Zaloguj się, aby obserwować  
menelsmaster

Zapomniane Krainy - forumowa gra RPG [M]

4049 postów w tym temacie

- Pozabijamy się nawzajem? – wtrącił się Ekzuzy. – Powstrzymajmy się może jeszcze trochę, co? – Wojownik pokręcił głową, spojrzał po wszystkich. – Według mnie za mało w ogóle wiemy. Mamy pewność, że tamten strażnik mówił prawdę? Może się naigrywał z nas? Może to wszystko to jakaś jedna, wielka szopka? Bawią się z nami? To całe leczenie, pomaganie, że niby mamy przeżyć…? Przecież nie wiemy, czemu to w ogóle ma służyć.
Ekzuzy westchnął, zastanowił się przez chwilę. Podobnie, jak inni. Wszyscy stali w milczeniu.
- Według mnie najpierw potrzebujemy więcej informacji. Musimy dowiedzieć się, co się dzieje, o co chodzi. Są różne na to sposoby, chociaż ja nie potrafię ich wcielić w życie. Nie bez mieczy – rzekł Ekzuzy. W jego głosie słychać było sarkazm. – Ale ty, Liren, ty Nef, czy ty Kain. Magia, panowie, magia. To trochę bezpieczniejsza metoda, niż grożenie samobójstwem. Bo azaliż każą nam jeszcze spełnić groźby? – Ekzuzy spojrzał na Phila. – Mnie się nie spieszy do samobójstwa. Przynajmniej jeszcze nie teraz.
- Ale jak według Ciebie mamy użyć magii? – wtrącił się Kain. – Przecież oni w każdej chwili mogą zrobić rewizję i zobaczyć, że coś jest nie tak.
- Nie wiem – odparł wprost Ekzuzy. – Nie jestem czarodziejem. Nie znam się tym zupełnie. Ale chyba nie powiesz mi, że nie macie w zanadrzu jakichś sztuczek? Niewykrywalnych czarów?
- Coś by się znalazło… – szepnął Nef.
- Ale od kogo mamy wyciągać te informacje? – wtrącił Phil. – Od zwykłych strażników?
- Ci skurle na pewno nic nie wiedzą…
- Pewnie nie, ale chyba w końcu spotkamy kogoś wyżej postawionego…
- Taa… ale wtedy będzie już za późno – dodał Prospero.
Ekzuzy pokręcił głową.
- To róbcie, co chcecie. Chcecie się pozabijać? Proszę was bardzo. Mnie się nie spieszy. Idę do cyrulika…
Wojownik zauważył zbliżających się dwóch mężczyzn. Tym razem uzbrojonych. Otworzyli szybko celę i weszli do środka, trzymając oręż w pogotowiu.
- Kto następny? Rychło i bez żadnych sztuczek tym razem – jeden szturchnął ostrzem Elkantara. – Bo następnym razem nie będziemy tacy mili, zasrańcy.
Ekzuzy wysunął się przed innych.
- Co ci dolega? – rzucił jeden z przybyłych. – Zdrowi nie mają, po co tam leźć.
Mężczyzna pokazał swoje pokiereszowane ramię.
- Chyba się kwalifikuje? – Zerwał bandaże, pokazując wciąż krwawiącą ranę.
- Możesz iść, dawaj ręce. Nie chcemy kolejnych incydentów.
Wojownik został brutalnie popchnięty na kraty, ręce związano mu ciasno sznurem, za plecami. Nie cackano się z nim, nie zważano nawet na dopiero co okazane obrażenia. Ranę powiększono, może nawet specjalnie, pociągając przez nią ostrym sznurem. Ekzuzy syknął po cichu, skulił się lekko z bólu. Poczuł, jak świeża krew ścieka mu po ręce, zaczyna plamić odzież.
- Rusz się!!! – Wypchnięto mężczyznę na zewnątrz i poprowadzono korytarzem do cyrulika.
Ekzuzy po drodze rozglądał się dookoła. Jednak ruchy skrępowane więzami, dodatkowo popychany przez strażników, zbyt wielu szczegółów nie mógł zapamiętać. Więzienie, jak to więzienie. Chociaż nigdy w żadnym nie był, tak właśnie je sobie wyobrażał, na podstawie relacji i opowiadań. Stare, zatęchłe mury, porośnięte pajęczynami, osmolone, okrwawione, brudne i zakurzone. Widać, że nikt tu nie sprzątał. Podłoga pewnie nawet nie wiedziała, że istnieje coś takiego, jak miotła. Piasek, wilgotny, czasem mokry i brudny od szczurzych odchodów, śmierdział i lepił się do butów. Powietrze było ciężkie, duszne. Po dłuższym czasie można się było jednak przyzwyczaić.
Gdy doszli do celi lekarza, Ekzuzy został brutalnie wepchnięty do środka. Skrępowany, nie potrafił utrzymać równowagi. Przewrócił się, potykając się na krzywej posadzce. Uderzył głową w ziemię.
- Panowie – powiedział słabym głosem cyrulik. – Mamy mu pomóc, a nie zaszkodzić jeszcze bardziej.
Strażnik, pokazując, co myśli na temat okazywania pomocy więźniom, kopnął leżącego i odciął nożem więzy. Następnie wyszedł, zatrzaskując za sobą odrzwia.
- Co dolega? – Ekzuzy usłyszał zza stołu.
Podniósł się powoli z ziemi, próbując powstrzymać łzy, które napłynęły pod wpływem bólu. Sznur wrzynał się głęboko w ranę, naciągnięty przez nóż strażnika podczas odcinania. Cały przesiąknięty zgęstniałą krwią, był sztywny i sam nie chciał odpaść. Trzeba było mu pomóc, co było nieprzyjemne i bolesne. Mężczyzna jednak jakoś uspokoił się, ogarnął i wyciągnął do stojącego, starego mężczyzny, lewą rękę.
- Aha… – stęknął cyrulik. – Coś znajdę, na pewno coś znajdę.
Staruszek zaczął buszować po pokoju. Zaglądał do starych pudeł, wąchał zawartości fiolek, słoików i butelek. Poniektóre zaś z nich stawiał na stole, koło moździerza. Następnie wlał zawartość kilku do naczynia, dosypał jakichś ziół i utarł wszystko razem, co jakiś czas dodając jeszcze inne składniki. Następnie wziął powstałą maść i nałożył na ranę.
- Uch... – wyrwało się wojownikowi.
Rana zaczęła piec, jakby ktoś posypał ją workiem soli. Ekzuzy próbował załagodzić jakoś ból, przygryzając zęby, które zaczęły trzeszczeć niepokojąco. Już miał wyrwać swoją dłoń, aby dać jej chociaż na chwilę odpocząć od piekielnego specyfiku, ale ręka staruszka była wyjątkowo silna. Ten zaś, niewzruszenie, wcierał dalej resztkę maści. Następnie odłożył moździerz i zabandażował ranę.
- To wszystko. Coś jeszcze dolega? – Lekarz przyglądał się pacjentowi zza grubego szkła monokla.
Ekzuzy dostrzegł, że jego drugie oko też chyba za dobrze nie widziało. Było dziwnie sine, zamglone. Drugie, powiększone przez monokl, było znacznie ostrzejsze, wyraźniejsze, pełne życia i głębi, mimo starego wieku tego człowieka.
Wojownik po chwili pokręcił głową, na znak, że to już wszystko. Cyrulik zaś stuknął w drzwi, a strażnik natychmiast wszedł do środka.
- Tylko nie za ranę! – dodał lekarz, zanim mężczyzna zdążył złapać więźnia za nowo założony opatrunek.
Strażnik, najwyraźniej niezadowolony, złapał więc drugą rękę więźnia i wykręcił ją ostro za jego plecami. Ekzuzy skurczył się, próbując iść do przodu. Strażnik zaś poganiał go co i rusz. Potem, gdy już doszli do wspólnej celi, wepchnął go do środka i krzyknął:
- Następny!
Ekzuzy skinął okiem do pozostałych.
- Mówię wam, spróbujcie – szepnął najciszej, jak potrafił, jednocześnie próbując głośno szurać butami o podłogę. – U uzdrowiciela nie ma strażników. Spróbujcie coś wykombinować. Może tam się uda coś z tymi czarami. Ale uważajcie na starucha, jest jakiś dziwny… – dodał jeszcze po cichu mężczyzna. Następnie usiadł pod ścianą i uśmiechnął się do strażnika. Ręka powoli przestawała boleć. Maść chyba rzeczywiście była skuteczna.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

- Sądzisz, że drugi uzdrowiciel by się przydał? - zagadał wesoło Fango, gdy Prospero opuścił celę. Wszyscy przecząco pokręcili głowami.
- Trzymajmy się pierwotnego planu. Obrony przed sądem, żadnej ucieczki. Mam nadzieję, że Prosperowi nic nie strzeli do głowy...
Chyba, że jakiś bełt.

Prospero otrząsnął się ze wspomnień - nawet nie był do końca pewien, czy były jego i jak tamta sytuacja bez wyjścia zakończyła się. Szczerze to nie był tego ciekaw... Coraz bardziej wolał żyć teraźniejszością - choć naprawdę zapowiadającą się na dość krótką - niż przypominać sobie przeszłość. Oczyścił swój umysł i...
... został wepchnięty do lazaretu.
- Dzień dobry! - podstarzały uzdrowiciel krzątał się po całym pomieszczeniu - Tak, tak. Co dolega? - doktorek spojrzał na pacjenta i...
- Tak, tak! Proszę wyjść! - błyskawicznie wygonił strażnika, swoją drogą zupełnie zdezorientowanego. Zostali sam na sam, Prospero i medyk:
- Nie, nie, nie jesteś tym samym co przed chwilą - Zmienny spojrzał beznamiętnie na mężczyznę.
- Nie jesteś też bratem, tak, tak! - uzdrowiciel zaczął uważnie oglądać poraniony czerep kopii Ekzuzego. szybko wypatrzył zaognione rany, następnie przeleciał wzrokiem po rozdartej koszuli wojownika i podbiegł do szuflady z opatrunkami.
- Tak, tak, tatuaż ten masz - zauważył staruszek, po czym podkreślił - Tajemnica lekarska!
- Skąd tyle wiesz? I co wiesz o tatuażu? - medyk podbiegł z buteleczką fioletowego płynu, drewnianą łopatką i ręczniczkiem.
- Zerwać stare strupy muszę, rany się zaogniły, tak. Infekcja może się wdać, a wtedy permanentne zakończenie i przerwanie funkcji życiowych organizmu, tak, tak!
- Wiesz kim jestem... - zaczął Prospero.
- Wiem kim nie jesteś, nie ruszać się teraz! - Zmienny skrzywił się, przy oczyszczaniu ran.
- Więc wiesz również co chcą z nami zrobić. Nieprawdaż?
- Tak, tak! Ale wam i tak nic to nie pomoże. Ktoś znaczący chce coś uzyskać, a wy jesteście mu potrzebni. Do tego. Wysoko postawiony, tak, tak. A wy będziecie mieli piękny proces!
- Kto? Po co?
- Rany znikną za parę dni, nie ranić się więcej razy w głowę. Amnezja powinna minąć!
- Skąd u diabła o tym wiesz?! - wydarł się Zmienny - Skąd wiesz? - do pomieszczenia wpadli strażnicy i pochwycili Prospera - Skąd wiesz?? - wrzasnął ponownie, gdy wyciągano go z lazaretu...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Nie wiedziała co zrobić. Wiedziała, że nie pójdzie o własnych siłach do medyka, ani, że ci strażnicy jej nie pomogą. Może równie dobrze stracić tą nogę łamiąc ją do końca, gdy będzie próbowała iść, albo gdy rzucą ją na twarde kamienie lochu. Martwiła się okropnie i nie odezwała się ani słowem. Zastanawiała się czy jeśliby wstała i poszła ze strażnikami, to ci zamiast do medyka nie zrobiliby czegoś innego. Bała się nawet o tym pomyśleć. Ariel po raz kolejny słyszała szczęk krat. Kolejny z jej "towarzyszy" wpadał do ich lochu. Strażnicy czekali na kolejnego chętnego. Bała się ich, bała prawie tak bardzo, jak tego czegoś, co kazało jej uciekać... Zmienny, bo tak przynajmniej się domyśliła, padł głucho na podłogę. Po chwili poderwał się pełen złości i rozgoryczenia szarpiąc zamknięte już kraty.

-Hej, pane siłaszczu! Mosze ci jeszcze po pysku dać? - zawołał z daleka jeden szczerbaty strażnik rechocząc ohydnie z radości. Ariel spojrzała na żywa kopię Ekzuzego, o ile dobrze pamiętała imię tego wojownika, zastanawiając się i szukając w pamięci choć cienia legendy o zmiennokształtnych albo o ich pochodzeniu. Ten obrócił się jednak i przez chwilę, ułamek sekundy patrzył w jej oczy. Nie wiadomo też kto pierwszy odwrócił wzrok - on, czy ona. Z tego wzroku nie mogła wyczytać nic więcej, ponad świeżą złość, najwidoczniej po jakimś zdarzeniu u cyrulika. Czyżby miał rękawiczki? - zastanowiła się przez chwilę i nieco rozweseliła ją ta teoria. Choć po chwili zdała sobie sprawę jak ważny mógł być w ich losie i ten szczegół. Strażnicy czekali za zamkniętą kratą.

