Zaloguj się, aby obserwować  
GeoT

Kącik pisarzy

946 postów w tym temacie

Dnia 07.01.2008 o 19:29, Farmer Widomo napisał:

Co do tej strony. Zarejestrowałem się i zalogowałem ,kilknąłem dodaj swoje opowiadania ,wklejiłem
z worda ale mojej opowieści nie ma na stronie. Wiesz może dlaczego?

Trzeba poczekać na akceptację admina (patrz Wiedźmin). Musisz po prostu obserwować czy jest jakaś aktualizacja, a jeśli takowa będzie to twe opowiadania się tam ukaże. Spokojna głowa ;)

Proszę o komentarze do pierwszej części mego opowiadania! Chyba nie jest aż tak tragiczne, że nawet komentować się nikomu nie chce? ^^

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Witajcie.
Dawno nic nie dodawałem, a zdarzyło się, że piszac o wewnętrznym krytyku ,,wypłynęło" ze mnie (bezwiednie!) opowiadanie.
Szkoda, by się zmarnowało, więc wrzucam je tutaj. Nie jest takie ,,super", Ale myślę, że możecie je ocenić :).
********
Wewnętrzny krytyk.- Zmora pisarzy.

Czasami wyobrażam go sobie jako takiego małego profesorka w okularkach z cygarem (dlaczego cygarem?!) w ręce. Siedzi on za biurkiem. Właściwie to nie siedzi. Nogi bowiem trzyma na stole, i w tej pozie powoli wypuszcza kłąb dymu na moją twarz. Ja siedzę po drugiej stronie biurka. Krótkie spodenki, T-shirt, i zrozpaczony wyraz twarzy. Moje włosy w nieładzie, a z czoła leje się pot. jest gorąco. Siedzimy w małym pokoiku- Właściwie klitce. Jest środek lata. W pokoju zasunięto ciemne, śmierdzące naftaliną zasłony. z sufitu zwiesza się pojedyncza lampa, a właściwie sama żarówka. reszta już dawno odpadła, i leży gdzieś w ciemnym koncie. O brudną żarówkę obija się mucha bzycząc radośnie w pełni muszego szczęścia.
Do mojego skołowanego umysłu dochodzi w pewnej chwili myśl, że spodnie i T-shirt, to nie jest odpowiedni strój na takie spotkanie. Powoli podnoszę głowę patrząc z nadzieja na profesorka. Trzyma w dłoniach gruby plik kartek- Moją twórczość.
Czyta powoli. Słowo po słowie i co chwila zaciąga się dymem, który wydychany jeszcze bardziej zagęszcza atmosferę w pokoju. Przychodzi mi namyśl, że nie zostało mi wiele czasu. Tlenu jest coraz mniej, a dymu coraz więcej. W dodatku ten upał...
Koszulka już cała przesiąkła mi potem. Profesorek za biurkiem jakby niczego nie odczuwał, chociaż ubrany jest w garnitur. Zastanawiam się ile jeszcze minie czasu, zanim on się odezwie. Mnie nie wolno mu przeszkadzać. Czekam.
Wreszcie po 3456 sekundach, 32 guzikach na jego marynarce, które zdążyłem policzyć i 2673 stuków muchy o żarówkę profesor podnosi głowę. Jego okulary patrzą na mnie oskarżycielskim wzrokiem. Szkła są przyciemniane. nie widzę jego oczu. Nigdy nie widziałem. Gdy jednak podnosi głowę, zaczynam przeczuwać jaki będzie werdykt.
- Źle.- Mówi.
Jedno zdanie. A tak boli. Cóż, trzeba przełknąć, i zrobić jeszcze ras....Próbuję jednak rozmawiać.
- Całkiem źle, czy tylko tak troszeczkę?
Patrzy na mnie z groźną miną.
- Całkiem źle. Beznadziejnie. Jesteś imbecylem. Moja świętej pamięci babcia by to lepiej napisała, mimo, że nikt jej nie nauczył sztuki stawiania liter.
Zaciąga się dymem, i wypuszcza go prosto w moją twarz. Siedzę przybity do krzesła. Źle. Znowu.
- A-ale...- Dukam.
Jego wzrok sprawiłby teraz, że nawet Dracula uciekł by teraz skomląc, gdyby go zobaczył.
- Co ,,ale"? Możesz pisać lepiej, i dobrze o tym wiesz. To, że nie potrafisz wykorzystać swoich umiejętności w pełni oznacza, że albo jesteś imbecylem, albo się lenisz. - Jego ręce zaczynają poruszać się szybko drąc moje kartki- Napisz lepiej, to pogadamy. Na razie beznadziejnie. Teraz masz wrócić do pracy, i napisać lepiej. potem mi sie tutaj zameldujesz. Won.
Zrezygnowany podnoszę sie ze stołka. Tak jest za każdym razem. Chce mi się płakać. Wiem oczywiście, że nic mu nie mogę zrobić, bez robienia krzywdy sobie. Włócząc nogami po dywanie odwracam się w kierunku wyjścia, i idę pracować dalej.
Gdy jestem już przy drzwiach zza pleców dobiega mnie jego głos:
- Stój!
Z nadzieją odwracam się w jego stronę. Może coś zauważył? Może jednak jestem...? A może....
- Zabierz papierki. - Mówi profesorek wskazując na kupkę strzępków. Tego, co pozostało z mojej pracy.
W milczeniu wykonuje polecenie.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Dnia 08.01.2008 o 20:30, cedricek napisał:

Wewnętrzny krytyk.- Zmora pisarzy.


Coś w tym jest... Jak ja coś napiszę to pierwsze wrażenie (u mnie) jest cudowne. Czytam i błędów się doszukać nie mogę. Publikuję pracę w necie, patrzę, a komentarze są niezbyt przychylne... "co jest" myślę sobie. Zostawia pracę na jakiś czas, po czym do niej wracam.... i to jest najgorsze - czytam i nie mogę uwierzyć, dlaczego wcześniej nie zauważałem tylu błędów? Stylistyka okropna, masa błędów, po prostu żal(:P). Dlatego teraz wiem, że nie należy niczego robić na gorąco, gdyż efekt może nie być zbyt imponujący. Do tego wszystkiego potrzebna jest też obiektywna krytyka innych czytelników.

Samo opowiadanie jest ok. Krótkie, zwięzłe i wymowne. Osobiście jednak wolę coś większego, znaczy dłuższego.

A propos krytyki... nie będę bawił się w okrajanie mojego opowiadania. Teraz wrzucam je całe z nadzieją, że ktoś w końcu skomentuje. Tak więc "Wędrowiec" w całej okazałości ;)

Wędrowiec


Słońce już zaszło; księżyc powoli począł odkrywać swe oblicze, by w końcu zalać całą ziemię srebrzystym blaskiem. Pogodny to jest wieczór, w którym chmury nie przykrywają całego widnokręgu, gwiazdy świecą wysoko, a różnobarwna zorza pojawia się na ciemnym niebie. Tak, piękna nocy wielu nie docenia. Widzą jedynie ciemność – odczuwają strach i lęk przed nie znanym nocnym światem. Boją się, lecz ich strach nie jest nie uzasadniony... noc to również czas bestii, demonów i duchów. To jest drugie oblicze nocy... te rzeczy sprawiają, że ludzie zapomnieli o innych, tych lepszych jej stronach.
Samotnie, pośród drzew, na zwalonym przed laty konarze siedział pewien starzec: ubrany był w szarą szatę niczym nie zdobioną, kaptur, który miał narzucony na głowę zasłaniał mu oczy; dwoma rękoma trzymał drewnianą gładką laskę, która zakończona była trzema niewielkimi rozwidleniami. Wydobywało się z nich piękne, błękitne światło rozjaśniające okolicę. Mężczyzna siedział samotnie wsłuchując się w odgłosy nocy. Po pewnym czasie, niezmąconą dotąd ciszę panującą przy nim zakłócił dźwięk końskich kopyt. Powoli odgłos ten stawał się coraz wyraźniejszy, aż w końcu wszystkie zwierzęta siedzące przy samotniku(albowiem zwabił je błękitny blask z jego laski)uciekły. Po chwili spośród ciemności wyłonił się jeździec. Odziany był w czarny, poszarpany płaszcz z narzuconym na głowę kapturem. Na plecach widać było miecz schowany pod zewnętrzną część płaszcza. Przybysz zbliżył się do samotnika i nie zsiadając z konia, powiedział głosem bez wyrazu :
- Pierwszy raz spotykam na północnych ziemiach mędrca... dawno temu wszyscy opuścili te ziemie.
- Życie lubi zaskakiwać- odpowiedział cichym, lecz pewnym głosem starzec, po czym dodał - mnie ciekawi twoja obecność tutaj... czy nie znasz jeszcze opowieści ludzi tu mieszkających?
- Nie interesują mnie opowieści wypowiedziane przez bojących się nocy ludzi, nie daję im wiary.
- A czy gdybyś usłyszał podobne rzeczy z ust mędrca to byś dał im wiarę?
Podróżnik lekko się uśmiechną i po chwili zastanowienia powiedział:
- Nie, nie uwierzyłbym... oni zbytnio przeceniają swą wiedzę. Studiują pradawne, już dawno nie aktualne księgi, po za tym lubią zwodzić ludzi bajkami, które często mijają się z prawdą.
Starzec podniósł głowę by spojrzeć na przybysza. Po chwili milczenia wstał z konara na którym siedział i gdy był już wyprostowany rzekł:
-Widzę, że nie masz zbyt wysokiego mniemania o takich jak ja. Powiem ci tylko jedną rzecz: nie zależnie od tego jaką bzdurą wydaje ci się opowieść którą usłyszysz od mędrca, to zawsze i możesz być tego pewny, jest w niej jakaś część prawdy- i po chwili dodał - jak pojedziesz z tego miejsca przed siebie to trafisz na pastwisko. Znajdziesz na nim opuszczoną chatkę... będziesz mógł się tam zatrzymać.
- Skąd masz pewność, że szukam odpowiedniego miejsca gdzie mógłbym odpocząć?
- A co innego miałbyś robić w środku nocy w krainie, gdzie - jak twierdzisz - nie znajdzie się dzikich bestii... tylko tędy przejeżdżasz, a cel twojej podróży jest zupełnie inny.
Wędrowiec ruszył konia z miejsca i gdy minął mędrca powiedział:
-Tak, jestem tu tylko przejazdem... tylko tak się składa, że każde miejsce za takie mi służy... nigdy nie mam konkretnego celu, zawsze jadę przed siebie i nie oglądam się do tyłu.
Starzec opierając się o laskę patrzył w ciemną otchłań lasu. Gdy podróżnik był już daleko powiedział cicho:
-I to trzyma cię przy życiu... jako jednego z nielicznych.
Nieprzenikniona ciemność panowała w lesie. Powolne stawianie kopyt zakłócało niesamowitą ciszę; sam pośród drzew, posępny i milczący wędrowiec podążał przed siebie.
- Ani chmury nie przykryły nieba, ani mgła nie okryła swoim płaszczem ziemi - czego więc boją się ludzie tych ziem?
Rozmyślając nad tymi sprawami wyjechał na pastwisko, o którym wspomniał mu starzec: wielka równina rozciągała się od skraju lasu. Całą jej powierzchnię porastała zielona trawa, a na środku, wśród pustki stała jedynie mała chatka. Samotnik zbliżył się do niej i objechał dookoła. Po chwili zastanowienia zsiadł z konia i przywiązał go do belki stojącej obok. Wszedł do środka: wnętrze rozjaśniał srebrzysty blask księżyca, dzięki któremu było widać bardzo dokładnie całe pomieszczenie. W powietrzu dało się wyczuć pleśń, która pokrywała drewniane ściany oraz zadaszenie. Po krótkich oględzinach wyszedł na zewnątrz (noc była cały czas pogodna) i usiadł przy drzwiach do chatki. Spoglądając na wielkie pastwisko skąpane w jasnym blasku gwiazd pogrążył się w zadumie.

***
Noc spowiła już całą dolinę; księżyc czasami wyłaniał sie spod chmur rzucając blade światło na kurhany. Samotny wędrowiec błądził pomiędzy grobowcami powoli badając okolicę. Przechodząc obok każdego z nich czuł obecność błąkających sie dusz. Niezważając na to szedł dalej, aż doszedł do centralnego punktu cmentarzyska: wielki kopiec górował po środku doliny. Z lekkim wahaniem obszedł go dookoła, powoli oglądając jego zewnętrzną budowę. Całość była obrośnięta trawą i tylko ktoś o bardzo czujnym wzroku mógł dostrzec ze strony północnej zarys owalnego wejścia. Księżyc został przykryty ciemnymi chmurami, a nisko nad ziemią zaczęła się zbierać mgła.
Tylko przeciągłe, ledwie słyszalne jęki zakłócały spokój doliny. Wędrowiec siedział oparty o wejście do kopca z narzuconym na głowę kapturem. Mgła unosząca się dookoła niego przybierała najróżniejsze kształty: od zasmuconych kobiet, samotnie przechadzających się po zmroku, po starców, którzy klęcząc szeptali stare modlitwy nad mogiłami zmarłych. Po chwili jednak mgła poczęła rozwiewać się na boki tworząc wąski korytarz zaraz przed opartym o ścianę kopca podróżnikiem. W oddali, na początku dziwnie uformowanego tunelu unosiła się tajemnicza istota. Gdy samotnik ujrzał zjawę, uśmiechną się lekko po czym stawiając miecz przed sobą uklękną i położywszy dłonie na rękojeści pozostał w bezruchu.
Była już przy nim - unosiła się nisko nad ziemią trzymając wielką kosę przed sobą. Poszarpany, czarny płaszcz i nic więcej... była to jakby niewidzialna postać, ponieważ posiadała ludzkie kontury, lecz nie było widać twarzy, ni głowy na której był założony kaptur. Owe widmo posiadało jedynie kościste dłonie, które trzymały śmiercionośne narzędzie. Wędrowiec cały czas klęczał nieruchomo, a zjawa unosiła się i spoglądała na niego z góry. Grobowa cisza zapanowała w całej okolicy. Chwila oczekiwania... Śmierć przybyła po ciebie i nic już tego nie zmieni - podróżnik usłyszał cichy głos w swojej głowie. Klęczał jeszcze chwile, po czym powstał i przemówił:
-Witaj, o władczyni śmierci! Ty która przychodzisz z otchłani! Po co mnie tu przywiodłaś? Szedłem za twym głosem, aż do tego miejsca, ponieważ tu wołanie twe umilkło! Widmo nie dało żadnego znaku. Zbliżyło się tylko do niego i zakryła jego oczy kościstą dłonią - powoli podleciała za jego plecy i unosząc się tuż za nim dotknęła lekko ostrzem kosy jego głowę, nie kalecząc go jednak. Zimny pot zalewał teraz twarz nieszczęśnika, drgawki opanowały całe jego ciało, a serce biło jak młotem. Z dłoni Mors wydobywał się straszliwy chłód. Niesamowity był to widok: drżący człowiek, a za nim obejmująca go władczyni śmierci. Dla podróżnika chwila ta trwała wieczność... lecz mimo straszliwego lęku który go opanował, czujność nie została uśpiona, ponieważ czuł, że on i Śmierć to już nie jedyne istoty znajdujące się w tym miejscu.
Po chwili poczuł, że ostrze kosy nie ciąży już na jego głowie. Zjawa odstąpiła od niego i powoli poczęła odlatywać mglistym korytarzem. Gdy stał i odprowadzał ducha wzrokiem, usłyszał kroki zmierzające w jego stronę. Nagle z mgły unoszącej się obok samotnika wyłoniła się postać: ubrana była w lekko zszarzałą, białą szatę. Opierała się o zwykły kij. Mędrzec- pomyślał podróżnik, jednak szybko ta myśl go opuściła, gdyż poczuł straszliwy lęk, dużo bardziej przerażający niż przed chwilą. Serce zabiło mu jeszcze mocniej, niż kiedy Śmierć go obejmowała. Pot na nowo zalał całe jego ciało. W przeciągu sekundy stał sparaliżowany... było mu duszno, z trudem łapał oddech. Nieznajomy podszedł do niego wyciągając w górę rękę: wyglądała jak ręka topielca, a na końcówkach palców nie było paznokci. Gdy postać stała zaraz przed twarzą wędrowca, powoli poczęła opuszczać dłoń, aż położyła ją na jego głowie. Wtedy samotnik poczuł, że nie może oddychać; począł się szamotać. W tym samym momencie nieumarły ścisnął mocniej jego głowę. Wędrowiec poczuł straszliwy ból - czół jakby całe jego ciało paliło się od wewnątrz. Jęczał, skomlał usilnie próbując złapać oddech. Upadł na ziemię wijąc się w straszliwym letargu. Postać jedynie przyglądała się jego torturom jakby czerpała z tego siłę. Śmiertelnik leżąc na ziemi zdołał spojrzeć jeszcze w tunel, którym odlatywała Śmierć... pragnął wrócić w jej objęcia, poczuć jej kojący chłód. Zobaczył ją, daleko w oddali, ta odwróciła się tylko po czym dalej poczęła się oddalać. Mgła powoli zaczęła zasłaniać korytarz i po chwili, po władczyni śmierci nie było już śladu. Pozostał sam. Parzący ból ciągle się nasilał, jednak najgorszą męką była nie moc złapania oddechu; dusił się i dusił... ciągle, a najgorsze było to, że nie umierał. Sekundy zamieniały się w minuty, minuty w godziny; w głowie Podróżnika pojawiły się obrazy przedstawiające okolone ogniem miejsce. On kroczył przez jakiś gościniec – nagi i bezbronny. Parzące języki ognia zbliżyły się na tyle, że ciało jego pokryte zostało krwią. Śmiertelnik – rozległ się głos dochodzący jakby z głębi. Po kilku chwilach ogień zgasł. Przed zmaltretowanym człowiekiem stanął mężczyzna odziany w potężną, srebrną zbroję. Z tyłu widać było olbrzymie krucze skrzydła. Nieznajomy powiedział tylko: zły wybór, po czym zniknął. W jednej sekundzie obrazy zniknęły i Wędrowiec na nowo poczuł bezwład całego swojego ciała. Leżał powyginany na ziemi, a postać patrzyła na niego z lekkim uśmieszkiem; patrzyła długi czas, by w końcu powiedzieć:
-Całą wieczność, Amen.

***
Księżyc wciąż świecił wysoko. Samotnik siedział oparty o chatkę, spokojny lecz niesamowicie blady. Po chwili wstał, odwiązał konia i ruszył z powrotem w mroczną puszczę. Gdy wjechał w las niemal od razu ujrzał błękitne światło; podjechał bliżej. Starzec tak jak przy pierwszym spotkaniu siedział na konarze z opuszczoną głową.
- Czy gdzieś w tej okolicy znajduje się cmentarz? - zapytał podróżnik
- Jest takowy. Zaraz za północną częścią lasu otaczającego pastwisko - odpowiedział mędrzec - jednak nic tam nie znajdziesz, jeśli szukasz grobów ze skarbami. Same kurhany i nic po za tym. Jedynie bestie nocne można tam spotkać.
- Chciałem się tylko dowiedzieć czy znajduje się w pobliżu cmentarz... więcej informacji mi nie potrzeba - odpowiedział niezachwianym głosem.
- Miałeś sen... ja również go widziałem... nie chcesz wiedzieć dlaczego?
Wędrowiec spojrzał na mędrca. Po chwili jednak odrzekł:
- Nie będę marnował czasu na rozmowy do niczego nie prowadzące. Do zobaczenia starcze - powiedziawszy to zawrócił konia.
- Widzieć we śnie własną śmierć jest straszną rzeczą, jednak nie trzeba dawać temu wiary - powiedział cicho mędrzec
Samotnik wstrzymał wierzchowca.
- Jednak to co się zobaczyło warto zbadać - odpowiedział.
- To co tam ujrzałeś nie będzie tak wyglądało naprawdę... to był tylko sen, który zapewne się nie spełni.
-Co będzie to będzie, nie ma co się nad tym zastanawiać.
Już chciał ruszać, jednak przestaną jeszcze na chwilę i zapytał:
- Jedno możesz mi tylko powiedzieć - co to jest za postać w białej szacie i martwym ciele? Mors widziałem wiele razy... postać jaką przybiera również, jednak nigdy się nie spotkałem z tamtą istotą, kim ona jest?
- Lepiej nie wiedzieć ci takich rzeczy... jednak mogę tylko powiedzieć, że nie jest z tego świata. Jeśli tak tego pragniesz to jedź już i zbadaj coś ujrzał... strzeż się tylko mgły, tak jak i ognia. O porach takich jak ta nie są one dobrymi zwiastunami. Do zobaczenia – obojętnie w której rzeczywistości.
- Możliwe, że się jeszcze spotkamy... choć lepiej by było, gdyby to nie nastąpiło.
Powiedziawszy to mocno pociągną za cugle i galopem opuścił las.
Cmentarz o którym mówił mędrzec znajdował się w niewielkiej dolinie. Zostało wzniesionych tam jedynie kilka niewielkich kopców. Po środku nie górował, żaden wielki kurhan. Wszędzie rosła bujna trawa, przez co cała dolina sprawiała wrażenie łąki z kilkoma pagórkami, zamiast starego miejsca pochówku. Wędrowiec siedział na swym koniu na skraju doliny - nic nie było takie jak we śnie.
- A więc mędrzec miał racje - pomyślał, po czym powoli skierował wierzchowca w duł doliny. Minął jeden trawiasty kopiec, potem drugi... wszystko wyglądało zwyczajnie. Zsiadł z rumaka i usiadł przy największym kurhanie. Siedział tak, niewiedząc nawet na co czeka. Czas płyną leniwie, aż w końcu coś zaczęło się zmieniać: na niebie pojawiły się chmury, a zaraz nad ziemią mgła. Koń był bardzo nie spokojny. Wędrowiec siedział jednak nie zachwianie i się nie ruszał. Biała powłoka gęstniała, a księżyc został całkowicie przykryty. Zapanowała niezwyczajna ciemność. Napięcie rosło w wędrowcu z minuty na minutę. Siedział jednak oparty o grobowiec i czekał. W pewnej chwili koń zarżał przeraźliwie i począł się wyrywać. Podróżnik zerwał się w jednej chwili, jednak nie zdołał utrzymać rumaka... pozostał sam we mgle, która była już na tyle gęsta, że był praktycznie ślepy. Ruszył idąc na oślep. Błądził po całej dolinie, jednak nie mógł znaleźć skarpy, która wyprowadziła by go na górę. Podążając wciąż przed siebie natknął się na jeden z kopców. Gdy przy nim stał poczuł, że powietrze się zmienia; było duszno. On sam zaczął ciężko oddychać. Spróbował się skupić, jednak zakłócił mu tę próbę odgłos ochrypłego sapania. Nie mógł rozeznać z której strony on dochodzi. Stał i nasłuchiwał - cisza. W jednej chwili odgłos pojawił się jak i znikł. Wędrowiec zachował zimną krew; nie zrobił żadnego gwałtownego ruchu. W jego umyśle wzrastał jednak niepokój. Poczuł, że drżą mu dłonie - przerażenie zaczęło gwałtownie wzrastać. Podróżnik nie mógł jednak pojąć czego się lęka... to było silniejsze od niego. Stał zmrożony nieznaną bojaźnią... coś w nim drgnęło. Poczuł, że to czego się tak lęka jest tuż przy nim - nieprzyjemny odgłos powrócił. Był tuż za nim. Wędrowiec stał odwrócony plecami do bestii; powoli chwycił rękojeść miecza, który miał zawieszony na plecach - stwór nie zareagował. Podróżnik wykonał kolejny ruch: wyciągną powoli swój miecz, po czym odwrócił się, tak że stał teraz zaraz przed stworem. Nie widział nic prócz oczu: były całe czarne, źrenice jak i białko. Wędrowiec opuścił miecz. Stał chwilę nie wykonując żadnego ruchu po czym uniósł ostrze z powrotem do góry i szybkim cięciem rozciął gardziel bestii. Krew, która prysnęła na podróżnika była gęsta - i tak jak ślepia - cała czarna. Stwór zaryczał przeraźliwie. Samotnik nie marnował czasu - szybkim pchnięciem wbił ostrze w brzuch przeciwnika. Skowyt bólu rozległ się w dolinie i kolejna fala czarnej posoki rozlała się we wszystkich kierunkach. Napastnik upadł na ziemię. Szamotał się jeszcze chwilę po czym zastygł. Podróżnik uklęknął przy stworze. Spojrzał w jego martwe lecz wciąż całe czarne ślepia. Odczuwał dziwne wrażenie, jakby te olbrzymie oczy wciąż na niego patrzyły... czół to. Po chwili spostrzegł, że mgła całkowicie zniknęła. Widział teraz wszystko bardzo dokładanie: klęczał przy wielkim, czarnym potworze. Jego pazury było długie i zagięte, z pyska sączyła się piana. Podróżnik odczuł również nagłą falę ciepła na swoim ciele. Parzyło go coś od wewnątrz. Spojrzał wtedy na swoje dłonie - były całe umazane ciemną krwią bestii. Na nowo począł drżeć. Jego oczy zasłonięte zostały przez czarną mgłę; poczuł ból. Próbował wstać jednak coś mu nie pozwalało. W jednej chwili, mimowolnie chwycił miecz i cisną go sobie w brzuch. Odczuł nową falę bólu. Nie mógł zapanować nad własnymi ruchami. Wyciągnął ostrze z brzucha i wbił w klatkę piersiową. Krew tryskała z ran. Zadał jeszcze sobie kilka ciosów, po czym odrzucił miecz. Usta napełniły się krwią. Cała ziemia dookoła niego była zalana czarną posoką bestii i czerwoną wędrowca. Upadł na twarz. Nic nie mógł zrobić; czół jak uchodzi z niego życie. Oczy jego wciąż były zaślepione zasłoną, która teraz robiła się coraz ciemniejsza. Leżał w kałuży krwi - sam obok bestii.
Cisza na nowo zapadła w dolinie. Mgła zniknęła, a księżyc na nowo ukazał swe oblicze. Na skraju zejścia jaśniało błękitne światło. Wydobywało się ono z drewnianej laski zakończonej trzema niewielkimi rozwidleniami. Kij trzymał starszy człowiek w białej szacie. Podszedł on do miejsca, gdzie razem w kałuży krwi leżał stwór i człowiek. Ten pierwszy zdechł z otwartymi ślepiami. Patrzyły one teraz przed siebie bez życia. Źrenice były czerwone. Starzec odwrócił ciało człowieka tak by mógł spojrzeć na twarz: cała była umazana krwią, mężczyzna jednak zwrócił uwagę na inny szczegół: oczy martwego człowieka były całe czarne. Po chwili wstał. Błękitny blask z jego laski zniknął. Zastąpił go czerwony dym. Starzec przyłożył kij do twarzy nieszczęśnika, tak by dym wlatywał do jego nozdrzy. Nagle martwe ciało gwałtownie zaczęło się szamotać, a zastygłe usta przemówiły:
- Zostaw nas!
- Idźcie precz od niego! - donośnym głosem zakrzyknął starzec.
- Nie masz takiej władzy by nam rozkazywać... idź precz!
Mędrzec począł szeptać coś cicho, po czym zakrzyknął:
- AMEN!
W jednej chwili bezwładne ciało zostało rzucone do góry. Starzec odrzucił swoją laskę, która teraz zapłonęła czarnym płomieniem i spopieliła się. Czarny obłok, który wyleciał ze spopielonego drewna wleciał do ciała bestii, która powstała i z rykiem wybiegła z doliny.
- Witaj z powrotem wędrowcze - powiedział starzec
- Mędrzec - odrzekł niewyraźnym głosem podróżnik - nie wiedziałem, że tacy jak ty umieją wskrzeszać.
- Nie byłeś martwy... wstąpił w ciebie demon z otchłani, a to jest różnica. Błądził byś wiekami po świecie, ale byłbyś pod jego władzą - tak jak bestia.
Wędrowiec powoli powstał z ziemi, po czym powiedział:
- Czemu nie odczuwam bólu ran... przecież zadałem je sobie własnym mieczem?
- Nie ty je sobie zadałeś, tylko demon... dlatego nie mają one wyrazu ziemskiego. Została w tobie pewna jego część, dzięki której zawsze będzie wiedział gdzie cię znaleźć, aby znów cię opętać. Rany zawsze będą krwawić, ale nie będziesz odczuwał utraty krwi. To będzie drogowskaz dla demona.
- A można jakoś się tego pozbyć?
- Tak... czeka cię wyprawa do jedynego miejsca w tych krainach, które może cię z tego wyzwolić... Święte Źródło.
- Zaprowadzisz mnie tam?
- Nie wiem czy sam dałbyś radę tam dotrzeć... demon nie da ci spokoju, dlatego muszę być przy tobie.
- A bestia? Czemu nie zareagowała, kiedy ją zraniłem?
- Jeszcze przyjdzie czas na pytania, jak i na odpowiedzi... a teraz choć. Musisz zabrać swoją zgubę.
Wędrowiec i Mędrzec wrócili do ciemnego lasu otaczającego pastwiska. Krew broczyła z rany podróżnika. Gdy zbliżyli się do zwalonego konaru, obydwoje ujrzeli konia. Zwierze leżało przy błękitnym świetle, które wydobywało się ze drewnianego kija pozostawionego tam przez Mędrca. Starzec chwycił kij i powiedział do towarzysza:
- Musimy wyruszyć od razu... lepiej być pod osłoną nocy. Teraz ona jest naszym największym sprzymierzeńcem.
Kroczyli przez las nic do siebie nie mówiąc. Spokój i cisza panowały w puszczy. Zerwał się lekki wiaterek, który ruszył lekko liście drzew. Cisza, ciemność. Na niebie pojawiła się różnobarwna zorza. Dwóch wędrowców kroczyło przez las w milczeniu. Tylko raz, jeden z nich przystanął i powiedział:
- Twój sen... najprawdopodobniej się spełni... była to prorocza wizja. Miej się na baczności, bo władca nocy i mroku będzie czuwał... w końcu przyjdzie i po ciebie.
Cisza zapanowała na nowo. W oddali było tylko słychać powolne kroki i odgłos powolnie stawianych kopyt... cisza. Tak, noc to najpiękniejsza pora. Trzeba tylko uważać, aby nie wpaść w jej sidła.

***

Siedzę przy ogniu i dumam
O tym w co pamięć bogata.
O kwiatach polnych, motylach
W dawnych, minionych latach...

Świat w nienaruszonym majestacie przede mną staje... ja jednak zostanę tu gdzie jestem – w moim świecie marzeń. Wyprawa czeka, śmierć nadchodzi... cóż, rana wciąż świeża. Zgubiłem się już kompletnie – nie wiem gdzie jestem, gdzie podziali się inni. Wkrótce wyruszę w dalszą drogę, teraz jednak - Siedzę przy ogniu i dumam... Słucham znajomych mi kroków... I głosów słucham zamierzchłych...


W opowiadaniu użyte są fragmenty wiersza J.R.R. Tolkiena

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Powiedz mi tylko ile jest tych fragmentów ^^. Mam oceniać opowieść jako twoją czy jako Tolkiena . Jeśli chodzi o całość jest bardzo dobra ma swój klimat ,słownictwo też zasługujące na pochwałe

Cedricek - Bardzo fajne! To opowieśc ma coś z mojego życia. Aha! Zapomniałbym Ci powiedzieć, gdzieś tam w tym gąszczu słów napapisałes "ras" zamiast "raz" ^^

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Dnia 10.01.2008 o 10:37, Farmer Widomo napisał:

Cedricek - Bardzo fajne! To opowieśc ma coś z mojego życia. Aha! Zapomniałbym Ci powiedzieć,
gdzieś tam w tym gąszczu słów napapisałes "ras" zamiast "raz" ^^


Och dzięki :D
Hmm...Naprawdę napisałem ,,ras"? Literówka. Przepraszam.

A wiesz, co jest najzabawniejsze?
Najzabawniejsze jest to, że ta opowiastka wyszła ze mnie sama. Siedze, pisze sobie wpis, i nagle patrze: Opowiadanie mi wyszło! :D Samo tak jakoś wypłynęło. Nawet profesorek się śmiał, choć oczywiście miał kilka obiekcji ( wysypał mi popielniczkę na głowę za to, że nie umiem sie postarać napisać coś lepszego o nim...:P)

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Jesli jest ktoś zainteresowany moimi wypocinami, zapraszam na odcinkowe opowiadanie na www.rajver.blog.interia.pl. Czytajcie, komentujcie i delektujcie się. :P Z góry dzięki.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Dnia 10.01.2008 o 10:37, Farmer Widomo napisał:

Powiedz mi tylko ile jest tych fragmentów ^^. Mam oceniać opowieść jako twoją czy jako Tolkiena
. Jeśli chodzi o całość jest bardzo dobra ma swój klimat ,słownictwo też zasługujące na pochwałe

To była już całość... krótkie opowiadanko i thx od razu za pozytywną ocenę. A wiersz Tolkiena akurat mi pasował... osobiście do poezji głowy nie mam więc pokusiłem się o małą pomoc. Cała reszta moja xDD

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Opo napisane do szkoły, więc proszę o wyrozumiałość. Ale jestem z niego nawet zadowolony.

Senną i spokojną ciszę rozdarł nagły wrzask budzika. Słońce powoli zaczynało wpadać przez szpary miedzy zasuniętymi żaluzjami i kłuło Magdę w oczy. W końcu zdecydowała się wstać i otworzyć okno. Od razu zrobiło się jaśniej, światło padło na bladożółte ściany.
Szybciutko chwyciła sukienkę i ubrała się. Szybko umyła twarz w łazience i cichutko zeszła po schodach, uważając, aby nie skrzypnęły. Nie chciała obudzić rodziców – w końcu wybiera się z Maksem na piknik. Nie muszą o wszystkim wiedzieć. Po krótkiej chwili wahania napisała na karteczce kilka słów i przylepiła ją do lodówki. Chwyciła torebkę i wyszła, cichutko zamykając za sobą drzwi.
Maks już czekał na nią w samochodzie. Jego czerwony kabriolet lekko połyskiwał w promieniach słońca. Kiedy podeszła, otworzył przed nią drzwi i powiedział:
- Pięknie dziś pani wyglada, pani Magdaleno.
- I ty, Maksymilianie – odrzekła z uśmiechem.
Odjechali. Mijali kolorowe domki jednorodzinne, które powoli budziły się do życia. W radiu cicho porykiwała Whitney Houston. W końcu wyjechali z miasta i otoczyły ich drzewa. Na prawo las, na lewo las, jak powiedziałaby jej najlepsza przyjaciółka, Kaśka. Rozmowa jakoś im się nie kleiła. Magda, aby zagłuszyć kłopotliwe milczenie, podgłośniła trochę radio. Założyła okulary przeciwsłoneczne i położyła łokieć na drzwiach samochodu.
Znużona monotonia krajobrazu oraz brakiem rozmowy, Magda zasnęła w fotelu.
Obudził ją huk, trzask tłuczonych szyb. Coś uderzyło ją z impetem w twarz. Ponownie spłynęła w ciemność.
Gdy odzyskała przytomność, dookoła panowała już noc. Rozejrzała się na boki, skołowana i kompletnie zdezorientowana. Gdzie jestem, co się stało? Pytania kotłowały jej się w głowie. Na sąsiednim fotelu leżał Maks, ze sporą raną na policzku. Był nieprzytomny.
- Maks! – Magda trąciła go lekko, potem, gdy nie zareagował, mocniej. – Maks! Maks!
Spojrzała w lusterko. Nie była ranna ani nic takiego, miała jedynie lekko opuchniętą od uderzenia w poduszkę powietrzną twarz. Poszukała koło siedzeń i pod nimi apteczki, ale nigdzie jej nie znalazła. Oczywiście, prawo Murphy’ego. Jeśli coś może się nie udać, na pewno się nie uda. Wyszła z auta, z trudem otwierając powyginane drzwi. Nagle do głowy przyszła jej genialna myśl. Wygrzebała spod sflaczałej poduszki powietrznej torebkę i wyszarpnęła z niej telefon.
Na ekranie widać było tylko dwa słowa. Najbardziej przerażające słowa, jakie w życiu widziała.
Szukanie sieci.
Zdecydowała się na desperacki krok. Przykleiła do lusterka karteczkę z napisem: Poszłam po pomoc. Magda.” Oddaliła się od kabrioletu na kilka kroków, wciąż wlepiając oczy w mały ekranik. Szukanie sieci.
Następne kilka kroków. Szukanie sieci.
Pobiegła drogą, myślami wciąż będąc daleko stąd, w domu, gdzie grzałaby stopy na kominku gadając przez telefon z Kaśką. Szukanie sieci. Doprowadzało ją to do szału.
Nagle droga skończyła się, urwała jak przerwana nic. Las, do tej pory znajdujący się tylko po bokach, rozpostarł się tez przed nią. To dziwne, bo wcześniej nie zauważyła końca szosy, ale może to tylko wzrok płata jej niespieszne figle. Długo stała w miejscu, zastanawiając się, co ma dalej robić. Przez chwilę chciała wrócić do samochodu i czekać, aż ktoś tędy przejedzie. Ale dlaczego ktoś miałby tędy jechać? Przecież to ślepa uliczka. Więc skąd my się tu wzięliśmy? Pytania mnożyły jej się w głowie w zastraszającym tempie.
Zeszła z drogi do lasu. Przez chwilę miała wrażenie, że zamknęła się za nią ściana mroku. Z pokrywających niebo ołowianych chmur spadł deszcz, tylko pogłębiając to wrażenie. Gęsta mgła spowijała wszystkie drzewa, oblepiając je lepkimi mackami. Magda wzdrygnęła się z przerażenia.
Szukanie sieci.
Kilka kroków za nią na ziemię spadł liść, tak głośno, głośniej nawet od deszczu głucho uderzającego w ziemię. Podskoczyła i obróciła się. Usłyszała odgłos łamanej gałązki, znów za plecami. Pobiegła, nie zważając na nic. Serce zaczęło walić jej w piersi jak oszalałe. Oddech przyspieszył. Potknęła się i upadłą na ziemię, brudząc cała sukienkę błotem i igliwiem.
Po chwili wszystko ucichło. Deszcz przestał padać. Nikt już nie łamał gałęzi. Żadne liście nie spadały z drzew. Zniknęła nawet ta dziwna mgła. Magda już się tak nie bała, serce uspokoiło się. Poszła do przodu, siląc się na spokój. Zobaczyła przed sobą dziwną furtkę. Podeszła do niej i nacisnęła zardzewiała klamkę.
Serce zamarło, a po chwili znowu zaczęło trzepotać się jak ptak na uwięzi. Trafiła na cmentarz! Na stary, niemiecki cmentarz, ukryty w sercu lasu.
Szukanie sieci.
Gdzieś nad nią zakrakał kruk, w ślad za nim poszła większa gromada. Magda spojrzała w ugwieżdżone niebo. Księżyc był dzisiaj w pełni. Poszła kilka kroków do przodu.
Szukanie sieci.
Jakaś wredna chmura zasłoniła księżyc, ta odrobina światła, którą dawał, zniknęła.
Szukanie sieci.
Magda wkroczyła w ciemność.

Kurier szczeciński, wydanie z jedenastego lipca 2008r.
Na trasie ze Szczecina do Goleniowa znaleziono rozbity czerwony kabriolet. W środku nie znaleziono niczego, poza przyczepioną do lusterka wstecznego kartka „Poszłam po pomoc. Magda.” Jeżeli ktoś z Państwa posiada jakieś informacje związane z tą tajemniczą sprawą, prosimy o kontakt pod numerem...

Gazeta Goleniowska, wydanie z jedenastego lipca 2008r.
W dniu wczorajszym bez śladu zniknęła dwójka dziewiętnastolatków – Magdalena Joachimska oraz Maksymilian Turski. Prawdopodobnie poruszali się czerwonym kabrioletem o numerach rejestracyjnych... Magdalena ma brązowe włosy, jest szczupła i ma 1,7m. Maksymilian ma włosy czarne oraz 1,9m. Jeżeli ktoś z Państwa posiada jakieś informacje związane z tą tajemniczą sprawą, prosimy o kontakt pod numerem...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Dnia 14.01.2008 o 18:18, Robert'cik napisał:

Opo napisane do szkoły, więc proszę o wyrozumiałość. Ale jestem z niego nawet zadowolony.

Po pierwsze to pragnę Ci pogratulować, gdyż - w moim odczuciu - opowiadanie było świetne! Rażących błędów nie zauważyłem, zresztą sam robię ich multum, więc takich rzeczy raczej nikomu nie wytykam. Stylistyka na wysokim poziomie, a treść wciąga i nie nudzi. Bardzo sprawnie poszło Ci budowanie napięcia i odpowiedniego klimatu. Gdybym ja był nauczycielem to dostałbyś murowaną 5... ale żeby wyróżnić Cię od reszty klasy może znalazłby sie jakiś plus lub nawet 6 ;)
Btw. to co z tego wypracowania dostałeś?

Ja ostatnio próbuję napisać scenariusz xD W necie przeczytałem artykuł na ten temat, aby mieć jakieś rozeznanie jak powinno się to robić i - niestety - już na początku widać, że nie jest to łatwa sztuka :( Scenariusz oczywiście ma być na podstawie mojego opowiadania, więc już połowę pracy mam za sobą. Może już wkrótce poznacie efekt mojej pracy xDD A teraz to pragnę was zachęcić abyście też tego spróbowali - zawsze to nowe doświadczenie jest :)

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Jedno z moich pierwszych opowiadań, jest to coś w rodzaju połączenia bardzo luźnego fan fiction (Uniwersum Unreal''a z bardzo lekkimi akcentami z Obliviona) z całą stertą własnych, chorych (xD) pomysłów. Zapraszam do czytania. (tutaj mała uwaga - Axon i Liandri to dwie naprawdę duże korporacje z uniwersum UT). Napisane na potrzeby Unreal Zone.

Xtaa-Thcess - Opowiadanie by Mele.

Ludzki czołg z logiem Liandri na pancerzu i sylwetką dowódcy wystającą z włazu w wieżyczce powoli posuwał się przez coś, co w teorii było drogą, a w praktyce - pasem niespecjalnie ubitej ziemi, która gdzieniegdzie zamieniała się w błoto i muł, porośniętej dzikimi chaszczami. Mimo, że był środek dnia, widoczność była słaba. Zielono-czarny deszcz padał tak gęsto, że dowódca ledwo widział koniec lufy czołgu. Dobrze że mieli radar, kamery widzące w podczerwieni i kilka innych ustrojstw, bo bez nich grupa, w której skład oprócz czołgu wchodziło ośmiu piechurów, nie byłaby w stanie opuścić prowizorycznej bazy. Żołnierze szli po trzech po lewej i po prawej stronie czołgu, oraz dwóch za ludzkim ustrojstwem.

Na czele konwoju szedł odziany w czarno-zielony z pomarańczowymi pasami pancerz obcy, który robił za przewodnika. Był małomówny, nawet jak na Ten gatunek obcych. Ludzcy żołnierze walczący po stronie UWQ natomiast urozmaicali sobie długą i powolną wędrówkę rozmowami.

Jacobson, idący po lewej stronie, spojrzał z rezygnacją na przymocowany do ramienia elektroniczny termometr (stałą część pancerza), który wskazywał 35 stopni Celcjusza.
-Przypomnij mi jeszcze raz, po jaką cholerę przylecieliśmy na te bagna... odparł znudzonym głosem Jacobson do idącego przed nim Jenkinsa.
-Żeby znaleźć ukrytą w tej okolicy bazę, gdzie ci z Axon przesłuchują naszych.
-Nie rozumiem... sześć lat temu próbowaliśmy podbić tą planetę. Zostaliśmy zmasakrowani, najpierw zabójczy klimat i choroby, a później ta partyzantka prowadzona przez tutejszych obcych. Teraz wracamy, wylądowaliśmy bez przeszkód, żadnego ognia z powierzchni, praktycznie żadnych śladów bytności obcych, nie licząc jednego... jednej... wioski? Posterunku? I do tego ten jeden, który zaoferował nam swoją pomoc.
-Może mają w tym jakiś interes? Może Axonowcy bardziej im dokuczają niż my? Poza tym, ci obcy w ogóle są jacyś dziwni.
-Mi to się wszystko wydaje podejrzane. A jeżeli to eksperyment prowadzony przez dowództwo? Może chcą przetestować w trudnych warunkach nową broń? I do tego ten nowy dowodzący...
-Jaką nową broń, moja wyrzutnia rakiet od ponad trzech lat nie była nawet czyszczona. Jesteś paranoikiem.

Po tym, jakże trafnym podsumowaniu, zapadła kilkuminutowa cisza, urozmaicana przez odgłos jadącego czołgu i padający deszcz (czy też może raczej: ulewę). Po chwili Jenkins przerwał panującą ciszę, odzywając się do Jacobsona.
-Słyszałeś, co się stało z tamtymi, którzy kilka lat temu najechali tą planetę?
-Plotki słyszałem...
-Mam znajomego, który brał udział w walkach. Połowa jego regimentu została wybita przez jakaś zarazę... Kahat? Knahat? Jakoś tak. Sprzęt rdzewiał niewyobrażalnie szybko, uzbrojenie po dwóch tygodniach nadawało się na złom.
-Mój Rail Gun jeszcze nie jest zardzewiały....
-Bo wylądowaliśmy tu przedwczoraj. - odparł Jenkins z wyraźną irytacją w głosie spowodowaną tym, że jego towarzysz rozmowy przeszkadza mu w jego monologu.
-I do tego ta partyzantka. Strzały nie wiadomo skąd, zasadzki, wszędzie pola minowe. Na początku inwazji zajęli większość powierzni planety, ale nie mogli zlokalizować miast obcych. Pod koniec wojny, dwa miesiące później, nasi byli zamknięci we własnych fortach. Każdy patrol albo grupa bojowa ginęła bez wieści. Morale spadało bardzo szybko, po kolejnym tygodniu wycofano to, co zostało z resztek naszych sił.
-Myślisz że...
-...taak, musimy się sprężać. Jeżeli zostaniemy tutaj jeszcze tydzień dłużej, obcy na pewno stracą cierpliwość.
-John to ma dobrze, niczym się nie przejmuje... a przynajmniej na takiego wygląda. Co nie, John? - krzyknął Jacobson do idącego przed Jenkinsem Johna, tworu w połowie mechanicznego, w połowie będącego człowiekiem. John szedł swoim dziwnym chodem, przez większość czasu mając łeb skierowany w dół, jakby czegoś szukał na ziemi...
-Nawet się nie przejmuje kiedy do niego mówię... jeszcze dziwniejszy od tego obcego. Wiesz co o nich słyszałem?
-Nic? Są dosyć małomówni, nikt nie widział ich miast, praktycznie wiadomo o nich tylko tyle, jak wyglądają i że większość z nich ma bardzo cyniczny pogląd na życie.
-Według oficjalnych danych nie stworzyli tutaj żadnej cywilizacji, a jednostki, które zostały napotkane na tej planecie, to jedynie posterunki, oddziały ekspedycyjne. Po co mieliby bronić tego miejsca? Nasze siły zostały zmasakrowane przez tą ich partyzantkę. Moim zdaniem to jest ich ojczysta planeta, albo przynajmniej bardzo ważna kolonia.
-Znowu zaczynasz...
-Może po prostu mają bardzo dobrze schowane te miasta? Są mistrzami w partyzantce, to logiczne że wiedzą jak się kamuflować. Powierzchnię planety trudno skanować ze względu na wysokie lasy. Ponoć potrafią oddychać pod wodą, może ich siedziby są zanurzone? Może teraz przechodzimy obok ich fortecy, nawet o tym nie wiedząc?
-Teraz to już nawet mnie przerażasz...
-Cholerny deszcz... jakby teraz nas napadli ci obcy, albo Axonowcy, nie mielibyśmy szans. Ledwo widzę stąd Johna. Lepiej idź nieco dalej od czołgu, jeżeli dostanie tym dziwnym, podłużnym pociskiem i eksploduje, przynajmniej będziesz miał szansę przeżyć.
-Na litość boską, czy ty nie możesz się zamknąć? Teraz to ja zaczynam się bać.

Stalowe monstrum nagle się zatrzymało, co spowodowało podobną reakcję u eskortujących czołg żołnierzy. Jacobson jeszcze długo kontynuowałby swój zabarwiony lekką paranoją wywód, gdyby nie wystająca z włazu czołgu sylwetka dowódcy.

-Jenkins, Jacobson, skaner wykrył pole minowe na dwunastej, sto pięćdziesiąt metrów stąd! Ruszcie d*** i je rozbrójcie, w tym tygodniu to wy jesteście odpowiedzialni za miny! - wrzasnął dowódca oddziału głosem przypominającym ryk niedźwiedzia.
-A ty, Davis, trzymaj na muszce tego obcego... tak w razie czego. - szepnął do idącego po prawej żołnierza.

Jenkins i Jacobson, zgodnie z sugestią dowódcy, wzięli d*** i ruszyli wzdłuż pseudo-drogi. Szli tak w milczeniu przez dwie, trzy minuty, w kilku miejscach grzęznąc w mule niemal do kolan bądź potykając się o wystające z gruntu korzenie.
-No, to chyba tutaj. - stwierdził z satysfakcją w głosie Jenkins (w końcu przeżyli 150 metrów drogi na najbardziej niegościnnej planecie, na której dało się walczyć) na widok kilku grudek ziemi przed nimi. Podszedł do pierwszej z nich, odgarnął rękoma ziemię, odsłaniając minę, na której znajdowała się pulsująca zielonym światłem lampka.
-Wiesz jak to rozbrajać?
-Odchylić płytkę przy światełku, w środku przesunąć ten kawałek metalu w prawo, przeciąć nożem kabelek.
Zabrali się do rozbrajania min. Szczęśliwie miny były tymi z rodzaju EMP, więc najgorsze co ich mogło spotkać w razie niepowodzenia to utrata uzbrojenia. Zdziwienie Jacobsona wywołał wymalowany wizerunek Różowego Pelikana na niektórych minach.
-Ty wiesz co te pelikany oznaczają? - z zaciekawieniem w głosie odparł Jacobson?
-To znak tych, których szukamy. Podobno ten oddział Axon korzysta z jakichś Pelikanów Bojowych.
-Widziałeś je kiedykolwiek?
-Nie, ale słyszałem, że to kryptonim dla jakiegoś czołgu albo Mecha... Myślisz że ma...

Rozległ się głośny dźwięk przypominający świst połączony z jękiem. Jacobson, który właśnie klękał jakieś dwa metry za Jenkinsem i rozbrajał minę, kątem oka ujrzał złoty błysk, promień. Podniósł głowę i spojrzał w kierunku Jenkinsa, który chyba... na pewno oberwał. Padł martwy, jego ciało przewróciło się w lewą stronę, strzał padł chyba z prawej. Nim zdążył zareagować by wyciągnąć swojego Rail Guna, usłyszał kolejny, taki sam dźwięki, ujrzał podobne światło, tyle tylko że tym razem jaśniejsze. Mimo że temperatura wynosiła 35*C, poczuł w prawej ręce przerażające zimno, a po sekundzie - przeszywający ból. Szybko spojrzał na rękę - miał w nadgarstku wypaloną ciemno-pomarańczową dziurę. Przeszło na wylot. Nie zdążył zakrzyknąć z bólu, a poczuł na swoim gardle zimną rękę, niczym ręka trupa, z tą różnicą, że bardzo szorstką. I twardą. Poczuł także ciepło, kątem oka dostrzegając pięć jakby długich pazurów, które wyglądały jakby były zrobione z płomienia. Falowały, świeciły się na dobrze mu już znany, pomarańczowy kolor.

- Nie ruszaj się! - usłyszał za sobą twardy, jakby... zachrypły (?) głos postaci, która zaszłą go od tyłu i trzymała swoje pazury (???) na gardle Jacobsona, w pozycji gotowej do zadania energicznego cięcia, które z pewnością przerwałoby ciągłość żył i tętnic w szyi Liandrijczyka.
Od momentu pierwszego strzału do obecnej sytuacji minęło sześć, może siedem sekund. Zadziwiające jest czasem to, jak drastycznie może zmienić się twoje położenie. Wpierw rozmawiasz z członkiem swojego oddziału, rozbrajając miny, a siedem sekund później klęczysz z przedziurawioną na wylot ręką, a za tobą stoi bądź klęczy obcy, trzymający ci rękę na gardle.
- Użyj radia! Powiedz swojemu wodzowi, że rozbroiłeś pole minowe, ale zostaliście zaatakowani i potrzebujecie natychmiastowego wsparcia.
- obcy z tyłu kontynuował swoją wypowiedź. Przez pierwsze kilka sekund Jacobson nie mógł się skupić z powodu potwornego bólu, przez chwilę zrobiło mu się ciemno przed oczyma, po kilku kolejnych sekundach odzyskał jednak trzeźwość myślenia. Powolnym ruchem lewej ręki wcisnął przycisk zamontowany po prawej stronie pancerza, co spowodowało uktywnienie się radia.
-Szefie, pole rozbrojone, zostaliśmy zaatakowani. Oberwałem!
Po tym, jak Jacobson wykrzyknął do radia ostatnie słowo, pięć zbudowanych z czystej energii pazurów zrobiło sobie szybką i dogłębną wycieczkę po jego szyi, powodując rozerwanie większych naczyń krwionośnych, wypalenie Jabłka Adama, przecięcie tchawicy i uszkodzenia kilku innych rzeczy w szyi człowieka, o istnieniu których przeciętny zjadacz chleba nie ma pojęcia. Rozległo się tylko ciche charknięcie... Cisza. Przynajmniej nic nie poczuł - nie zdążył.

-Szefie, pole rozbrojone, zostaliśmy zaatakowani. Oberwałem! Hrkkk... Usłyszał dowódca przez trzeszczące radio.
-Jacobson?! Jacobson, odezwij się do cholery jasnej! George, rozruszaj tą rdzewiejącą kupę złomu! Ci idioci znowu się wpakowali w jakieś kłopoty! Otworzyć ogień do tego obcego!
-A co z minami? - zapytał zdezorientowany George, mechanik, kierowca, strzelec i Bóg-Jeden-Wie-Kto-Jeszcze.
-Rozbroili! Piechota, trzymać się blisko czołgu!
-Bez obcego zgubi...
-Znajdziemy drogę, to tylko dwa kilometry stąd.

Obcy, teraz już były przewodnik, najwyraźniej rozumiał angielski bardzo dobrze, gdyż w momencie, w którym usłyszał (mimo braku małżowin usznych słyszał tylko nieco gorzej niż ludzie) pierwsze słowa Jacobsona w radiu szybko wskoczył do bagna kilka metrów od pseudo-drogi, całkowicie ginąc z pola widzenia żołnierzy walczących po stronie Liandri.

-Zniknął! - krzyknął Davis do dowódcy.
-Mniejsza o niego, ruszać się!
Stalowe cielsko czołgu ruszyło się. Grupę i pole minowe (wraz z ciałami dwóch poległych żołnierzy) oddzielało tylko 150 metrów. Prawie tyle co nic... ale nie tutaj. Deszcze zaczął padać nieco mniej intensywnie, co oznaczało tylko tyle, że teraz, zamiast mieć trzy metry przed oczami zasłonę, Liandrowcy mieli przed sobą coś, co przypominało bardzo gęstą mgłę. Czołg mimo bardzo trudnego terenu pokonał ten dystans w niecałe trzydzieści sekund, obok szybkim biegiem podążali żołnierze, z uzbrojeniem gotowym do strzału.
-Staaać! - wrzasnął dowódca na widok dwóch ciał.
-Davis, podejdź i sprawdź czy żyją, reszta trzymać się blisko czołgu! Clarkins, zajmij pozycję po lewej stronie czołgu!
-Davis szybkim truchtem podbiegł do zwłok Jenkinsa i Jacobsona, a Clarskins posłusznie przemieścił się z miejsca za czołgiem do pozycji na lewej flance.
-Nie żyją! - wrzasnął Davis ochrypłym głosem, po czym zakaszlał tak, jakby miał za chwilę wypluć płuca.
-Jesteś pewien?
-Khy, khy khyyy... Jak stąd na Ziemię!
-Dobra, mówi się trudno. To wojna, zawsze ktoś ginie. Davis, ustaw się na swojej pozycji, George, dawaj naprzód, 20 kilometrów na godzinę, żeby piechota nadążyła. Pozostali - nie oddalać się! Mogą czaić się wszędzie!
Czołg ponownie ruszył. "Cukiereczek", bo tak miał w zwyczaju mawiać Geogre na tą ważącą 80 ton bestię na gąsienicach, z powodu śmierci dwóch wojaków nie miał teraz prawidłowej obstawy - co prawda z prawej strony było trzech żołnierzy, ale z lewej tylko dwóch,a tył był zabezpieczany przez jednego piechocińca.

Przez pierwsze kilka sekund wydawało się, że "Cukiereczek" zakopał się we wszechobecnym błocie, po chwili jednak ruszył się z miejsca. Powoli rozpędzał się do wyznaczonej przez dowódcę prędkości.
-Szefie, dlaczego ich ciała leżą na skraju tego pola minowego, na jego początku? Jeżeli udało im się rozbroić miny, to dlaczego nie leżą po drugiej stronie pola?
-Pewnie zaczęli uciekać... Nie zwracaj na to uwagi.
Czołg przejechał po ciałach Jacobsona i Jenkinsa. Słyszalny był przeraźliwy dźwięk miażdżonych kości... Jaka szkoda, że musieli zginąć na środku drogi. Chwilę później Davis usłyszał pod czołgiem cyknięcie.
-Mina! Mina! - wrzasnął Davis, którego głos wydawał się jeszcze bardziej ochrypły. Ale było już za późno. Powietrze przeciął trwający dwie sekundy pisk, po czym okolicę rozświetliło jasno niebieskie światło. Czołg został unieruchomiony, z budzącej postrach bestii zamienił się w bezużyteczną, przerośniętą stalową trumnę. Oczywiście po kilku godzinach elektryka naprawiłaby się sama, w końcu to XXVIII stulecie, ale mimo wszystko sytuacja do najbardziej komfortowych nie należała. Żołnierze zostali zdezorientowani wybuchem, a co gorsza John przestał działać, zaś Spawara Davisa odmówiła posłuszeństwa.
-Przecież miały być rozbrojone... To wszystko przez nich! Cholerne jasz...
I ponownie. Żółty błysk połączony z jękiem. Ciało dowódcy, odrzucone przez siłę pocisku niczym szmaciana lalka najpierw uderzyło o stalową antenę przy włazie, a następnie wsunąło się do środka pojazdu. Pozostali żołnierze (oprócz Johna) instynktownie niemal położyli się na ziemi.
-Zasadzka! Pewnie na nas... khyyy... czekali! - wrzasnął Davis. Inni jednak nie usłyszeli jego krzyku, został on bowiem zagłuszony przez świst lecącego pocisku z AVRiLa. Rakieta trafiła w czołg, który efektownie eksplodował, na ułamek sekundy zdobiąc okolicę światłem wybuchu i rozrzucając wszędzie płonące kawałki stali. John został dobity przez rakietę, która eksplodowała tuż obok niego. Najwyraźniej Jacobson miał rację mówiąc, że należy stanąć dalej od czołgu.

Davis leżał nieruchomo, kurczowo trzymając nie działającą Spawarę. Minęło kilka sekund. Minuta. Dwie. Pięć. Przez cały czas panowała cisza. Spanikowany Davis podniósł głowę i rozejrzał się po okolicy. Po jego lewej stał dopalający się wrak. Po chwili odezwał się leżący za Davisem Vondrak.
-Co to było?
-Pułapka...
-Od początku miałem złe przeczucia. Cholerna planeta, w ogóle nie powinniśmy tu lądować!
-Ale jak? Te żółte promienie, to sprawka obcych. Ale AVRiL? Z tego przecież korzystają Axoni...
-Przestań... khyyy... gadać o jakichś bzdetach, sprawdź za wrakiem czy ktoś jeszcze przeżył. Khy khy khyyy... Kaszel Davisa dawał się coraz bardziej we znaki.

Vondrak ostrożnie wstał, zupełnie tak, jak się wstaje, kiedy nie chce się obudzić śpiącej obok osoby. Rozejrzał się po okolicy. Widział deszcz, zasłonę z deszczu... Mierząc z broni w drzewa na prawo od czołgu (zupełnie nie wiadomo po co - i tak by nie zdążył oddać strzału) bardzo powoli szedł wzdłuż wraku Cukiereczka. Kiedy doszedł do jego tylnej części, odwrócił się i ujrzał leżącą na ziemi sylwetkę żołnierza.
-Nowy, żyjesz?
-Strasznie boli mnie ręka... to chyba znaczy, że tak. A tak w ogóle to nazywam się Abrash...
-A ten obok? - Vondrak wskazał bronią na leżące obok poharatane zwłoki.
-Nie wiem, chyba dostał jakimś odlatującym kawałkiem pancerza kiedy czołg wybuchnął.
-Możesz wstać?
Abrash próbując stanąć na nogi, oprał się na prawej ręce, co spowodowało wydanie z jego ust przeraźliwego jęku. Po chwili udało mu się jakoś podnieść. W tym czasie Vondrak przeszedł na lewą flankę czołgu. Ujrzał leżącego w stosie śrubek Johna, z którego wydobywał się czarny dym, oraz zwłoki Clarkinsa. Na jego klatce piersiowej widoczne były trzy całkiem spore dziury po kulach. Sądząc z ich wielkości Clarkins został zabity przez snajpera... Wywołało to u Vondraka zdziwienie. Najpierw broń obcych, później AVRiL, a teraz karabin snajperski.

Vondrak wrócił na prawą stronę zgliszczy czołgu, gdzie czekał już Abrash, który trzymał się za prawą rękę, oraz Davis, który już wstał i próbował doprowadzić Spawarę do stanu używalności.
-Nikt oprócz tego nowego nie przeżył. Clarkins leży w błocie z trzema dziurami w ciele, a John oberwał podczas trafienia rakiety, a ten ostatni został zmasakrowany przez eksplodujący czołg. - zameldował Vondrak Davisowi, który, będąc najstarszym stopniem teraz przejął dowodzenie nad tym, co pozostało z oddziału.
-Może powinniśmy zawrócić? - dodał po chwili ciszy Vondrak.
-Zaw.. khyyy, zawrócić? Teraz? Posterunek jest dziesięć kilometrów stąd, szliśmy tutaj osiem godzin. Przed zmrokiem nie zdążymy. Nasz cel znajduje się dwa kilometry na południe stąd, wzdłuż tego czegoś, co niegdyś było drogą.
-Bez czołgu raczej nie mamy szans na przebicie się przez obronę.
-Na pewno mają tam urządzenia komunikacyjne, może uda nam się bezszelestnie wślizgnąć do budynku i wezwać wsparcie. Nie mamy innego wyjścia, moja Spawara się przepaliła, Abrash ma złamaną pra... khyyy, khyy, prawą rękę...
-Jestem leworęczny, jakoś poradzę sobie z obsługą Hyper Blastera. Ręka już tak bardzo nie boli... - wtrącił się do rozmowy Abrash, który dotychczas stał cicho, gdyż próbował sobie wstrzyknąć leki przeciwbólowe korzystając ze standardowej mini-apteczki, jaką nosi w plecaku każdy żołnierz.
-W razie czego powinniśmy się móc obro... khyyy, obronić... O ile dojdzie do starcia. A z tej kupy złomu już nie będzie pożytku - mówiąc to, Davis z pogardą rzucił Spawarę w błoto.

Ruszyli na południe, wzdłuż zarośniętej drogi. Z przodu szedł Vondrak, który jako jedyny miał sprawną broń i nie był ranny. Za nim szedł Davis, trzymając w prawej ręce Blastera (broń krótką) i co chwila głośno pokasłując, a na samym końcu Abrash, trzymający w lewej ręce Hyper Blastera. Ze względu na pośpiech spowodowany zbliżającym się zmrokiem Abrash nie zdążył sobie nawet usztywnić złamanej kończyny, na szczęście ból został zagłuszony przez działanie silnych środków przeciwbólowych. Wydawało się, że deszcz jakby nieco ustąpił, ale widoczność była nadal słaba. Z początku szli bez słowa, co nie było niczym dziwnym - jeszcze piętnaście minut temu było ich ośmiu, do tego czołg, a teraz zostało trzech. Panującą grobową ciszę zakłócił Abrash, nieco sfrustrowany ciągłym kasłaniem Davisa:

-Bierzesz na to jakieś leki? Nie brzmi za dobrze...
-Złapałem to przedwczoraj, zaraz po tym jak... khyyy... wylądowaliśmy. Medyk na statku powiedział, że to normalne przy tak nagłej zm... khyyy, zmianie klimatu.
-Wiesz że sześć lat temu, podczas inwazji, nasi zostali nie tylko wybici przez obcych, ale także te wszystkie choroby?
-Zwykły ka... khyyy, kaszel, zdarza się. Powietrze jest bardzo wilgotne, to chyba przez to. Khyyy...
-Wiadomo cokolwiek na temat tej bazy, do której mamy się dostać?
-Wywiad twierdzi, że to jakieś większe cent... khyyy, centrum, w którym przesłuchują innych z Liandri. Większość kompleksu jest pod ziemią, khyyy... na powierzchni jest tylko kilka budynków. Nie wiadomo dlaczego Axonowcy nie zo...khyy, zostali zaatakowani przez obcych. Z tymi ostatnimi w ogóle nie można się dogadać, każde pertraktacje kończyły się brakiem porozumienia. Zawsze twie... khyy, twierdzili, że nie chcą na tej planecie ludzi ani innych obcych form życia. Bardzo izolacjonistyczna polityka - nie chcą handlować, wymieniać się danymi... dziwacy. Khyyy, khy, khyyy...
-Masz jakieś plany tej bazy?
-Po przybyciu na miejsce mieliśmy zrobić trójwy... khyyy, trójwymiarową mapę kompleksu przy pomocy skanera.
-Masz go przy sobie?
-Został w czołgu...
-W takim razie powinniśmy chyba wrócić i zobaczyć, czy przetrwał eksplozję.
-Nie ma sensu, ten złom waży... khyyy, ponad 500 kilogramów.
-W takim razie jak znajdziemy centrum łączności w tej bazie?
-Masz oczy i uszy, jeżeli wkradniemy się do kompleksu to na pewno uda nam się... khyyy dostać do centrum łączności.

Minęła godzina. Liandrowcy byli już mniej więcej w połowie drogi do bazy, kiedy przez deszcz ujrzeli jakąś niewyraźną postać, która biegła w ich kierunku panicznie machając rękoma. Odruchowo przygotowali broń do strzału i wymierzyli w nadbiegającą sylwetkę. Po kilku sekundach postać stała się nieco wyraźniejsza. Okazała się ona człowiekiem, samcem, do połowy rozebranym. Całe jego ciało poorane było bliznami i ranami, niektóre z nich wyglądały na bardzo głębokie, z innych kapała krew. Do tego miała obcięte lewe ucho i wydłubane jedno oko... albo przynajmniej bardzo mocno podbite.
-Antoni! Antoni! Antoni!!! - darła się wniebogłosy postać. Mężczyzna biegł zupełnie jakby nie dostrzegł przed sobą trzech Liandrowców (on sam również był po stronie Liandri, o czym świadczył ledwo widoczny tatuaż na prawym ramieniu), wciąż machał górnymi kończynami, a na dodatek zaniósł się histerycznym płaczem.
-Antoni! Antoni... buhuhuhuuu... - Liandrowiec już miał przebiec obok trójki żołnierzy, zupełnie ich ignorując, ale złapał go Vondrak, który stał z przodu grupy.
-Uspokój się!
-Antoni, Antoni, Antonii... - darła się zakrwawiona postać.
-Nazywasz się Antoni?
-Nie, nie, nieee! To on! Nie ja! Nie chcę! Oni! Dużo! Antoni!!! Pelikany! Mnóstwooo!
-O czym ty gadasz? Skąd przyszedłeś?
-Dużo! Wszędzie! Ja nie chcę, ja nie chcę, ja nie chcę!!! - po wypowiedzeniu tych słów postać wyrwała się ze, zdawałoby się, żelaznego uścisku łap Vondraka, rzuciła się na ziemię i zaczęła tarzać się w błocie, jednocześnie bełkocząc niezrozumiale coś o "nadchodzącym Antonim", popłakując lub wydając z siebie nieskoordynowany krzyk.
-Co z nim zrobimy? - powiedział z przerażeniem w głosie Abrash. Patrzący z politowaniem na przybysza Davis wyciągnął rękę, w której trzymał Blastera, po czym oddał kilka strzałów w rozhisteryzowanego Liandrowca.
-Teraz już nic. I tak by się nie przydał... Khyyy...
-Strzelanie do swoich jest "trochę" nieetycznie, nie uważasz? - powiedział ze złością w głosie Vondrak, co spotkało się z niemal natychmiastową odpowiedzią Abrasha:
-Wpadł w obłęd, nic się nie dało zrobić. Gdyby pobiegł dalej to i tak prędzej czy później by go coś zjadło, ktoś by go zastrzelił albo by utonął...
Wszyscy trzej stali wokół ciała, tępo się na nie patrząc. Po chwili znowu odezwał się Abrash:
-Lepiej zawróćmy... A jeżeli nas złapią? Jeżeli skończymy tak jak on? Albo jeżeli nas zabiją wewnątrz kompleksu?
-Chcesz wracać, proszę bardzo. Przed tobą jedenaście kilometrów drogi w nocy, przez skrajnie niebezpieczny obszar. Tutaj nawet niektóre rośliny mogą cię śmiertelnie zatruć przy dotknięciu... - rzekł nienaturalnie spokojnym tonem Vondrak, który teraz mścił się na Abrashu za jego próby usprawiedliwienia postępowania Davisa.
-Nie ma co się dłużej na tego trupa pat... khyyy... patrzeć, ruszamy. Za chwilę zrobi się ciemno. - rzekł jakby od niechcenia Davis, który sekundę później dostał nagłego ataku kaszlu i zaczął pluć krwią. Widok ten skomentował z drwiną w głosie Abrash:
- "Zwykły kaszel"? Od razu było widać, że załapałeś jakieś tropikalne świństwo.
-Nie przesadzaj... A na... khyyy, na... khyyy... nawet jeżeli, to i tak zdążyliście się już zarazić. Poza tym, przyda się dodatkowa siła ognia. - Davis załadował Blastera, jakby chciał pokazać, że jeszcze na coś może się przydać. Ruszyli szybkim krokiem na południe. Cel był oddalony o niecały kilometr, gdyby nie rzęsisty deszcz, widzieliby już ściany budowli. Po kilku minutach marszu zobaczyli bardzo niewyraźny zarys postaci, niczym duch.

Postać stała na samym środku drogi, jakieś sto metrów od obecnej pozycji żołnierzy. Po prostu stała. Była nienaturalnie nieruchoma, niczym posąg. Na pierwszy rzut oka przypominała znanego im Obcego, który robił za przewodnika dla zniszczonej dwie godziny temu grupie bojowej. Jednak coś było nie tak... Ci Obcy zachowują się - mimo wszytko - podobnie do ludzi. Też mają emocje, też mają samoświadomość, ba, są nawet znacznie inteligentniejsi i sprytniejsi. Tym dziwniejsze było to, że Obcy zdecydowałby się na wyjście na środek drogi i tępe patrzenie się na nich. Nim zdążyli wymierzyć, postać bardzo szybkim biegiem uciekła w krzaki nieopodal drogi. Vondrak, odruchowo odsuwając się o krok, z paniką powiedział:
-Co to do cholery było?
-Powoli, spokojnie, do przodu... - wydał polecenie Davis. Liandrowcy szli powolnym krokiem przed siebie, mimo że czas ich poganiał. Trzymali palce na spustach, nerwowo się rozglądając po okolicy. Doszli do miejsca, w którym przed kilkoma minutami stała postać. Przeszli dalej. Zatrzymali się jakieś 200, 300 metrów bliżej swojego celu.
-Chyba to coś... sobie... poszło. - stwierdził drżącym głosem Vondrak. Słowa te nieco rozładowały napięcie, ponownie ruszyli do przodu.
-Panowie, wiem że to... khyyy, khyyy, to dosyć nieo... khyyy, nieodpowiedni moment, ale od ponad 12 godzin jesteśmy w marszu i... Muszę za potrzebą.
Vondrak głośno się roześmiał, chcąc dodać otuchy kompanom.
-A mówili żeby nie przyjmować żadnych płynów na dwa dni przed wyjściem... Idź, poczekamy.
Davis zniknął w pobliskich krzakach. Minęło trzydzieści sekund. Minuta. Dwie. Pięć.
-Może mu się coś stało? Ten kaszel mógł go wykończyć, może zesłabł? - powiedział ze zdenerwowaniem w głosie Abrash.
-Zrobiło się ciemno, powinniśmy jak najszybciej dojść do centrum i...
-Chyba nie chcesz go zostawić?!
-Idź po niego, poczekam.
Abrash udał się w tym samym kierunku, w którym poszedł Davis. Po minucie powolnego, spacerowego kroku dostrzegł odwróconą do niego tyłem sylwetkę Davisa, który... wyglądał dziwnie. Był wyższy, ale to zapewne przez to, że stał na kamieniu. Z głowy wystawały mu dwie dziwne rzeczy... pewnie przywidzenie spowodowane kiepskim oświetleniem i przemęczeniem. Podszedł nieco bliżej Davisa, który nie ruszał się, niczym posąg.
-Davis, wszystko w porządku?
Nie usłyszał odpowiedzi.
-Stary, weź nie strasz... Załamałeś się?
Ponownie. Brak odpowiedzi. Abrash powoli zbliżył się do Davisa. Chciał go lekko poklepać po ramieniu, bał się, że przez to tropikalne świństwo jego tymczasowy dowódca dostał upośledzenia słuchu bądź czegoś innego. Już miał go dotknąć, kiedy kątem oka po lewej dostrzegł coś, co wyglądało... Nie, coś co było zwłokami Davisa. Już miał dobyć swojego Hyper Blastera, kiedy stojąca przed nim postać odwróciła się. Wysoka na dwa metry, z czymś w rodzaju dwóch sensorów wystających z głowy.

Od razu ją rozpoznał - to było to samo... coś, co patrzyło się na nich stojąc na środku drogi, jeszcze kilka minut temu. Jednostka Mechaniczna, podobna do obcego. Takie same dziwne nogi, ta dziwna klatka piersiowa. Nim postać zdążyła się dobrze odwrócić, z jej nadgarstków wyszło coś, co przypominało jakby ciemno pomarańczowe, długie na pół metra ostrza.Jednostka sprawiała wrażenie zardzewiałej, chociaż był to tak naprawdę muł i błoto, które przylepiły się do pancerza.
-Protokół bojowy aktywowany. - To była ostatnia rzecz, jaką usłyszał Abrash.

Jego krzyk rozległ się w całej okolicy. Usłyszał to Vondrak, który bez wahania zaczął biec przed siebie tak szybko, jak tylko był w stanie. Do kompleksu jeszcze tylko 400 metrów... 300... Sto, już widać budynki! Nikogo nie ma! Dokładnie w tej chwili upadł. Ktoś uderzył go w plecy, niezbyt mocno, ale na tyle, żeby stracił równowagę. Spanikowany odwrócił się...

Ujrzał obcego. Jego twarz była raczej typowa dla przedstawicieli tego gatunku - czerwone oczy z podłużną źrenicą, która w czterech miejscach robiła się szersza - wyglądało to jak czarny sznurek z czterema okrągłym koralikami, po bokach oczu żółty kolor. Twarz ubarwiona na czerwony, niebieski i ciemno-fioletowy. I do tego ten zielono-czarny pancerz z żółtymi pasami...

-Znalazłem cię!
-Uciekaj, precz, bestio!
-Właściwie to przez przypadek... Poznajesz mnie?
-Uciekaj! Demon! Nieludź!
-Sześć lat temu. Meledictum. Pamiętasz?
-Nie... to niemożliwe! Przecież sam ci strzeliłem w głowę! Z bliska! Z broni! Leżałeś w kałuży krwi! Byłeś martwy!
-Wy zawsze mieliście problemy z celnością. Poza tym... trafiłeś w złe miejsce.
Abrash, domyślając się co go czeka, chwycił broń, która upadła tuż obok niego. Nie zdążył jej nawet podnieść, a usłyszał świst połączony z jękiem, po czym poczuł potworny ból w dłoni
-Aaa! Moja ręka!
-Wy zawsze wpadacie na głupie pomysły. Nie przyszło ci do głowy, że i tak będę szybszy? Przecież w ciebie mierzyłem.
-No dawaj, ty p***** alienowaty ścierwojadzie!
-Nie licz na to. Nie jesteśmy tak prymitywni jak wy, potrafię się powstrzymać mimo tego, co mi próbowałeś zrobić. I przestań zachowywać się jak ludzkie dziecko, które pierwszy raz spotyka obcego. Arogant.
Melec podszedł do leżącego na ziemi Vondraka i chwycił jego broń.
-Poza tym, są rzeczy gorsze niż śmierć. Ale nie bój się, i tak ich nie doświadczysz.
Po tych słowach Melec zaczął biec w tym samym kierunku, w którym udali się Abrash i Davis. Vondrak wyciągnął broń krótką i oddał trzy strzały w kierunku Melca, jednak spudłował. Nic dziwnego, trzymał ją w lewej ręce. Obcy zniknął w chaszczach, pozostawiając leżącego na ziemi Vondraka z przedziurawioną prawą dłonią.

-I jak? Kalibracja sensorów przyniosła pożądany efekt? - rzekł Melec do Mechanicznego.
-Twoja biologiczna Siostra zwiększyła mi pole widzenia z 220 stopni do 340. To oczywiste, że widzę więcej, chociaż mogła się nieco bardziej postarać i usunąć mi dwudziesto stopniową martwą strefę. Nie zauważyłem tego drugiego stałocieplnego kiedy się do mnie zbliżał...
-Zrobiła co mogła.
-Niby wasz gatunek jest o wiele bardziej rozwinięty od obcych, a i tak prędzej czy później okazuje się, że wasze umiejętności są niewystarczające. Organiczni...
-Ogon schowany, nie użyłeś dział?
-Za blisko podszedł.
-Rzeczywiście, ta martwa strefa musi ci bardzo przeszkadzać... Najbliższe zakłady są 40 kilometrów stąd, tam powinni mieć odpowiednią technologię.
I udali się na wschód. W tym czasie...

Vondrak natychmiast podniósł się z ziemi. Szybki sprint w kierunku kompleksu. Zdziwił go brak jakichkolwiek płotów, murów, nie było praktycznie niczego oprócz trzech budynków. Architektura wyglądała na Axon. Zobaczył w jednym z nich drzwi - podbiegł. Okazały się otwarte. Wszedł do środka. W pomieszczeniu, w którym się znalazł, było ciemno. Zamknął za sobą drzwi, chcąc się odizolować od okropności czyhających na zewnątrz.

Chciał chwycić latarkę, jednak usłyszał głos...
-Kraaa! Lustra są lepsze niż telewizjaaa! Po chwili znowu:
-Lustra są lepsze niż telewizjaaa! Lustra są lepsze niż telewizjaaa! - Źródło dźwięku zdawało się zbliżać w kierunku Vondraka. Po chwili usłyszał więcej głosów, więcej i więcej...
-Lustra są lepsze niż telewizjaaa! Lustra są lepsze niż telewizjaaa! Lustra są lepsze niż telewizjaaa! Zdawało się, że głosy dochodziły z wyższego piętra... W pewnym momencie, kiedy ci, którzy wymawiali te słowa, byli dokładnie nad Vondrakiem, zamilkli. W pomieszczeniu zapaliło się światło. Vondrak był zszokowany tym, co zobaczył.

Dwadzieścia Różowych Pelikanów Z Minigunami (tm) zwisało z sufitu. Pomieszczenie wyglądało jak coś w rodzaju magazynu. Po chwili otworzyły się drzwi na drugim końcu pokoju. Wyszedł z nich On... Kaptur. Szata inkwizytora. Świecące się oczy...

Nagle jeden z peliknów się odezwał:
-Antoni!
Za nim powtórzyła reszta:
-Antoni! Antoni!

Liandrowiec próbował otworzyć drzwi, przez które przed chwilą wszedł do pomieszczenia, ale nie mógł ich otworzyć. Antoni był coraz bliżej... Uderzenie. Ciemność.

-Do pomieszczenia wszedł _dragoo:
-Antoni, tyle razy ci mówiłem żebyś nie bawił się w ten sposób z tymi z Liandri! Następnym razem go zabij jak go tylko zobaczysz. Pamiętaj, że Pelikany nie zawsze będą cię osłaniać.
-Przepraszam...
-Właściwie to nie jest tak źle. Zawsze przyda się dobra podpałka... Musimy obgadać kilka spraw.
-Jakich?
-Rozważaliśmy wykorzystanie w boju białych, różowych i zielonych myszek, które zaoferował nam Popiel oraz grzybków halucynogennych... Ale o tym porozmawiamy przy ogniu.

_dragoo oraz Antoni, który niósł na plecach nieprzytomnego Liandrowca udali się do wnętrza bunkra, zaś Pelikany (DRPZM [tm]) wróciły na swoje pozycje, jakby nigdy nic się nie stało.

Losy dziesięcioosobowej grupy żołnierzy Liandri do dnia dzisiejszego pozostają tajemnicą dla dowództwa korporacji Liandri. Zapewne nic, czym trzeba by się przejmować - kolejny oddział, który zaginął na tej niegościnnej planecie...

Koniec (czy oby na pewno?).

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Płyn uniwersalny

Ten płyn wyczyści każdy bród z podłogi,
można nim myć nawet nogi,
wystarczy zwykła szmata,
gdy na nią płyn polejesz
od razu wytrzeżwiejesz,
weżmiesz się do pracy i wszystko będzie cacy.
"Czystość i szybkość" to nasze słowa,
a wygoda to sprawa honorowa,
nie wierz innym płynom, bo tylko z naszym szybciej brudy zginą.
Ten płyn jest dla wszystkich nawet dla dzieci
i nie zanieczyszcza środowiska jak inne śmieci.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Niestety, muszę Cię zmartwić. To nie jest kącik poetów, to jest kącik pisarzy - a Ci jak wiesz, piszą książki/opowiadania itd. Nie piszą wierszy, oczywiście, jakieś tam zamieszczą w swoim "tekście", ale to osobna sprawa.
Poezji "koncik" - to jest odpowiedni temat dla Ciebie.
Masz link, żebyś nie musiał szukać -> http://forum.gram.pl/forum_post.asp?tid=1773#u_1033

Pozdrawiam.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

ROZDZIAŁ PIERWSZY


Nowy dom


Piękny dzień tylko atmosfera napięta. Wszyscy biegali i nie wiedzieli co z sobą zrobić.
- Pośpiesz bo się spóźnimy! Samolot odlatuje za pół godziny. - powiedział Eryk, do swojej młodszej córki.
- Ja jestem już spakowana. To ta modnisia nie może się zdecydować która bluzka będzie jej pasować do tej nowej spódniczki. - powiedziała Ola wskazując na swoją starszą siostrę Monikę.
- Monika lecimy samolotem nikt nie będzie patrzyć się jaką masz bluzkę! - powiedział Eryk ze złością.
- Tato czy ty naprawdę uważasz, że w samolocie będą tylko osoby po pięćdziesiątce nie zające się wogule na modzie?
- Oczywiście, że nie, ale…
- No właśnie, a pozatym wszędzie trzeba wyglądać dobrze.
- Ale ty przesadzasz ze swoim wyglądem. Przecież nie jedziemy na zjazd gwiazd z Hollywoodu.
- Tato wy faceci wogule nas nie rozumiecie.
Właśnie w tej chwili weszła mama Moniki i Oli. Była to niska kobieta, miała blond włosy i zielone oczy. Szyję miała długą, tak jak i palce u rąk. Lat miała trzydzieści pięć. Aneta uśmiechnęła się promiennie.
- Lepiej wyglądasz w tej podkoszulce z psem. – zwróciła się do córki
- Dziękuje mamo. – powiedziała Monika do mamy i wyszła.
- Aneto z tej naszej córki to wyrośnie jakaś modelka, albo gwiazda – powiedział Eryk i zaśmiał się głośno.
- No dobra Olu powiedz siostrze, żeby zniosła swoją walizkę.
- Dobrze mamusiu.
Dzień był słoneczny. Było właśnie południe, więc wszyscy wracali z pracy do domu. Eryk strasznie się bał, że nie zdążą na samolot, gdy przyjechali na lotnisko i przeszli przez bramki kontrolne zostało im pięć minut do odlotu samolotu. Cała czwórka puściła się biegiem na lotnisko. Wszyscy zaznali spokój dopiero po wejściu do samolotu i zajęciu wygodnych miejsc.
Lot Minoł spokojnie, Aneta podziwiała widoki, choć nie wiele widziała bo chmury zasłaniały ląd. Ola malowała k oniki i małych ludzi. Monika przyglądała się przystojnemu chłopakowi (co było łatwe do przewidzenia} i za każdym razem, gdy na nią spojrzał udawała, że wplątało jej się coś w włosy. Eryk większość czasu przespał.
W końcu po doleceniu na miejsce wszyscy razem wzięli swoje bagaże i zadzwonili po taksówkę. Miasto na ogół było ładne, co strasznie ciekawiło Anetę. Przejeżdżali właśnie koło tablicy informacyjnej głoszącej:
,,GERSWOOR MIASTO KTÓRE POKOCHASZ”
- Och Boże przecież te domy są starsze od nas wszystkich razem wziętych. – jęknęła Monika.
I miała rację wjechali chyba w najstarszą ulice świata. Latarnie przy ulicach były tak brudne, że w nocy pewnie mało co widać było światło. Koło każdego domu stało olbrzymie drzewo, zasłaniające najwyższe piętra. Okna pozabijane były deskami, albo zasłonięte grubymi zasłonami. Farba na drzwiach już odpadała. Tabliczki na domach były poprzekrzywiane i tak brudne, że nic nie było widać. Gdy tak przejeżdżali wzdłuż tej ulicy, na jednej z tablic przedzierały się złote litery: „ ul. Szara 14”. Lecz gdy wjechali na główną Gerswoor wszystkim ulżyło. Wreszcie dojechali do domu który Aneta odziedziczyła po swoim wuju Jerzym, który zmarł dwa miesiące temu. Może dom nie był piękny, ale po remoncie dało by się w nim mieszkać. Była jednak jedna rzecz, która przypominała im ul. Szarą, a był to stary dąb, który zasłaniał okna z prawej strony na drugim piętrze. Dom miał trzy piętra, taras i wielki ogród z tyłu zarośnięty chwastami. Okolica była dość miła, a na pewno milsza od tej, którą widzieli podczas drogi. Tablica znajdująca się obok drzwi głosiła:
„ul. Moszana 13”.
- Mamo czy my przypadkiem nie pomyliliśmy ulic? Ja wiem, że ten dom wygląda lepiej niż te na Szarej, ale może jednak to nie ta ulica? – zapytała zrozpaczona Monika.
- Córciu ten domek wymaga tylko trochę remontu i wszystko będzie dobrze. – odezwała się Aneta z taką miną jakby sama nie wierzyła w te słowa.
- Mamo nie chce Cię urazić, ale czy ty tą chate nazwałaś domkiem?
- Dosyć – wtrącił się Eryk, który właśnie wyją z bagażnika bagaże - Moniko daj spokój matce.
- No to wchodzimy! – oznajmiła Aneta.
Dom miał kuchnię, przedpokój, trzy łazienki, salon, strych, piwnice i dużo pokoi. Dom był cały w kurzu i pajęczynach. Aż trudno było uwierzyć, że dwa miesiące temu mieszkał tu wuj Jerzy.
- Monika idź wybierz sobie pokuj, a i zabierz ze sobą Ole.- powiedziała mama.
- Ale mamo tu jest tak brudno, że popsuje sobie fryzurę, a i … - niedokończyła, bo napotkała wzrok ojca zawołała siostrę i ruszyła schodami na górę.
- Boje się. – jęknęła Ola.
- Dobrze, ale teraz tu zostań, a ja pójdę do tego pokoju obok.
- Ale…
- Nie ma żadnego, ale.
- Ale ja się boje!
- Nie ma czego – powiedziała Monika z lekkim uśmieszkiem – nikogo tu nie ma.
I weszła do najbliższego pokoju. Ola stała na środku korytarza, trzęsąc się ze strach. Korytarz był ciemny. Światło, które wpadało przez brudne okno, musiało przebić się przez starą pozjadaną przez mole zasłonę. Było zimno, najbliższe drzwi do pokoi były pouchylane. Słychać było jak wiatr obija się o ściany.
Nagle z jakiegoś pokoju dobiegł głuchy, i przerażający krzyk, a za nim jeszcze jeden. Ola znieruchomiała, a to, że była drobna i niska sprawiało wrażenie, jakby klęczała. Usłyszała trzeci krzyk, odwróciła się do ucieczki. Zbiegła po schodach i na samym dole potknęła się o własne nogi. Podniosła się natychmiast i pobiegła do salonu. Nikogo w nim nie było. Rzuciła się biegiem do kuchni też nikogo nie było. Stanęła przestraszona zastanawiając się, gdzie wszyscy są. Nagle usłyszała za sobą kroki. Stanęła jak wryta. Ale szybko się odwróciła, gdy usłyszała głos swojej mamy.
- Mamo tam ktoś jest…- wydyszała – słyszałam krzyk, stałam i znowu krzyk, przybiegłam do salonu potem tu, ale nikogo nie było.
- Spokojnie Olu powiedz jeszcze raz co się stało. – powiedziała spokojnie mama.
- Poszłam na górę i usłyszałam krzyk i następny, ale tak się bałam, że nie mogłam się ruszyć. – mówiła Ola nadal zdyszanym głosem. – Potem usłyszałam trzeci krzyk i zaczęłam uciekać. Pobiegłam do salonu, potem tu i przyszliście.
- A gdzie jest Monika? – zapytał tata.
- Monika poszła obejrzeć jeden z pokoi. – powiedziała przestraszona Ola
- Chodźmy do niej. – powiedział tata.
I poszli, gdy wchodzili po schodach usłyszeli krzyk, zaczęli biec. Weszli do pokoju, który wskazała Ola, gdy do niego weszli, to znieruchomieli. Po jakiś dwóch minutach milczenia, odezwał się Eryk.
- Moniko czy to ty krzyczałaś?- zapytał, starając się zachować poważny ton, ale Monika nie odpowiedziała.
- Chyba wiem co się stało. – dodał po chwili, wskazując na podłogę. Leżał na niej, to znaczy szedł ku Monice, duży pająk. Przewracał się co krok, ale zmierzał w stronę Moniki.
- Zróbcie coś! – jęknęła Monika.
Wszystkich ogarną paniczny śmiech, wszystkich oprócz Oli, która jeszcze cała dygotała. Stała tyłem do reszty i wpatrywała się w drzwi.
- No na co czekacie! – pisnęła znowu Monika, która już stała na krześle.
- Ale Moniko ten pająk boi się bardziej ciebie niż ty go. - powiedział Eryk, wciąż śmiejąc się panicznie.
Podszedł do pająka wziął go na rękę, otworzył okno i wyrzucił go przez nie. Pokuj oświetliło światło. Monika zeszła z krzesła przyglądając się bacznie podłodze i ścianą. Podeszła do Oli, która już się uspokoiła i poszła z nią do następnego pokoju. Rodzice poszli po ostatnie torby.
Wreszcie nastał wieczór. Monika wybrała pokój z dużą wbudowaną w ścianie szafą i widokiem na ulice. Ściany były koloru różowego, drzwi i okna były białe. Nad łóżkiem wisiał portret pięknej kobiety, wyglądała na młodą. Mała blado-żółte włosy, duże, szare oczy i mały nos. Monika spostrzegła że ta
kobieta miała mały pieprzyk na czole. Miała na sobie piękny płaszcz. Pokój Oli nie był zbyt duży. Turkusowy kolor ścian idealnie pasował do małych niebieskich oczu i opalonej buzi Oli. Miała widok na ogród. Aneta zrobiła pyszną kolacje. Monika i Ola pierwsze zjadły i odeszły od stołu. Eryk też zjadł i poszedł do pokoju. Aneta posprzątała i poszła spać.
Dzień był przygnębiający, niebo zachmurzone. Na szczęście nie padało. W pokojach nie było za dużo światła. Monikę obudził dziwny dźwięk. Wstała i rozejrzała się po pokoju, ale nikogo nie było. Podeszła do okna i odsunęła zasłony. Spojrzała na budynek z naprzeciwka, w oknie zobaczyła jakąś twarz, która od razu znikła za zasłonami. Monika nawet nie zdążyła zapamiętać twarzy, odwróciła się na pięcie i poszła do łazienki. W tym czasie reszta rodziny już wstawała. Na śniadanie były naleśniki .
- Jak pierwsza noc w nowym domu? – zagadną tata.
- Wspaniale – powiedziała Monika znudzonym głosem.
- Za godzinę przyjedzie ciężarówka z naszymi meblami – odezwała się mama.
- Ciekawe jak będzie w nowej szkole? – powiedziała Ola.
- Naszczęście idziemy do nowej szkoły dopiero za tydzień – powiedziała Monika- może zdążę poznać okolice.
- Ja musze znaleźć prace, bo remont dużo nas wyniesie. – odezwał się tata.
- Dobra to ja idę się przebrać i wychodzę. – powiedziała Monika.
- Co, a niby kto ci pozwolił? – zapytał z oburzeniem tata.
- Mama. A co?
Monika włożyła do zlewu talerz i poszła na górę. Ubrała się w beżową spódniczkę, różową bluzkę i podkolanówki. Zeszła na dół, założyła buty i wyszła. Na dworze trochę się przejaśniło. Monika szła ul.Moszaną, potem skręciła w ul.Suborską. W końcu doszła do supermarketu. Uradowana weszła do śrotka. Nie był to supermarket, który ona znała. Miał tylko jedno piętro. Witryny na wystawach sklepowych miały rażący kolor. Weszła do sklepu z ciuchami, a gdy wyszła poszła do obuwniczego. Chodziła wśród butów oglądając i przymierzając coraz to nowsze fasony. Po pewnym czasie spojrzała na zegarek i spostrzegła się, że jest już późno. Skierowała się ku wyjściu, gdy nagle zauważyła…

Czekam na komentarze i podkreślam, że to yhym ... niby opowiadanie (niedokończone) to pierwsza rzecz jaką napisałam. Napisałam to dość dawno i dopiero niedawno znalazłam to na komputerze.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Pierwsza podstawowa sprawa powtarzana nie tylko przeze mnie: szanuj odbiorcę.
Pierwszym elementem okazania mu szacunku będzie tekst pozbawiony błędów ortograficznych. Tekst można poddać korekcie w sposób prosty i nie wymagające wiele czasu.
Opowiadania rojącego się od literówek i ort-ów w ogóle nie chce mi się czytać, więc po pierwszej wymianie zdań między bohaterami tego, które zamieściłeś... odpuściłem dalszą lekturę.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

A ja mam takie coś:

"Ostatni krzyk

- Mój panie, przybył Lord Godfield. - lokaj, młody Antoni Mekrem, ubrany w popielaty frak obudził swego pracodawcę.
- Godfield? Och, mój Boże co on tutaj robi o tej porze? Jest przecie środek nocy! -usłyszał, bardziej żężolenie niż głos, dochodzący zza otwartej księgi: " Dzieje Frynna, barda Jej Wysokości".
- Czy mam go wpuścić? Milordzie, na zewnątrz jest ulewa... - lokaj nie lubił zmywać brudnych kałuż z podłogi.Od kiedy w mieście wybuchła plaga właściciel zamku nie zatrudnił nowych sprzątaczek ( Wszystkie pozostałe zmarły na w skutek nieznanej choroby) w obawie przed zarazą.
- Tak! Przyprowadź go tu do mnie! - przerwał mu Lord. - Czy musi mi przerywać Torhierra?
Lokaj delikatnie zamknął drzwi i ruszył długim korytarzem. Wreszcie trafił do sali gościnnej i przeszedł ospale przez nią. Trafił do wąskiego korytarza. Na jego końcu stały wielkie masywne drzwi. Mekrem podszedł do owych drzwi i odciągnął skobel. Gość, ubrany w długi czarny płaszcz z kapturem zasłaniającym twarz, pchnął drzwi. Antoni lekko się ukłonił po czym szeptem zaprosił Godfielda do Lorda.

- Ach, Heinrichu jak miło cię widzieć! - nocny gość ściągnął kaptur. Lord Godfield miał wtedy około 40 lat. Mimo sędziwego wieku wyglądał na okaz zdrowia i medycy nie mogli się nadziwić skąd on bierze tyle energii. Twarz jego usiana była zmarszczkami, na głowie siwiały mu włosy. Może bardziej był do efekt żywiołowego i pełnego przygód życia niźli ze starości. - Mam nadzieję ,że cię nie budzę! Mam ważną wiadomość od Zakonu!
Lord z nie chęcią odłożył książkę na stolik i gestem pozwolił mu usiąść po czym sam zasiadł na krańcu łoża. Lord Heinrich Birnbaum był wysokim, szczupłym mężczyzną. Czubek jego głowy zabłysł w blasku świecy. Poprawił tu i ówdzie koc ,którym był owinięty po czym uśmiechnął się do lorda Godfielda. Poznali się kilka lat temu w niewielkiej wiosce Dumdak na wschodzie Pastyru. Wypili kilka piw, po czym porozmawiali jeszcze trochę. Birnbaum i Godfield byli wtedy poszukiwaczami przygód, jednak nie szło im za dobrze. Postanowili razem spróbować, przy czym trzymali się motta:" Co dwie głowy to nie jedna". Długi czas wędrowali po Pastyrze, czasami nawet przekroczyli granicę i polowali na wampiry i wilkołaki na ziemiach Fildergrodu. Podczas jednego z polowań na wampiry ubili słynnego (wtedy pijanego) Wlada Korsarza, za życia przywódca piratów grasujących na morzu demijskim, po śmierci Wlad był królem wampirów (po części tytuł i przywileje zyskał dzięki swej pirackiej sławie.). Wlad Korsarz był utrapieniem mieszkańców zachodniego i północnego Pastyru, więc za jego odesłanie do Zaświatów król Ak V oferował pięć zamków i tytuły szlacheckie. Heinrich wziął trzy zamki ,zaś Godfield objął pięczę nad murami Gromsvaldu i Sajo, dwóch zamczysk w przepięknej okolicy, na dodatek niedaleko jednego z zamków jego przyjaciela. Niestety Birnbaum zapadł w ciężką chorobę, przez co dwa pozostałe zamki rozdzielił między dawnych przyjaciół i sam zamierzał oddać ostatni zamek staremu dziadkowi Mekrema, lecz ten próbował zabić Heinricha. Oczywiście nie udało mu się i, na całe szczęście, niedługo potem Birnbaum wyzdrowiał.
- Nie uwierzysz, przyjacielu! Zakon odnalazł jakiś przedziwne stare ruiny, chyba świątyni, tam, w górach. - zachwycił się Godfield.
- Jakiż to znowu zakon? - spytał Birnbaum.
- Czyżbyś nie dostał mojej wiadomości? Wysłałem ci posłańca dwa dni temu. - Baf Godfield zasępił się.
- Wiesz jak to dzisiaj z tymi posłańcami jest! Nie to co kiedyś.. No ,ale mów szybko, przyjacielu ,bo inaczej umrę to i teraz z ciekawości!
- No więc - Baf zakaszlał - było, nie było jak wiesz podjąłem współpracę z pewną ... organizacją. Ci ludzie zajmują się odkrywaniem różnych nawiedzonych miejsc, starych fortów, jaskiń. Ta organizacja zwie się Zakonem Srebrnego Pióra. Naprawdę mili ludzie. Jakiś tydzień temu odkryliśmy , jak już ci wspominałem, bardzo starą świątynię jakiegoś zapomnianego bożka...
- Jakiego? - Heinrich przerwał swemu przyjacielowi.- Może go znam, Baf, tyle tu książek...
- To tylko moja teoria ,że to świątynia. Jestem całkowicie przekonany ,że to jest świątynia! Gdybyś ją tylko zobaczył! Człowiekowi serce topnieje na jej widok, jest przepiękna! - zachwycił się Godfield. - Wśród skał wykute są wrota. Jeżeli przez nie przejdziesz, znajdziesz się w wielkiej jaskini od której odprowadzane są setki tuneli! Osiem staj ma najkrótszy tunel! Na ściankach jest wiele rysunków,lecz są tak stare ,że ledwo co je widać. Na zewnątrz, jakby z tych skał, wyrastają trzy wieże z blankami. Przypuszczam ,że pewnie to była świątynia obronna.
- Świątynia obronna? - przerwał swemu rozmówcy Heinrich. - Wykuta w skale? Tunel na osiem staj? Wieże? Ktokolwiek na pewno by je zauważył!
- Przyjacielu, Srebrne Pióra nie są głupie! - oburzył się Baf - Wiedzą o tym! A teraz nie przerywaj mi!
Lord tylko uśmiechnął się lekko po czym ziewnął.
- Niestety tylko dwanaście tunelów udało nam się odkopać. Reszta jest jeszcze zasypana gruzem i kamieniami ,ale to tylko kwestia czasu.-uśmiechnął się chytrze Godfield - Niestety nasz król, niech Bóg ma go w swojej opiece, nie zezwolił nam, na czy się mnie i Srebrnym Piórom, na dalsze badania nad tą budowlą. Zaprowadzę cię tam, zobaczysz! - staruszek uśmiechnął się na myśl o świątyni.
- Baf Godfield, Baf, mój kompan i druh sprzed lat, wtedy i teraz mój najlepszy przyjaciel... - powiedział Birnbaum.- Znamy się kilkanaście lat i nie wmówisz mi ,że nie wiem kiedy masz do mnie sprawę. Mów o co chodzi.
Heinrich zobaczył błysk w oczach Bafa.
- Dziękuję ci! - Baf nachylił się, to samo zrobił Heinrich, i zaczął szeptem. - Jak wiesz w Darkstorm panuje teraz epidemia febry. Zatrudniłem medyków,znachorów, zapłaciłem magom, driudom i .. innym ludziom - tłumaczył to z lekką ironią, dającą się usłyszeć w jego głosie. - by opracowali lek na febrę. Chciałem tylko dobra dla tych ludzi.. - staruszek opuścił głowę - udało im się stworzyć lekarstwo, chociaż jeszcze wtedy sądziliśmy ,że to jest lek. Musieliśmy jeszcze sprawdzić czy działa! Wysłałem gońca do Darkstormu by podał to jakiemuś biedakowi. Przecież gdyby coś poszło nie tak nikt by o nim nie pamiętał, prawda?
Lord Birnbaum kiwnął głową.
- Niestety nie mogłem pojechać tam osobiście, sam wiesz o co mi chodzi. No i czekałem na tego zawszonego gagatka miesiącami gdy porzuciłem nadzieję. Musiałem zwolnić tych magów i znachorów, wiesz jak to jest z pieniędzmi...
- Chcesz abym ci pożyczył? Ile? - Heinrich splótł dłonie - Powiedz mi tylko na co, nie mam innych wydatków... bynajmniej na razie...
- Naprawdę byś to zrobił? - w oczach Bafa zabłysły łzy - Nie, to by było barbarzyństwo...
- Mów ile. - warknął Heinrich po czym wstał i podszedł do okna za którym szalała burza.
- Siedemnaście tysięcy piranów... - powiedział cicho Godfield.
Zapadła cisza i tylko wiatr i grom odpędziły myśl staruszków o tym ,że może ogłuchli. Po podłodze dreptał sobie swawolnie wielki karaluch. Stworzonko przebiegło tuż za Heinrichem, machając czułkami. Birnbaum westchnął i przydeptał karaczana nogą w papciu.
- Jutro wyślę karawanę z obstawą do Sajo. Jeśli pogoda się poprawi - dumnie ogłosił wystraszonemu Godfieldowi - przybędą do twego zamku za dwa dni, gdzie ty będziesz tam czekał z pół tuzinem wartowników. Dziesięciu wyślesz na Złoty Trakt by towarzyszyli mej karawanie. - Heinrich przeszedł koło jednej z biblioteczek i, jeszcze w ruchu, sięgnął po gruby tom z czarną okładką. Baf momentalnie zbladł. Teraz wyglądał jakby zobaczył ducha. - Moje straże zostaną u ciebie na wieczerzę ,a już gdy odpoczną wyruszą w podróż powrotną. Za miesiąc oddasz mi dwa tysiące,a za dwa - trzy. Za półroku oddasz mi jeszcze dodatkowe pięć tysięcy. Tyle pieniędzy piechotą nie chodzi, Baf, dlatego muszę zrobić wyjątek i nałożyć wysokie odsetki. Teraz to trzeba mieć tu - pokazał na sakwę leżacą na stoliczku przy łożu - niż tu - tu puknął palcem wskazującym w serce.
Godfield powiedział ,że odda i dwa kroć więcej po czym zasyapał Birnbauma podziękowaniami. Pogawędizli jeszcze trochę po czym Baf ,nie chcąc nachodzić zbytnio swego przyjaciela, wyszedł. Henrich Birnbaum sapnął tylko i pokuśtykał z księgą w ręce do łoża. Wyszeptał kilka nie zrozumiałych słów po czym zawołał lokaja.
- Tak, milordzie? - lokaj wszedł do środka - Wołałeś?
- Mhm. - mruknął Heinrich szukając księgi w biblioteczce. - Pamiętasz jak kiedyś wyruszyliśmy na jarmark letni do Reirus?
- Ależ oczywiście panie - rzekł lokaj kłaniając się lekko. - Czy chodzi ci lordzie o jarmark gdzie spotkałeś się z Burnanem Inagnisem?
- Tiaa - rzucił Birnbaum pukając się po nosie palcami - pamiętasz tą gospodę... jak jej tam było...
- Może "Pod ślepym lisem"? - rzucił lokaj. - "Na czarciej skale"?
- Nie, zdecydowanie nie..
- No to może " Święty koń"?
- Boże, jaka idiotyczna nazwa... - Heinrich odwrócił się do lokaja i uśmiechnął się. W ręku trzymał cztery grube księgi. - Ale dobra! Możesz odejść, Mekrem. Acha, spakuj cały dobytek, będziemy podróżować."

Mam więcej, ale chcę zobaczyć czy się wam spodoba. Najbardziej podoba mi się w tym fragmencie wielki karaluch xD

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Tak sobie ostatnio postanowiłem napisać coś większego, co zatytułowałem " Gdy przyjdą podpalić twój dom" :) Mam ochotę to kontynuować, więc od razu mówię, żeby nie zwracać uwagi na niewyjaśnione wątki, będą kolejne rozdziały :P

Rozdział pierwszy : "Wojna o chleb"

- Stać!
Konwój zatrzymał się. Poruszał się po spękanej, asfaltowej drodze, po której bokach od czasu do czasu spośród pyłu wyłaniał się jakiś pogięty, zniszczony znak. To coś, przypominające dwudziestoletnią drogę szybkiego ruchu, ciężkich czołgów, przypominających z kształtu stare, dobre Abramsy, jednak, podobnie jak transportery, pokryte były ciężką powłoką materiału ochraniającego je przed promieniowaniem. A promieniowania było tutaj naprawdę niemało.
W powietrzu krążył pomarańczowo brązowy pył, siekąc wściekle żołnierzy, uzbrojonych po zęby i odzianych w specjalne mundury. Oprócz zwałowisk piachu i kamieni, które zajmowały większą część krajobrazu, od czasu do czasu pojawiały widma zrujnowanych domów i niemiłosiernie zgniecione pojazdy. Słońce, które powinno o tej porze roku wyraźnie dawać się we znaki, ledwo co przebijało się przez grubą warstwę dymu i kurzu. Panował przejmujący mrok i cisza, którą zakłócał jedynie szmer wiatru miotającego prochem na wszystkie strony. Coś, co kiedyś nazywało się wschodnim wybrzeżem Stanów Zjednoczonych, obróciło się w wyjałowioną pustynię.
Do konwoju zbliżał się z niemałą prędkością Humvee, od czasu do czasu podskakując na nierównościach powstałych na zdewastowanej drodze. Z biegiem czasu, żołnierze eskortujący ciężarówki usłyszeli ryk silnika, z którego kierowca wyciskał ostatnią moc. Po kilku minutach pojazd zatrzymał się, i wydał z siebie ostatni, ciężki turkot, po czym zamilkł. Żołnierze, w pełnej gotowości, z palcami na spustach, czekali na kierowcę. Drzwi Hummera otworzyły się, zaraz potem wysiadł z nich człowiek, po czym zachwiał się, i upadł na ziemię.
- Nasz człowiek! Pomóżcie mu! – krzyknął dowódca, opuszczając broń. Kilku marines natychmiast podbiegło do omdlałego kierowcy, by udzielić mu pomocy.
- Wody… Dajcie mi cholernej wody… - wychrypiał z trudem żołnierz z pojazdu. Gdy podano mu bidon, wypił całą jego zawartość, chociaż była woda była ciepła i niesmaczna. Lekko pokrzepiony, podniósł się z trudem na nogi.
- Gdzie jechaliście, żołnierzu? – spytał kapitan marines, pomagając mu podejść do najbliższej ciężarówki.
- Do Nowego Jorku – powiedział nieznany człowiek – Byłem członkiem transportu żywnościowego, wieźliśmy zaopatrzenie z Ohio. Jakieś dziesięć kilometrów stąd, zaatakowali nas partyzanci… ci cholerni partyzanci… Przeżyłem tylko ja. Na litość Boską, jak mamy wygrać tą wojnę, jak strzelają do nas nasi obywatele?! Banda renegatów! Źle im się żyje, psiakrew! Komu się dobrze żyje w kraju, którego ćwierć się do życia nie nadaje?!
Zaległa cisza. Kapitan kompletnie nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Było jasne, że obecna sytuacja przerastała wszystkich. Przerastała rząd, przerastała armię, przerastała wiernych obywateli. I dlatego właśnie coraz więcej cywili przyłączało się do partyzantki. Sytuacja była o tyle beznadziejna, że nie sposób się dowiedzieć, kto jest lojalny wobec rządu, a kto nie. Buntownicy wyprowadzali w las wywiad, napadali na konwoje, gnębili wojsko. A przede wszystkim… siali propagandę. Na próżno Gwardia Narodowa gęsto patrolowała ulice i strzelała do ludzi rozwieszających plakaty i rozdających ulotki, ta ideologiczna broń szerzyła się jak niczym nie powstrzymywana szarańcza. Ulice były zalewane przez chwytliwe hasełka podburzające przeciw rządowi, i równie nieprawdziwymi obietnicami dla nowych rekrutów.
- Ci ludzie – powiedział powoli dowódca konwoju – w większości nawet nie wiedzą, o co walczą. Nie wiedzą, że umierają za chytrawego tchórza, który potrafił zorganizować wokół siebie zwolenników i porwać się na władzę w stosownym momencie. Każdy debil potrafi wszcząć powstanie w miesiąc po wojnie atomowej.
Przybysz pokiwał głową. Dla wielu ludzi było jasne, iż ten Michel Davis, ten sam człowiek, który podrzuca hasła podżegające do „walki o przetrwanie”, wcale nie chce walczyć o jedzenie i lepsze życie, tylko o władzę. I dzięki swoich umiejętności przywódczych skupił dostatecznie wielu zdesperowanych, naiwnych mieszkańców, dał im broń, i zaczął nękać wojskowe konwoje żywności, głodząc przy okazji większe miasta.
- Posłuchaj, synu – rzekł kapitan, zmieniając temat – z racji tego, że twój transport obrócił się w pył, dołącz do nas. Jedziemy do Waszyngtonu, a gdy dowieziemy tam wreszcie zaopatrzenie, dostaniemy ciekawsze zadanie niż eskortowanie jarzyn. Co ty na to?
- A mam jakiś wybór? – uśmiechnął się krzywo żołnierz – Zresztą, nawet posiadając jakikolwiek wybór, wybrałbym walkę z tymi zaślepionymi fanatykami, niż wożenie kartofli pod ostrzałem partyzantów. Ktoś musi dobrać się im do tyłków, psiakrew!
- Dokładnie – przytaknął dowódca – Zresztą, dostaniemy wreszcie jakieś zadanie na nieskażonym terenie – Po tych słowach dowódca kopnął leżący na ziemi pomarańczowy kamień – No cóż, skoro wszystko już jasne, możemy jechać dalej.
Mężczyzna dał znak kierowcom ciężarówek, by zapalali silniki, po czym sam skierował się do swojego pojazdu.
Chodź – powiedział do żołnierza – musimy jeszcze porozmawiać.
- A… - zająkał się niepewnie przybysz – co z moim Hummerem?
- A co takiego możemy z nim zrobić? – wzruszył ramionami kapitan – zostawmy go w tym rowie, i tak nie mamy czasu na jego naprawę. Zbyt długo marudziliśmy na tym pustkowiu…
Ostatnie drzwi trzasnęły znacząco, dając znak pozostałym pojazdom. Powoli i ociężale, konwój ruszył, powoli oddalając się od miejsca, w które miesiąc temu uderzyła bomba jądrowa – powoli pojawiało się coraz więcej kępek traw, zrujnowane gospodarstwa były w coraz lepszym stanie. Niekiedy pojawiały się jakieś połamane drzewa. Transport powoli wydostawał się z pustyni dzielącej Filadelfię i Waszyngton, w której miejscu mieszkało niegdyś tysiące ludzi, obecnie zagrzebanych pod piaskiem i gruzami, lub przebywających w specjalnych obozach dla uchodźców. Albo walczących w szeregach buntowników.
- Kim jesteście, żołnierzu? – zwrócił się dowódca do nowego członka konwoju, prowadząc uważnie pojazd po zdradliwej drodze
- Porucznik George MacFlake – odpowiedział zapytany.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Ja już to piszę kilka dobrych lat tak więc wybrałam najciekawszy rozdział:
Rozdział XXIX

"Bitwa

Bitwa rozpoczęła się wraz ze wschodem słońca. Maksymilian wyczuwał strach i lęk u swoich towarzyszy. Miał miecz z rękojeścią wysadzaną szlachetnymi kamieniami, kolor jego ostrza był złoty jak słońce w południe. Maks próbował nie dać złości odebrać panowania nad sobą, lecz wróg miał znaczną przewagę i wdarł się w ich szeregi. Wtedy mężowi Róży puściły nerwy i samotnie poszedł na sam środek pola bitwy. Stojąc samotnie ciął jednym zamachem zarówno powietrze jak i kilku przeciwników. Jego ruchy były szybkie,zwinne i bardzo płynne. Maks miał całą szatę zakrwawioną krwią wroga. Choć miał szybkie ruchy nie zdążył się obronić przed ciosem i dostał w ramię. Moc, która z niego uszła zabiła przeciwników stojących 100 metrów za nim. I po tym siły Maksa powoli opuszczały, że upadł na kolana. W mgnieniu oka dostrzegł to Stern i obronił przyjaciela przed ciosem w głowę, po czym zabrał go z samego środka pola walki na małe wzniesienie gdzie miał odzyskać swoje siły.
W tym czasie Róża będąc z dziećmi w pokoju Susan usłyszała trzask łamanego drewna w holu. Była pewna, że to ten którego musi zabić, widziała jak już się rusza klamka gdzie znajdowała się z dziećmi. W szczelinie drzwi widziała koniec miecza i po przesunięciu miecza w górę zamek nie wytrzymał i powoli zaczęły się otwierać. Róża niewytrzymała takiego napięcia i rzuciła zaklęcie, które zabiło dowódcę armii, ale część zaklęcia wróciła do swojego właściciela. I żona Maksa dostała w lewą rękę, która bardzo szybko zaczęła drętwieć. Chwyciła Susan, a Florian musiał mocno się trzymać szaty mamy i deportowała się do jaskini Tygryflona. Jednak królowa nie opanowała do końca tej sztuki podróżowania i wylądowała razem z dziećmi na swoim futrzastym przyjacielu. Tygryflon nie wzruszony całym tym zajściem podniósł i obrócił głowę i spytał Róży.
-Witaj, wygodnie się siedzi? I co cię do mnie sprowadza?
- Cześć Tygryflonie, bardzo wygodnie bo miękko, ale już z ciebie schodzimy. Mam mały problem.- odpowiedziała Róża.
- Mamo kto lub co to jest?!- spytał Florian.
- Florianku to jest mój przyjaciel-Tygryflon taki duży kotek ze skrzydłami.- przy tych ostatnich słowach ściszyła głos, aby usłyszał tylko jej syn.
- Florian to piękne imię, które napewno do ciebie pasuje.- rzekł Tygryflon.
- Mój złociutki, czy mógłbyś coś dla mnie zrobić?- spytała Róża kładąc Susan w jego legowisku dość ostrożnie przez zdrętwiałą rękę.
- Tak zrobię to dla ciebie. Tylko przestań się do mnie dobijać, bo ciarki przechodzą jak to robisz.- powiedział futrzasty przyjaciel.
Po czym Tygryflon powoli wstał i ruszył w stronę wyjścia, a Florianek stał jak wmurowany, gdy „duży kotek” przeszedł nad nim. Nie minęło 10 minut i Tygryflon wszedł z powrotem do groty, a tuż za nim biegł mąż królowej. Maks trzymał swoją złotą klingę po której spływała krew, jego ubranie również było całe od krwi jego i przeciwników. Róża nie zauważyła rany na ramieniu męża, a on patrzył raz na nią, syna i córkę. Po czym spytał.
- Co wy tu wszyscy robicie?! Mieliście być w pałacu!
Zanim Róża zdążyła coś powiedzieć, Tygryflon od tyłu chwycił delikatnie kłami szaty Floriana i odsunął go trochę dalej od mamy.
- Wystąpiły pewne komplikacje.- powiedziała Róża.
Maksymilian patrzył na nią z lekkim zdziwieniem, a gdy jego żona podniosła rękaw szaty, aż go odrzuciło ze zdziwienia. Dopiero po chwili trochę wyleczył jej rękę, z powodu swojego osłabienia. Tygryflon przeszedł obok swojej pani spojrzał na prawe ramię jej męża i dostrzegł długie przecięcie. Gdy niespodziewanie dotknął go nosem Maks aż podskoczył ze strachu po czym poczuł jak rana go piecze, a po chwili skóra go swędzi. Gdy dotknął swojego ramienia nie czuł już rany tylko skórę.
- Dzięki Tygryflonie.- powiedział Maks.
Mirella, która widziała gdzie wchodzi Maks, długo się zastanawiała nim tam weszła. Poddany Róży poruszył niespokojnie ogonem i zaczął iść w stronę wyjścia, a za nim również Florian z wielką ciekawością. Tygryflon dotarłszy do połowy tunelu skoczył na coś niby mały kotek na myszkę. Florian widział aby jak kogoś trzyma przednimi łapami i poszedł o wszystkim powiedzieć rodzicom. Maks i Róża kazali zostać synowi tu przy siostrze, a sami poszli zobaczyć kto się tu skradał. Będąc na tyle blisko jak za razem daleko aby dostrzec kawałek zbroi, którą Maksymilian rozpoznał, a była to przyciśnięta do ziemi Mirella. Krzyczała na swojego napastnika, Róża chciała interweniować, ale mąż ją zatrzymał, chciał zobaczyć co się będzie działo. Stali cicho za Tygryflonem.
- Puszczaj ty wstrętny brzydalu!- krzyknęła Mirella.
- jesteś intruzem w moim domu, dlaczego miał bym Cię słuchać skoro nie jesteś nawet moją panią?- spytał dość spokojnie.
- Ty chyba żartujesz, masz panią? Ona chyba jest ślepa!- stwierdziła Mirella.
- Po co tu weszłaś i czego szukasz?- zadał pytanie groźniejszym tonem.
- To nie twoja sprawa, potworze jeden wredny.- znów krzyknęła.
Tygryflon parę razy poruszył nosem i zwęszył zapach swojej pani, po czym zabrał łapy z intruza, by mogła powoli wstać.
- Pani pozwól mi ukarać intruza.- powiedział Tygryflon całkiem spokojny.
- Nie pozwalam, wiem co powiedziała i tak samo dotyczyło to mnie.- odrzekła wychodząc z za jego grzbietu razem z Maksem.
Mirella miała zdziwioną minę, że chodzi tu o Różę.
- Proszę pozwól mi, bo kara jest słuszna.- nalegał na nią.
- Możliwe że jest słuszna, ale nadal się nie zgadzam.- odpowiedziała Róża.
- Mirello tu chodzi o ciebie, więc lepiej go przeproś.- rzekł Maks do Mirelli.
- Żartujesz, że niby jak?! O nie nigdy w życiu tego czegoś nie przeproszę.- oświadczyła.
Królowa w ostatniej chwili odepchnęła Mirellę. Poczuła aby jak ostre pazury przecinają jej szatę i skórę na plecach. Maks naprawdę się za to zezłościł gdy widział ja jego żona upada na kolana.
- O nie, Różo wybacz mi tą krzywdę.- powiedział z wyrzutem sumienia Tygryflon.
- Zamilcz i bez żadnego ale!- krzyknął Maksymilian na niego.
Podwładny królowej odsunął się od niego, dlatego że złość jej męża w zaskakującym tempie rosła. Róża pomimo bólu wstała i trochę chwiejnie podeszła do futrzastego przyjaciela. I tak powiedziała.
- Przebaczam Ci tą krzywdę, lecz pod żadnym pozorem nie wolno zlekceważyć mojego rozkazu i próśb. Czy to jest oczywiste?
- Tak, jest oczywiste.- odpowiedział na pytanie.
Mirella leżała na ziemi jak wmurowana z szeroko otwartymi oczami. Róża przekazała krótką informację dla Maksa w myślach. Gdy oni tak stali bitwa, która toczyła się nad jeziorem dobiegła końca. Lecz z początku bitwy szala zwycięstwa przechylała sie na stronę popleczników Lorda Karsteda, natomiast po śmierci dowódcy jego oddziału zwyciężyli przyjaciele i oddziały królowej
W jaskini Tygryflona usłyszeli okrzyki radości i wołanie królowej aby do nich wyszła. Maks kazał zostać Florianowi tu w grocie dopóki po nich nie przyjdzie. Gdy do nich wrócił tak zwrócił się do Mirelli.
- Mirella, idź lepiej przodem na wszelki wypadek. Ja idę zaraz za tobą.
- Masz okazję zrewanżować się.- zwróciła się do przyjaciela Róża.
Tygryflon spojrzał na nią po czym ugiął przednie łapy, aby ona mogła bez trudu wejść na jego grzbiet. Gdy tylko wyszli z jaskini na wystarczającą odległość wzbili się w powietrze dzięki ogromnym skrzydłom Tygryflona. Róża z Góry widziała jak zacięta musiała być bitwa i czuła też przyjemne chłodne powietrze na zranionych plecach. Na jej prośbę Tygryflon wylądował na wskazanym wzniesieniu.
- Dziękuję wam wszystkim za tak liczne przybycie, wspaniałą walkę i obronę. Cieszę się, że w ten sposób to się zakończyło. Chcę...- Róża nie dokończyła zdania ponieważ straciła przytomność.
Tygryflon wyprostował skrzydło tak aby jego pani nie skaleczyła się dodatkowo przy upadku. