku pijaków, jakaś postać w zbroi i ze szpiczastym hełmem, jakaś kobieta, prawdopodobnie służka, kolejny mężczyzna, tym razem z siekierą, a raczej lekkim toporem w dłoni. Zaklinacz uśmiechnął się pod nosem.
Idealny na drwala, mueh… Znając życie, jednak nim nie jest…
W chwilę potem wkroczyła jeszcze jedna postać w ciemnej szacie, trzymająca w ręce kostur jakże podobny do tego, który trzymał sam Nef. Zaklinacz skupił na nim uwagę. Ten tylko rozejrzał się po karczmie, obrócił na pięcie i wyszedł, mijając się w drzwiach z… A jakże, z Diabelstwem! Rogaty wkroczył pewnie do karczmy, nie zważając na nic, ani nie przejmując się tym, że wszyscy na niego patrzą. Czerwone oczy lustrowały otoczenie. Gdy podszedł do lady, przywołał gestem karczmarza i szepnął mu na ucho parę słów, rzucając parę monet na blat. Ten tylko wskazał palcem schody, a Diabelstwo udało się tam szybko.
-Rogacze… Najrzadziej spotykana rasa, ale jakże interesująca!
-Prawda Nefie, jednak równie niebezpieczna.
-Pozwolicie że się wtrącę do rozmowy… - to był ten świeżo obudzony. – Wcale nie taka niebezpieczna. Tak jest postrzegana.
-Ale nikt nie twierdzi, że tacy z natury nie są! – tym razem odezwał się mężczyzna z łukiem.
-Owszem, są. Piekielna krew miesza w tym wymiarze mocno. – osoba z hełmem jako kolejna wtrąciła swoje zdanie do pogawędki. Dyskusja, jaka rozgorzała toczyła się przed dobre godziny, a towarzyszyły jej liczne kufle piwa. W międzyczasie Mag, który wyszedł zniesmaczony z karczmy powrócił do niej, i zasiadł w przeciwnym kącie sali.

Przed karczmą dał się słyszeć łomot i wrzask. Wszyscy łącznie z karczmarzem zerwali się na nogi, chwytając za broń.
-Co to do diabła?
-Diabeł, to dobre określenie… - Wysoka, zgarbiona postać, która pojawiła się w karczmie musiała dosłyszeć wypowiedź Nefa. Po chwili rozmył się w chmurze dymu. Dusząc się i krztusząc rozmówcy wypadli na zewnątrz. Za nimi podążył szybko Mag.
-Na ziemię!
Jakaś postać wyskoczyła z boku, rzucając Nefa na ziemię. Ognisty miecz śmignął nad głowami postaci, krusząc kawałek ściany, zasypując ich jednocześnie gruzem. Dach karczmy szybko zajął się ogniem. Demoniczna postać stała nad nimi, skrzydłami zasłaniając księżyc. Zdziwienie, mieszane z przerażeniem wykwitło na twarzach wszystkich.
-Boże…
-Do cholery…
-To większe ode mnie!
-No popatrz Vlad, co za bystrość?
-W długą?!
-W końcu jakiś Twój dobry pomysł!
Nef zerwał się szybko z ziemi, przebiegając pomiędzy rozwartymi nogami Balora. Ten jakby zdawał się go nie zauważać. Po chwili cała reszta ruszyła za nim. Demon był skupiony na samej karczmie, nie na nich. Widocznie było w niej coś, czego on poszukiwał. Nef odwrócił się jeszcze, rzucając wzrok do tyłu. Kątem oka zauważył skaczącą z piętra postać, która zaczęła biec szybko w ich kierunku.
Diabelstwo…
Balor ciągle zajmował się karczmą.
-Czego on tam szuka?...
-Kto?
-Balor, a niby kto inny!
Wszyscy przystanęli, spoglądając na miejsce, gdzie przed chwilą jeszcze siedzieli. Cały budynek już stał w płomieniach. Diabelstwo zaś było coraz bliżej nich. Też najwidoczniej kierowało się do nich. W pobliżu Demona pojawił się znowu dym, z którego wyłoniła się znajoma już postać. Gestem dłoni wskazał w kierunku, w którym poruszali się nowi towarzysze.
-Oo…
-Co Nef?
-Chyba mamy delikatnie mówiąc przechlapane…
-Dlaczego?
-BALOR!
Ten okrzyk wydało Diabelstwo, które wyraźnie czując „rodzinną” krew, wiedziało co robi Demon. Ten zaś skierował swój płomienny wzrok na małą grupkę.
-Do lasu!
Od ściany drzew dzieliło ich już tylko parenaście metrów. Wszyscy jak jeden mąż rzucili się ponownie do biegu. Z tyłu dobiegł ich przeciągły ryk bestii. Ziemia zaś zadudniła od ciężkich kroków sferowca. Tymczasem jednak wszyscy zniknęli pomiędzy drzewami. Ryki bestii oddalały się coraz mocniej…

