Zaloguj się, aby obserwować  
menelsmaster

Zapomniane Krainy - forumowa gra RPG [M]

4049 postów w tym temacie

- Jeśli koniecznie chcesz to nazwać harfą... - odparła zastanawiając się na chwilę - Nie miałam innego wyboru. Clairseach był najbliższym mi instrumentem, choć po części odrobinkę mi narzuconym. Ale gdybym go nie pokochała, to przestałabym grać już dawno. - powiedziała cicho spoglądając w stronę reszty idących. Czy zamierzam opowiadać swoją historię komuś, kogo ledwie znam?[/i[ zastanowiła się. Równolegle w głowie przelatywały jej obrazy z przeszłości. - Ciekawe, czy idziemy dobrą drogą... - powiedziała potykając się o wystający bruk.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

- Och... I tak i nie... - powiedziała łapiąc równowagę. - Mam pewną znajomość lutni i klawikordu, ale nie biegłą. Kwestia znajomości położenia dźwięków i stroju, w grze nie jestem zbyt wprawiona. Mogę spytać, czemu Cię tak to interesuje? - powiedziała spoglądając na elfa badawczo. Jedna przyjazna dusza? Wśród złodziei, rasistów i pochodnych. Czemu nie chce mi się w to wierzyć?

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

- Cóż... wśród złodziei, rasistów i pochodnych trzeba się jakoś odnaleźć prawda? Ja jestem elfem, ty jesteś kobietą... każde z nas na swój sposób jest odmienne od reszty. A dlaczego pytałem akurat o instrumenty? Szczerze mówiąc, dlatego że nie miałem zielonego pojęcia jak zagadnąć do Ciebie. - zakończył poprawiając łuk na plecach...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

UPDATE listy graczy:

1. Furrbacca / Liren Skenold / Kapłan / Człowiek / MG
2. Dar15 / Brat Alfred / Mnich / Człowiek
3. Phil von Roden / Phil von Roden / Łowca / Elf
4. Tipu7 / Fangronas „Fango” Aldelai / Łucznik / Człowiek
5. Agrah / Kain Trivera / Mag / Człowiek
6. Bumber / Ramon Arvanti / Wojownik / Człowiek
7. Krondar / Elkantar / Złodziej / Diabelstwo
8. Ekzuzy / Ekzuzy / Wojownik / Człowiek
9. DevilFish / Prospero / Nieokreślony / Zmiennokształtny
10. Cecylia / Ariel de Livingstone / Bard / Człowiek
11. Boogie85 / Boogitus Sylar / Łotrzyk / Pół-elf

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Za każdym razem, gdy kierowali się w kolejne rozgałęzienie, kapłan myślał, że się zgubili i będą wracać tą samą drogą do początku wycieczki. To by dopiero było coś, nie dość, że nie znaleźliśmy człowieka, którego szukaliśmy i na tych poszukiwaniach straciliśmy tyle czasu, to jeszcze mielibyśmy się zgubić teraz...
Boogitus jednak wyglądał, jakby jakimś wewnętrznym kompasem wyczuwał gdzie trzeba skręcić, by dojść do karczmy w której zatrzymała się drużyna. Czasami tylko zatrzymywał się na chwilkę, zastanawiał się po czym mówił “tędy”, lub “ups, wracamy”. Elf i bardka natomiast byli tak zajęci rozmową, że nie zwracali uwagi na jakiekolwiek mijane przez nich szczegóły. Jedynie kapłan miał, możliwe iż niestety, możliwość obserwacji otoczenia.
Mieszaniec prowadził ich poprzez liczne zaułki, większości których nawet kapłan nie rozpoznawał. Śmierdzące i ciemne uliczki, niektóre tak zatopione w cieniu położonych obok wysokich domów mieszkalnych, a raczej nazywając rzecz po imieniu - typowych slumsów, że nawet w środku dnia nie docierało tam słońce.
Liren nie czuł nigdy klaustrofobii. Jednak zagłębiając się dalej w plątaninę uliczek i tuneli odczuwał lekki dyskomfort.
A Clifgaadhen nie było wcale największym miastem na Kraethoris, ani nie cechowało się jakąś szczególnie rozbudowaną dzielnicą ubóstwa...
Po kilkunastu minutach jednak, poprzez bardzo wąskie przejście, wyszli na otwarty rynek pełen ludzi i zwierząt. Dawało to dość szczególne wrażenie, biorąc pod uwagę, że przez poprzednią godzinę wędrowali tylko wąskimi, wyludnionymi ścieżkami mocno zurbanizowanego krajobrazu. To znaczy krajobraz dalej był zurbanizowany, jednak było nieco więcej przestrzeni i nieco więcej ludzi...
- To tutaj. - powiedział półelf wskazując na karczmę po krótkim przemarszu przez rynek
- Dzięki niech będą Kareganowi. Już wolę klasztor niż te połacie miejskie.
- Marudzisz kapłanie, marudzisz...
Próg karczmy pierwsza przekroczyła Ariel. Mimo wszystkich swoich wad łotrzyk udawał szarmanckiego, elf pamiętał o dobrych manierach, a kapłan szedł na końcu towarzystwa. Pierwsze, co rzuciło im się w oczy, to stół zajęty przez czwórkę towarzyszy niejako z przymusu. Wszyscy mieli cierpkie miny, a na widok reszty osób uśmiech pojawił się jedynie na twarzy Fango. W sumie nie było w tym nic dziwnego, tak słabo zżytej drużyny kapłan nigdy wcześniej nie widział...
- Czyżbyście nie znaleźli nic ciekawego? - kapłan rzucił prosto z mostu
- Nie no, skądże, znaleźliśmy trupa wiszącego na belce. Bardzo dobry okaz. Całkiem świeży.
- To podobnie jak u nas. Tylko bez trupa.
- Czyli inaczej mówiąc nic nie znaleźliście? - ironicznie zapytał Alfred
- Czyli inaczej mówiąc nic nie znaleźliśmy. Z nastawieniem na “my” dotyczącym też Twojej jakże skromnej osoby. - Ramon cierpko odrzucił uwagę.
Kapłan przeczuwał następne wydarzenia. Zaraz Boogitus rzuci się do gardła Ramonowi, reszta będzie kibicować, pomiędzy tym Kain rzuci jakieś uwłaczające zaklęcie na mnicha i będzie kolejna burda. Jednak zwyczajny stan rzeczy zepsuło pojawienie się przy stole jakiegoś kurdupla, który koniecznie chciał wręczyć jakiś list Alfredowi. Krondar szybko wyrwał kartkę z rąk posłańca.
- Ej, tu jest coś napisane... - powiedział z rozczarowaniem
- A co myślałeś, że w liście będą malowanki? - Kain się roześmiał. - Daj mi to lepiej.
Tymczasowo musimy z Vladem Was opuścić. Spotkaliśmy dawnego "znajomego". I cóż... Musimy dokończyć stare sprawy. Łotry nie są w górach, więc zostają tylko dwie opcje. Nie ma ich więcej niż dwudziestu. Dacie sobie radę bez nas.
Nef i Vlad.

- Czyli inaczej mówiąc spier... znaczy spiesznie się oddalili?
Wszyscy spojrzeli na zachrypnięty głos dochodzący z okolic schodów. Zmiennokształtny, dalej w postaci Ekzuzego, wyszedł ze swojego pokoju. Wyglądał, jakby przebiegła po nim sfora wilków, jednak błysk w oczach mówił coś zupełnie przeciwnego o stanie jego zdrowia.
- O, czyżby łaskawy, wielki i wszechmocny Pan zdecydował się uraczyć nas swoją obecnością?
- Dokładnie tak, spodziewałeś się, że zapomnę o was w najciekawszym momencie?
- Mimo wszystko miło Cię widzieć Prospero... - kapłan faktycznie był zadowolony. Miał dość całej historii ze zbójcami. A dodatkowej pary rąk nigdy nie za wiele. - Słuchajcie, jeśli mój brat zostawił nas, oznacza to, że nie powinno być większych kłopotów z wykonaniem tej misji. Więc moja propozycja jest taka. Skończmy z tą ciuciubabką i zwyczajnie pójdźmy do tych zbójców, razem z ich żywotem zakończmy skutecznie całą sprawę. Co o tym myślicie? Bo ja mam dość tych poszukiwań informatorów, których albo nie ma, albo się wieszają...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

- No chociaż jeden mówi z sensem, masz moje poparcie kapłanie. Ta sprawa zdecydowanie za bardzo się przeciąga, a i liczba zabójstw które ktoś chciał by nam przypisać niebezpiecznie się rozciąga. – tu Kain na chwile przerwał, w zamyśleniu wpatrując się w wino w swoim kubku – W każdym razie przynajmniej tych będziemy mogli zabić nie martwiąc się że ktoś będzie za nimi tęsknił. A i może znajdziemy u nich coś ciekawego… - lekki błysk w oku maga przypomniał wszystkim o jego rosnącemu zamiłowaniu do złodziejstwa. Choć po wypowiedzi można by pomyśleć, że do zabójstw też ma zamiłowanie…