-Kutfa! Ktof jesszcze? - wykrzyczał niewyraźnie szczerbaty. Ariel spojrzała po innych. Czy ktoś jeszcze miał jakieś rany prócz niej? Ariel, ty się po prostu boisz... - mówiła sama do siebie. - I raczej masz czego. - spoglądała na zamglone i jakby na wpół podpite oczy strażnika. Cisza...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Nef przyglądał się po kolei wychodzącym i wlatującym członkom „drużyny”. Wychodzili może z gracją. Ale ich powroty nie były zbytnio okazałe. Bo w końcu wlot raczej nie jest imponującą formą wejścia do celi po wyjściu z niej. Co prawda byli po tym w miarę sprawni fizycznie, ale umysłowo raczej nie za bardzo. Wystarczyło popatrzeć na ogłuszonego Elkantara, rzucającego się „Ekzuzego”, czyli Prospero. Reszta wyglądała na w miarę zdatną do użytku. No może poza Vladem i Ariel. Ten pierwszy za diabła nie pójdzie do uzdrowiciela, chociaż miałby się wykrwawić. O dziewczynie nie wiedział za wiele. Wyglądała jednak na zakłopotaną w tej kwestii. W sumie trudno jej się dziwić. Wilgoć, takie towarzystwo, ciemność, strażnicy. Do tego dochodził jeszcze szok, pomieszanie, ból. Wszystko to skupiało się przeciwko niej. Nef też by się dziwnie czuł, jakby zamiast jedenastu męskich towarzyszy, miał dwanaście kobiet… I on sam. Chociaż czy to dziwnie, byłoby złym dziwnie? Mniejsza jednak o to, raczej się w takim towarzystwie nie znajdzie, na to nie ma szans. Za mało jest podróżujących kobiet na świecie, aby takie coś było możliwe. Ariel zdawała się też tutaj wyjątkiem. Chociaż czy ona w ogóle jest podróżniczką, poszukiwaczką przygód? Czy może zagubioną pieśniarką? Lepiej było się tego dowiedzieć. Ale wszystko we właściwym czasie. Najpierw musieli stąd wyjść. A w tej kwestii każdy musiał sobie pomagać. Bo inaczej czekał ich stryczek. I pytanie czy nie coś wcześniej? Według tego co mówili inni, nie mogą być już w tej wiosce. Więzienie było za duże, stanowczo za wielkie jak na warunki miejscowej straży. Znaczyło to jednoznacznie, że zostali przeniesieni. Czarownik chyba nawet wiedział w jaki sposób. Wyczuwał w otoczeniu nikłe ślady magii. Bardzo słabe. I to nie była magia wywołań, iluzji, transformacji czy nawet nekromancji. To była magia sprowadzania. Jednak z najstarszych, a jednocześnie z najtrudniejszych sztuk. Wystarcza jeden błąd, aby zamiast niewinnego chochlika ściągnąć z Batoru jednego ze strażników. Nieokiełznany byłby jeszcze gorszy od tego, którego widzieli niedawno. A raczej przed nim uciekali. Nef wolał nie mieć do czynienia z tą magią. Wystarczyło mu już to, że ktoś ich tutaj przetransportował w ten sposób. Obawa przed napadem na konwój? Czy może za daleko, aby cokolwiek mogło się tutaj stać? Za oknem gdy ustała burza, słyszał wyraźnie grzmot fal uderzających o brzeg. Spojrzał w tym momencie na Elfa. Tak, z jego spojrzenia da radę było wyczytać, że nie słyszy pól ani lasu, tylko bezmiar wody.
Więc jesteśmy w pobliżu jakiegoś zbiornika… Ocena? Morze? Jezioro? Czy może rwąca i meandrująca rzeka?
Mag odtrącił myśli o krajobrazie.
Do diabła… Musimy najpierw stąd wyjść!
Mężczyzna powoli podniósł się z kamieni. Spojrzał przelotnie na Vlada, potem na Kaina z Ariel. Przejechał dłonią po boku, po czym „skrzywił się z bólu”. Jego towarzysze dziwnie na niego spojrzeli. W końcu Nef nie brał udziału w żadnej walce, jaka była.
-Wy tam! Ja też muszę iść!
-Co jest?
-Ranny jestem do diaska! Wykrwawię się, jeśli nie zaprowadzicie mnie do tego Waszego całego uzdrowiciela!
Trzonek obuchu wsunął się pomiędzy kraty, uderzające maga w pierś.
-Pokaż.
-Co, mam zdejmować szaty?! Tutaj?!
-To się wykrwawiaj. Nie wypuszczę bez pokazania.
-Eshh…
Nef powoli odwinął przepaskę, jaką był obwiązany. Delikatnie rozszerzył poły szaty, ukazując długą, zakrwawioną i zaognioną ranę ciętą, biegnącą wzdłuż lewego boku, mniej więcej od wysokości serca do dolnych partii układu pokarmowego.
-Uuuu… Paskudna. Musi boleć, co?
-Właściwie, to nie za bardzo.
-To dobrze, dobrze…
Klucz szczęknął w zamku, kraty powoli otwarły się, wypuszczając maga z pomieszczenia.
-Idź przodem. Koczyński będzie zaraz za tobą. Nie próbuj nic zrobić, bo ci podrę tą sukienkę.
-Szatę…
-Zwał jak zwał. Dla mnie to sukienka, paniusiu.
-Grr…
-Powarcz sobie jeszcze. Tymczasem jednak trzeba cię tego oduczyć.
Na oczach wszystkich, strażnik wymierzył mocne uderzenie obuchem prosto w zraniony bok. Mag zasyczał mocno z bólu. Potem jeszcze jedno uderzenie, następne spadło na udo.
-Warczysz jeszcze?!
Nef kiwnął głową przecząco, tym razem jednak na jego twarzy rysował się wyraźny ból. Spojrzawszy jeszcze na towarzyszy, rzucił znaczące spojrzenie przerażonej Ariel. Po chwili zniknęli za zakrętem…

-Jakim cudem on został tak zraniony?!
-Nie wiem, ale wyglądało to groźnie.
-Nie mówił nic o tym!
-Może nie chciał?
-On wcale nie jest ranny. – dyskusję jak zawsze przerwał Liren. – Braciszek to cwana bestia. Wie co robi.
-Więc co widzieliśmy?!
-Iluzję. Prosta sztuczka, zwłaszcza dla maga. I to z wrodzonym talentem do sztuk magicznych.
-Taa… Ciekawe co będzie, jak to się wyda.
-Nie wyda. Strażnicy to zagwarantowali. Teraz ma za swoje. Jest poobijany. Ciekawi mnie tylko, po kiego diabła tam polazł…
-Nie po mnie!
-Eshh… Ela, Ele, Elka, Elek czy jak Ci tam… Wiesz że to nie o Ciebie mi biega.
-Elkantar! ELKANTAR skurlu! Trepie jeden!

-Tak, tak! Kolejny ranny! Leczyć, leczyć!
Nef usiadł ciężko na stołku, jaki znajdował się w kącie pomieszczenia. Z zainteresowaniem spoglądał na wszystkie słoje. W sporej części poznawał, co się kryło w nich w środku. W końcu kiedyś sam zasuwał między półkami rozstawiając i zdejmując ingrediencje.
-Co dolega?!
-Eee…
-Mów szybko! Następni czekają!
-Prawdę mówiąc to nic. Mam tylko lekko bok obity.
Nef ponownie poluźnił szaty, ukazując obity lekko bok. Pod bladą skórą powoli zaczynała zbierać się krew.
-Nieładnie! Obuch, boli zapewne.
-Tja… Gdyby nie Wasi strażnicy, to byłbym cały do diabła!
-Nie wzywaj imienia jego nadaremno!
-Że jak?
-Nieważne! Maści trzeba!
Lekarzyna rzucił się do półek, skacząc jak opętany po zydelku w poszukiwaniu potrzebnych środków. Po chwili w ręce trzymał mały zwitek liści, płyn i moździerz.
-Hmm… Leviartis i Uriotin. Przyznam, że skuteczne połączenie. Aczkolwiek czasami niebezpieczne.
-Alchemik?
-Nie, kiedyś dawno musiałem się trochę na tym znać.
-Aaaa… Że też nie poznałem! Mag!
-Dokładnie.
-Uważaj, nie rzucaj czarami! Zmiotą Cię szybko! To nie są zwykli ludzie! Ich krew nie jest czysta! Zwłaszcza Koczyńscy! Ci to najdziwniejsi! Małe to, głupie, a przywalić, wypić i puścić bąka to potrafi!
-To co w nich takiego niezwykłego?
-Wiesz… Czasami tutaj przyłażą! Chcą coś powstrzymującego wzrost…
-No, ten bym im się chyba przydał.
-Nie ten wzrost! – Uzdrowiciel przyłożył papkę do boku maga, wcierając ją mocno. – Na wzrost piór powstrzymania!
-Piór?!
-Ta, piór! Ciekawe tylko po co im gołe kury?!
-…
-Tja, idealny komentarz. Ciekawe co by było, gdybym się o to spytał. No, gotowe.
Mag zawiązał pas, szykując się do wyjścia. Momentalnie jednak palnął się w głowę.
-Zapomniałem… Potrzebuję trochę maści na raną podłużną, głęboką, i coś co wspomaga zrastanie się kości.
-Połamane co? Dawać tu, potniemy, poszyjemy! Będzie jak nowe.
-Eee… Chyba jednak to zrobimy tam, na miejscu. Wiesz… To kobieta jest!
-Aaaaa! Bab się nie tykam! Łap, wynoś się!
Człowieczek rzucił Nefowi szybko dwa płaskie pojemniczki. Ten szybko ukrył je w fałdach szaty. Mag trzymał już uchwyt na drzwiach, ale znowu dobiegł go głos uzdrowiciela.
-Pamiętaj! Duska się strzeż, ale Lewwera jeszcze bardziej! Ten pierwszy sepleni, ten drugi to burak!
-A co mi do nich?
-Dusk to oskarżyciel, Lewwer Wasz obrońca! Straż!
Drzwi otwarły się szybko. Mocne ramiona pochwyciły maga wpół, wynosząc go przez drzwi.

-No, ciekawy lot, nie powiem. Chyba najbardziej efektowny z dotychczasowych.
-Taa…
Głowa Nefa spoczywała w kupce siana, nogi były skierowane ku sufitowi, plecy zaś oparte o ścianę. Przynajmniej na twarzach wszystkich osób pojawił się dzięki temu nikły uśmiech. Mag po chwili siedział już normalnie, masując sobie kark. Wskazał chudym palcem na Lirena.
-Chodź.
-Po kiego? Znowu chcesz mi przyłożyć? I znowu mam Ci oddać?
-Mamusia mówi, żeby się nie bić jak i tak się ma już przechlapane.
-I słusznie prawiła Vlad. No chodźże!
-Idę, idę…
Kapłan przeszedł przez ciasną celę, podchodząc do Nefa. Ten sięgnął do kieszeni, wyciągając dwa płaskie pudełeczka.
-Co to?
-Pomogą się zająć Ariel. Ty wiesz jak to zrobić. Jedna z nich pomaga na rany, druga intensyfikuje zrastanie się kości. Teraz lepiej, żeby była sprawna. Niech strażnicy nic o tym nie wiedzą. Przekaż jej, że ma grać dalej osobę cierpiącą ze złamaną nogą. Ale będzie sprawna…
Liren skinął lekko głową na znak potwierdzenia. Mag uśmiechnął się ponuro.
Taa… Teraz każdy zdrowy się liczy…

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Kapłan przeszedł przez ciasną celę, podchodząc do Nefa. Ten sięgnął do kieszeni, wyciągając dwa płaskie pudełeczka.
- Co to?
- Pomogą się zająć Ariel. Ty wiesz jak to zrobić. Jedna z nich pomaga na rany, druga intensyfikuje zrastanie się kości. Teraz lepiej, żeby była sprawna. Niech strażnicy nic o tym nie wiedzą. Przekaż jej, że ma grać dalej osobę cierpiącą ze złamaną nogą. Ale będzie sprawna…
Liren skinął lekko głową na znak potwierdzenia. Mag uśmiechnął się ponuro. Kapłan otworzył pierwszą buteleczkę i powąchał.
- Zwykły metandras. Stara szkoła, żaden porządny medyk już nic takiego nie robi. Teraz tylko robią na łagodzenie bólu zamiast leczyć. Wiadomo, w końcu boleć będzie zanim się nie zabliźni, więc sprzedadzą dużo więcej niż jakby od razu wyleczyli. A większość nie ma pojęcia o uśmierzaniu bólu w jakikolwiek inny sposób. Większość nie ma pojęcia o leczeniu...
- Zmierzasz do czegoś? - Nef przerwał wywód kapłana.
- Owszem, zmierzam. To drugie, to jest porotan matyklasu, środek nieco gorszy w mojej opinii od zwykłych łubków i nastawienia kości tradycyjnymi metodami. Charakteryzuje się tym, że niemal natychmiast materiał z jakiego jest zbudowana kość zaczyna się sklejać i twardnieć. Inaczej mówiąc taki klej.
- Czemu więc uważasz go za gorszego? To chyba dobrze, że przyśpiesza proces zrastania kości, tak? Czyżbyś miał jakieś uprzedzenia do innych niż naturalne metod leczenia? - mag wrzucił kpiącą uwagę. Wiedział, że jego brat jest wciąż zazdrosny o to, że nie ma takiego jak on potencjału.
- Nie, chyba mnie nie słuchałeś. Owszem, przyśpiesza, ale przez skórę nie zadziała. Teraz rozumiesz o co mi chodzi? żeby coś z tym zrobić, musimy otworzyć jej nogę w miejscu złamania i choć trochę zagłębić się w mięśniach. Jeśli zrobię jakiś błąd, to nawet ten pierwszy płyn nie pomoże na przecięcie tętnicy. Dziewczyna się wykrwawi po prostu. Ale fakt faktem to jest najszybszy sposób na "wyleczenie" złamania kości. Na pewno chcesz, bym próbował?
- Jakbym nie chciał, to bym nie przynosił tego tobie, tylko siedział tam gdzie siedziałem. Jeśli chodzi o tętnice... Nie martw się o nie. Wystarczy odrobina wyższej wiedzy anatomicznej... Którą zdarzyło mi się posiąść. Kiedyś. Gdzieś. To nie jest ważne. Ale lepiej, byśmy zaczęli jak najszybciej... Na trzy?

Skenoldowie przeszli przez celę i zbliżyli się do siedzącej pod ścianą dziewczyny. Wydawać by się mogło, że kapłan chciał zobaczyć jak wygląda rana i noga Ariel. Już miał coś powiedzieć, ale zobaczywszy strach w jej oczach, zrozumiał iż obserwowała ich. Spojrzał więc zrezygnowany na brata, który odwdzięczył się tym samym.
- Trzy?
- Trzy...
Bard chciała najwyraźniej jeszcze się poruszyć, coś krzyknąć. Nie zdążyła. Jej myśl o krzyku trafiła na oszałamiające uderzenie Nefa, a wola walki z tym uderzeniem na kojące odprężenie przekazane przez Lirena.
Osoba postronna, nie nauczona wykrywać magii prawdopodobnie zobaczyłaby jedynie, jak dziewczyna traci przytomność.
- Jak długo będzie trwać? - kapłan wolał wiedzieć, czy ma się spieszyć, czy może sobie pozwolić na spokojną pracę.
- Moje jakieś 4-5 godzin, chyba że wyciągnę z niej resztki tego, co włożyłem. Wystarczy?
- Trochę krótko jak na tak osłabioną osobę, ale nie sądzę, by operacja miała trwać dłużej niż godzinę, czy dwie. Metandras jednak zapobiegnie konieczności długiego zszywania. - Liren wolał się nie przyznawać, ale sam miał wątpliwości, czy jego rozkaz zaśnięcia pozostanie do końca operacji. Nagle zorientował się, że cała drużyna patrzy na nich - To dla jej dobra, naprawdę. - powiedział nieco głośniej. Po cichu jednak dodał "Mam taką nadzieję"
- To lepiej zacznijmy jak najszybciej. - Nef jakby się domyślił, czego się obawiał brat
- Słusznie. Ma ktoś jakiś nóż? - z tym pytaniem zwrócił się do całej grupy
Po chwili razem z bratem kucali nad Ariel. Elf zgodził się dać swoją broń. Kapłan już miał ciąć, gdy Nef mu przerwał.
- Chcesz żeby się wykrwawiła, zanim dojdziemy do kości? Czekaj, nauczyłem się takiej jednej sztuczki za granicą.
Położył dłonie na jej ciele, przymknął oczy i chwilę odczekał.
- I co to miało dać?
- Krążenie. Spowolniłem. A teraz uważaj, bo tętnice i żyły mogą być tu i tu...

Około godziny później Liren smarował kość w miejscu złamania. Nie było to przyjemne, nawet przy "sztuczce" Nefratuma dalej było dużo krwi, poza tym czuł się, jakby grzebał w trupie. Za to sam Nef wydawał się być z siebie jakoś dziwnie zadowolony. Kapłan postanowił, że zapyta się go później zarówno o zadowolenie, jak i nadzwyczajną wiedzę w sprawach związanych z ciałem ludzkim. Tymczasem jednak patrzył jak maść krzepnie i łączy oba fragmenty kości Ariel. Uśmiechnął się. Teraz już mogło być tylko z górki. Zużył niemal cały metandras na wyleczenie rany, jaką sam zrobił, a resztkę wtarł w miejsce swojego poprzedniego szwu. Wiedział, że zaklęcia długo już nie potrwają, więc na sam koniec skupił się i przemówił do Karegana. "Panie, wszystko co robię, robię na Twą chwałę. Proszę, powiększ swą chwałę i pomóż mi, robakowi u wrót Twej potęgi...". Skoncentrował się na operowanym fragmencie nogi i poczuł, że przepływa przez niego energia. Pierwszy raz jego modlitwa została wysłuchana. Uśmiechnął się raz jeszcze. Jeśli faktycznie wszystko poszło tak, jak powinno, to nie powinna pozostać nawet blizna, a samo gojenie zamiast dnia mogło się skrócić do kilku godzin...
- Nie budzi się. - Nef jak zwykle optymistycznie podsumował cały sukces - Jesteś pewien, że wszystko zrobiłeś tak, jak trzeba?
- Tu już nie chodzi o to, co ja zrobiłem. Może odwrócisz tę swoją "sztuczkę"?

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Operacja trwała w najlepsze. A raczej zmierzała ku końcowi. Nef przyglądał się bratu.
No no no braciszku... Uczyniłeś postępy. Pomimo tego, że wcześniej wybyłeś z domu, to i tak dalej opierasz się tylko na zdobytej wiedzy... I nienagannej wierze. Chyba nienagannej...
- Nie budzi się. - Nef jak zwykle optymistycznie podsumował cały sukces - Jesteś pewien, że wszystko zrobiłeś tak, jak trzeba?
- Tu już nie chodzi o to, co ja zrobiłem. Może odwrócisz tę swoją "sztuczkę"?
Mag spojrzał z ironia na Lirena.
-Sztuczkę? SZTUCZKĘ?! Magię nazywasz sztuczkami?! Nie jestem jakimś parszywym iluzjonistą, aby wywoływać sztuczki!
Krew kipiała w Nefie. W przeciwieństwie do tego, co się działo z dziewczyną. Teraz była o wiele bladsza od Nefa normalnie. I nie zapowiadało się na to, aby się miała wybudzić w sposób naturalny.
-Jak jeszcze raz, będziesz śmiał nazwać swojego brata sztukmistrzem, lub że stosuję SZTUCZKI, to nie licz na zbyt wiele cholera... Brat z Ciebie... Pośmiewisko robi...
-Może skończysz się użalać, na Karegana, i zajmiesz się wreszcie tym, co MIAŁEŚ zrobić?
-Wzywaj sobie Karegana ile wlezie, nie zapominaj że też jest moim Bogiem.
-Skończ to!
Mag marudząc jeszcze pod nosem, przybliżył dłoń do piersi dziewczyny.
-Gdzie Ty tą łapę pchasz?!
-Do serca... Nie wiesz jeszcze braciszku, co powoduje wzrost lub spadek prędkości krążenia w ciele? Najpierw muszę wyregulować bicie jej serca, potem mogę się zająć tętnicami i żyłami jakie zacisnąłem więzami magii.
Nef wykonał lekki obrót dłonią nad sercem dziewczyny, po czym dotknął raz palcami miejsca, gdzie było ono najbliżej skóry. Ciche uderzenie rozeszło się po celi, w której panowała nieziemska cisza. Po chwili mag powtórzył czynność dwukrotnie, i dwukrotnie rozeszło się ciche uderzenie. Zaraz po tym już rytmiczne. Po paru sekundach ucichło.
-Serce w normie... Czas na tętnice.
Mag ujął delikatnie nogę dziewczyny w obie dłonie.
-Uważaj... Mogła się jeszcze nie zasklepić w pełni rana.
-Dam sobie radę...
Nef przejechał dwoma palcami wskazującymi w linii, w której biegły główne tętnice. Chłodna dotychczas noga, zaczynała nabierać barwy i ciepła.
-Jeszcze żyły i gotowe...
Mag oddalając lekko dłonie od powierzchni skóry, wykonał parę kręgów nad mięśniami. W myślach widział otwierające się powoli naczynka krwionośne, krew dopływającą do komórek. Po chwili wszystko zniknęło. On sam siedział na zimnej, twardej podłodze celi, skupiony nad tym, co przed chwilą zrobił. W momencie uczuł uścisk na ramieniu. Ocknąwszy się z zamyślenia, usłyszał końcówkę zdania Lirena.
-... udało się.
Tak, chyba się rzeczywiście udało...
Dziewczyna westchnęła lekko przez sen. Żyła, a to było najważniejsze. Teraz trzeba było czekać, aż się obudzi. Dziw brał, że żaden ze strażników nie zjawił się przez ten czas. Mag wyjrzał przez okno. Sierp księżyca wisiał na niebie...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Ariel zadrżała. Z zimna. Poczuła tępe odrętwienie jakie ją opanowało i przypomniała sobie ostatni moment, gdy rzucili się na nią kapłan i Nef. Nie wiedziała ile czasu minęło. Poczuła, jak pomimo drżenia nie czuje bólu nogi. Nogi? Przecież ona w ogóle mnie teraz nie boli. Więc po to im było ogłuszenie mnie... - zdała sobie sprawę. Pod sobą czuła dalej zimny kamień posadzki. Poruszyła się lekko i otworzyła oczy. Z korytarza dochodził stukot butów strażników po kamiennej posadzce. Zastanawiała się co powiedzieć. Uratowali ją jakby po raz drugi. Dziwne. Nie wydają się dobrzy. A źli? Sama nie wiem... - przebiegło jej przez myśl. Zauważyli jej przebudzenie. Podniosła się i już miała coś powiedzieć, gdy napotkała wymowne spojrzenie Nef''a.

-Musi trochę poboleć, nim się zrośnie. - dodał kapłan przybierając podobną minę. Ariel zrozumiała wszystko.

-Hej! Pfanienki! Co fwy tam szemszecie? - rozległ się głos strażnika. Ariel spuściła głowę nie mówiąc nic. Reszta najwyraźniej też to zignorowała. Strażnicy stanęli sobie naprzeciwko celi przyglądając się dziwnej bandzie. Głupio mi. Nie podziękowałam im. Nie zrobiłam nic i nie mogę zrobić nic. Mam dalej udawać obolałą. Ale po chwili zdała sobie z czegoś sprawę. Oh! Ty głupia! Kapłan i mag. Jak mogłaś nie pomyśleć. Sięgnęła po kawałek jakiejś skały, który odkruszony od grubego muru posiadał jedną zaletę - ostrą krawędź. To krawędzią lekko przejeżdżała Ariel po kamieniu posadzki starając się, by odwrócone litery ładnie i kształtnie układało się w jedno słowo. Dziękuję... - przebiegło jej przez myśl, jak gdyby nią samą mogła zastąpić pełen napis. Nef chwycił ją za dłoń w połowie. Strażnicy zdawali się nie być zainteresowanymi jej poczynaniami, ale lepiej nie kusić losu. Wystarczy, że zrozumieli... Podniosła na chwilę wzrok na towarzyszy. Nie są źli. Ale do dobrych im daleko, oj, daleko...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Prospero nawet nie zwrócił najmniejszej uwagi na operację dziewczyny - czy to z powodu, że miał już jakieś zaufanie do braci, czy też ze znacznie poważniejszych powodów. Na szczęście nikt nie zainteresował się "poddenerwowaniem" Zmiennego, gdyż wszyscy zwrócili teraz uwagę na operację. Fango oczywiście nie zwracał na nic uwagi, bo zemdlał, gdy przypadkiem zobaczył otwierane na nowo złamanie dziewczyny i resztę szczegółów, zwłaszcza tych czerwonych.
Z tym doktorkiem było coś bardziej niż "nie tak". Na pewno nie był nim od zawsze i prawdopodobnie... co prawdopodobnie? Wiedział o jego amnezji, a nawet najlepiej wyszkolonemu kapłanowi byłoby niezwykle trudno to wywnioskować z samego wyglądu pacjenta i obrażeń głowy. Może ten medyk go znał? Może już był w tym więzieniu i... może on zapewnił mu amnezję? Nie, to się niczego nie trzyma, nawet kupy... Zupełnie bez sensu. Mimo wszystko staruch wiedział. Trzeba mu poderżnąć gardło przy najbliższej okazji. Trzeba było tak od razu zrobić, strażnik był w końcu za drzwiami.
Do cholery, pilnuj tego, bo coraz bardziej zastanawiam się, co nam zrobisz!
Podsłuchiwałeś wszystko? - Zmienny spojrzał na Mediva, który nawet nie patrzył w jego stronę.
Dla naszego dobra. Chyba powinienem powiedzieć o tym wszystkim Nefowi, z tobą zaczyna być coraz gorzej. Może wreszcie przypominasz sobie kim byłeś?
Nie będę zaprzeczał. Ale wiesz również, że ten uzdrowiciel nie jest do końca tym za kogo go bierzemy.
To nie nasza sprawa. Niech się o to martwią Nef i Liren. Coś wymyślą. A ty... pilnuj się. Zanim zdążysz kogoś z nas zaatakować, będę o tym wiedział i uprzedzę resztę.
Co jeśli zginiesz pierwszy? - wypalił Zmienny.
O to się nie martw. Nie dałbyś mi rady.
Ja nie. Ale Ekzuzy lub Vlad na pewno.
Grozisz mi, ty mi naprawdę grozisz.
Nie gorączkuj się. Tylko żartowałem... choć przyznam, że pomysł całkiem dobry.
Przeklęta istota...
Prospero pozostawił to bez komentarza i już nieco uspokojony podszedł do krat i oparł się o nie. Operacja chyba zmierzała ku końcowi. Nagle przed kratą pojawił się Koczyński i z całej siły przypieprzył drewnianą pałką po kratach, jak również i po palcach Zmiennego. Człowiek skulił się, ale nie krzyknął, gdy mały upierdliwiec rechotał ze śmiechu. Przynajmniej nie zwrócił uwagi na braci i Ariel. Zmiennokształtny wstał i mimo bólu uśmiechnął się.
- Poczekaj - powiedział do strażnika. Ten zaciekawiony spojrzał na Zmiennego. Ten popatrzył po swoich dłoniach, poruszał palcami, po czym pokazał strażnikowi środkowy palec prawej ręki.
- Nie połamane - uśmiechnął się Prospero. Koczyński szybkim ruchem złapał wyciągnięta rękę więźnia i wyłamał wyciągnięty palec. Człowiek jęknął z bólu i osunął się na ziemie. Strażnik śmiejąc się dalej poszedł gdzieś wgłąb korytarza, nie wracając już pod celę. Ekzuzy spojrzał na swoją kopię i popukał się palcem w czoło.
- A sądziłem, że w mojej postaci będziesz miał jakiś instynkt samozachowawczy.
- Spokojnie, przy kolejnej zmianie... kiedy by nie była, palec się zrośnie. Niestety dotyczy to tylko małych złamań, więc reszta obrażeń wciąż pozostaje bez zmian. To na przyszłość.
- Błagam tylko, nie zamieniaj się w tą małą gnidę - jęknął elf.
- Ha! Jako jedyny załapałeś Phil... - Zmienny usiadł pod ścianą i oglądał złamany palec. Jak Liren skończy i nie będzie aż tak zmęczony, to może mu pomoże. Cholera wie, kiedy będzie miał kolejną okazję do przemiany. I czy w ogóle będzie ją miał. Całe szczęście, że kontakt był krótki i nie "zapamiętał" żadnych umiejętności i wspomnień Koczyńskiego... Całe szczęście.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Ognisty wiatr porywał za sobą tumany piachu, owiewając płaszcz postaci oświetlonej nimbem białego światła. Tajemnicza osoba stała w samym środku kanionu. Kanionu który znajdował się się daleko na pustkowiach świata. Czerwone niebo sięgało aż po horyzont, budząc tym samym lęk i podziw.
Któż mógł szukać czegokolwiek na tych niedostępnych równinach, oddzielonych od reszty kontynentu jednym, wąskim przesmykiem? Najwidoczniej intruz miał swoje powody by nawiedzić to miejsce...Postać odziana była w półpancerz, napierśnik i naplecznik oraz wysoki hełm z maską na twarz. Resztę ciała spowijały szaty a raczej zarzucona na nie kolczuga z łusek. Całości wizerunku dodawały szerokie naramienniki oraz wysoki kij, wykonany jakby ze srebra,cały jarzący się dziwnymi wyładowywaniami. Niewielkie pioruny śmigały na całej jego długości, sycząc przy tym lekko.
Postać najwyraźniej na kogoś czekała. Oczywiście na twarzy nie było widać zniecierpliwienia,bo zakrywała ją maska,ale widać to było po ruchach ciała.
Bardziej niepokojący był dźwięk dudnienia a raczej szczęku metalu o metal, który dobiegał z głębi pustkowi, które rozciągały się przed kanionem. Dźwięk zbliżał się i zbliżał. Coraz bardziej nawarstwiał, stawał się głośniejszy i bardziej rozpoznawalny. Pojawiły się donośne okrzyki w nieludzkim języku,jakby bicie dzwonów oraz nawoływania rogów.
Coraz głośniejsze tupanie, szczęk metalu, krzyki. Coraz bliżej. Nieopodal tajemniczej postaci zaczęły drgać malutkie kamyczki, leżące na ziemi. Do wejścia kanionu coś się zbliżało. Coś bardzo licznego i złego.
Chwilę potem, całe wejście zostało zasłonięte przez ścianę czarnego metalu w jaki byli odziani demoniczni wojownicy. Setki, nie tysiące wojowników niosących dziwne bronie, ciągnęło w głąb korytarza, wykrzykując nieludzkie okrzyki i wzywania do swych Bogów. Między poszczególnymi żołnierzami przebiegały iskierki czarnej energii, manifestacji demonicznej magii – jedynej, jaka prawie nie znikła z tego świata wieku temu.
Cała ta armia zmierzała w kierunku świata ludzi, by go zniszczyć, spalić a jego mieszkańców poświęcić w ofierze swoim mrocznym Bogom. Jednak dziwna, oświetlona na biało postać stała im na drodze, ani trochę nie strwożona widokiem zastępów demonicznych wojowników.
Lord Marndragore, Wieki Psionik i Wysoki Templariusz Zakonu Gwardzistów, stał na drodze demonicznej armii patrząc na nią bez cienia strachu.
Z szeregów wroga wyłoniła się jedna postać, wyższa niż pozostałe, dzierżąca w ręku płonący miecz.
-Zejdź na z drogi człowieku,a może umrzesz szybko...
-Nigdzie sie nie wybieram pomiocie piekieł. To ty zwrócić swoje chorągwie i wróć na pustkowia, gdzie Cię przywołano. Ten świat nie jest dla Was. Mieliście swoje światy, który łatwo zniszczyliście przez swoje pragnienie mocy. Teraz będziecie cierpieć.
-Nekromanta prawie powalił Was na kolana. Krasnoludy i Elfy. Dawno, przed tym jak człowiek chodził wyprostowany. - Przemówiła bestia, próbując naśladować ruchami warg kwestie, którą wypowiadała.
-Prawie...Elfy i Krasnoludy to przeszłość. Ludzie nie pozwolą Wam wrócić. Nekromanta poległ. Jego armia polegał. Wy też polegniecie. Ostatni raz mówię....Zawróć.
Odpowiedział mu tylko śmiech, który zwykłego śmiertelnika przyprawiłby o stratę zmysłów. Mandragore jednak pozostał niewzruszony. Spoglądał w otchłanie jakimi były oczy wyżeszego demona ze spokojem. Po czym postąpił krok na przód. Wyładowania elektryczne, dotąd spokojne, zaczęły szaleć wokół jego sylwetki, wywołując małe burze.
-Śmierć po Was przyszła...
Chwilę potem błyskawica uderzyła w pierś demona, oddzielając ciało od kości, które spłynęło po nich, zostawiając tylko szkielet. Przez maskę było widać świecące na biało oczy Wielkiego Lorda. Ten uniósł w górę swóją laską, i uderzył nią o ziemię. Wielka burza, uderzając setkami piorunów, zaczęła niszczyć wielką armię ciemności.
Mandragore zbliżał sie coraz bardziej, po drodze wyciągając swój miecz, który także iskrzył się mocą. Uderzył nim pierwszego z demonicznych legionistów, przecinając go na pół. Machnięcie dłoni porozrzucało setkę następnych po ścianach kanionu...
.
Mediv ocknął się, gdy strażnicy otwierali celę. Zgrzyt starych zawiasów skutecznie rozmył wszelkie nadzieje na dalszy sen. Jednak zastanawiające było, dlaczego Mediv snił o wielkim założycielu Templariuszy czy Gwardzistów, jak ich nazywano. Przecież bitwa ktorą widział w śnie, nigdzie nie została spisana. Skąd więc mógł o niej wiedzieć?
Mediv przestał myśleć o tym co właśnie mu się przyśniło. Wrócił myślami do spraw doczesnych i tego co się działo w około. Wszyscy z drużyny czekali na proces, mając coraz gorsze przeczucia.
Jednak gdy Mediv spojrzał na rozlaną mordę Prospera, który wrócił do swojej formy,napadło go obrzydzenie, które zawładnęło nim całym. Jak on nienawidził odmieńców. Jeśli po procesie zachowa swoją głowę na karku, poprzysiągł, że zwiększy częstotliwość treningów. Nie tylko mentalnych...Mediv uznał,że nadszedł czas by zacząć częściej używać miecza, który gdyby nie stał z jakiej go wykonano, już dawno pokryłby się rdzą od niezbyt częstego używania.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Elkantar siedział w narożniku opierając się placami o zimny kamień. Lekko masował sobie głowę, która już praktycznie nie bolała ani nie trzeszczała. Wydawało mu się że spał, nie był tego jednak do końca pewny. Jak przez mgłę rejestrował w międzyczasie wyjście Ekzuzego, Zmiennego, oraz Nefa. Pomimo ciut spowolnionych myśli, mężczyznę zdziwiło wyjście czaromiotacza, ponieważ nie wydawał się być ani ranny, ani obity... no chyba że dziewczyna mu się opierała gdy byli sami na górze. Kanciarz uśmiechnął się do własnych myśli. Wprawdzie nie podejrzewał tego bladego w kiecce o takie szachrajstwa, ale kto mógł wiedzieć co też siedzi pod tą jego siwą rzadką czupryną? Czaromiotacze niezbyt często byli przewidywalni, a pęd do do wiedzy i gonitwa za potęgą często przysłaniały im dużo innych bardziej ludzkich odruchów. Jego rozmyślania przerwała dysputa drużyny, szybko przekonał się, że nie tylko on zwrócił uwagę na to iż blady nie bardzo miał po co wychodzić.
-Jakim cudem on został tak zraniony?!
-Nie wiem, ale wyglądało to groźnie.
-Nie mówił nic o tym!
-Może nie chciał?
-On wcale nie jest ranny. – wtrącił kapłan – Braciszek to cwana bestia. Wie co robi.
-Więc co widzieliśmy?!
-Iluzję. Prosta sztuczka, zwłaszcza dla maga. I to z wrodzonym talentem do sztuk magicznych.
-Taa… Ciekawe co będzie, jak to się wyda.
-Nie wyda. Strażnicy to zagwarantowali. Teraz ma za swoje. Jest poobijany. Ciekawi mnie tylko, po kiego diabła tam polazł…
-Nie po mnie! - Elkantar bąknął pod nosem na odczepnego
-Eshh… Ela, Ele, Elka, Elek czy jak Ci tam… Wiesz że to nie o Ciebie mi biega.
-Elkantar! ELKANTAR skurlu! Trepie jeden! - mężczyzna sam zastanawiał się po chwili skąd ten wybuch agresji. Zmęczenie. Przydałoby się jakieś leże obczaić...
Kanciarz narzucił na głowę kaptur. jeszcze mocniej wcisnął się w róg celi i oparł głowę na kolanach. Sen nie czekając na zaproszenie błyskawicznie porwał go w swoje objęcia.
Krata trzasnęła. Spod kaptura, jeszcze mocno zaspany złodziej dostrzegł wracającego Nefa ... który w iście pokazowym stylu, lotem koszącym pokonał większość celi. Strażnicy chyba nie wzięli poprawki na wagę magika. A może i wzięli? Patrząc na roześmianą facjatę Koczyńskiego, wszystko zdawało się wykonalne. Nef podniósł się i otrzepał głowę z siana na którym przeprowadzał awaryjne podejście do lądowania. Po krótkiej chwili razem z bratem dyskutowali na temat jakichś medykamentów które dostał od dziwnego cyrulika. Kanciarz lekko uśmiechnął się na wspomnienie tego człowieka. Zdecydowanie był dziwny, zastanawiał się jednak dlaczego ten jegomość tak obawiał się go... i dlaczego nie dotknął go przy całym zabiegu bezpośrednio, a jedynie przez wszelkie szmatki i inne takie. A może mu się tylko zdawało? Już sam nie był do końca pewny niczego. Bracia skończyli rozmawiać i z dość dziwnymi minami ruszyli w stronę zamyślonej blondynki, która wydawała się zupełnie nieobecna i pogrążona we własnym odległym świecie.
Odrętwiały złodziej podniósł się i poszedł do okna, które prawie cały czas było okupowane przez Elfa, ten jednak wyjątkowo usiadł pod ścianą i rozglądał się po małej celi lekko nieobecnym wzrokiem.
Na niebie przemykały obłoki oraz małe chmurki, układające się w różne wzory i kompozycje, gdzieś w oddali świergotały zabawne małe szare ptaki których nazwy nie znał. To miejsce było mu ciągle bardzo obce i tak na każdym kroku odmienne. Mężczyzna obejrzał się za siebie. Grupa trzymająca władzę, czyli Skenoldowie właśnie "operowali" nogę dziewczyny. W sumie przypominało to bardziej obraz z jakiejś jatki, czy też kramu mięsnego, widać jednak było że jak na warunki tu panujące oraz możliwości, starali się jak tylko mogli zrobić więcej dobrego niż złego... Chociaż coś pozytywnego w całym tym szaleństwie.
Na niebie właśnie jakaś zabawnie wyglądająca chmura zdawała się ścigać z dwoma większymi. Mężczyzna oparł głowę o kraty okna. Jego myśli ponownie skierowały się do odległych uliczek Ula, jego mrocznych i śmierdzących zakamarków które mimo złej sławy były mu domem przez tyle lat. Z zadumy wyrwał go trzask. Przy drzwiach stał Koczyński ciesząc się jak trep do trumny. Prospero rozcierał rękę, po czym pokazał strażnikowi środkowy palec, który ten błyskawicznym ruchem złamał. Patrząc na tego wrednego kurdupla, złodziej zastanawiał się skąd brali się tacy ludzie. Skurl zachowywał się tak, jakby na siłę udowadniając wszystkim że jest wielkim i silnym herosem krył to, że w domu pokrzykuje na niego mamusia, a jedyną rozrywkę dostarcza jakiś domowy filcak... choćby miał to być tłusty śmierdzący kot. Kanciarz bardzo szybko odgonił myśli i podszedł do kraty. Wredny karakan zniknął gdzieś w głębi korytarza, Prospero zaś ściskając palec wymieniał jakieś poglądy z Elfem. Kanciarz uważnie przyjrzał się kracie, po czym dotknął lekko zamka. Nie wydawał się ani magiczny, nie był też chroniony pułapką, był jednak zdecydowanie zbyt wielki by otworzyć go standardowym wytrychem. A nawet gdyby było to możliwe, jego wytrychy tkwiły w bocznej części sakwy z pudełkami, którą mu zabrano. Zaczął dokładniej oglądać zawiasy. Były stare i przerdzewiałe, a patrząc na górny wydawało się iż olbrzym dysponujący siłą Vlada byłby w stanie bez większych problemów ją po prostu wyważyć. To jednak narobiłoby hałasu, ściągnęło strażników których po jego próbie ucieczki było tu kilkakrotnie więcej oraz wystawiło ich na walkę praktycznie bez broni. Przed chwilą przekonał się że nie tylko on ma ukryty sztylet, również Elf głęboko w bucie trzymał swój własny. Nie było to wielkie pocieszenie w obliczu mieczy i kusz, jakie posiadali miejscowi. Zrezygnowany odwrócił się i usiadł w swoim rogu pod ścianą. Gdyby tylko znalazł odpowiednio duży rupieć który mógłby posłużyć jako wytrych do tego zamka. Wystarczyło tylko poczekać do nocy i chowając się w zakamarkach, po prostu przyśmiać tej bandzie twardogłowych. Wzrok Elkantara podążył za Koczyńskim, który paradnym krokiem defilował przed kratą.
-Szpicowany jembecyl... - mężczyzna przyjrzał się sztucznym ruchom kurdupla - by go pani w labirynty zesłała razem z kocionem... - kanciarz splunął na wspomnienie dziwnych myśli. Pozostawało czekać.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Phil beznamiętnie obserwował to co działo się w celi. Magów latających pod sufitem i wiele innych ciekawych rzeczy. Zaciekawiło go dopiero działanie braci Skenoldów. Chcieli oni zabrać się za zoperowanie Ariel. Usłyszał swoim elfim słuchem, że potrzebują czegoś do rozcięcia nogi. Pomyślał o swoim sztylecie. Przez chwilę wahał się, ale w końcu stwierdził, że skoro ma być użyty w słusznej sprawie... Podał Lirenowi swój sztylet, dyskretnie, żeby strażnik nie widział. Prze chwilę przypatrywał się poczynaniom nekromanty i kapłana... "Nekromanty... gdzieś słyszałem to określenie... no jasne! W którejś baśni było coś o nekromancie Fran`kens Teinie. Oni chyba zajmują się ożywianiem nieżywego... hmm.. ciekawe nie powiem..." Po kilkunastu minutach znudziło mu się tak stać i usiadł przy ścianie obok. Przypatrywał się przez chwilę twarzy dziewczyny. Wydawała się jakaś inna w czasie gdy spała... taka jakby spokojniejsza. Nawet nie zauważył kiedy bracia skończyli operację, a Liren oddał mu jego nóż, któyu odruchowo został włożony do buta. Elfowi jednak nie chciało się wstawać. Posiedział tak jeszcze chwilę... zresztą... nie miał wielkiego wyboru miejsca siedzienia. Trzynaście osób w małej celi to zdecydowanie zbyt dużo... Jakiś czas później dziewczyna obudziła się i skrobała coś kamieniem po ścianie. Elkantar zrobił trochę wiatru przechodząc od okna do krat. Zwykłe więzienne życie...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Ramon przysnął na moment z głową w kolanach. Wsłuchał się w dźwięk kapiącej wody, odprężył, zapomniał o przenikliwym zimnie panującym w celi, o kratach, o drużynie... Po prostu zasnął.
Co i raz otwierał jedno oko, gdy usłyszał szczęk zamka i pisk metalowych zawiasów. Ktoś wychodził, po chwili ktoś wchodził... a bardziej wpadał, zatrzymując się na ścianie. Nic mi nie dolega, pomyślał, nic, prócz bolącej głowy... Ale na to leku chyba nie ma. W pewnym momencie, gdy do celi zdążyli powrócić Ekzuzy, Elkantar i Prospero, Nef podniósł się i podążył za strażnikiem. Dziwne... Przecież w karczmie nic mu się nie stało... Nie tylko Ramon miał wątpliwości.
- Jakim cudem on został tak zraniony?!
- Nie wiem, ale wyglądało to groźnie.
- Nie mówił nic o tym!
- Może nie chciał?
- On wcale nie jest ranny. – dyskusję jak zawsze przerwał Liren. – Braciszek to cwana bestia. Wie co robi.
- Więc co widzieliśmy?!
- Iluzję. Prosta sztuczka, zwłaszcza dla maga. I to z wrodzonym talentem do sztuk magicznych.
Iluzja? Po kiego mu iluzja?!
- Taa… Ciekawe co będzie, jak to się wyda.
- Nie wyda. Strażnicy to zagwarantowali. Teraz ma za swoje. Jest poobijany. Ciekawi mnie tylko, po kiego diabła tam polazł…
- Nie po mnie!
- Eshh… Ela, Ele, Elka, Elek czy jak Ci tam… Wiesz że to nie o Ciebie mi biega.
- Elkantar! ELKANTAR skurlu! Trepie jeden!
Jaki wybuchowy... Do tej pory był spokojny.
Karzełek pożegnał się ze snem i obserwował całą sytuację. Rozmowy przerwały nagle kroki strażnika. Nef wpadł z hukiem do celi, przeleciał przez jej całą długość i zatrzymał się na ścianie, głową w dół.
Niezły z niego akrobata, zaśmiał się w duchu Arvanti.
Po chwili cel Nefa stał się dla Ramona jasny – mag przyniósł ze sobą dwa tajemnicze pudełeczka, po czym zaczął coś uzgadniać ze swoim bratem, Lirenem.
Nie moja sprawa... Może sobie jeszcze trochę pośpię.
Długo jednak nie drzemał. Po jakimś czasie po celi rozeszły się ciche szepty, w jednym kącie zebrała się grupka wojowników, wyraźnie czymś zainteresowana. Ramon przetarł niemrawo oczy i ruszył się z miejsca. Z przedarciem się przez „tłum” nie miał problemu – dał nura pod nogami jednego z wojowników i już znalazł się na samym przedzie. Powiedzieć, że widok był zaskakujący, to za mało...
Ramon jęknął cicho, na widok krwi i dziewczyny. Wyglądała, jakby już umarła, a operacja była przeprowadzana na jeszcze ciepłym trupie.
Nef ma w tym doświadczenie, w końcu to nekromanta, pomyślał ze strachem karzełek. Ale co... co oni jej zrobili?!
Twarz Ariel była biała jak papier. Liren grzebał jej w nodze, Nef wyraźnie zaniepokojony, czuwał nad przebiegiem całej operacji.
Aaaa, już rozumiem. Noga...
Arvanti zdążył na końcówkę całego zabiegu. Po kilkunastu minutach Liren skończył, Nef wykonał nad dziewczyną kilka gestów i wszyscy rozeszli się do swoich miejsc w celi. Ramon także. Usiadł w swoim kąciku, ponownie ukrył głowę w kolanach. Ale tym razem nie mógł już zasnąć. Przed oczami miał pełno krwi. Wspomnienia z właśnie co skończonej operacji byłby dość makabryczne, skutecznie uniemożliwiały sen.
Trudno... Najwyżej posłucham czego oni tam tak nadają.
Ale w celi było cicho. Bardzo cicho. Gdzieś z daleka dochodziły odgłosy łańcuchów, kroki strażników, pojękiwania uwięzionych. Jak to w więzieniu...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Ekzuzy zastanawiał się, kto ruszy do uzdrowiciela następny. Większość była praktycznie zdrowa – praktycznie, nie liczył bowiem otarć, stłuczeń, lekkich zadrapań, czy ran, bolących głów; zwykłych i w każdym razie nie zagrażających życiu obrażeń. Co zadziwiające, następną osobą był Nefratum. Nekromanta. Ekzuzy dobrze wiedział, że nie był on ranny, gdyż podczas bójki, która miała miejsce w karczmie, zajmował się znalezioną w lesie dziewczyną. Najwyraźniej więc, starzec miał jakiś plan. Wkrótce jego przypuszczenia zostały potwierdzone.
- …co widzieliśmy?! – jego myśli przerwała głośniejsza wymiana zdań.
- Iluzję - usłyszał. – Prosta sztuczka, zwłaszcza dla maga. I to z wrodzonym talentem do sztuk magicznych – wyjaśniał Liren.
- Taa… Ciekawe co będzie, jak to się wyda – zapytał ktoś z tłumu. Wojownik nie zdążył zauważyć, kto.
- Nie wyda. Strażnicy to zagwarantowali. Teraz ma za swoje. Jest poobijany. Ciekawi mnie tylko, po kiego diabła tam polazł…
- Nie po mnie! – odezwał się cicho Elkantar.
- Eshh… Ela, Ele, Elka, Elek czy jak Ci tam… Wiesz, że to nie o ciebie mi biega.
- Elkantar! ELKANTAR, skurlu! Trepie jeden!
Ekzuzy nie dziwił się, skąd w złodzieju ten nagły wybuch. Więzienie, mała, duszna i śmierdząca cela, niepewność. To wszystko składało się na raczej ponure nastroje panujące w grupie. Nikt już się nie odzywał. Do czasu, gdy wrócił Nef. Ten zaś, gdy tylko oddalili się strażnicy, rozpoczął cicho szeptać ze swoim bratem. Najwyraźniej jego plan zaczął przynosić efekty. Obaj bowiem zbliżyli się do dziewczyny, która drzemała w najlepsze. A gdy elf dał im swój ukryty sztylet, wszystko było już jasne.
Wojownik podniósł się ze swojego miejsca i zbliżył do braci. Wolno, ostrożnie, rozcinali ranę sztyletem, coraz głębiej zanurzając ostrze w nodze nieprzytomnej dziewczyny. Krew zaczęła sączyć się i ściekać na posadzkę. Bracia jednak nie przejmowali się tym. Widać było ich duże skupienie na tym, co robili. Ekzuzy zbliżył się jeszcze bardziej, a następnie usiadł obok, aby zasłonić ich działania przed przechodzącymi ewentualnie strażnikami. Nie chciał, aby zobaczyli, co robią i wtargnęli do środka próbując zrobić porządek. „Porządek” w ich własnym, skrzywionym przekonaniu.
Operacja trwała długo. Kropelki potu wystąpiły na twarzach operujących, nikt jednak im nie przeszkadzał. Strażnicy na szczęście niczego nie zauważyli. Wojownik, siedząc po cichu, przyglądał się zaś kolejnym osobom z grupy, której przez przypadek stał się częścią. Ramon, spał pod ścianą, podobnie Elkantar, a tak przynajmniej się zdawało. Jego głowę zakrywał głęboki kaptur. Kain również siedział niewzruszenie, skrywszy głowę w dłoniach. Vlad tylko siedział, rozglądając się dookoła. Nie wyglądał za dobrze. Był ranny, poobijany, ale dumny. Nie chciał bowiem iść po pomoc do eskulapa. Siedział, niewzruszenie. Od czasu do czasu tylko przetarł ręką jakieś miejsce na swoim ciele i rzucił okiem na to, co robili Skenoldowie. Przy oknie stał Phil, patrząc w dal, na pochmurne niebo, na cichą przyrodę. Pewnie wypatrywał czegoś, tęsknił może nawet za rodzinnymi stronami, za lasem, za drzewami. Tak samo, jak on. Ekzuzy również tęsknił za swoją małą wioską, za rodziną, za domem. Ale nic na to nie mógł poradzić. Nie wiedział, co się z nim stanie. Nie wiedział, co dalej będzie. Tak samo, jak każdy tutaj. Nie wiedział tego też ani Dalfred, który nie odzywał się od dłuższego czasu, ani Mediv, który przyglądał się zmiennokształtnemu. Prospero również się nie odzywał, ale wyglądał na dziwnie ożywionego, zaniepokojonego. Ekzuzy przyglądał się jemu przez chwilę, ale nie odezwał się. Odwrócił wzrok i zobaczył, że bracia kończyli swoją operację. Noga dziewczyny wyglądała lepiej, a i jej wróciły kolory na twarzy.
-... udało się – szepnął jeden z nich.
Tak, chyba się rzeczywiście udało, bo dziewczyna westchnęła lekko przez sen. Żyła, a to było najważniejsze, chociaż pewnie tak szybko się nie obudzi. Ale dobrze było wiedzieć, że jej pomogli. Że będzie czuła się lepiej i w razie czego będzie mogła im pomóc. A może i ona nabierze nieco pewności siebie i zaufania do nich. Bo, z tego, co zauważył Ekzuzy, do tej pory wyglądała raczej na zalęknioną. Trudno było się jej dziwić.
Nagle Ekzuzy usłyszał trzask. Odwrócił szybko głowę i zobaczył, jak przed celą pojawił się jakiś strażnik, który z całej siły uderzył drewnianą pałką po kratach, jak również i po palcach stojącego przy nich Prospera. Mężczyzna skulił się.
- Poczekaj – rzucił za odchodzącym strażnikiem. - Nie połamane - uśmiechnął się, pokazując tamtemu obraźliwy gest. Strażnik szybkim ruchem złapał wyciągnięta rękę więźnia i wyłamał wyciągnięty palec. Mężczyzna jęknął z bólu i osunął się na ziemie. Strażnik, śmiejąc się, poszedł w głąb korytarza. Ekzuzy pokręcił głową.
- A sądziłem, że w mojej postaci będziesz miał jakiś instynkt samozachowawczy – szepnął, chociaż chyba domyślał się działań Zmiennego.
- Spokojnie, przy kolejnej zmianie... kiedy by nie była, palec się zrośnie. Niestety dotyczy to tylko małych złamań, więc reszta obrażeń wciąż pozostaje bez zmian. To na przyszłość – wyjaśnił Prospero.
- Błagam tylko, nie zamieniaj się w tą małą gnidę – jęknął elf.
- Ha! Jako jedyny załapałeś Phil... – Zmienny usiadł pod ścianą i oglądał złamany palec.
Ekzuzy uśmiechnął się pod nosem. Ciekawe, kiedy to wykorzysta. To może naprawdę nam pomóc w stosownym momencie, pomyślał.
Ponownie wszyscy siedzieli w milczeniu. Mężczyzna stwierdził, że trzeba je przerwać i pomóc czasowi, by szybciej nieco leciał. Dość miał wrzasków, które odbijały się cichym echem po licznych korytarzach więzienia.
- Może ktoś coś opowie? – rzucił cicho wojownik. – Jakiś plan chyba ciężko będzie nam wymyślić, dopóki nie dowiemy się, co w ogóle się dzieje – stwierdził. – Więc możemy jakoś zająć sobie ten czas oczekiwania. Ma ktoś jakąś historię do opowiedzenie? Przyznam – powiedział Ekzuzy – że z chęcią posłucham.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Vlad siedział cicho pod ścianą. Od tych rozmów w ciasnej celi, co i rusz otwieranych i zamykanych ze zgrzytem drzwi i odgłosach lądujących pacjentów wracających od cyrulika zaczynała go boleć głowa. Nie chciał prosić Nefa, lub Lirena o coś, bo uważał, że przejdzie samo z siebie. Zresztą niehonorowe byłoby, gdyby odwrócił ich uwagę od rannej kobiety. W końcu to kobiety muszą być otaczane większą uwagą od mężczyzn.
Barbarzyńca myślał o swoim udziale w bójce w karczmie. W końcu musiał sobie przypomnieć wszystkie szczegóły, żeby dokładnie opowiedzieć sędziemu co tam się wydarzyło. Mamusia mu zawsze powtarzała, że diabeł tkwi w szczegółach. Co prawda nie widział nigdy, żeby diabelstwo, które musiało mieć choć trochę wspólnego z diabłem, znajdowało się jakichś choćby niewielkich szczególikach, ale może mamusi chodziło o coś innego...
Vlad zamknął oczy i spróbował się trochę przespać w tej niewygodnej pozycji. Ale trochę snu zawsze sprawi, że będzie bardziej wypoczęty. A i mama powtarzała, że rany we śnie się szybciej leczą.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Prospero za bardzo nie pamiętał jakiejkolwiek opowieści. Nie znał nawet swojej ulubionej potrawy, czy koloru, ale to zupełnie inna sprawa. Oparł głowę o ścianę i zmęczony po kilka sekundach usnął.
Rynek. A raczej jego okolice. Postać w czarnym płaszczu przemyka w tłumie, nikt na nią nie zwraca uwagi. To właśnie on jest celem, już niedługo go dopadną...
Po co? Tego nie wie, jest w końcu biernym widzem, to tylko sen. Tylko?
... Już z daleka wyczuwa się aurę zła tej postaci, z pewnością ma wiele dusz na sumieniu.
Kim jest? Niech chociaż zdejmie kaptur... Zaraz, przecież gdybym to był ja, to nie obserwowałbym w ten sposób tego wszystkiego. Widziałbym to co on, a tak nie jest...
Postać podchodzi do zaułka, gdzie jest ktoś jeszcze. Ktoś inny, ktoś mu znany. Nie tylko temu w płaszczu. Kim onj est? Podchodzi bliżej, dzielą go już tylko metry od zaułka. Wchodzi do mieszkania obok i podchodzi do okna, chce dowiedzieć się wszystkiego o tej dwójce.
- Co tak długo ? Wiesz, że mogą mnie tu rozpoznać - postać w długim szaro-zielonym płaszczu z kapturem przywarła do ściany budynku. Postronny przechodzień nie mógłby jej rozpoznać.
- A ja sądziłem, że to ja jestem mniej cierpliwy i szybciej sięgam po miecz niż ty - odpowiedział człowiek w czarnym płaszczu.
- Bo to prawda. Sięgam po miecz tylko w ostateczności.
- Jasssne ! Tylko te ostateczności lubią się pojawiać dosyć często.
- Załatwmy to jak najszybciej, wiesz, że się spieszę. Masz je ?
- Jasne. Ten przebrzydły elf cały czas ich pilnował, ale zdołałem go uśpić - "mroczny" wyciągnął spod płaszcza dwa podłużne pakunki związane grubym rzemieniem.
- Mógłbyś chociaż zachować pewien szacunek dla moich przyjaciół - postać w płaszczu, sądząc z głosu elf, rozwinęła pakunki i przymocował oba sejmitary do pasa. Na powrót zakryła je płaszczem.
- Zdobędą go jak zobaczę, że dobrze walczą. I jak złupią paru kupców…
- Na to nawet nie licz. Ale walczą dobrze, zresztą znając was wszystkich to dość szybko się o tym przekonasz.
- Muehehehe…
- Tak sądziłem… spodoba ci się ich towarzystwo. Zastanawiam się tylko jak to zadziała w drugą stronę.
- To znaczy ?
- Eee… sądziłem, że się domyślisz. Ale ta twoja wysoka samoocena…
- Polubili mnie od pierwszego spotkania - elf cicho się zaśmiał słysząc to… a raczej rechotał…
- Właściwie dlaczego to mnie wybrałeś na swojego cichego sprzymierzeńca. Masz przecież tylu innych, "dobrych" znajomych… I dlaczego się nie ujawnisz ?
- Po pierwsze byłeś w odpowiednim miejscu, w odpowiednim czasie. Po drugie w sumie wbrew logice, ale w zgodzie z doświadczeniem, wiem, że można ci zaufać. Pieniądze średnio cię obchodzą - liczy się jak największa rzeźnia - człowiek uśmiechnął się, przytakując tym samym postaci. - Dalej… przydasz się drużynie i wisisz mi przysługę…
- Eh… Wy elfy jesteście bardzo pamiętliwe.
- No jasne… Póki co reszty nie chcę mieszać w moje kłopoty. Dowiedzą się w odpowiednim czasie…
- A po mnie nikt nie zapłacze. Słyszałem to setki razy…
- Zresztą przydasz się drużynie. A nie ujawnię się, z wiadomego powodu…
- Taaaaak ? Powiedz to - głos złego był nienaturalnie uprzejmy.
- Bo jestem teoretycznie martwy ! Cóż… jestem tu nielegalnie. Mogę podróżować pomiędzy wszystkimi sferami, niektórym na pewno by się to nie spodobało. Tak więc gdybym się ujawnił zanim sprawa w miarę ucichnie to nie pobyłbym tu zbyt długo.
- A kiedy nastąpi ta wiekopomna chwila ujawnienia się ?
- Nieprędko, może za jakieś dwa miesiące. Mam sporo do załatwienia. Muszę też zapewnić sobie schronienie na pewien czas. Jeszcze dziś wyruszę do ostatniej twierdzy elfów w okolicach Doliny Lodowego Wichru.
- W takim razie żegnaj długouchy. Do zobaczenia przy okazji kolejnej walki…
Dwie postacie rozeszły się. Prospero przebudził się.
- To może ja zacznę - powiedział Zmienny. Zdało się słyszeć kilka jęków zawodu. - Tak, wiem, że nie pamiętam za dużo, ale przypomniał mi się fragment jakiegoś opowiadania o bitwie. Nie z naszego kontynentu, jakiś taki bajkowy świat, Fearunem zwany, a dokładniej w krainie zwanej Salvatland.
- Oszczędź nam, zacznij opowiadać! - przerwał mu Dalfred.
- Tak więc było to dawno temu...

Kilka godzin snu, solidny posiłek i porządna butelka krasnoludzkiego piwa, którą o dziwo zdobył w
Sigil, wystarczyły, aby Serafin był gotów na dalsze przygody. Co prawda miał ich ostatnio w
nadmiarze, lecz znów znajdował się wśród przyjaciół. Ciągnęło go do Salvatlandu, aby sprawdzić
jak się miały sprawy po buncie w więzieniu, chciał też wiedzieć co się stało z Aluvian. Czuł, że
przeżyła, ale nie wiedział czy i gdzie wyruszyła. Przecież chciała zostać, tak jak on, poszukiwaczką
przygód... Przerwał rozmyślania i ruszył w stronę biblioteki - był ciekaw, co też czeka ich w
przyszłości. Jeśli nawet nie on odnajdzie właściwy zwój, to na pewno zrobią to pozostali. Podszedł
do regału ze zwojami i miał właśnie sięgnąć jeden ze zwojów, gdy zawahał się.
- Czy, aby powinno się poznawać swoją przyszłość ? E tam, pewnie i tak wezmę niewłaściwy zwój... - Serafin
usiadł ze zwojami koło pozostałych towarzyszy. Zdał się na swoją niezawodną (prawie...) intuicję,
wybrał zwój i zaczął go czytać, jednocześnie przepisując na nowy zwój pożółkłego papieru...
Salvatland w ciągu kilku lat bardzo się rozwinął. Kraina ta, która okazała się równie przyjazna jak i
Fearun spowodowała, że ściągnęło tu wielu osadników. Pod osłoną Akademii życie płynęło dosyć
spokojnie, wybudowano dziesiątki nowych miast, warowni... teraz jednak nad Salvatlandem
rozpościerała się ciemna chmura dymu z podpalonych miast. W przeciągu kilku dni przeciwnik
wdarł się do tej strefy i z każdą godziną siał spustoszenie. Jego cel był prosty: zająć strategiczne
punkty a następnie resztę krainy. Nie udało się ściągnąć posiłków z innych sfer, gdyż Salvatland
został całkowicie odcięty magiczną barierą - przeciwnik był naprawdę potężny. W Akademii trwała
narada. Wiedzieli co ich czeka... Mimo to bez wahania, jednogłośnie wszyscy zgodzili się na wzięcie
udziały w przedsięwzięciu Mordimera i Mitrosa. W gruncie rzeczy samobójcza misja była czymś na
co przeciwnik nie mógł wpaść, nie mógł czegoś takiego przewidzieć. Kto przy zdrowych zmysłach
zaatakowałby 30-krotnie większą armię... chyba tylko Salvatlandczycy z Akademią na czele.
Nadzieją było jedynie to iż wiedziano, że wojska z Fearunu były gotowe do wkroczenia do
Salvatlandu i wyparcia oponenta. Jeśli kiedykolwiek blokada zostanie zdjęta, to nawet jeśli
Akademia zginie, wszyscy zostaną pomszczeni. Nikła pociecha. Do ataku miało dojść za kilka
godzin, mieli jeszcze czas aby się doposażyć i pożegnać z bliskimi...
Serafin zaczął wertować kolejne wersy pergaminu w poszukiwaniu informacji o sobie. Minął
wzmianki o pozostałych i w końcu trafił na swoje imię. Jednak jako, że była to opowieść o wszystkich
mieszkańcach Akademii, wzmianka była dość krótka:
Jako jeden z niewielu z Akademii Serafin poszedł pożegnać się ze swoją rodziną. Powrócił po około
dwóch godzinach, już w pełni wyposażony: ze swoją wierną kataną i dawno odzyskanym łukiem -
Błękitnym Mścicielem - trzymanym w prawej ręce. Gdy przyszedł się zameldować do Mordimera,
ten wyraźnie wyczuł w nim strach - nic niezwykłego, również inni się bali. Lęk Serafina różnił się
jednak tym, że bał się iż już nigdy nie zobaczy żony i córki. Nie bał się śmierci, z którą już dawno się
pogodził...
Elf przeszedł do kolejnego akapitu - do bitwy. Przez chwilę zastanawiał się, czy tak ma wyglądać
jego przyszłość. Zawahał się, czy aby powinien dalej czytać tekst. Teraz odrzucił pióro - miał
zamiar przeczytać opowieść do końca i dopiero później, o ile będzie jeszcze w stanie, przepisać
resztę tekstu.
Bitwa...
Atak miał się rozpocząć tuż o świcie, póki jeszcze obóz przeciwnika będzie nie w pełni przygotowany
do odparcia ataku. Tysiąc przeciwko trzydziestu tysiącom. Szanse były nikłe, ale jak Serafin
stwierdził "przecież jeden wojownik może pokonać trzydziestu" - chyba jednak nie udało mu się
pocieszyć towarzyszy. Trzeba było jak najszybciej dotrzeć do centrum obozu nieprzyjaciela i wybić
całe dowództwo lub nawet samego głównodowodzącego. Nad rankiem jedno tysięczna
"armia" wbiła się klinem w umocnienia nieprzyjaciela. Teraz dokładnie wiedziano, że walczą
wyłącznie z nieumarłymi - taka armia zwiększała się z każdą wygraną bitwą, ożywiano wszystkich
poległych, czyli wcześniejszych przeciwników. Właśnie dlatego nie było mowy o odwrocie. Zresztą i
tak nie mieliby gdzie uciekać... Bez dowodzącego magiczna aura opuściłaby nieumarłych i tym
samym osłabiłaby ich. Resztą zajęłyby się oddziały z Fearunu, czekające na odblokowanie portali.
Oddział musiał więc zabić dowódcę, jednak to nie mogło być zbyt łatwe - w gruncie rzeczy tylko
grupka z Akademii miała doświadczenie bojowe. Resztę stanowili ochotnicy z Salvatlandu - po
skorzystaniu ze zbrojowni Akademii wyglądali przynajmniej jak wojownicy. Na szczęście nieumarli
nie byli silnymi wojownikami, przynajmniej w większości, o ich sile decydowała ilość. Tak zwaną
żywą (a raczej nieżywą) falę zalewali przeciwnika, próbując go rozdzielić, a wtedy nie stanowił już
takiego zagrożenia.
Wojska Akademii dość szybko przebiły się do centrum obozu, tracąc przy tym tylko nieznaczne siły.
Jednak tu zaczynały się schody: dawni wojownicy z najróżniejszych sfer i krain byli teraz trzonem
nieumarłego dowództwa. Szybko zaczęto ponosić straty. Nawet celne oko Serafina i "drugiego elfa" nie
mogło przesądzić o dostaniu się do samego, dotąd nie ujawniającego się, dowódcy. Najsilniejsze
czary Mitrosa i pozostałych magów kręgu poczyniły spore szkody, ale nadal mur obrońców
oddzielał ich od głównego celu. Pewna ręka Ajatullaha i potężne siły Mordimera nie były w stanie w
odpowiednim tempie eliminować nadchodzących nieumarłych. Zostali otoczeni przez całą armię
nieumarłych istot. Ich cel z każdą chwilą oddalał się, została już ich tylko garstka a wroga wciąż
przybywało. Każdy zabity towarzysz po chwili stawał się ich kolejnym przeciwnikiem. Mimo, że
teren wokół nich był już całkowicie spustoszony przez czary, wciąż przybywało nieumarłych - tej
walki nie mogli wygrać. Minimalnymi krokami zbliżali się jednak do grobowca - jak Mordimer
podejrzewał siedziby dowódcy - samego Arthu''zada, jednego z najpotężniejszych nieumarłych.
ku zaskoczeniu walczących w wejściu do grobowca pojawiło się zielonkawe światło, a po chwili
wyszedł sam Oprawca. Istota już dawno nie przypominała człowieka, którym dawniej była.
Nieumarły liczył sobie ponad trzy metry wysokości, miał potężne czarne skrzydła - potrafił więc
pewnie latać, miał na sobie czarno-zieloną ciężką zbroję pokrytą najprawdopodobniej zarówno
krwią przeciwników jak i częściowo nimi samymi, o czym świadczyło kila czaszek. W prawej ręce
trzymał długi miecz przepełniony duszami zabitych i mrocznymi mocami, nie miał tarczy - czuł się
więc pewnie, jak zauważyli żywi, nawet zbyt pewnie Głośnym wrzaskiem zastopował swoje wojska
- walka na moment ustała. Adepci Akademii byli wyczerpani jednak gotowi zginąć, choć wiedzieli co
prawdopodobnie ich czeka. Arthu''zad przemówił jednak do wojowników ze spokojem w głosie:
- Tak długo jak nie żyję jeszcze nie spotkałem takich głupców jak wy. Pewnie sądziliście, że to jest
odwaga, ale to nic innego jak głupota istot żywych - nieumarły odnosił się od nich z nieukrytą
wyższością - Wywarliście jednak na mnie niemałe wrażenie. Po pierwsze, że nie schowaliście się w
swoich domach i mieliście czelność zaatakować mój obóz. Po drugie dotarliście aż tu i przeżyliście.
Po trzecie... sądzę, że pozytywnie rozpatrzycie moją ofertę... - Mordimer z góry wiedział, że
propozycja będzie nie-do-przyjęcia, był jednak jej ciekaw: - Więc jak ona brzmi Arthu''zadzie ?-
- Haha, wiedziałem, że macie jednak trochę rozumu. Zamienię was w nieumarłych i razem
będziemy zalewać kolejne światy - to oczywiste. Gdybym was zabił również mógłbym was ożywić
jednak wasze ciała bez waszych dusz nie byłyby już tak cenne. Macie do wyboru: zginąć i oddać
mi swoje dusze lub przyłączyć się do mnie, zachowując świadomość i stając się jednym z
nieumarłych. A więc jak brzmi wasza odpowiedź ? -
Mordimer lekko uśmiechnął się do Mitrosa - wiedzieli, że nawet nie ma mowy o przyjęciu "oferty".
Szepnął do Serafina: - Trafisz go stąd ? -
-W które oko ? - nie musiał czekać na odpowiedź Mordimera. Ten zagadnął nieumarłego dla
odwrócenia uwagi: - A więc postanowione ! - nieumarły odwrócił się patrząc dokładnie na
Mordimera. Ułamek sekundy później, i o tyle za późno, zobaczył lecącą strzałę. Nasycona strzała
trafiła go prawie w oko, dokładniej jednak w hełm. Eksplozja umagicznionej strzały zerwała zarówno
hełm jak i spory fragment głowy oraz ramienia Oprawcy. Ten jednak nadal "żył" i natarł na drużynę.
Walka rozgorzała na nowo. Kern był w swoim żywiole - walka z nieumarłymi była życiowym celem,
w wypadku tej walki chyba niestety już ostatnim. Oprawca zmiótł swoim wielkim mieczem kilku
wojowników i zbliżał się do Mordmiera. Chociaż przeciwnik był już naszpikowany strzałami ''drugiego elfa" i
Serafina, niewiele z nich przebiło ciężki pancerz potwora i wyrządziła mu większą krzywdę. Serafin
zdał sobie z tego sprawę: Jeśli nie strzała i magia, to tylko miecz! - wykrzyknął upuszczając łuk i
chwytając katanę. Zielonkawe ostrze zalśniło pomimo pochmurnego nieba. Kiedy Oprawcę dzieliły
już tylko metry od walczącego Mitrosa, Serafin zabiegł mu drogę. Łowca w ciągu ułamka sekundy
uświadomił sobie, że w walce wręcz nie ma żadnych szans. Gdy Arthu''zad podnosił miecz do
zadania ciosu, elf, w pełni świadomy tego co miało zaraz nastąpić, ujął katanę w oburącz i z
maksymalną siłą rzucił ją celując w miejsce, gdzie Oprawca powinien mieć serce. Pozbawił się tym
samym osłony i nie miał już nawet żadnych szans na uniknięcie nadchodzącego ciosu. W chwili gdy
Serafin stracił życie i padł na ziemię, katana tkwiła w przebitej zbroi. Nieumarły zachwiał się, z jego
piersi wydobywały się promienie zielonego światła. Nagromadzona w nim energia eksplodowała,
gdy połączyła się z umagicznionym ostrzem elfickiej katany. Momentalnie chmury na niebie
rozstąpiły się, a portale zostały odblokowane. Kolejne wydarzenia doprowadziły do całkowitego
rozbicia pozbawionej dowódcy armii nieumarłych, nie bez pomocy wojsk Fearunu. Salvatland
kolejny raz w swojej historii oparł się nieprzyjacielowi. Jak jednak wiadomo nie byłoby to możliwe
bez poświęcenia salvatlandczyków oraz nielicznych, lecz bohaterskich mieszkańców Akademii.
Poświęcenie nigdy nie miało zostać zapomniane, o czym pisano w wielu księgach - z nich potomni
mieli się uczyć o poświęceniu i dokonaniach swoich przodków.
- Ale to już zupełnie inna historia... - zakończył Prospero, a Elkantar przez sen dodał jeszcze:
- Której i tak nie pamięta...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Wszyscy słuchali opowieści Prospero, po tym jak strażnicy poszli. Nef wsłuchiwał się szczególnie. Nie dlatego, że go zainteresowała treść. Raczej to, gdzie się ta akcja działa. Sfery, inne kontynenty… Niemalże niemożliwe. Co prawda sfery zostały potwierdzone, ale kontynenty? Nie. Najbieglejsi geografowie nie potwierdzili tego. Udokumentowali liczne archipelagi na zachód i wschód od Kraethoris, ale nie stały ląd. Podobno kiedyś jeden z elfów przepłynął z zachodu na wschód, ale to tylko legenda. Jednak nic nie wspominano o Faerunie!
-Tak, ładną pieśń ułożył ten bard, którego masz wspomnienia.
-Pieśń?
-Opowieść, czy jak to wolisz sobie nazwać. Wszystko jedno. I tak to się sprowadza do jednej rzeczy. To jedna wielka bujda wyssana z palca, Prospero.
-A ciekawe skąd to wiesz…
-W przeciwieństwie do Ciebie mam swoją pamięć i wiedzę. W swoim życiu przeczytałem niejedną księgę, wysłuchałem opowieści uczonych. W żadnej z nich nie ma wzmianki o innym stałym lądzie poza naszym. Także minąłeś się z powołaniem Panie Zmiennokształtny. Powinieneś zostać bajarzem. Bo dzieci to byś tym zabawił. Dorośli ludzie w to nie uwierzą.
-Panie Mądraliński…
-Milcz. Pamiętasz jakąś opowiastkę bez potwierdzenia.\
-Ty też milcz! Łapy z tyłu i wychodzić pojedynczo!
Wszyscy zerwali się na równe nogi. Nawet ci, co jeszcze przed paroma sekundami spali smacznie. Koczyńscy stali przy kratach z pałkami w rękach, przy samych drzwiach trzymał wartę klucznik. Jedyny, który potrafił mówić w miarę po ludzku, bez seplenienia.
-Duży na sam przód!
Vlad został wypchnięty do przodu przez pozostałych towarzyszy. Wiedzieli, że i tak nie było sensu próbować uciekać, ani się opierać. Na następne wizyty u doktorka raczej by im nie zezwolili. A gdyby tylko spróbowali prysnąć, tak by się musiało to zakończyć. Nieuzbrojeni, bez doświadczenia niemalże w walce wręcz. A na drodze stało im kilkunastu uzbrojonych po zęby strażników. Olbrzym gdy był już poza celą, przymuszony został do założenia rąk na plecy. Zakończyło się to niemalże ich wyłamaniem. To znaczy u normalnego człowieka dawno byłby złamane. U Vlada były tylko boleśnie wykręcone. I od teraz przewiązane grubym sznurem. Widać, że strażnicy woleli się ubezpieczyć. Sam oręż nie był dla nich pewny?...
-Następny!

Szli w rządku, prowadzeni przez jednego Koczyńskiego i klucznika, a pochód zamykał drugi z braci i jakiś nieznany im dotychczas strażnik. Wyglądał z nich wszystkich jednak najpoważniej. Nie wskazywała na to jego twarz, powykręcana na wszystkie strony świata z wystającymi górnymi siekaczami, zachodzącymi na dolną wargę, ale jego chód pełen dostojeństwa, tak niespotykanego w lochach. Tak, w lochach. Nie dość, że byli w więzieniu, to jeszcze pod ziemią. Krata w ich oknie wystawała także raptem parę centymetrów ponad powierzchnię gruntu. Teraz jeszcze bardzie Nef wykluczył możliwość przebywania nawet w małym mieście. Z tego co się orientował w architekturze, to podziemia znajdowały się tylko w wielkich klasztorach lub twierdzach. Zwłaszcza twierdzach. W klasztorach z reguły pod ziemią byli już nieżywi…

Drewniane drzwi do wielkiej sali otwarte zostały przez jednego z gwardzistów stojących po bokach. Oczom uwięzionych ukazała się wolna przestrzeń, jasno oświetlona przez światło padające wprost z wysokich, przeszklonych okien. Większość miejsc była już zajęta.
-Co do?...
-Aż tacy popularni jesteśmy?
-Nie Wy idioci! Oskarżający…
-Dowiemy się w końcu kto?
-A myślisz że dlaczego jest taki popularny? Nie podane zostało opinii KTO to jest.
-Eshh…
Wszyscy powoli przekroczyli drewnianą balustradę oddzielającą ławy dla cywili od miejsc uprawionych. Drużyna została skierowana na lewą stroną, patrząc od wejścia. Miejsce ich obrońcy było puste. Po przeciwnej stronie zasiadał średniego wzrostu człowiek z chytrą miną i ironicznym uśmiechem rozpływającym się po twarzy. Pod stołem ukradkiem zacierał ręce. Nef przyglądał mu się uważnie. W końcu najpierw należy poznać przeciwnika, zanim zacznie się z nim walczyć… A walka na słowa potrafi być ciężka. Zwłaszcza, jak za wroga ma się kogoś wpływowego…
-Proszę wstać! Sąd idzie!
Mocne uderzenie pałką po plecach przerwało zamyślenie maga, podrywając go jednocześnie na nogi. Podobnie jak i resztę. Na salę w międzyczasie wtoczył się sędzia. Tak, wtoczył Postawny mężczyzna, szerszy niż wyższy, z pucołowatą twarzą. Opięta toga niemalże pękała na wydatnym brzuchu. Łysina odbijała promienie słońca na wszystkie możliwe strony świata.
-Że też się nam trafiło…
-Cisza na Sali! Usiąść wszyscy.
Niski głos sędziny rozszedł się szybko po sali. Jak na komendę wszyscy usiedli. Sędzia tymczasem otworzył grubą księgę zalegającą przed nim na blacie. Mamrocząc pod nosem czytał ją w skupieniu.
-Kradzież krowy… Morderstwo kota starszej pani… Wulgaryzmy… Ekshibicjonizm… Innowierstwo… Nekromantyzm… Rozróba w karczmie, 13 oskarżonych… O! To Ci! Czy jest oskarżyciel?
-Tak Wysłoki Słądzie! Tonaldo Dusk, do łusług.
-Obrońca?
Ciszę zalegającą w sali przerywało tylko ciche pogwizdywanie strażnika za drzwiami.
-Gdzie jest ten obrońca?!
Łoskot poza salą wzmagał się, teraz do gwizdania doszły jeszcze ciche pokrzykiwania i rumor. Ciężkie drewniane drzwi rozwarły się, a w szczelnie pomiędzy skrzydłami ukazała się czerwona, spocona z wysiłku twarz.
-Jestem! Musiałem się bronić przed jakimiś oprychami. Dobrze że przeszedłem ten kurs samoobrony niedawno. Nawet wstążkę biało-czerwoną na dowód dostałem, Sędzio Calish!
-Panie Lewwer, nie czas na to. Pańskie życie prywatne mnie nie obchodzi.
-Ależ Visiek, nie bądźmy tacy… Nie pamiętasz tej wczorajszej imprezy? Tak nam się dobrze piło. I to co potem się działo, mmm… Pamiętasz tamtą?
-Proszę się uspokoić i zająć swoje miejsce!
-Taka namiętna, nieletnia… Rozkosz… Ona sama, nas dwóch. Czego to pieniądze nie potrafią załatwić?
-Strażnicy! Wyprowadzić tego człowieka!
-Vishard! Nie zrobisz mi tego! Wiem co mówię! Nie!
-Wyprowadzić go szybko. Jest pijany!
Dwójka umięśnionych strażników złapała mocno za ramiona szamocącego się Lewwera.
-Ja Wam jeszcze pokażę! Nu pagadi!...
-Burak… - szepnął pod nosem Calish. – Tym niezbyt miłym incydentem kończymy wstęp. Panie Dusk, proszę przedstawić akt oskarżenia.
Mężczyzna powstał z zajmowanego krzesła, biorą plik papierów do ręki. Wychodząc szybko na środek pomieszczenia, zabierał się do przemówienia. Tymczasem jednak Nef szybko zerwał się z miejsca.
-Zaraz! A nasz obrońca?!
-Nikt nie dopuścił Pana do głosu. Proszę usiąść.
-Nie mamy obrońcy do diaska!
-Proszę zważać na słownictwo. Musicie bronić się sami. Panie Dusk, proszę kontynuować.
-No włęc tłak… Na młocy danego mi pława, wnoszę akt oskałżenia przeciwko błaciom Skenold, Liłenowi i Nefłatumowi, Vladłowi, Medivłowi, Dalfłedowi von Dał, Philowi von Łodłenowi, Fangołnasowi Aldelai, Kainowi Trivełze, Łamonowi Ałvanti, Elkantałowi, Ekzłuzemu, Płospełowi Ktokolwiek to jest oraz Ałielai de Livingstłone. Tych dwłunastu młężczyzn i jedna kłobieta zostało łoskarżonych o rozłóbę w kałczmie, spowodowanie śmiełci kałczmarza, dwóch stłażników miejskich, dziesięciu stałych bływalców kałczmy. Dodatkowo niedługo płzed płojawieniem się tutaj zebłanych, w okolicy miejsca wypładku pojawił się Demon, obłacający w pył niedałeką kałczmę. Wnłosi się więc, o jak najwłyższy włymiał kały dla zebłanych.
-Sprzeciw! To wszystko bujda!
Parę uderzeń młotkiem w drewnianą podstawkę zagłuszyło dalsze słowa Nefratuma.
-Ostrzegałem już Pana! Niech Pan usiądzie spokojnie! Więcej ostrzegać nie będę! Panie Dusk, czy to już wszystko?
-Nie. Mój pławodławca, fołmalny właściciel kałczmy płedsławia jeszcze bilans stłat.
Mężczyzna podszedł powoli do stołu sędziowskiego, podając plik kartek Calishowi.
-Dziękuję bardzo. Ma pan pełnię głosu.
-Chciałbym powłołać na świadłka Pana Liłena Skenolda!
-Lirena….

[Sprawa w sądzie się rozpoczęła. Pierwszeństwo głosu ma Furr. Postępujcie podobnie jak on, dodawajcie coś od siebie. Wszyscy. I na koniec. Devil do diaska! Czytaj ze zrozumieniem w końcu! Wcześniej... Nie jestem formalnie Nekromantą! Nie zostało to nigdzie fabularnie do Waszych postaci to powiedziane. Wtedy przymknąłem na to oko. Po drugie... Zwracałem Ci już uwagę, że przesadzasz ze sprzętem. Przypominam Ci o tym teraz. Po trzecie. Dalfred spał, nie mógł gadać i słuchać. Po czwarte... Skądś Ty do diabła wytrzasnął Faerun?! Nie jesteśmy w nim. Nie ma z nim styczności. Żadnej. Tamte postacie NIE żyją. Nie istnieją w tej wersji ZK. Było to mówione na samym starcie... Nie jesteś też bardem żeby snuć takie opowieści... :/ To tyle. Uważaj... ]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

---Jeszcze w celi--
Wiadro w którym była woda wymieszana z wymiocinami nie było najlepszym miejscem do rozmyślań. Jednak z drugiej strony skłaniało do refleksji. Bynajmniej nie z powodu zawartości, a raczej dlatego że nikt nie chciał podejść bliżej to i spokój był. Kain zastanawiał się po co w ogóle się odzywał, no i czemu zrobił to w sposób w jaki to zrobił. Żebym się zniżał do ich poziomu…Musze pamiętać kim jestem, przebywanie z tym pospólstwem zaczyna mi się źle udzielać… Jednak gdzieś w głowie błąkała mu się myśl że może warto by ich przeprosić. Człowieku! Uspokój się, oni nie są tego warci…No przynajmniej nie wszyscy… Głowa maga powędrowała nad wiadro a wzrok skierował się w kierunku diabelstwa które właśnie wpadało przez drzwi powrotem do celi, prześliznęło się po Avrantim, który mimo że nie był wysokiego pochodzenia zdołał wzbudzić jakiś szacunek arystokraty, przez Phila, Nefa, Vlada, Liriena kończąc na Prospero, który właśnie opuszczał pomieszczenie, ciągle w skórze Ekzuzego, przez jego bliźniaka kończąc na Ariel, i dwóm osobom których najchętniej by się pozbył. Tak, część z nich może i zasługuje na przeprosiny ale na pewno nie ci dwaj. Chwile później Zmienny był już z powrotem a Nef ich opuścił na chwile, żeby zaraz wrócić z jakimiś medykamentami dla rannej bardki. Ten to powinien być iluzjonistą a nie…Chwila kim on właściwie jest? Dopiero teraz Kain zdał sobie sprawę że nie wie o tym magu nic poza tym że jest magiem. Ehh trzeba było się dowiedzieć zanim wpakowaliśmy się w tą kabałe… Triviera zauważył także że drugi mag posiada sporą wiedze na temat anatomii ludzkiego ciała. Może gdyby nie alkohol który cały czas krążył w jego żyłach domyślił by się z kim ma przyjemnośc a tak pozostawał w niepewności. Ekzuzy zaproponował opowiedzenie czegoś. A raczej chciał czegoś posłuchać bo sam nie miał nic do powiedzenia. O dziwo na ta prośbę zareagował Prospero, opowiadając jakieś niestworzone opowieści o innych kontynentach.
-Tak, ładną pieśń ułożył ten bard, którego masz wspomnienia.
-Pieśń?
-Opowieść, czy jak to wolisz sobie nazwać. Wszystko jedno. I tak to się sprowadza do jednej rzeczy. To jedna wielka bujda wyssana z palca, Prospero.
-A ciekawe skąd to wiesz…
-W przeciwieństwie do Ciebie mam swoją pamięć i wiedzę. W swoim życiu przeczytałem niejedną księgę, wysłuchałem opowieści uczonych. W żadnej z nich nie ma wzmianki o innym stałym lądzie poza naszym. Także minąłeś się z powołaniem Panie Zmiennokształtny. Powinieneś zostać bajarzem. Bo dzieci to byś tym zabawił. Dorośli ludzie w to nie uwierzą.
-Panie Mądraliński…
-Milcz. Pamiętasz jakąś opowiastkę bez potwierdzenia.
Nef miał całkowitą racje, ciekawe gdzie Prospero nasłuchał się tych wszystkich bajek. Nie dane mu jednak było się nad tym zastanowić. Bracia Koczyńscy już o to zadbali.
-Ty też milcz! Łapy z tyłu i wychodzić pojedynczo!
Wszyscy zerwali się na równe nogi. Nawet ci, co jeszcze przed paroma sekundami spali smacznie. Koczyńscy stali przy kratach z pałkami w rękach, przy samych drzwiach trzymał wartę klucznik. Jedyny, który potrafił mówić w miarę po ludzku, bez seplenienia.
-Duży na sam przód!

--Sala sądowa—
Kain właśnie tak sobie wyobrażał to miejsce. W sumie miał o tym niejakie pojęcie. Jak był jeszcze dzieckiem był kilka razy na procesach ale nigdy nie myślał że będzie osoba oskarżoną. A teraz jeszcze na domiar złego zostali bez adwokata bo gość który miał ich bronić nie wiedział o których sprawach kiedy należy milczeć. Poza tym oskarżenia jakie padły były stekiem bzdur, no może poza tą demolką w karczmie. Jednym co zastanowiło maga, był fakt że nikt nie przesłuchał do tej pory pojedynczo, tylko pozwolono im stawić się razem na rozprawie. Teraz trzeba było tylko opowiedzieć jakąś spójna historyjkę. Był z tym tylko jeden problem. A właściwie dwa. Nazywali się Alfred i Mediv. Przysięgam że jak oni nas wkopią to zanim zawisnę zabije jednego i drugiego… Na twarzy Media pojawiła się mina jakby mówiąca „Spróbuj, zobaczymy czy ci się uda…”. Myśli Kaina zostały gwałtownie przerwane przez wywołanie Liriena na pierwszego świadka. Teraz trzeba było dobrze zapamiętać co powiedział żeby nie popełnić jakiejś gafy.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Liren spoglądając na sąd zrozumiał, czemu dobrym wyjściem byłoby jednak nie przystępować do procesu. Te oskarżenia... "Kradzież krowy. Morderstwo kota starszej pani. Wulgaryzmy. Ekshibicjonizm. Innowierstwo. Nekromantyzm. Rozróba w karczmie". Przecież to parodia jakaś! No, pomijając karczmę...
- Chciałbym powłołać na świadłka Pana Liłena Skenolda!
- Lirena... - kapłan nie mógł słuchać akcentu oskarżyciela. Przysiągł sobie jednak, że będzie ponad to. Wiedział, że cel, jaki sobie postawił, będzie trudny do wykonania...
- Wywłołałeś płodłobno zamieszki w karczmie. Płyznajesz się dło winy?
- Nie.
- Spłójrzcie, jaki złuchwały! Nie płyznaje się dło winy! Płowiedz nam więc, ktło tło spłowodłował?
- Z mojej perspektływy... Tfu! Z mojej perspektywy, bójka zaczęła się w momencie, gdy pewien człowiek podszedł do stojącego tu Prospero próbując wmówić mu, że jest jakimś kupcem i że miał sie wynosić, bądź zapłacić jakąś karę. Jak wysoki sąd widzi - Prospero nie mógł być tym kupcem, ponieważ z samej postury przypomina zwykłego wojow...
- Proszę odpowiadać na pytanie! - Choć początkowo nie sprawiał takiego wrażenia, to jednak Calish zdawał się być nastawiony mocno przeciw drużynie.
- Oczywiście, proszę o wybaczenie. W momencie, gdy ten człowiek próbował wymusić pieniądze, których nie mieliśmy, bo niby skąd uczciwi podróżnicy mieliby mieć... - wymowny wyraz twarzy Calisha zmusił Lirena do przerwania - i mniej więcej w tym momencie wstało czterech kompanów tego człowieka przypominających posturami obecnego tu Vlada.
- Aha! Czyli płyznajesz się dło winy?! Ten oto tłu obłecny mężczłyzna był zamieszany w spławę od początku? Płoszę to zanotłować, skłybo! - ostatnie zdanie powiedział do siedzącego obok asystenta, który kapłanowi zdawał się być połączeniem diabelstwa, człowieka i zniewieściałego elfa.
- Chciałbym przypomnieć, że Vlad w tym momencie siedział. Zanim dotarło do niego co się w ogóle dzieje, to już dookoła latały wszelkie możliwe sprzęty kuchenne.
- Aha! Płączesz się w zeznłaniach? - Liren był pełen podziwu... Jak wymówić "zeznłaniach"...?! - najpiełw wstał, a później niby siedzi?!
- Tak, wstał jako cztery osoby od czterech różnych stołów siedząc przy okazji przy piątym. To chciałem właśnie powiedzieć. - Lekki chichot ze strony widowni powiedział Lirenowi, że osiągnął to, co planował. - Chciałbym zwrócić uwagę wysokiego sądu na fakt, że ostatnie pytania pana Duska nie mają na celu wskazania sprawiedliwości, a jedynie skazanie niewinnych osób...
- MILCZEĆ! Panu Duskowi dużo bliżej do sprawiedliwości, niż Tobie! - Te słowa zastanowiły Lirena. Niemal natychmiast stanęły mu w myślach słowa "Wszyscy są równi wobec prawa. Tylko niektórzy są bardziej, a niektórzy mniej"
- Oczywiście, nie mogę się nie zgodzić. Dokończę może. W tym momencie zauważyłem plakietkę Mundruskich Wyspiarzy u jednego_w_pięciu_osobach, a że jestem dość impulsywny, to wypowiedziałem na głos moje spostrzeżenie. A wtedy nagle się wszyscy rzucili sobie do gardeł. Schowałem się więc, by nikomu nie zrobić przypadkiem jakiejś krzywdy. I z mojej kryjówki zaciągnięto mnie prosto do więzienia.
- Więc jak wytłumaczłysz, żłe cztełech niezłależnłych świadkłów wskłazało Ciebie jakło płowłokatoła błójki?!
- To jest spisek! Nic więcej! Wrogowie podłożyli dowody! - Liren miał już dość pytań...
- Proszę zachować spokój! Czy oskarżyciel ma jeszcze jakieś pytania?
- Nie, chciałbłym wezwłać na świadka kolejnłego z oskałżonych. Vład, tłen, któły agłesywnie się zachowywłał.
- Lirenie Skenold, proszę wrócić na swoje miejsce! Panie Vlad! Proszę podejść i złożyć przysięgę! - cichy chichot z widowni nabrał na sile - Panie Jakubie Karolu Makke, proszę się uspokoić, albo każę pana stąd wyprowadzić!
- Sam wyjdę. Choć nie, poczekam jeszcze chwilę. Takiej dobrej komedii dawno nie widziałem...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

- Nie, chciałbłym wezwłać na świadka kolejnłego z oskałżonych. Vład, tłen, któły agłesywnie się zachowywłał.
- Lirenie Skenold, proszę wrócić na swoje miejsce! Panie Vlad! Proszę podejść i złożyć przysięgę! –

Barbarzyńca wstał ze swojego miejsca i podszedł do „wysokiego” sądu. Tak wysokiego, że Vlad nie będąc nawet na katedrze górował nad sędzią. Calish skulił się trochę kiedy olbrzym podszedł do niego, ale po chwili, jakby przypominając sobie co on tu właściwie robi wyprostował się, odchrząknął i zaczął.
- Panie Vlad. Czy przyrzeka Pan mówić prawdę, samą prawdę i tylko prawdę?
Barbarzyńca spojrzał lekko zdumiony na sędziego i wyjąkał:
- A czym się różni prawda, od samejprawdy i tylkoprawdy? I co to w ogóle jest samaprawda i tylkoprawda? Mamusia mi zawsze mówiła, że mam mówić prawdę, ale nigdy nie wspominała o tych innych…
Na sali słychać było coraz głośniejsze śmiechy, w miarę jak Vlad kończył zdanie. Sędzia spojrzał groźnie na publiczność i zawołał:
- Cisza! Albo każę wszystkich wyprosić. A Pan… Pan niech siada na krześle.
Barbarzyńca podszedł do krzesełka i powoli usiadł na nim. Mebel pod jego ciężarem wygiął się i zatrzeszczał, ale jeszcze wytrzymał.
- A więc tło Płan jest tłym agresywnym barbłarzyńcłą! Niech się Płan przyznła, żłe dło ciężkiegło pobicia wielu bywłalców karczmły! - Dusk rozpoczął kolejną turę wykręcania szczęki, żeby wymówić pozornie niewymawialne zbitki liter. Vlad, który zdążył się już trochę przyzwyczaić do jego sposobu mówienia odparł krótko i prosto:
- Nie przyznaję się. Jestem niewinny.
- Ahła! Zatłem wymiar karły nie zmniejłszy się! Płoszę to zanotłować w płotokole. - Oskarżyciel zwrócił się do skryby notujące szybko co kto mówi (Vlad pomyślał Czy on zapisuje słowa Duska z tym samym akcentem, z jakim on je wymawia?) i ponownie zwrócił się do Vlada - W takłim razie, niech Płan nam opłowie, co Płan robił w karczmłie.
- Siedziałem przy barze przy kufelku dobrego zimnego - w tym momencie oskarżyciel przerwał mu
- Ahła! Był Płan pod wpływłem alkłoholu! Możłemy dorzłucić kolejnłe zarzutły do Waszej listły!
- Nie, nie. Siedziałem przy kufelku zimnego mleka. Mamusia mi zawsze mówiła, że nie wolno pić alkoholu, że to niezdrowe. - To wyznanie sprawiło, że Tonaldo otworzył szerzej oczy spoglądając w niemym zdziwieniu na barbarzyńcę. Potem mógł już tylko machnąć ręką, żeby Vlad kontynuował swoją opowieść.
- No więc siedziałem przy kufelku mleka i nagle usłyszałem jak z tyłu ktoś powiedział: „Ci wielcy kibicują Mundruskim Wyspiarzom!”. A później rozpoczęła się bijatyka. I kiedy ktoś wziął i rozbił mój kufel, ja żech się odwrócił i zobaczył jak się wszyscy tłuką i jak 4 prawie tak wielkich jak ja chce pobić moich towarzyszy. A mamusia mi zawsze mówiła, że mam bronić przyjaciół. No to poszedłem ich bronić. - Barbarzyńca skończył mówić, ale oskarżyciel, nie miał zamiaru dać mu jeszcze spokoju.
- Więc dlaczłego młam zeznłania wielu uczestnikłów bójki, którzy mówią, żłe pobił ich Płan dotklłiwie?
- No, bo wie Pan, jak się jest takim dużym i trzeba przejść przez pokój, gdzie się wielu ludzi bije, to wielu z tych wielu zainteresuje się dużym i spróbuje go pobić. A przecież nie można dać się pobić i trzeba się bronić, no to się broniłem. A że jestem duży i silny, to niektórzy mogli w walce dostać trochę mocniej. Ale nikogo nie biłem więcej niż raz! No może oprócz tego jednego wielkiego co moich przyjaciół chciał pobić. Ale on mnie też bił więcej niż raz, więc to się nie liczy!
- Ale przyznłał się Płan do uczłestniczłenia w bójcłe. Płoszę i tło zanotłować. – Oskarżyciel spojrzał w swoje notatki. - No dobrzłe. Nie młam więcej pytłań do Płana Vłada, przyznłał się do uczestniczłenia w bójcłe, to powinłnło wystłarczyć do wyrłoku. Terłaz chciałbłym przesłuchłać Płana Ełkantała.
- W porządku. Panie Vlad, niech Pan wraca na miejsce na ławie oskarżonych - Vlad wstał ostrożnie z krzesła, które dzielnie wytrzymało jego ciężar przez cały czas. Trzasnęło tylko kilka razy
- , a niech podejdzie Pan Elkantar, żeby złożyć przysięgę i zeznania.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Jak się można było spodziewać, proces przypominał bardziej parodię, farsę a nie uczciwy sąd. Przestronna sala sądowa, była wypełniona po brzegi gawiedzią, tłusty trep w czarnej kiecy nawalał przy każdej okazji młotkiem w stół i nie pozwalał kończyć wypowiedzi "oskarżonym", chociaż bardziej na miejscu wydawało się określenie "skazanym". Kanciarz został posadzony pomiędzy Trivierą a olbrzymem Vladem, ten zaś siedział koło kapłana którego właśnie wyciągnięto na "spytki". Logika wskazywałaby na to że następny będzie Vlad, on sam zaś trzeci.
Elkantar oparł głowę na rękach i zamyślił się. Rogi... szpicowane rogi... Złodziej doskonale zdawał sobie sprawę że jego ciut odmienna fizjonomia raczej nie przysporzy mu dodatkowej popularności, wsunął więc ręce pod obszerny kaptur i zaczął mierzwić swoje lekko kręcone kruczoczarne włosy. Po tylu dniach bez kąpieli, uzyskanie efektu mocno sterczących kłaków nie było trudne. Mężczyzna wciągnął nerwowo powietrze w płuca i lekkim ruchem odrzucił kaptur. Gest na pewno został zauważony przez głodnych sensacji gapiów, reakcji jednak nie było. Złodziej uśmiechnął się pod nosem gorzko. Na blado czerwone oczy nie miał wpływu, czarować nie umiał, odpowiedniego zwoju też nie posiadał. Jazda będzie. Siedzący parę osób dalej Mediv prychnął i rzucił na niego pogardliwe spojrzenie. Kanciarzowi coś z tym człowiekiem nie stykało, on czasem zachowywał się tak jakby potrafił wręcz... czytać w myślach... Na twarzy gwardzisty zagościł niewinny lekko złośliwy uśmieszek. Ki diabeł...? Z rozmyślań wyrwał go trzask młotka i krzyk sędziego Calish''a.
- PANIE ELKANTAR! - ponowny tym razem głośniejszy trzask młotka - Proszę wstać!
- Tia?
- Słucham!? - na pucołowatej twarzy Calish''a pojawiło się jeszcze więcej barwy buraka - do instytucji sądu podchodzi się z szacunkiem!
Elkantar dopiero zdał sobie sprawę z tego że siedzący do tej pory obok barbarzyńca, właśnie wracał złożywszy zeznania, prawdopodobnie nadeszła więc jego kolej.
- Proszę natychmiast podejść w celu złożenia zeznań i przysięgi! - Calish spojrzał na Duska który z szyderczym uśmiechem przyglądał się złodziejowi - Czy pan mnie w ogóle rozumie? - Kanciarz uśmiechnął się w duchu. Możliwe że miał więcej szczęścia niż przewidywał. Po przesłuchaniu Vlada, sąd z założenia potraktował go jak wioskowego głupka. Postarał się więc o najgłupszą minę jaką posiadał w swoim repertuarze.
- Że hę? Tia, tia... - najtrudniejsza okazała się walka by nie parsknąć śmiechem. Mężczyzna wstał i ruszył ciężkim krokiem w kierunku krzesełka.
- Panie Elkantar, czy przysięga Pan mówić prawdę, samą prawdę i tylko prawdę?
- No tia... - złodziej wlepił w Calisha tępe spojrzenie czerwonych oczu, po czym podjął raźniej widząc lekkie rozbawienie sędziego - Ba, że tia!
- Ełkantał... - Dusk szperał w notatkach spoglądając ukradkiem na mężczyzne - Pan jest człołwiekiem, pławda?
- Yyy... no tia!
- Tłak, czy nie, Ełkantał?
- Tia... no tia.
- Więc skłond czełwone łoczy?
- Yyyyyy - Złodziej zrobił zaskoczoną minę o głupkowatym wyrazie - Nie wiem...
- Ełkantał, czy słond uznał pana połczytałnym?! - Dusk wyszczerzył złośliwie zęby
- Że hę? - tępe spojrzenie spoczęło na Tonaldo - Ja nie czytać! Trudna sztuka, tia... truuudna. - mężczyzna zagryzł mocno zęby wpatrując się w podłogę by nie parsknąć śmiechem.
- No włęc Ełkantał, połmińmy spławę łoczu. Skłybo! Płosę złanotłować - Dusk spojrzał w sufit robiąc inteligentną minę - "Świadłek Ełkantał, pomimo łoczu innego kołołu jest człołwiekiem pochłodzącym" - Dusk przerwał - No Ełkantał, skłond?
- Zy wsi nieduziej! Tia... - Szczery głupkowaty uśmiech - Fi... fił... filł... filłnił... tia?
- Skłybo! - Dusk podjął wywód - "Świadłek Ełkantał, pomimo łoczu innego kołołu, pławdopodobnie - oskarżyciel zamyślił się - a... ałbinos... jest człołwiekiem pochłodzącym z niewiełkiej wsi Finił". Ełkantał! Płose połwiedzieć czemu bił się pan w kałczmie?
- Hy, ja nie... bił... - mężczyzna wyglądał jakby usilnie starał się skupic - Ja pił z ooo tamten - tu wskazał wyciągnietym palcem Kaina - I ja padł... o tak...
- Proszę siedzieć! - Calish powstrzymał Elkantara przed podniesieniem się - Jak mniemam, wszyscy zdajemy sobie sprawę jak pada pijany idiota... - z sali dobiegły liczne śmiechy.
- Tata jak walił po czerepie to mówił że ja kłetyn a nie idiota! - Kanciarz zrobił minę dumnego z siebie. Na sali echem odbiły się coraz liczniejsze śmiechy.
- Skłybo! Zanotłować! "Świadłek Ełkantał w stłanie upojenia ałkochołowego błał udział w bójce kałczmianej!"
- Yyyy... nie, nie, nie! Ja padł! Tak, o...
- Siedzieć powiedziałem Elkantar! Siedzieć!
- Yyy, tia tia...
- Ełkantał, kilku świadłków widziało was jak łuderzaliście krzesłłem innego włeśniaka!
- Hę? Nie nie! - Kanciarz spojrzał w sufit - Ja krzesło wziął, tia, uciekał i ja się obkręcił... o tak...
- SIEDZIEĆ POWIEDZIAŁEM!
- ... no i ja w plecy grzmota wziął i padł...
- A stłaznika to nie wyście ogłuszyłli?
- Hyyy?? - mężczyzna zdziwiony wlepił czerwone oczy w szyderczo uśmiechniętego Duska wskazując się palcem - Jaaa? Neee. O nie nie! Tam śliisko bardzo, bardzo! On się wykopyrtnął! O, tak...
- Elkantar! - Calish uderzył młotkiem w blat - Siedź rzesz pan!
- Hę?
- Tłak, tłak - Dusk lekko niepocieszony obrotem sprawy spojrzał na Elkantara - A do iłu liczyć potłafisz?
- Yyyy... raz - mężczyzna mocno wyprostował palec wskazujący - Yy-yy... dwa... - drugi palec - Yyyyyy... yyyy... Nie-wiem! - ja go twarzy zagrał rozbrajający uśmiech wioskowego idioty. Na sali poza śmiechem zaczęły pojawiać się komentarze coraz częściej traktujące o intelekcie zatrzymanych, oraz kozłach ofiarnych. Wyglądało że plan zaczyna działać całkiem skutecznie.
- Ełkantał! Płose wskłazać przywłódce głupy!
- Hyy... przy - wódce? - Kanciarz błysnął uśmiechem tępaka - My pili! Ja baaardzo dużo wypił, za dużo, o tia!
- Nie! Nie! Nie! Kułwa!
- Panie Dusk! - Calish uderzył młotkiem w blat
- Psepłasam wysłoki słondzie... - Dusk ukłonił się nisko po czym odwrócił do oskarżonego - Jesteście ignołantem i idiotą Ełkantał!
- Tata jak walił po czerepie to mówił że ja... - na sali odbił się echem ponowny śmiech zgromadzonej gawiedzi.
- Wystarczy! Proszę odpowiadać na pytania! - Calish spojrzał na Duska coraz bardziej zirytowany sytuacją - Długo pan będzie ciągnąć tą farsę panie Dusk? Do rzeczy, albo proszę zwolnić świadka...
- Dłobze, dłobze... - Tonaldo lekko skłonił się Calish''owi - Tło wsyskło Elkantał. Oskałzenie wzywa na świadka Kaina Tłiwiełę!
Kanciarz wstał, ukłonił się służalczo i ociężałym krokiem ruszył w kierunku ławy oskarżonych. Na wspomnienie min sędziego i oskarżyciela ciągle walczył by nie wybuchnąć gromkim śmiechem. Przy samej ławie minął Kaina który wolnym krokiem arystokraty ruszył w kierunku sędziego. Czaromiotacz uśmiechnął się do niego szeroko, po czym szepnął.
- Ale odstawiłeś szopkę...
- Dobra jazda! Widziałeś miny trepów?
- Tak, nie dało się ich nie widzieć...
- TRIVIERA! - grzmot młotka o stół - Czy pan też każe wysokiemu sądowi na siebie czekać?
Elkantar puścił oko do odchodzącego Kaina, po czym usiadł ciężko. Szybkim ruchem narzucił na głowę kaptur i skrył twarz w dłoniach. Jego ciałem zaczęły wstrząsać kolejne ataki hamowanego do tej pory śmiechu. Dusk odwrócił się w kierunku ławy oskrażonych, na jego twarz wypłynął wredny uśmiech.
- Dopieło dotałło w jakie gówno wdłepnąłeś, pławda? Nie płacz, tełaz to nie ma znaczenia.
Mężczyzna zagryzł zęby żeby nie ryknąć głośnym śmiechem. Szczupłe ciało zaczęło się trzęść jeszcze silniej. Widząc to, Dusk wyprostował się dumnie, po czym ruszył w kierunku Kaina paradnym krokiem.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Utwórz konto lub zaloguj się, aby skomentować

Musisz być użytkownikiem, aby dodać komentarz

Utwórz konto

Zarejestruj nowe konto na forum. To jest łatwe!


Zarejestruj nowe konto

Zaloguj się

Masz już konto? Zaloguj się.


Zaloguj się
Zaloguj się, aby obserwować