Nef szedł powoli na przedzie. Zaraz za nim kroczyła cała reszta.
-Cisza… Nie wiadomo czy go nie ma ciągle w pobliiii….
Cichnący ciągle głos dobiegał z coraz większej odległości. Aż w końcu doleciała wypowiedziana z bólem końcówka:
-… żu… Ała…
-Złaź ze mnie człowieku!
-ELF?! Tutaj?
-Miejsce dobre jak każde inne. Czego tutaj szukacie?
-Co Cię to obchodzi Długouchy?
-Obchodzi, by byłem tutaj pierwszy. Wy zaś się napatoczyliście. A raczej Ty spadłeś na mnie prosto z tamtego urwiska.
-Lądowanie było chociaż miękkie.
-No więc co chcecie? Dotychczas nikt się tutaj nie zapędził.
-Tja… Nikt prócz Ciebie. Tymczasowo szukamy schronienia. Vlad, sprowadź resztę tutaj na dół.
-Ktoś pozwolił?
-Nas jest więcej, chciałbym zauważyć Elfie. Jednak oczywiście… Zapomniałem. Nefratum Skenold.
-Phil von Roden. A reszta?
-Też bym chciał znać odpowiedź na to pytanie…
Nef uważnie popatrzył po twarzach zgromadzonych osób. Łącznie jedenaście osób. Niemało, ale jednocześnie niedużo. Pytanie na jak długo?...

[Witam. Jak widać w końcu zaczynamy grę. Trwało to trochę czasu, ale stworzenie świata od podstaw i opracowanie jego zasad to nie taka prosta sprawa. Podziękowania w tej kwestii należą się głównie Furrowi, gdyż to on o to zadbał od początku do końca. Wszelkie pytania w kwestii mechaniki świata kierować do niego, gdyż to on zna go najlepiej. Kwestie fabularne należą do mnie. Liczę, że obecnie znajdują się w grze tylko najlepsi. Liczę także na Waszą regularność. Będę tego ściśle kontrolował. Także radzę uważać, bo nie mam zamiaru Was pilnować na każdym kroku. Regulamin gry został zmodyfikowany na tyle, aby jak najlepiej wytyczyć Wam drogę, a jednocześnie nałożyć ograniczenia. Nie są one na tyle mocne, żebyście nie mogli zrobić nic, ale są też na tyle restrykcyjne, abyście nie przesadzali. Za wszelkie przejawy kozaczenia będę wyrzucał z gry. Na stałe, bez szansy powrotu. Także pilnować się. Ogólnej przemowy byłoby na tyle, teraz zapraszam do przedstawienia się, a przede wszystkim do zapoznania się z postem wstępnym. Chyba na razie najdłuższym w historii tego Forum, a na pewno w historii ZK. Dziękuję za cierpliwość. Mamy dwóch nowych graczy, także początkowo należy im się lekka taryfa ulgowa. Witam w naszym gronie Bumbera i Ekzuzego. Obaj mają dobre rekomendacje. I mam nadzieję, że na rekomendacjach się nie skończy. Co do reszty nieprzyjętej. Miało na to wpływ parę czynników. Przede wszystkim ograniczenie liczby graczy, Wasza poprzednia działalność (lub jej brak, co się przejawiało typowo pod koniec starej edycji ZK…) oraz w paru przypadkach brak przesłanej karty postaci na maila, o co prosiłem. Pretensje kierować wiadomo gdzie, kontakt tylko poza Forum. I na zakończenie aktualna lista graczy:

1. PolishWerewolf / Nefratum Skenold / Nekromanta / Człowiek / MG / 3986772
2. Furrbacca / Liren Skenold / Kapłan / Człowiek / Stwórca
3. Marrbacca / Vlad / Barbarzyńca / Człowiek
4. Generał Sturnn / Mediv / Psionik / Człowiek
5. Dar15 / Dalfred von Dar / Wojownik / Człowiek
6. Phil von Roden / Phil von Roden / Łowca / Elf
7. Tipu7 / Fangronas „Fango” Aldelai / Łucznik / Człowiek
8. Agrah / Kain Trivera / Mag / Człowiek
9. Bumber / Ramon Arvanti / Wojownik / Człowiek
10. Krondar / Elkantar / Złodziej / Diabelstwo
11. Ekzuzy / Ekzuzy / Wojownik / Człowiek ]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Zasady dotyczące tematu:

1. Zasady z pierwszej strony tematu nie obowiązują od dawna.
2. Jeśli chcesz się o coś zapytać, pisz do MG (kontakt podany zawsze na ostatniej liście graczy)
3. W przypadku nieobecności MG, zostaw wiadomość jemu, lub wyznaczonemu zastępcy. Wszelkie wiadomości od osób nie grających w temacie, będą proszone o usunięcie przez Moderatorstwo.
4. Offtopy pisać może tylko i wyłącznie MG i są one oznaczone nawiasami kwadratowymi - "[...]". Wszyscy inni mają permanentny zakaz jego stosowania. Wszelki kontakt między graczami odbywa się poza forum.
5. Nowi gracze są do gry zapraszani. Zgłoszenia przyjmowane tylko przez kontakt z MG, po przygotowaniu karty postaci i podaniu argumentów, dlaczego to właśnie Ty masz być nowym graczem.
6. Limit graczy ustalony jest obecnie na maksymalnie 14 graczy. Nie będzie powiększany.
7. MG jest jeden. Pytanie odnośnie świata kierować do Stwórcy.
8. Nie pisz do MG, jeśli nie jesteś pewien czego chcesz i czy czujesz się na siłach aby wziąć udział w grze.
9. Nowi gracze będą wcześniej sprawdzani przed przyłączeniem ich do gry.
10. Wymagana jest ścisła regularność w pisaniu.

Zasady dotyczące rozgrywki:

1. MG wprowadza wszystko (miejsca, potwory, zadania, wydarzenia, kluczowe NPC’e, zmienia lokację, przygodę)
2. Obowiązuje zakaz wprowadzania którejś z tych rzeczy przez zwykłego gracza. Będzie to karane.
3. Punkt 2 nie obowiązuje w przypadku, gdy jest to polecenie wydane przez MG do któregoś z graczy.
4. Gra jest grą fabularną. Polega na wczuciu się w postać. Postać ma mieć charakter, osobowość, reagować konkretnie na daną sytuację. Ma mieć emocje. Postać jest żywa, nie jest zabawką.
5. Nikt nie jest niezniszczalny. Każdy odnosi rany. Nie leczą się one w momencie. Nawet uzdrawianie trwa chwilę czasu. Nigdy nie jest pełne.
6. Nie ma poziomów postaci. Są one całkowicie zbędne.
7. Nie jesteśmy potężni. Nie posiadamy zdolności epickich. Nasze zdolności są ubogie w momencie rozpoczęcia gry.
8. Światem rządzi przypadek. Nie ma tak, że wszystko się zawsze udaje. Pułapka może wybuchnąć, okradnięty może wezwać straż, możemy zostać poważnie ranni, stracić broń.
9. Nie ma przedmiotów potężnych. Każdy nowy przedmiot dla postaci można wprowadzić dopiero po konsultacji z MG. MG może dać przedmiot w nagrodę (zadanie, rabunek, pokonany przeciwnik). Istnieje również pełna interakcja z otoczeniem. Skutkuje ona możliwością zdobycia broni pokonanego wroga (po odpowiedniej konsultacji z MG).
10. Postów paru zdaniowych prosiłbym unikać. Liczą się głównie duże wypowiedzi, związane z fabułą, lub biorące udział w dyskusji. Postacie skutecznie jej unikające będą wydalane z gry.
11. Nie bójcie się opisywać świata. Przez to on ożywa. Nie należy też z tym przesadzać.
12. Postacie mają różne charaktery. To, jak kreujesz postać należy do Ciebie. Jednak należy pamiętać o tym, że Czarny Strażnik nie będzie walczył ku chwale ojczyzny, a Paladyn szukał bogactwa. Poza tym, postacie, których wykreowany charakter (czyli postępowanie w grze) różni się diametralnie od siebie, z pewnością nie będą za sobą przepadały.
13. Każda wypowiedź postaci ma się zacząć od myślnika. Każda myśl jest pisana kursywą.
14. Postacie zaczynające grę są początkujące. Będzie to ściśle kontrolowane. W przypadku niedostosowania się, będzie to skutkować natychmiastowym wykluczeniem z gry.
15. Osoby łamiące regulamin ten, jak i Forum, będą usuwane z gry bez szans na powrót.

Liczę, że w grze będą brali udział tylko najlepsi gracze.

Aktualna lista graczy:
http://forum.gram.pl/forum_post.asp?tid=912&pid=3585

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Liren Skenold stał oparty o drzewo dysząc ciężko. W sumie prawie charcząc. Szaleńcza ucieczka przed demonem sprawiła, że podarł swoją szatę, podrapał sobie twarz i ręce gałązkami drzew i niemalże zgubił swój kostur. Czując dziwny metaliczny posmak w ustach splunął. Czuł się tak, jakby miał tym splunięciem wypluć całe płuca. Oparł się plecami o drzewo, dalej dysząc. I wtedy zauważył resztę uciekinierów.
- A wy to kto?!
Widok był naprawdę niesamowity. Pomijając już zakute łby, to jest wojowników, oraz Nefa, to w oczy od razu rzucał się elf i diabelstwo. Tak, elf! Kapłan widział elfa pierwszy raz w życiu. Co za szkaradztwo, pomyślał. Jednak zarazem wzbudzał jakąś taką chorobliwą ciekawość. Przedstawiciel wymierającej rasy. Możliwe, że nawet czystej krwi... Poza tym diabelstwo. Dużo częściej spotykane, jednak tak szybko się ich pozbywano, że Liren naprawdę był zaskoczony.
A prócz innych ras przecież były naprawdę dziwne indywidua nawet jako ludzie. Vlad, barbarzyńca, którego kapłan zdążył już poznać, był największym znanym mu dotąd człowiekiem. Poza tym widział jeszcze innego potężnie zbudowanego, chyba drwala, z siekierą na ramieniu, ten jakby w ogóle się nie zmachał biegiem. Poza tym jakiś wyrostek z łukiem niemalże jego wysokości i do tego jakiś rycerzyk z czarnym płaszczem i mieczem na plecach. Kto normalny nosi ostrze na plecach...? I oczywiście jeszcze jedna osoba zakuta w szaty. Kolejny mag? Oby nie... Błagam, Kareganie, byle to był tylko przebieraniec! Nie miał jednak złudzeń. Widocznie tak musiało być, że trafiał zawsze na magów. Sami magowie w rodzinie, nieprzyjemne spotkania w klasztorach. Nawet tutaj go nie oszczędzili...
Stanął oparty o kostur, wyprostował się i głośnym, wyraźnym głosem, którego używał do mówienia kazań, wypowiedział jeszcze raz słowa, jakie wymawiali w myślach wszyscy obecni.
- Kim wy na Joastę jesteście?! Wyglądacie jak jakaś grupa cyrkowa – zauważył znaczące spojrzenie Nefa, po czym skierował wzrok na swoją szatę – Hmm, niech będzie, ‘wyglądamy’, jak jakaś grupa cyrkowa.
Już miał skończyć swój występ, jednak przypomniał sobie coś.
- Aha, Nef, zapomniałbym na śmie... – kapłan przyłożył nekromancie z całej siły pięścią w podbródek - ...rć, że jestem Ci winien miłe powitanie...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Fango zszedł w miarę szybko w dół urwiska, otrzepał się i rozejrzał dokoła. 3 Ludzi w zbrojach i jakiś drwal, to pewnie jacyś wojownicy, ponadto człowiek w jakimś dziwnym hełmie, a obok niego ktoś odziany w szaty zapewne jeden z tych magów albo czarodziei, jeszcze jakiś dwóch podobnych do niego, ale jeden miał siwe włosy i bił, co pewien czas tego drugiego. Uwagę Fangornasa przykuł elf… tak elf, chłopak jeszcze nigdy w życiu nie widział przedstawiciela tej rasy, a wiedział o nich tylko z opowieści wędrownych bardów. Wpatrywał się w niego przez kilka chwil a potem zaczął oglądać jego łuk. Łucznik znał się na tym bardzo dobrze i ocenił jakość na dobrą i że ta broń służyła głownie do polowań. Fango oglądał strój nieznajomego póki nie napotkał jego wzroku. Następnie jego uwagę przykuł rogacz, to jego właśnie szukał demon.
-Biedaczek pewnie niczym nie zawinił, a „to coś” się na niego uwzięło, mam nadzieję, że ten demon da nam spokój.- Rozmyślał Fangornas
-Kim wy na Joastę jesteście?! Wyglądacie jak jakaś grupa cyrkowa, Hmm, niech będzie, ‘wyglądamy’, jak jakaś grupa cyrkowa.- Powiedział jeden z ludzi poczym mruknął coś do "Siwowłosego" i uderzył go w podbródek."
Chłopak był przyzwyczajony do wszelakich obelg wiec nie przejął się nazwaniem go „cyrkowcem”, może, dlatego że nie wiedział dokładnie, kto to jest.
-Cóż ja jestem Fangronas Aldelai, ale wole żeby na mnie wołano „ Fango”. Mam nadzieje, że „ to coś” zostawi nas w spokoju.- Powiedział Fango lekko się zaczerwienił poczym usiadł na jakimś głazie. Na razie nie miał żadnych planów, znał niektórych od ledwo 2 godzin prawdopodobnie niedługo się rozstaną i pójdą swoimi drogami, jednak teraz łucznik wolał się ich trzymać na wypadek gdyby „ to coś” go znalazło. Rozejrzał się w wokół i czekał na wypowiedzi innych.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Vlad spojrzał na brata Nefa, w momencie, gdy ten zadał piękny cios w podbródek. Ogromny barbarzyńca prędko sięgnął ręką za plecy w kierunku rękojeści swojego dwuręcznego miecza i szybko przyskoczył w stronę leżącego Nefa. Wyciągnął miecz, który w jego rękach nie wydawał się już taki wielki i dość wolno powiedział:
- Mamusia mi zawsze powtarzała, żeby nie bić rodzeństwa... i jeszcze, żeby bronić przyjaciół. A Nef jest moim przyjacielem. Więc nie bij go.
Vlad chwycił rękę Nefa i pociągnął go do pozycji stojącej. Po tym jakże przyjacielskim geście do bolącej szczęki Zaklinacza dołączył jeszcze bolący bark...
Barbarzyńca odwrócił się w stronę pozostałych, schował powoli miecz po czym przedstawił się
- Jestem Vlad i jestem barbarzyńcą - i odwracając się do Lirena - i nie jestem z cyrku

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Dalfred poczuł się bezpieczniej, kiedy zbieranina ludzi i dwóch wyjątków schowała się w lesie przed tamtym czartem. W końcu mógł w spokoju przemyśleć swoją sytuację i wszystko to, co się wydarzyło chwilę temu. Jednak po chwili uznał, że lepiej będzie przyjrzeć się zbieraninie jak naliczył jedenastu istot licząc ze sobą. Oczywiście najbardziej wyróżniał się nieuprzejmy elf. Tu wszystkich czart gonił, a ten nie chciał kryjówką się podzielić…
Diabelstwo… choć od Niego powinien zacząć przypatrywanie, to było jakoś takie zwykłe w porównaniu z bestią, która omal nie zakończyła życia większości zebranych tutaj. Innymi von Dar nie zaprzątał sobie umysłu, bo byli to po prostu zwykli ludzie. Jeden klepnął drugiego w podbródek i gadał jakieś świętobliwe hasła przywołując imiona bogów, których Dalfred często słyszał pobierając nauki w opactwie. Następni wyglądali na magów i wojowników. Ot tak przypadkowe spotkanie…
W tym momencie jakiś młody łucznik przedstawił się zgromadzonym, ale jakiś przygłupawy wojownik rozpętał kolejną aferę z ludźmi, z których jeden wcześniej walnął drugiego w podbródek. Potem okazało się, że to barbarzyńca.
- Weźcie przestańcie co? Omal nie zabiła nas bestia, a wy się tu bawicie w walenie po gębach…Skoro już zacząłem to jestem Dalfred von Dar, ale mówcie mi po prostu po imieniu, a tak poza tym czy macie coś zamiar zrobić w związku z tą bestią, co nas goniła?

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Mediv poświęcił chwilę uwagi padajacemu nekromancie. To wywołało lekki uśmiech na jego twarzy. Pierwszy od paru dni...Następnie spojrzał na resztę uciekinierów. Wszyscy sapali, ale cóż sie dziwić. W końcu biegli a to co ich ścigało było demonem...Taa i taki już mój los, pomyślał. Miałem zabijać demony a tu prosze...
Blask księżyca powoli zdradzał szczegóły wyglądy pozostałych towarzyszy. Dostrzegł Maga, kilku wojowników, jakiegoś młodzika z łukiem no i tego olbrzyma Vlada...Kapłan także rzucał się w oczy no i jeszcze...czepiał się,że Mediv nosił miecz na plecach. Szkoda ze nie dostrzegł,ze bron była tylko przewieszona przez ramię na czas biegu i po za tym, był trochę za długi by nosić go nornalnie u pasa...No cóż, pomyślał Mediv, nawet w tej kompaniji był Elf. A to Ci dopiero.
Najbardziej denerwowało go to,że słuchał tego co mówią ale i tego co myślą...Kilka mniejszych wyładowań pomknęło bo jego opancerzonej ręce, w stronę złotawego kawałka metalu.
-Jakieś postępy - szepnął do siebie. Wyładowanie, jak mówiła księga, oznaczało asymilację pancerza z właściciele, czyli mówiąc po ludzku, zbroja dostosowała się do Mediva...
-Jestem Mediv - zwrócił sie na głos do reszty - Gwardzista... - Wolał narazie nie zdradzać swoich mocy psionicznych, zwłaszcza,że nadal były niezbyt potężne...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Utwórz konto lub zaloguj się, aby skomentować

Musisz być użytkownikiem, aby dodać komentarz

Utwórz konto

Zarejestruj nowe konto na forum. To jest łatwe!


Zarejestruj nowe konto

Zaloguj się

Masz już konto? Zaloguj się.


Zaloguj się
Zaloguj się, aby obserwować