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Elkantar spoglądał spod głębokiego kaptura popijając spokojnie zimne piwo. Po niezbyt udanej wyprawie która przyniosła im jedynie kłótnię z mnichem, oraz widok niezbyt domytych zwłok zwisających niczym nietoperz z sufitu, wreszcie coś zaczynało się dziać. Mężczyzna łypnął okiem na Kaina, któremu dosłownie oczy rozbłysły na myśl o wyprawie, łupach oraz nadarzającej się możliwości przypalenia paru nieszczęśników. Kiedy złodziej przypomniał sobie jak zachowywał się jego towarzysz gdy po raz pierwszy poznał go w lesie po incydencie z Balorem, jego czerwone oczy zaiskrzyły wesoło. Długa droga... oj tia... długa... Kanciarz dopił piwo.
- Tia, żeby nas do księgi umarłych nie wpisali... - spokojny wzrok zatrzymał się na postawnym kapłanie. Złodziej uśmiechnął się sarkastycznie - Jak oni tak skórują klatkowiczy, nikt im jakoś nie przyśmiał, to nie byle skurle... - Kanciarz podrapał się po brodzie lekko zamyślony - A jakby tak ich przyciąć... jazde im zrobić, tak jak oni tym jeleniom, hę? Trza by się przyczaić, posłać naszego co by obznajmił się, że to on kupczyk jakiś, towary zamorskie wiezie i takie tam... - złodziej zwilżył gardło łykiem piwa z kufla zasłuchanego Kaina - Łukami by się ich poszturało trochę, ja mam pare wybuchowych cacuszek, czaromiotacz - mężczyzna skinął na Kaina - rzyć im przyjara... i ze śmiałków co mają tam leża, połowa do księgi trafi...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Tylko jakiś odległy, ukryty w zakamarkach podświadomości, przymus kierował jego kroki do karczmy, której nazwy nie potrafił sobie przypomnieć. Nawet nie próbował. Nie chciał. Ale przede wszystkim, nie potrafił. Wolno, powłócząc nogami, a na jedną zaś mocno kulejąc, zmierzał w kierunku karczmy. Trzymał się za tors, z którego kapały co chwilę krople krwi. Ludzie, których mijał, odpychali go od siebie, albo odsuwali się, widząc w nim kolejnego pijaka, mordercę, albo inną, wyjętą spod prawa, osobę.
- Gdzie leziesz, durniu – jakiś bogato odziany kupiec, kopnął go w nogę. Tę zdrową.
Mężczyzna przewrócił się, uderzył twarzą o bruk. Ślina i krew pobrudziły okoliczne kamienie. Stracił świadomość, po raz kolejny. Obudził go kolejny, solidny kopniak w brzuch. Skulił się z bólu, ale i oprzytomniał. Podniósł się ledwo, albowiem w rękach brakowało mu sił. Ugiął się pod ciężarem swojego ciała. W końcu jednak powstał, wyprostował się na tyle, na ile pozwalały mu posiniaczone plecy i ruszył dalej. Wiedział, że karczma jest gdzieś tam. Nie pamiętał, po co tam idzie. Jedyne, co wiedział, to że musi tam dorzeć.

- Skończmy z tą ciuciubabką i zwyczajnie pójdźmy do tych zbójców, razem z ich żywotem, zakończmy skutecznie całą sprawę. Co o tym myślicie? Bo ja mam dość tych poszukiwań informatorów, których albo nie ma, albo się wieszają... – stwierdził z wyrzutem Liren.
- No, chociaż jeden mówi z sensem, masz moje poparcie kapłanie. Ta sprawa zdecydowanie za bardzo się przeciąga, a i liczba zabójstw, które ktoś chciałby nam przypisać, niebezpiecznie się rozciąga. – Powiedział Kain i na chwile przerwał. Przyglądał się swojemu kuflowi. – W każdym razie przynajmniej tych będziemy mogli zabić, nie martwiąc się, że ktoś będzie za nimi tęsknił. A i może znajdziemy u nich coś ciekawego…
Ich rozmowę przerwało dość głośne uderzenie drzwi wejściowych. Kilka osób spojrzało w tamtą stronę, jednakże, widząc jedynie kolejnego pijaka, powróciło do rozmowy.
- …Łukami by się ich poszturało trochę, ja mam parę wybuchowych cacuszek, czaromiotacz rzyć im przyjara... i ze śmiałków co mają tam leża, połowa do księgi trafi... – kontynuował Elkantar.
Jednak osoba, która weszła, a raczej wtoczyła się do karczmy, powodowała coraz większy hałas i harmider. Ledwo idąc, wyraźnie zbliżała się w kierunku licznej grupy, siedzącej w kącie.
- Czego chce ten pijak? – zapytał Kain. – Wyrzućcie go, panie karczmarzu. Przeszkadza nam.
- Już – rzucił właściciel, który nie chciał stracić wartościowej, bądź, co bądź, klienteli.
Kilka osób wstało od szynkwasu i podeszło do zataczającego się mężczyzny. Jeden z nich uderzył go pięścią w twarz. Tamten upadł na ziemię. Nie podniósł się. Nie miał siły. Ale cały czas zmierzał w stronę siedzących razem osób. Widząc to, ochroniarze złapali go, podnieśli i zaczęli wyprowadzać z karczmy.
- Liren… – wysapał cicho mężczyzna. – Pomóż…
To były ostatnie słowa, jakie wypowiedział pijak. Kolejne uderzenie uciszyło go na dłużej. Liren zaś podniósł się z miejsca, słysząc swoje imię i spojrzał w stronę wyjścia.
- Stójcie, panowie! – wrzasnął. – STÓJCIE!!!
- Liren, co ty… – zaczął Kain. – Czego chcesz od tego pijaka?
Ale kapłan przerwał mu i ruszył w stronę ochroniarzy, trzymających nieprzytomnego mężczyznę.
- To Ekzuzy... – rzekł cicho kapłan. Siedzący przy stole natychmiast rzucili się, by mu pomóc.
Zebrani chwycili mężczyznę i zanieśli go do sali na górze, gdzie ułożyli go na łóżku.
- Co mu się stało? – zapytała przejęta Ariel. Po policzkach ciekły jej łzy.
- Nie wiem – stwierdził cicho kapłan.
- Mocno oberwał. Co się z nim mogło dziać? – zadał retoryczne pytanie Ramon.
- Nie wiem, ale wygląda strasznie. Trzeba go opatrzyć.
- Przyniosę opatrunki i miskę z wodą – zaoferował się mnich.
- Pomóżcie mi go rozebrać – rozkazał Liren.
Jednak zadanie to nie było wcale łatwe. Nieprzytomny mężczyzna nie miał chyba na sobie ani skrawka zdrowego ciała. Odzież lepiła się do zakrwawionego ciała, w wielu miejscach nawet wrosła się w częściowo zagojone już rany. Jego twarz była cała posiniaczona i opuchnięta, brakowało kilku zębów – to dlatego z trudem go rozpoznali. Z dalszych oględzin wynikało, że jedną nogę połamaną miał w trzech miejscach. Druga była również posiniaczona i pokrwawiona, ale kości były w niej chociaż całe.
Ale najgorzej wyglądały jego dłonie. Nie było na nich ani skrawka zdrowej i całej skóry. Jedna, zawinięta w jakąś szmatę, kurczowo schowana była przy ciele. Kapłan z trudem ją rozluźnił, a następnie wolno odwijał pasek materiału, z którego obficie kapała krew.
- Chyba już nigdy nie będzie walczył. A przynajmniej nie tą ręką – powiedział cicho Liren.
Gdy tylko kapłan odwinął materiał, coś spadło na podłogę. Ramon o mało nie zwymiotował. Ariel zemdlała.
- Co to, do kaduka? – zapytał Elkantar.
- Jego palec – powiedział Phil, podnosząc przedmiot z podłogi.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

- Mnichu na razie to trzeba go zabrać z głównej izby . – powiedział mag, który zdążył zaobserwować reakcje innych klientów, które nie różniły się za bardzo od tej Ariel lub Fangorasa. – Idę to załatwić z karczmarzem. – w zachowaniu maga była pewna sprzeczność. Przed chwilą chciał wyrzucić przybysza za drzwi a teraz oferował mu pomoc. Powód był prosty, ktoś zdecydowanie nie lubił naszej drużyny a Ekzuzy mógł dostarczyć trochę informacji. – Karczmarzu jeden pokuj i najsilniejszy alkohol jaki masz.
- Chyba nie chcesz…
- Chcę i nie martw się, jestem wypłacalny.
- Ale…
- Proszę, dobry człowieku, nie utrudniaj mi życia i tak mam już za dużo problemów na głowie.
- Nr 4.
I karczmarz odszedł mrucząc jakieś przekleństwa pod nosem. A Kain wrócił do reszty.
- Weźcie go i chodźcie na górę.
- A ty co? Nagle stałeś się naszym przywódcą?
- Nie, ale chyba Lirien nie ma zamiaru opatrywać go tutaj? No i załatwiłem pokuj.
Kapłan tylko kiwnął głową i razem z Prospero i Elkantarem zabrali Ekzuzego. Mag pokiwał z uznaniem głową kiedy zobaczył pokuj jaki dostał od karczmarza. Lekko na uboczu, z jedną dużą ławą i łóżkiem. Normalnie można by to uznać za niski standard ale w obecnej sytuacji lepszego miejsca nie mogli znaleźć. Za chwilę też rozległo się pukanie do drzwi. Mag poszedł otworzyć.
- Pana zamó…- kelnerka nie dokończyła widząc zmasakrowane ciało. Na szczęście Kain zdążył złapać butelki zanim rozbiły się na podłodze. Phil odprowadził ją na dół, przy okazji pewnie mając zamiar sprawdzić co u Ariel.
- A ty co magu? Masz zamiar się upić patrząc jak nasz towarzysz cierpi? – widać mnichowi jeszcze nie przeszło po ostatnich wydarzeniach.
- Alfredzie, spokojnie. – Lirien dobrze wiedział po co będzie alkohol – Musimy czymś zdezynfekować rany. A poza tym alkohol może służyć jako środek przeciw bólowy.
Zresztą patrząc po niektórych można było dojść do wniosku, że im też przydał by się łyk czegoś mocniejszego na wzmocnienie.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

- O tak! - rzekł z wyraźnym nacechowaniem emocjonalnym Phil, gdy usłyszał o pomyśle Lirena, aby po prostu pójśc i załatwic tych badytów. - Cięciwa zaczyna mi skrzypieć, a przez te zagadki już mi spokoju zaczyna brakować. Zróbmy coś w końcu po bożemu. Ogniem i mieczem... i strzałą... - dodał z delikatnym uśmieszkiem. Kilkanaście minut później do karczmy wszedł dość mocno poobijany pijak, który po kilkunastu sekundach został rozpoznany jako Ekzuzy. Kain szybko skombinował pokój, a ranny został wyniesiony na górę. Phil otworzył drzwi niosącym wojownika, po czym wszedł do pokoju. Przypatrywał się chwilę poczynaniom kapłana gdy nagle...
- Co to, do kaduka? – zapytał Elkantar.
- Jego palec – powiedział Phil, podnosząc z brudnej podłogi podłużny palec Ekzuzego. - Cóż... przykre.
Rozległo się pukanie do drzwi. Kain poszedł otworzyć. Kelnerka, która stała za nimi mało nie zemdlała, gdy zobaczyła poranione ciało. Poranionego Ekzuzego. Kain złapał je w locie, a Phil korzystając ze swego wrodzonego wdzięku, zajął się kelnerką. Podbiegł do niej, objął ramieniem w żelazny uścisk, obrócił tak aby nie mogła patrzeć dłużej na pokrwawionego, a nogą zamknął drzwi.
- Pani nie martwi, wszystko będzie dobrze, nic się nie stało, kolegę koty podrapały, wie pani jak to jest niebezpiecznie w tych dzielnicach Clifdhagen... - zaprowadził ją szybko na dół i wepchnął na zaplecze. Na odchodnym dorzucił - Dzięki za przyniesienie zamówienia... - słowa te padły na tle dźwięków, które wskazyway na to, że dziewka wpadła na stertę garnków. Phil pokręcił głową, spojrzał w niebo i poszedł sprawdzić co u bardki...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Przez niedowidzące, naszłe krwią i spuchnięte od bicia oczy widział niewyraźną salę… Widział, a raczej ledwo dostrzegał w momentach, gdy jako tako wracała mu świadomość. A dokładniej w momentach, w których był on brutalnie budzony dokuczliwym, paraliżującym bólem. Nie był w stanie zlokalizować jego źródła, części ciała, która najbardziej doskwierała. Wszystkie jednakowo bolały. Chociaż… nie. Nie wszystkie…
Ekzuzy przypomniał sobie swoją prawą dłoń. Przypomniał sobie ten moment. Przypomniał sobie bolesny uścisk na ramieniu. Uścisk silnych rąk dwóch mężczyzn trzymających go mocno na krześle tak, by się nie ruszał. Pamiętał dwóch kolejnych przytrzymujących mu jego własną prawicę na szerokim, płaskim pniu młodego drzewa.
I pamiętał ostrze. Wolno zbliżającą się zimną stal, w której dostrzegał odbicie swoich własnych oczu. Przerażonych oczu. Oczu, które widziały nóż i które wiedziały, co zaraz się stanie. Nóż zbliżał się powoli do jego ręki. Po chwili poczuł dotyk broni. Z początku lekki, ale natychmiast potem zimny, ostry, przeszywający. Pamiętał pierwsze, niewielkie kropelki krwi pojawiające się na palcu. I pamiętał, jak ostrze sunęło dalej, nieprzerwanie, nawet wtedy, gdy napotkało na kość.
Mężczyzna szarpnął się, omal nie spadł z łóżka. Z jego udręczonego gardła wyrwał się przerażający krzyk.
- Domknijcie te drzwi – wrzasnął Liren, który opatrywał dłoń rannego. – Bo jeszcze sprowadzą nam tutaj straż na głowę.
Prospero, który stał najbliżej, wyjrzał na korytarz i, odetchnąwszy z ulgą, gdy nikogo nie dostrzegł, zamknął za sobą drzwi.
- Przytrzymajcie go, bo chyba się zbudził. A będzie go jeszcze bardziej bolało. Takiej rany nie sposób opatrzyć… bezboleśnie.
Ekzuzy szarpnął się jeszcze mocniej. Ale tym razem przytrzymały go już silne dłonie dwóch mężczyzn, zmiennego oraz pół-elfa. Z trudem jednak utrzymywali go na posłaniu.
- Podajcie mi alkohol, muszę do zdezynfekować – rozkazał kapłan i chwycił podaną mu butelkę. Następnie spojrzał na trzymających leżącego i skinął głową. – Trzymajcie go mocno – powiedział, otworzył butelkę z alkoholem i wylał część jej zawartości na okaleczoną dłoń wojownika.
- Aaaa!!! – wyrwało się z gardła leżącego, jego ciałem targnęły dreszcze.
Mężczyzna próbował się wyrwać. Ariel wybiegła z pokoju, zatykając dłońmi uszy. Nie mogła na to wszystko patrzeć. Świadomość, że coś takiego zrobiono komuś z jej otoczenia, przerastała jej odporność psychiczną. Phil pobiegł za nią. Chwilę potem mężczyzna znowu stracił przytomność.

Gdy otworzył oczy, nikogo w pobliżu nie było. Poruszył się, ale wykręcone i związane ręce natychmiast skrępowały jego ruchy ostrym bólem w barkach. Mężczyzna sapał. Przestał się ruszać. Nie drgnął nawet na milimetr. Po jakimś czasie ból ustąpił. Wtedy zaczął gorączkowo myśleć. Rozejrzał się jedynym sprawnym okiem po namiocie. Było dość ciemno, ale wzrok przyzwyczaił mu się już do ciemności. Po drugiej stronie pomieszczenia, zauważył niewielki stojak na pochodnię. Krawędź kandelabru wyglądała z tej odległości na wystarczająco ostrą. Mężczyzna spróbował drgnąć, ale ponownie ból sparaliżował jego ruchy. Zacisnął mocno zęby, zaczął gwałtownie dyszeć. Próbował myśleć. Rozluźnił się i ból nieco ustąpił. Ale wiedział, że zanim przesunie się z krzesłem w kierunku stojaka, podobny, a nawet wielokrotnie większy ból jeszcze nie raz sparaliżuje mu mięśnie. Mimo to, spróbował poruszyć się, podskoczyć ciałem i przesunąć krzesłem chociaż o kawałek. Udało się. Noga zabrzęczała na skale, na której postawiono namiot. Ale ciałem jego targnął niesamowity ból. Sznury wrzynały się nadgarstki, twarde oparcie wbijało w plecy. Ekzuzy próbował jednak dalej. Po kolejnych trzech razach poczuł ciepłą ciecz na dłoniach. Węzły wbiły mu się w skórę i starły ją do krwi. Wojownik jednak nie poddawał się. Nikogo nie słyszał, żadnego ruchu na zewnątrz, próbował więc dalej. Ból w barku był coraz większy, ale odległość do kawałka metalu, który może uratować mu życie, malała z każdą bolesną próbą. Nie miał wyboru. Musiał się postarać. Podskoczył jeszcze kilka razy. Pot spływał mu po twarzy. Czuł, jak dłonie kleją się od zakrzepłej krwi. Niewiele już mu brakowało.
Nagle wejście do namiotu zafalowało. Cień wpadł do środka, stukot podeszwy o skałę oznajmił, że nie zdążył. Nie udało mu się dotrzeć do kandelabru. I uwolnić. Wiedział, co go teraz czeka. Mężczyzna, który przyszedł, zobaczył próbę więźnia i wymierzył silnego kopniaka prosto w brzuch. Ekzuzy przewrócił się na plecy. Potężny ból targnął jego ciałem. Więzy wyrwały mu rękę z barku. W płucach zabrakło mu tchu. Twarde oparcie krzesła zgniotło i pokiereszowało związane z tyłu dłonie. Ciężar ciała przygniótł je do ostrej powierzchni skały. Kolejny cios krawędzią buta w twarz pozbawił więźnia przytomności.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Jeśli można przyjąć że istniała jakakolwiek skala klasyfikacji obrażeń jakie odnosili śmiałkowie, to mężczyzna leżący na łóżku zdecydowanie dostałby wysoką punktację. Może nie najwyższą, ale zdecydowanie wysoką. Stojący w cieniu drewnianej szafy Elkantar, zmrużył swoje blado czerwone oczy przyglądając się czujnie jego licznym ranom, zadrapaniom, otarciom oraz granatowo-czarnym sińcom które w niewybredny sposób sugerowały liczne złamania. Kanciarz nie mógł się oprzeć wrażeniu, że już widział podobnie zmasakrowanego człowieka. Lekko przymknął powieki i pogrążył się w odległych wspomnieniach. Furia otchłani...

Majestatyczny ceglany budynek rzucał długi cień, który w gorące dni wydawał się prawdziwym zbawieniem. Nieopodal, potężna sylwetka zakutego w stal wojownika paradnym krokiem przemierzała ciemne alejki i zakamarki rozglądając się uważnie. Mężczyzna zdawał się doskonale znać drogę, każdy kolejny krok powodował głośny metaliczny klekot, odbijający się echem od wąskich ścian alejki. Ukryty w cieniu świątyni złodziej mrużył swoje niesamowitej barwy oczy śledząc ruchy śmiałka. W pierwszej chwili miał wrażenie że ciężkozbrojny szuka jego, albo kogoś jemu podobnego, obserwując go zdał sobie jednak sprawę że to członek Harmonium, dorabiający w roli najemnika. Wojownik zatrzymał się. Z głębi alejki dobiegał miarowy stukot, który z każdą kolejną sekundą przybierał na sile. Człowiek zrobił dwa kroki wstecz, ściągając z pleców bogato zdobiony młot, który połyskiwał błękitnym blaskiem.
Rozum! Na labirynty pani! Rozum! Elkantar prawie podskoczył na widok pięknie zdobionej broni. Dopiero teraz zdał sobie sprawę że ma przed sobą nie byle sprzedawczyka z Harmonium, ale najprawdziwszego czempiona frakcji Bogowców, jedynego który jak dotąd dostąpił zaszczytu wyboru narzędzia walki, spośród owianej legendami "Triady Prób". Triada była czymś, na czym każdy kanciarz Sigil chciał położyć łapy. Według podań i opowieści, w jej skład wchodził potężny topór ochrzczony "Objawieniem", sztylet nazywany "Oświeceniem" oraz właśnie "Rozum". Niektórzy uważali że najpotężniejszy z trójki...
W głębi alejki coś błysnęło. Elkantar przylgnął do stojącej nieopodal skrzyni i wyjrzał z zań ostrożnie. W kierunku Bogowca kroczyła ogromna stalowa sylwetka, u boku której lekko utykając i wyraźnie przenosząc swój ciężar na sękatą laskę, szedł wiekowy już mężczyzna w długiej czarnej szacie. Zakuty w zbroję wojownik poprawił chwyt na rękojeści młota i mamrocząc coś pod nosem ruszył w kierunku dziwnej dwójki. Po chwili wrzasnął głośno, wąską alejkę zalało białe światło, bijące od wzniesionej wysoko runicznej broni. Starzec w czarnej szacie zaklął szpetnie, wykrzyczał inkantację, dosłownie rozpływając się w powietrzu na ułamki sekund przed uderzeniem młota, który z łoskotem trzasnął w ziemię. Ogromny golem obrócił się w kierunku Bogowca, korzystając z jego nieuwagi i silnie kopnął. Głośny jęk odbił się echem, gdy mężczyzna upadał. Golem ruszył w jego stronę, przez chwilę zasłaniając Elkantarowi widok swym wielkim cielskiem, gdy już był przy leżącym mężczyźnie ten przeturlał się pod ścianę opierając o nią plecami i uderzył oburącz ściskanym "Rozumem" w nogi konstruktu, podcinając go. Maszyna zaryczała wściekle upadając na bok i starając się podnieść. Czempion nie czekał. Lekkim susem poderwał się na równe nogi i z ogromnym impetem uderzył. Młot opadł na głowę golema, miażdżąc ją i rozbryzgując jej oleistą zawartość. Ze swojego cienia, kanciarz osłupiały przyglądał się wojownikowi, który z taką łatwością pokonał tak potężnego przeciwnika...
Mężczyzna opuścił młot rozglądając się dookoła.
- Gdzie jesteś?! - poirytowany ruszył wgłąb alejki - Choćbym miał dziewięć piekieł przemierzyć... znajdę Cię!
- Twe życzenie... - parę metrów za plecami wojownika powietrze zafalowało formując sylwetkę starca - ... jest dla mnie rozkazem...
Młot zajaśniał, gdy wojownik odwrócił się do ataku i rzucił przed siebie, w połowie kroku zawisając w powietrzu. Z rąk starca zaczynała coraz silniej emanować zielona poświata, która powoli otaczała całą jego ciemną sylwetkę. Mężczyzna zanosił się śmiechem coraz głośniej inkantując zaklęcie w dziwnym, obcym dla złodzieja języku. Dookoła zapanowała ciemność. Niebo zdawało się chować słońce w obawie przed potęgą mrocznej magii jaką władał ów szczupły staruszek. Głos mężczyzny coraz bardziej przybierał na sile, zdawał się zagłuszać
dźwięki otaczającego ich miasta. Elkantar poczuł jak ziemia drży, coraz intensywniej, coraz bliżej. Gdyby tylko mógł najchętniej wcisnął by się pod stojącą obok skrzynię.
- Poznaj więc... dziewięć piekieł... - starzec cofnął się powoli kilka kroków wstecz - furię... dziewięciu piekieł... FURIĘ OTCHŁANI!
Z ogłuszającym trzaskiem ziemia rozstąpiła się pod ściskającym oburącz jaśniejący młot. Z dziwnej, krwisto czerwonej rozpadliny, liczne biesie szpony zaczęły chwytać go za nogi i wciągać w dół. Młot zdawał się blednąć. Silne szarpnięcie szponiastych łap i rozpadlina zamknęła się. Ziemią zaczęły targać kolejne wstrząsy. Elkantar wpadł na skrzynie o które się opierał i przewrócił razem z nimi. Starzec zanosił się histerycznym śmiechem. Po chwili ziemia z trzaskiem ponownie rozstąpiła się, dosłownie wypluwając poranione ciało. Starzec zamilkł. Człowiek wierzący, uznałby że nad śmiałkiem czuwali liczni Bogowie. Legendy opowiadałyby o tym, jak stoczył walkę na śmierć i życie w otchłaniach piekielnych. Elkantar wolał jednak wierzyć, że ów Bogowiec miał niesamowicie silną wolę, aby chociaż częściowo odeprzeć efekty tak potężnego zaklęcia. Mag zaklął szpetnie, splunął na śmiałka i inkantując kolejne zaklęcie ponownie rozpłynął się w mroku.
Kanciarz, leżący w cieniu za skrzynią nawet nie zwrócił uwagi na gwar który znowu zapanował dookoła, na słońce które przypiekało radośnie, oraz na modły dobiegające ze świątyni w której cieniu się chował. Ciężko wstał i otrzepał się z kurzu, podchodząc do leżącego na ziemi wojownika. W jego rękach nie było już młota bojowego, całe ciało pokrywały rany, ślady po szponach, które rozrywały zbroję, ubranie, tkanki i mięśnie. Stale powiększała się kałuży krwi w której mężczyzna leżał. Elkantar poczuł jak żołądek podjeżdża mu do gardła. Nie oglądając się za siebie ruszył biegiem wgłąb alejki. W jego głowie kołatała myśl nie dająca mu spokoju. Czy siła woli okazała się błogosławieństwem... czy przekleństwem?

Wrzask Ekzuzego wyrwał złodzieja z zadumy. Kapłan prosił o alkochol. Leżący wojownik wydzierał się w niebogłosy. Siła woli. Błogosławieństwo? Przekleństwo? Elkantar odwrócił się i podszedł cicho do drzwi, które skrzypnęły otwierane. Świeże powietrze na korytarzu ocuciło go.
- Furia otchłani... - mężczyzna szepnął do siebie wychodząc.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Ariel miała dość. Po prostu dość. Na widok Ekzuzego przed oczami pojawiły jej się najgorsze wspomnienia - wspomnienia dzieciństwa. Wiedziała, że niewiele tam pomoże, Liren wiedział więcej od niej, ale nawet prosty wieśniak wiedział, że rany odkażane trunkiem pozostawiają blizny. Gdy tylko jako tako doszła do siebie zeszła na dół i usiadła z najciemniejszym kącie nie zwracając uwagi na otoczenie. Opierając się poczuła, że zapomniała zostawić u góry futerał z clairseach, które dalej wisiało jej na plecach. Rozruszała lekko drżące palce i wyjęła instrument strojąc go. Cicho zabrzmiały ćwiczebne gammy, pełne drżenia rąk z dodatkiem kilku fałszywych nut. Zdała sobie sprawę jak mało ćwiczyła. W karczmie mało komu z nieco pijanych gości udawało się dosłyszeć ową serię dźwięków. Ciągle przed oczami miała widok poranionego Ekzuzego i gdzieś tam w głowie podobne, na wpół już przetarte, ale ciągle widoczne. Po krótkiej serii drżących prostych i cichych melodii usiadła spoglądając na clairseach. Zdała sobie sprawę, że zagrała o wiele mniej niż zwykle i że z trudem przypomina sobie wyuczone fragmenty. Coś głęboko ukrytego w niej kazało jej grać, cicho i lekko, ale grać melodie budzące się w głowie, niepewne i kruche, wolne i smutne, grane na wpół odruchowo. jak w transie oczy utkwiła w dali mijając wzrokiem niewidocznych dla niej gości karczmy. Nabrała lekko oddech by poczuć...

-Oh... Przestraszyłeś mnie... - powiedziała odwracając się w bok. W jej kierunku zmierzał elf. Teraz dobrze poczuła zapach spalenizny, który wyrwał ją z gry. Karczmarz właśnie niósł nieżle przypaloną pieczeń do stołu porządnie już upitej kompanii "tubylców". Ariel przyglądała się im jak porządnie podchmieleni, nawet nie czując co przełykają, płacą karczmarzowi jak za najwytrawniejszą ucztę. Jak oni chcą walczyć? Skoro Ekzuzemu aż taką krzywdę uczynili, to najwyraźniej taka luźna grupka nie stanowi dla nich problemu... Trzeba było wydać to złoto na jakiś sztylet, albo krótki miecz, pokrowiec mógł poczekać...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

„Na początku było Słowo, a Słowo było u Boga, i Bogiem było Słowo. Było ono na początku u Boga i powinnością bogobojnego mnicha jest powtarzać dzień po dniu, jednostajnie i z pokorą, ów jedyny i niezmienny fakt, z którego dobyć można niezbitą prawdę.”


Nie ma sensu opisywać tego, co stało się zaraz po wejściu do karczmy niedoszłego członka drużyny, ponieważ to jak wszedł i jak wyglądał było co najmniej obrzydzające, straszne, a zarazem powodowało dziwny dreszcz na plecach.Mnich wpatrywał się w niezdarnie przygotowywaną pomoc i w sumie zrobiło mu się żal tego Ekzuzego. Nie znał go za bardzo, ale to nic, ponieważ każde nieszczęście drugiego człowieka było smutne i nie ważne kogo dotknęło. Jednak teraz dopiero Alfred poczuł pewny zawód, bo gdyby ten Ekzuzy wierzył w Heelunehe zostałby dziś uzdrowiony w cudowny sposób o ile mogło się to udać. Braciszek miał świadomość, że ostatni raz masowe uzdrowienia miały miejsce jakieś 20 lat temu, ale wiara ludzi czyniła cuda. Za tą biedną ofiarę losu można było się tylko pomodlić, zresztą nie tylko za nią, a za całą kompanię.
- Wychodzę!- oznajmił głośno mnich i wylazł z karczmy.
W sumie mógłby spróbować pomóc rannemu, ale tyle osób zebrało się wokół Niego, że raczej mogli go jeszcze tylko bardziej zranić niż uczynić coś pozytywnego. Liren jednak wyglądał na osobę, która zna się na leczeniu. No nie licząc tego, że był kapłanem, co mnicha nie zadowalało, bo każdy wiedział, że kapłani, to najsłabsze ogniwo każdej grupy religijnej. Nie raz przez takich dochodziło do herezji, ale Alfred miał nadzieję, że Liren nie jest typem, który lubi kołować umysły ludzi i prowadzić ich drogi na pewną porażkę i ogłupienie.
Ulice były takie jak zawsze i nic się tu nie zmieniało, cały czas cechował je brud, smród i ubóstwo. Tylko rynek był w miarę ładny, ale dziś celem mnicha była dzielnica świątynna. Tam znajdowała się ogromna katedra poświęcona Heelunehe, gdzie mogło bardzo wiele wiernych pomieścić się i uczestniczyć we wspólnych modłach. Najpierw jednak trzeba było dojść, a po drodze minąć żebraków, złodziei, kupców, bogaczy, żołnierzy, strażników, rzemieślników, duchownych, heretyków, wariatów i innych typków spod ciemnej gwiazdy. Droga wydawała się nie kończyć, a świat z każdym krokiem brzydł jakby miał się stawać demonem o stu brzydkich, śmierdzących głowach, z których wydobywał się odór jakiego żaden człowiek nie mógł znieść.
Dla Alfreda miasta były siedliskiem grzechu, ponieważ tu dochodziło nagminnie do łamania prawa świeckiego, moralnego i religijnego. Rzesze pijaków, rozpustnic, heretyków, złodziei, pomyleńców i szaleńców przebywały w takich miastach jak Clifgadhen tłumnie czekając na swoje ofiary. W takich czasach świątynie były miejscem zebrania myśli, uspokojenia się i pogłębiania świadomości religijnej, a klasztory i opactwa miejscem medytacji, rozwijania wiedzy, ćwiczenia siły woli, a przede wszystkim jednym z niewielu miejsc prowadzących do zbawienia.
Braciszek w końcu minął wszystko to, co kojarzyło się z grzechem, niedoskonałością i zepsuciem, a wszedł tam, gdzie życie wydawało być się ciut lepsze, choć wciąż niepewne. Dzielnica świątynna była schludna, czysta, ładniejsza od rynku, a co najważniejsze po uliczkach nie łaziły stada motłochu. Za to było mnóstwo strażników dbających o bezpieczeństwo i porządek publiczny. Alfred minął kilka świątyń bóstw, których imion najlepiej nie wymieniać, żeby ktoś z czytających nie popadł w… sam nie wiem co, ale w coś niewątpliwie złego. Po kilku minutach sługa boży zauważył już z daleka tłumy zgromadzone przed ogromną świątynią Heelunehe. Dom Boży był molochem z kilkoma smukłymi, przyozdobionymi złotem wieżami. Na każdej znajdowała się flaga z herbem patriarchy Clifgadhen. Dokoła świątyni były rozsypane płatki róż, z których wydobywał się przyjemny zapach. Ogromne świątynne, stalowe wrota wciąż były zamknięte i pilnowane przez kilku strażników świątynnych. Strój strażnika składał się z czarnego habitu z medalionem i kapturem w tym samym kolorze. Nosili również szeroką pelerynę i drugą mniejszą w kolorze białym. W jednej dłoni dzierżyli topór, a w drugiej tarcze, na której wymalowano byka. Alfred dokładniej nie wiedział, co ma symbolizować te zwierze, ale przeczuwał, że chodzi tu o siłę i furię tego jakże niebezpiecznego stworzenia, które miało odstraszać potencjalnych wrogów. Zgromadzeni wierni stali na wielkim dziedzińcu. Były tu wszystkie stany miasta od plebsu do patrycjuszy. Wszyscy stali w ciszy i skupieniu jakby czekali na głos bogini, która już za chwilę miałaby wyjść ze świątyni i obdarować wszystkich łaskami. Byłby to piękny widok, ale coś takiego nie mogło mieć miejsca, a już na pewno nie tu… w mieście… w siedzibie grzechu. Po chwili rozmyślań mnich skierował się w stronę bocznego wejścia świątyni, gdzie natychmiast został rozpoznany przez strażników.
- Szczęść Heelunehe!- krzyknął na powitanie barczysty strażnik
- Część i chwała Heelunehe. Niech łaski spłyną na ten Dom Boży.- odpowiedział Alfred i wszedł do środka.
Znalazł się w długim, przyciemnionym korytarzu, który prowadził prosto do sali wypełnionej duchownymi z całego miasta i okolic. W dużym pokoju było przynajmniej stu pięćdziesięciu kapłanów i tyle samo zakonników. Prawie wszyscy siedzieli w ławach i patrzyli się na środek pokoju, na którym stał przyozdobiony tron- zapewne dla patriarchy.
Alfred zasiadł na przedzie i przyglądał się otoczeniu, zauważył kilku braci, którzy kłócili się z kilkoma kapłanami. Zapewne chodziło o coś związanego z teologią, bo niby o co mogli się kłócić? Raczej nie o miejsce…
- Brat Alfred?- odezwał się przygarbiony mężczyzna z siwą brodą
- Tak? Szczęść Heelunehe kapłanie- odpowiedział
- Jak misja? Czyż nie jest nudna, monotonna i niebezpieczna?
- Oj taka właśnie jest, ale jej owoc może być wielki
- Zastanawiamy się nad waszymi poczynaniami. Podobno jakiś głupiec śmiał brata wepchnąć w błoto?
- Tak było… Nieprzyjemny incydent spowodowany tym, że pisałem prawdę.
- Tak zapewne… Myślę, że to brata nauczyło, że świeckich nie da się zmienić i że pochłonie ich odmęt zła?
- Myślę, czcigodny ojcze Celestynie, że trzeba dać tym błądzącym owieczkom szansę, bo jak nikt nie wyciągnie do nich ręki, to sami tym bardziej nie spróbują.
- Wiem, że mamy różne podejścia do nawracania, ale siła zawsze jest lepsza.
- Oczywiście próbujesz mnie sprowokować do dyskusji, która jak zawsze zakończy się tym, że mam rację…
- O tak. Dobrze wiesz, że lubię tak wszystkich prowokować.
- Celestynie daj mi spokój. Nie mam ochoty na jałowe dyskusje.
- Jak sobie życzysz Alfredzie- staruszek odszedł i zaczepił następnego mnicha, który od razu wdał się w dyskusję.
Braciszek przyglądał się dalej zgromadzonym aż wszystko zostało zakłócone głośnym wrzaskiem.
- Ha Ha Ha! Brat Alfred! Czy to naprawdę ty! Niemożliwe ostatni raz widziałem Cię kilka dobrych lat temu!
- Ojciec Magnus! Cóż to za spotkanie- Alfred przesunął się i znajomy usiadł obok niego.
- Jak tam w zakonie?- zapytał się starszy mężczyzna z ogoloną głową
- Nawet dobrze. Remigiusz zipie ze wściekłości, bo Wojciech nakazał wysłać mnie i innych do miasta.
- Naprawdę ten wariat z Finil tak mu kazał? Szkoda, że nie widziałem miny Remigiusza!
- Oj był taki czerwony jakby miał eksplodować, ale na szczęście w końcu zgodził się, choć z dużym oporem.
- No to ładnie. Czyli wasz zakon idzie do ludzi?
- Raczej nie… Po prostu zbieramy materiały na temat tych ogromnych siedzib grzechu.- odparł z ironią w głosie Alfred
- No cóż, a kogo jeszcze wypuścili z cel?
- Von Darów, ale oni poszli, gdzie indziej. Tak naprawdę nie wiem, czy to ma jakiś sens… Jest nas za mało na taką populację miast…
- To nic. Ważne, że próbujecie. Jestem ciekaw, czy Heelunehe wreszcie przemówi- nagle zmienił temat
- Kiedyś na pewno, a jak nie ona, to nasi uzdrowiciele pomogą temu pospólstwu.
- Aj tam, to nie to samo.
- To samo. Nie to samo. Nie ważne, bo liczy się tradycja. Obejrzą ceremonię, zapłacą, lżej się im na duszy zrobi, pomożemy im i miną święta…
- Jak co roku aż do śmierci.
W tym momencie świątynne dzwony rozpoczęły swój przepiękny „śpiew”, a to oznaczało, że wrota musiały już zostać otwarte i tłumy wiernych wchodziły do katedry.
- Jeszcze tylko patriarcha- szepnął Alfred
- Wiesz, że zmarł Mariusz? Podobno na zawał.
- Naprawdę? A nie został przypadkiem otruty?
- Sądzimy, że to jakiś spisek… Chciał wiele zmienić, a tu go Heelunehe zabrała.
- No nie wiem, nie wiem. A Edmund wciąż wygłasza kazania z pamięci przy, których wierni zasypiają?
- O tak. Staruszek nieźle trzyma się i muszę przyznać, że jeszcze nigdy nie widziałem, żeby był taki zdrowy i żywy jak ostatnio.
- To dobrze.
- A wiesz, że patriarcha szuka następcy? Podobno ostatnio gorzej z nim.
- No to za chwilę rzucą się sępy i wilki i będą wyczekiwać jego śmierci… Jacy kandydaci?
- Oczywiście kapelan Aleksander, arcykapłan Melchior i arcykapłan Bazyli.
- Nic nowego. Coś to wszystko przeciąga się…
W tym momencie malutki dzwoneczek dał znać, że wchodzi patriarcha.
- Bądźcie pochwaleni słudzy bogini!- odezwał się gruby głos Onneusza- patriarchy Clifgadhen
- I ty bądź pochwalon.- odezwali się chórem
- Myślę, że pora rozpocząć ceremonię.
Wszyscy zgromadzeni przyodziali się w białe togi, a na nie nałożyli skóry z dzikich kotów. Potem zaczęli wychodzić rządkiem. Najpierw Onneusz, a potem inni według hierarchii. Widok jaki po chwili ukazał się Alfredowi jest nie do opisania. Wnętrze katedry było tak majestatyczne, boskie i nie z tego świata, że wszystko inne wydawało być się czymś żałosnym i beznadziejnym. Tysiące różno barwnych świateł przechodzących przez przepiękne witraże tworzyło ogromny trójwymiarowy obraz Heelunehe. Żadna kobieta na ziemi nie mogła się równać pięknu tego bóstwa. Nikt nie mógł się równać… W tym samym momencie zebrani diakoni, których zadaniem było usługiwać pod czas całego rytuału zaczęło machać trybularzami, z których wydobywała się miła dla nosa woń aromatycznych ziół. Patriarcha stanął przy wielkim ołtarzu. Z głowy zdjął tiarę, a pastorał oddał służącym.
- Najmilsi bracia i siostry! Zebraliśmy się dzisiaj, aby uczcić dzień, w którym Heelunehe zeszła do nas i uzdrowiła chorych i cierpiących. O to my od tamtego momentu zbieramy się by wspólnie wielbić Ją tymi słowami…
Tysiące ludzi zebranych w świątyni i Ci przed świątynią upadło na ziemię i zaczęło śpiewać pieśń hymnu, który jest śpiewany przez wiele pokoleń.

Prowadź nas Heelunehe. Nauczaj nas Heelunehe. Ochraniaj nas Heelunehe. Rozkwitamy w twojej chwale. Osłania nas twoje miłosierdzie. Twoja mądrość przerasta nasze zrozumienie. Żyjemy tylko po to, żeby Ci służyć. Nasze życie należy do Ciebie.

Nikt nie wstawał tylko powtarzał po raz kolejny słowa hymnu:

Prowadź nas Heelunehe. Nauczaj nas Heelunehe. Ochraniaj nas Heelunehe. Rozkwitamy w twojej chwale. Osłania nas twoje miłosierdzie. Twoja mądrość przerasta nasze zrozumienie. Żyjemy tylko po to, żeby Ci służyć. Nasze życie należy do Ciebie.

Teraz liczył się tylko on, bo był tradycją. Tym, czym wszystkie pokolenia były złączone… wiernością bogini.

Prowadź nas Heelunehe. Nauczaj nas Heelunehe. Ochraniaj nas Heelunehe. Rozkwitamy w twojej chwale. Osłania nas twoje miłosierdzie. Twoja mądrość przerasta nasze zrozumienie. Żyjemy tylko po to, żeby Ci służyć. Nasze życie należy do Ciebie.

Po trzecim razie wszyscy wstali i czekali na dalszą część święta.

- Bracia i siostry dobrze wiecie, że ta ceremonia jest jedną z najkrótszych w naszej religii. Heelunehe nie liczyła na to, że spotka ją jakaś nagroda. Po prostu przeszła przez miasta i wsie i uzdrawiała nie szukając rozgłosu. Na pamiątkę tego my też dzisiaj zaśpiewamy jeszcze raz hymn Heeleunehe. Ujrzymy ciała świętych i posąg samej bogini, który dała nam go na pamiątkę przed powrotem do swojego świata.

Z bocznych naw wyłoniły się relikwie świętych. W większości były to dobrze zachowane ciała od, których było czuć woń róży.
- O to święty Hieronim, który zginął śmiercią męczeńską zabity przez sługi zła. Święty Honoriusz poświęcił swoje życie ratując wielu chorych. Święta Anna Uzdrowicielka uratowała wielu ludzi przed epidemiami. Święty Anakreont walczył ze złem ponosząc męczeńską śmierć. Oni są dowodem naszej wiary. Oni są dla nas przykładem.

Teraz do katedry został wprowadzony posąg Heelunehe, który był trzykrotnie większy od Alfreda. Z ledwością przemieszczał się przez zgromadzone tłumy. Wszyscy chcieli go dotknąć i poczuć, choć sami nie wiedzieli co. Nigdy nie wiadomo, kiedy Heelunehe okaże swą łaskę.

- Zaśpiewajmy jeszcze raz hymn i oczekujmy łask.

Znów wszyscy padli na ziemię i śpiewali.

Prowadź nas Heelunehe. Nauczaj nas Heelunehe. Ochraniaj nas Heelunehe. Rozkwitamy w twojej chwale. Osłania nas twoje miłosierdzie. Twoja mądrość przerasta nasze zrozumienie. Żyjemy tylko po to, żeby Ci służyć. Nasze życie należy do Ciebie.

A każda kolejna zwrotka wydawała być się ukojeniem.

Prowadź nas Heelunehe. Nauczaj nas Heelunehe. Ochraniaj nas Heelunehe. Rozkwitamy w twojej chwale. Osłania nas twoje miłosierdzie. Twoja mądrość przerasta nasze zrozumienie. Żyjemy tylko po to, żeby Ci służyć. Nasze życie należy do Ciebie.

Bo taka rzeczywiście była.

Prowadź nas Heelunehe. Nauczaj nas Heelunehe. Ochraniaj nas Heelunehe. Rozkwitamy w twojej chwale. Osłania nas twoje miłosierdzie. Twoja mądrość przerasta nasze zrozumienie. Żyjemy tylko po to, żeby Ci służyć. Nasze życie należy do Ciebie.

Tłumy podniosły się i zaczęły wiwatować. Ktoś został uzdrowiony ze ślepoty, a inny z ciężkiej choroby. Po chwili co raz więcej uzdrowionych zaczęło wstawać i dziękować bogini.
- Alfredzie to cud! Tamten człowiek był sparaliżowany, a chodzi!- krzyknął do ucha mnicha z zachwyceniem Magnus
- Nie tak głośno. Czy to nie jest jakaś sztuczka?
- No właśnie nie! Historia powtarza się jak dwadzieścia lat temu tyle, że bogini nie ukazała się.
- Jednak wielu widzę, że zostało uzdrowionych. Możesz to jakoś wytłumaczyć? To musi być związane z tą figurą.
- Tak istotnie jest. Heelunehe poleciła tego jednego dnia wystawiać posąg i modlić się do niej, a uzdrowi tych, których uzna za prawdziwych wierzących.
- No to ładnie. Co będzie po uzdrawianiu?
- Kazania, homilie dysputy, spowiedzi i inne tego typu przedsięwzięcia
- No to jeszcze ładniej. Czuję, że wielu by z tego skorzystało.
- Oj wielu, ale już nikt więcej nie wejdzie na teren świątyni, bo brak miejsca.
- No cóż… Ci co nie mogli niech żałują.
- Zaprawdę powiadam Ci masz świętą rację.

Ceremonia potrwała jeszcze kilka minut, a potem duchowni wrócili do wcześniejszej sali. Tam część zebrała swoje materiały i ruszyła pouczać zebrany tłum. Inni pośpiesznie opuścili świątynie, a reszta rozmawiała ze sobą. Mnich chwilę podyskutował z innymi, przywitał się z resztą znajomych, a gdy uznał za konieczne postanowił wrócić do karczmy...


Znowu przyodział habit i łaził brudnymi ulicami, w których nie było piękna. Po raz kolejny musiał wrócić do realiów miasta. Teraz jednak ulice były mniej tłoczne i było to zapewne związane z tym, że większość wyznawców Heelunehe była w katedrze. Szybkim krokiem nie myśląc o niczym innym, a tylko o bogini mnich znalazł się przy drzwiach karczmy.
Westchnął i wparował do środka. Postanowił, że nie pójdzie na górę i nie będzie przeszkadzać w uzdrawianiu Ekzuzego… Zresztą jakby ktoś chciał jego pomocy, to na pewno by go o to poprosił. Alfred przypomniał sobie ciało poturbowanego i skrzywdzonego chłopaka. Nie widział wcześniej tak zmasakrowanego ciała. Był ciekawy, kto go tak urządził i czemu…

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

- Wszystko w porządku? - zapytał Phil po chwili milczenia.
- Tak, dziękuję. - odpowiedziała jeszcze blada Ariel. Phil nie wiedząc kompletnie co odpowiedziec, milczał. Z tej niezręcznej sytuacji wybawił go Liren.
- Phil?
- Tak?
- Można na słówko?
- Jasne. O co chodzi? - zapytał elf podchodząc.
- O tych bandytów. Jeżeli chcemy ich zlikwidować to najpierw musimy odkryć ich kryjówkę. Ci waleczni rycerze nie potrafią zachowywać się zbyt cicho, w dodatku Ty przez pewien czas mieszkałeś w tym pobliskim lesie więc... Po prostu znajdź ich. My w tym czasie zajmiemy się Ekzuzym. Jasne?
- Jasne. Tylko...
- Co znów?
- Nie zostało mi wiele strzał, a i z pieniędzmi krucho... - pomiędzy dłońmi rozmawiających pojawił się błysk. Łowca skłonił lekko głowę i wskoczył po schodach na górę. Założył na plecy kołczan, zarzucił łuk, spojrzał jeszcze raz na Ekzuzego i zszedł na dół. Przechodząc przez salę jadalną podszedł do bardki.
- Wychodzisz? - zagadnęła
- Taaak... znaleźć tych łobuzów... no i przyda mi się kilka chwil w lesie...
- Oj, pewnie tak... elfy... - bardka popatrzyła na Phila z zaciekawieniem, które pojawia się u naukowców, gdy odkryją nowy gatunek - Powodzenia, Phil.
- Dzięki. Ariel... Pilnuj ich. - dodał z uśmiechem i odszedł powoli od stolika. Przeszedł przez karczmę "Pod Baranim Trzosem" i opuścił ją. Wyszedł na opustoszałe uliczki Clifdhagen. Słońce chyliło się ku zachodowi, a tylko pojedynczy ludzie wędrowali w stronę targu. Lub w stronę przeciwną. Phil ruszył prostymi uliczkami miasta z tymi pierwszymi. Po drodze zastanawiał się, jak kupić dużo, a niewiele wydać. W końcu zdecydował, że kupi tylko strzały, ponieważ ostatnio nie padało więc ognisko się rozpali, a upolować coś zawsze można. Doszedł na targ i poszukał fleczera. I znalazł. Popatrzył na strzały. I na ceny. "Zdzierstwo... żelazne groty, zawsze gorzej wyważone od stalowych... będzie ściągało w dół. Lotki... kurze? Co najwyżej kaczyńśkie... to znaczy kacze." Elf kątem oka ujrzał dłoń zbliżającą się do kasy nieświadomego sprzedawcy, który akurat pokazywał coś jakiemuś klientowi. Postać zauważyła to spojrzenie i zamarła na moment. Phil zaimprowizował w biegu.
- Panie sprzedawco, a co to jest? - zapytał z nagłym ożywieniem wskazując w kierunku przeciwnym do złodzieja. Kiedy udawał, że powinno tam być coś dziwnego, złodziej zrobił swoje i zaczął uciekać. Wtedy Phil dokończył plan.
- Złodziej! Tu jest! - sprzedawca odwrócił się i pobiegł kilka kroków za postacią, której elf przed chwilą ułatwił zbrodnię. Kiedy kupiec odwrócił się elf włożył około dziesięciu strzał do kołczanu. Kiedy sprzedawca wrócił rzekł.
- Udało się?
- Nie... uciekł... ale dziękuję za przynajmniej próbę pomocy...
- Nie ma za co... wezmę dziesięć tych strzał - wskazał na kupkę, z której przed chwilą nieco ubyło. Wysypał na rękę kupca kilka brązowych monet.
- Uczciwa cena. - rzekł głośno.
- Oj tak, u mnie zawsze najlepiej! - zacierał ręce kupiec. Phil oddalił się od niego. Wrócił drogą, którą przyszedł i skierował się do bramy. Udało mu się wyjść przed zamknięciem. Szlak był całkiem pusty. Łowca stwierdził, że do zachodu zostało dziewięcdziesiąt minut. Przez sześćdziesiąt szedł traktem, klucząc z jednej strony na drugą szukając ścieżek prowadzących w głąb lasu. W końcu znalazł jedną. Dla zasady sprawdził okolice. Znalazł jeszcze cztery takie same, wykonane w ten sam sposób. "Ooo... lubimy sztuczki... Nareszcie ktoś ciekawy... Zabawimy się z rana chłopcy..." Pomyślał elf, wchodząc w las w poszukiwaniu drewna na ognisko...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

W karczmie, jak zwykle o tej porze, było bardzo tłoczno. Niedługo po wejściu Ramona, Elkantara, Kaina i Alfreda, dołączył do nich Liren ze swoją ekipą. Za wiele to się nie dowiedzieli... Cała wyprawa na nic. Dyskusja trwała jakąś chwilę, póki nie przerwał jej ktoś, kogo Arvanti w życiu by się nie spodziewał.
Ekzuzy. Czy to naprawdę on? Ramon zapamiętał go jako doświadczonego wojownika... Jakże dumnego i walecznego. Teraz przedstawiał zgoła inny obraz. Jego niesamowicie zmasakrowane ciało nie nastrajało nikogo optymistycznie. Arvanti jeszcze nigdy nie widział czegoś takiego, choć dane mu było zobaczyć już wiele. Na widok Ekzuzego myśli zaczęły układać się w obraz porachunków bandyckich w okolicach Novus, gdzie to Karzełek zawędrował po opuszczeniu domu. Tam też najdotkliwszą karą było pobicie do nieprzytomności, doprowadzenie do dożywotniego kalectwa... Ekzuzy wyglądał jeszcze gorzej, niż Ramon mógł to sobie wyobrazić.
Kiedy wspólnymi siłami udało się wnieść pokaleczonego wojownika na górę i położyć go na łóżku, Arvanti mógł dokładnie obejrzeć większość ran. Pogruchotane kości były niczym w porównaniu do otwartych i zakażonych ran, jakich wiele jątrzyło się na ciele Ekzuzego. Brak zębów, posiniaczona twarz... Im dłużej Ramon wpatrywał się w wojownika, tym bardziej odnosił wrażenie, że nie patrzy na człowieka, tylko na scenę rodem z rzeźni.
Owe wrażenie spotęgował jeszcze palec, który wypadł z obandażowanej ręki Ekzuzego. Ramon zawsze uważał się za odpornego na krwiste widoki. Ten jednak przeszedł jego najśmielsze oczekiwania. Karzełek cudem powstrzymał się od zwymiotowania, w ostatniej chwili zakrywając usta ręką.
Kiedy Ramon opanował odruch, przypatrzył się pracy Lirena. Na pierwszy rzut oka było widać, że kapłan jest już zaprawiony w bojach. Czynności wykonywał niemal automatycznie, ani razu nie krzywiąc się na widok, jaki się przed nim przedstawiał. Śmiało polewał otwarte rany alkoholem przyniesionym przez Kaina, nie zwracając uwagi na przerażające krzyki wojownika. Ramon jeszcze nigdy nie słyszał czegoś tak strasznego... Fale dźwiękowe dostawały się do każdego zakamarka ciała, paraliżując je doszczętnie. Cienkie szyby w oknach zatrzęsły się złowrogo. Przerażenie odbijało się w oczach zgromadzonych nad zmasakrowanym kompanem. Chyba nikt nie spodziewał się takiego obrotu sytuacji...
Ramon stanął tuż nad Ekzuzym. Przyglądał się jego twarzy, delikatnie położył rękę na jego ramieniu. Wojownik lekko otworzył powieki, Arvanti spojrzał mu prosto w przekrwione oczy. W tym spojrzeniu było coś niezwykłego... Współczucie, ale i wsparcie.
- Wyjdziesz z tego... – Karzełek zmusił się do lekkiego uśmiechu. – Będzie dobrze, zobaczysz...
Ekzuzy zamknął powieki, głowa osunęła się na bok. Zemdlał. Po raz kolejny i zapewne nie ostatni.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

-Kubek zimnej wody najlepszy dla ochłody- powiedział karczmarzowi Alfred i już po chwili miał to, co chciał.
- I jak tam święto Heelunehe mnichu?- zapytał się ciekawskim głosem gospodarz tego budynku zła
- A dobrze. Jak zwykle było hucznie, ale doszło do mnóstwa uzdrowień, a tego się nie spodziewałem- odparł braciszek
- Uzdrowień? Ciekawe… Szkoda, że nie miałem czasu pójść zobaczyć te widowisko.
- Nie znalazłbyś miejsca, bo wielu wiernych na kilka godzin przed ceremonią czekało przed świątynnymi wrotami. Wybacz muszę coś zrobić ważnego
- Nie ma sprawy. Czuję, że jeszcze znajdziemy czas na pogaduszki.
- Też mam taką nadzieję.- odpowiedział Alfred i usiadł przy najbliższym, wolnym stole.
Ciekawe, co ten karczmarz taki gadatliwy się zrobił? Te święto bogini dziwnie wpływa na ludzi…- zamyślił się
Niedługo potem wyciągnął z plecaka gruby notatnik, w którym miał zapisywać swoje spostrzeżenia. Najpierw pisał o brudnym, grzesznym Clifgadhen, dla którego mogło nie być ratunku. Potem dodał coś o biedocie, która mogła w każdej chwili zachorować.
Brakuje tylko tego by wybuchła zaraza…- po raz kolejny wpadł w zadumę
Następnie dodał coś o tajemniczym zjawisku załamania czasu.
- Poproszę następny kubek wody- zawołał mnich, kiedy po raz kolejny poczuł pragnienie i nie miał czym je ugasić.
Po kilku minutach zamówienie zostało spełnione. Alfred zdążył w tym czasie napisać kilka stron notatek aż w końcu doszedł do kwestii święta Heelunehe. Nie za bardzo umiał opisać to, co się wydarzyło w katedrze, gdyż było to zbyt piękne by ludzkie słowa wystarczyły tu do zrelacjonowania całego zajścia, dlatego wolał napisać coś o strażnikach, a nawet coś narysować, choć jego zdolności plastyczne były raczej mizerne…
Gdy skończył uśmiechnął się lekko, a karczmarz po raz drugi dosiadł się do niego.
- A co tam piszesz?- zapytał się
- Notatki na temat miasta- Alfred lakonicznie odparł
- A o czym konkretnie? Może w czymś pomóc?- zaoferował się gospodarz
- Nic nie potrzebuję…
- A co to za ładny rysuneczek?
Mnich powoli zaczął tracić cierpliwość, ale nie dał tego po sobie poznać.
- To tarcza strażników świątynnych.
- Ładniutka, czy nie przeszkadzam Ci?
- W sumie to nie… Czy coś Cię trapi?
- Sumienie…
- A konkretniej?
- Chciałbym się wyspowiadać, ale nie jestem wierzący.
- A czemu chcesz się wyspowiadać. Przecież nie wierzysz…
- Bo jak tyle ludzi poszło na te święto, to pomyślałem, że zbłądziłem.
- No dobra mów trochę ciszej. Postaram Ci się jakoś pomóc.
Po trzydziestu minutach karczmarz wydawał być się zadowolony, a mnich jeszcze bardziej pozbywając się wreszcie natręta.
- Masz u mnie każdy kubek wody za darmo
- Dziękuję… W takim razie niech kilka butek znajdzie się u mnie w pokoju.- odparł ze spokojem Sługa Boży
- Już się robi.
To naprawdę dziwny dzień. Tragedia Ekzuzego, cuda w katedrze Heelunehe i dziwne zwierzenia karczmarza. Alfred spojrzał się na rysunek i po raz kolejny zamyślił się…

20070617221846

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Obudziło go wiadro zimnej wody. Ciecz chlusnęła go w twarz, przemoczyła odzież. Po krótkiej chwili było mu już bardzo zimno. Zauważył za lekko odchylonym wejściem do namiotu, że nadchodziła noc. Słońce skryło się za gałęziami drzew, a długie cienie kładły się na ziemi i materiale, z którego uszyto namiot. Cicho szumiał wiatr. Aż dziw, że mężczyzna jeszcze zwracał uwagę na takie rzeczy.
- Słyszałeś?!?! – Silnym uderzeniem żelaznej rękawicy skupił na sobie jego uwagę barczysty, potężny mężczyzna. – Kto to ma?!?!?
Ekzuzy zastanawiał się przez dłuższą chwilę. Po tym, co przeszedł, trudno było mu się skupić. Trudno było mu zebrać myśli. Oblizał językiem spuchniętą i krwawiącą wargę. Wyczuł językiem, że kolejny ząb rusza mu się nienaturalnie.
W końcu, gdy ochłonął po uderzeniu i potrafił ponownie skupić wzrok na stojącej postaci, kaszlnął cicho i powiedział:
- Nie wiem, o czym mówisz. – Jego głos był niski, cichy, charczący.
- Tak długo przebywacie razem w drużynie i ty mi mówisz, że nie wiesz? KŁAMIESZ! – wrzasnął mężczyzna unosząc lewą dłoń. Ekzuzy odruchowo skulił się na krześle i odwrócił głowę na tyle, na ile pozwalały mu ciasne więzy. Poczuł, jak pod wpływem uderzenia, ciepła, dość gęsta ciesz, cieknie mu do ucha. Pewnie zerwali mu skórę, albo naderwali małżowiny. Nie nowina, pomyślał gorzko. Zresztą… i tak nie mam, po co żyć.
Przypomniał sobie widok. Zmasakrowane ciało. Nigdy nie zapomni tego obrazu. Tego wspomnienia. Tego… uczucia. Odrazy do życia, odrazy do ludzi. Do siebie. Że stał się powodem. On! ON! To przez niego. Znienawidził siebie. Znienawidził się za zwłokę, za bierność. Za to, że nic do tej pory nie zdziałał. A mógł domyśleć się już wtedy, w sklepie, gdy ojciec wysłał go po zapasy. Gdy go ogłuszono i okradziono. I gdy grożono jego rodzinie… A teraz? Teraz to się spełniło. Nie miał już siły na nic. Na spieranie się. Na mówienie prawdy, na kłamanie. W ogóle, na mówienie. Ani na życie...
Po policzku płynęła mu krew. Zwiesił głowę na dół. Wypuścił powietrze, westchnął.
- Nic nie wiem, mówiłem – szepnął. – Możecie mnie zabić. Nic wam to nie da…
- Możemy, owszem. – Na twarzy stojącego mężczyzny pojawił się obrzydliwy uśmiech. – Ale wtedy nie mielibyśmy pewności, że mówisz prawdę. A musimy mieć.
Złapali krzesło, na którym siedział wojownik, i wynieśli je na zewnątrz. Dwóch zbirów złapało Ekzuzego za ramiona i przycisnęło go tak, aby się nie ruszał. Odcięto mu więzy. Wojownik poczuł chwilową ulgę, gdy krew napłynęła mu do dłoni, gdy ostry sznur poluźnił się i uwolnił, na chwilę, nadgarstki. Jednak natychmiast złapano za prawą rękę, którą wyciągniętą do przodu. Drugą ponownie związano za plecami, na oparciu. W jeszcze mniej wygodnej pozycji. Czuł, że teraz już nie może ani drgnąć. Bo każdy większy ruch wyrwie mu rękę z barku. Wiedzieli, jak sprawiać ból.
Wyciągniętą rękę wojownika położono na pniu drzewa. Przyciśnięto ją tak, by nie mógł nią ruszyć. A mężczyzna, który im wszystkim przewodniczył, stanął przed nim i wolnym ruchem, rozkoszując się każdą chwilą, przerażeniem w oczach związanego, grozą, która przepełnia jego umysł i krzykiem, który niewątpliwie za chwilę nastąpi, wyciągał ostry, niewielki sztylet. Metal błysnął w ostatnich promieniach słońca, rażąc Ekzuzego.
- Teraz będziemy mieli pewność, że nie kłamiesz. – Mężczyzna zbliżył ostrze do dłoni wojownika. – Mów… – powiedział, tym razem spokojnym głosem. Wiedział, że odpowiednią grozę już wywołał.
Ekzuzy milczał. Patrzył oprawcy prosto w oczy i wytrzymywał jego spojrzenie. Ale potem… odwrócił wzrok. Musiał. Metal hipnotyzował, przyciągał, przerażał… Ostrze wolno zbliżało się do ręki, coraz bliżej. Ekzuzy widział w nim odbicie swoich oczu. Widział swoje przerażenie. Strach. Bo wiedział, co za chwilę nastąpi.

Ciałem Ekzuzego wstrząsnęły drgawki. Obraz, którego nie będzie mógł zapomnieć przez wiele długich miesięcy, powracał. Pojawiał się we wspomnieniach, pojawiał się w snach. Był wszędzie. I zawsze pojawiał się wraz z nim ten sam ból. To dotkliwe zimno, ten zgrzyt metalu o… o kość palca. A ciało nieprzytomnego mężczyzny rzucało się na posłaniu, gdzie Liren nadal próbował chociaż trochę pomóc poszkodowanemu.

- Jak tam sobie chcesz – powiedział w końcu mężczyzna. Westchnął. Ale na jego twarzy pojawił się uśmiech, gdy ręka wolno zaczęła prowadzić sztylet w kierunku dłoni pojmanego.
Ekzuzy zaczął łzawić. Ale nie potrafił odwrócić wzroku. Musiał na to patrzeć. Nie potrafił tego zmienić. Mówił prawdę. Nie wiedział, czego od niego chcą. Nie wiedział, na co liczą, co mógłby im powiedzieć. Nie wiedział, kim są. Ale i tak by mu nie uwierzyli. To, co miało zaraz nastąpić, musiał się zdarzyć. Musiał zapłacić. Takie było życie.
Poczuł ostrą krawędź sztyletu na skórze. Zobaczył drobne kropelki krwi, gdy zimny metal przebił skórę i wolno, powolutku, zatapiał się coraz głębiej. W końcu ostrze napotkało na większy opór. Zazgrzytało o kość. Ekzuzemu ciarki przeszły po plecach. Próbował się szarpnąć. Na próżno. Zbyt mocno trzymały go silne ręce oprawców. Poza tym wiedział, że jeżeli się ruszy, to więzy wyrwą mu drugą rękę z barku. Wiedział o tym. Zacisnął zęby. Mocno. Do krwi. Poluzowane zęby nie wytrzymały. Pękły. Lewa dłoń zacisnęła się w pięść, paznokcie wbijały w dłoń, gdy nóż kruszył kolejne warstwy kości palca. Szyja wyginała się mężczyźnie pod nienaturalnymi kątami. W końcu wojownik nie wytrzymał. Wiedział, że nie może się ruszyć. Mimo to szarpnął się na krześle. Nawet dwóch rosłych mężczyzn nie utrzymało go na krześle. Szarpnął się tak, że więzy nie wytrzymały. Pękły. Wyrywając mu jednak rękę z barku. Ból był nie do zniesienia. Ekzuzy zemdlał, opadając na trawę. Ręka zsunęła się pnia drzewa. Krew ciekła z miejsca, gdzie do niedawna był palec.
- Rzeczywiście nic nie wiedział – powiedział mężczyzna, wycierając sztylet.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Elf obudził się tego dnia wcześnie. Szybko pozbierał to co miał ze sobą, a nie było tego wiele. Łuk i strzały. Szybkim kopniakiem rozsypał wczorajsze ognisko i zabrał się do sprawdzania ścieżek. Wiedział, że tylko jedna zaprowadzi go do ukrytego obozu bandytów, a pozostałe są podstawione. Było wcześnie, słońce dopiero wschodziło. Niebo było bezchmurne, co często zdarza się tak wcześnie. Wielka tarcza słońca ogrzewała już pobliskie tereny i czułą twarz elfa. Phil podszedł spokojnie do pierwszej ścieżki, najbliższej. Widział, że prowadzi daleko w las. Poprawił kołczan i ruszył do przodu. Po kilkudziesięciu minutach marszu ścieżka po prostu zniknęła. W czasie podążania według niej elf stwierdził, że wydeptana została w bardzo krótkim czasie przez wielu ludzi. Lecz w pewnym momencie wyglądało to tak, jakby każdy z nich poszedł w inną stronę. Ścieżka po prostu zaniknęła. Elf wrócił wiec do drogi, po uprzednim przyjrzeniu się okolicom, w których trop zanikał. Skierował się do kolejnej ścieżki, po drugiej stronie traktu. Efekt był ten sam. Ta sama sztuczka, trochę większa odległość. I żadnych konkretnych śladów. Przy trzeciej ścieżce to samo. Tyle, że była jeszcze dłuższa od poprzednich. Słońce było już wysoko gdy Phil po zjedzeniu kilku jabłek rosnących tutaj rzadko jabłoni, zabrał się za badanie ścieżki czwartej. Prowadziła na lewo od traktu, stojąc plecami do miasta. Łowca nadal bez znużenia, nadal czujny, zanurzył się w nią. Szedł około godziny, może więcej. Może mniej. W końcu doszedł do końca. To samo zakończenie. Tylko teraz rozejście było nieco gęstsze. "Cóż... oni też się nudzili robiąc to..." pomyślał. Podniósł się z klęczek i rozejrzał po okolicy. Już miał odejść, gdy nagle zauważył, że w jednym miejscu ściółka leśna ma cieńszą warstwę. Podszedł bliżej. Kucnął. Dmuchnął delikatnie ustami w wysuszone liście leżące na ziemi. Kilka z nich podskoczyło i opadło obok. W miejscu gdzie jeszcze przed chwilą leżały teraz była ubita brązowa ziemia. Elf uśmiechnął się pod nosem. "Mam was." Poruszał sie wzdłuż cieńszej warstwy co jakiś czas sprawdzając czy nie zboczył. Sztuczka ta również powtórzyła się kilka razy. Z tym, że w różnych formach. Czasem było to podzielenie ścieżki na odnogi, czasem kończyła się wraz z jakimś leśnym parowem. Czasami zaczynała się po drugiej stronie szerokiego strumienia. W końcu skończyła się na dobre. Phil rozglądał się, starając się dojrzeć dalszą cześć. I zauważył. Trzy prawie identyczne ścieżki, naturalnie wydeptane. Tyle, że prowadzące w korytarze wycięte wśród mniej więcej dwóch i pół metrowych krzaków. Rośliny zasłaniały całkiem widok. Gdzieś tam w oddali do uszu Phila dotarło ciche szumienie. Nie bardzo wiedząc co zrobić, wdrapał się na pobliskie drzewo. I czekał.

...::: TROCHĘ PÓŹNIEJ :::...


Elf wyrzucił kolejny ogryzek. Już miał wystarczająco dużo jabłek. Czekał jednak cierpliwie w oczekiwaniu na jakąś akcję. W końcu usłyszał śmiech. Potem rozmowę. A w końcu kroki, dwóch osób. Jego wyczulony słuch nastawił jego wzrok w odpowiednim kierunku. W końcu z lewej odnogi korytarzy wyszło dwóch bandytów. Nie byli mocno uzbrojeni, mieli jakieś krótkie miecze przywieszone do boków, lekkie pancerze i... wędki? Oraz naręcze ryb na plecach.
- Dlaczego musimy łowić tak daleko od obozu? Przecież mamy połączenie z jeziorem!
- Ech... przecież wiesz, że szef coś mówił o bezpieczeństwie czy cóś... No, ale racja, zwłaszcza, że później będziemy musieli wrócić po piwo... środkowa tak?
- Prawa! Ty i twoja pamięć! Gdyby nie ja to pół dnia byś błądził po spiżarni zanimbyś dotarł do ryb. W środkowej jest solone mięso...
Elf uderzył się otwartą dłonią w czoło. Później spojrzał na drugi brzeg jeziora. Zobaczył obóz bandytów...


...::: JESZCZE PÓŹNIEJ :::...

- Szpieg! Szpieg za bramą!
Jeden z bandytów pobiegł we wskazywaną przez strażnika stronę. Spojrzał jeszcze raz w górę aby upewnić się, że porusza się w dobrym kierunku. Strażnik patrząc z góry ręką nakazał mu milczenie i pokazał palcem, aby zaszedł szpiega od tyłu. Zaczaił się za kępką krzaków. Spojrzał na strażnika. Ten odliczał na palcach. Cztery... trzy... dwa... bandyta wyskoczył zza krzaków z krzykiem dokładnie na nic nie spodziewającego się osobnika. A przynajmniej tak uważał bandyta.
- Mam Cię! - ryknął i zamachnął się rekami. Złapał powietrze, zachwiał się i upadł na ziemię. Rozglądał się i widział pustkę. Przeklinał strażnika. Nie zauważył delikatnie kołyszącej się gałązki bzu na prawo od niego...


***

Phil dopadł traktu. Oderwał kawałek rękawa i przywiązał do gałęzi drzewa. Pobiegł w kierunku miasta. Gdy dotarł do bramy zwolnił. Wszedł spokojnie do miasta i ruszył do karczmy "Pod Baranim Trzosem". Po kilku minutach otworzył drzwi i wszedł do środka...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Utwórz konto lub zaloguj się, aby skomentować

Musisz być użytkownikiem, aby dodać komentarz

Utwórz konto

Zarejestruj nowe konto na forum. To jest łatwe!


Zarejestruj nowe konto

Zaloguj się

Masz już konto? Zaloguj się.


Zaloguj się
Zaloguj się, aby obserwować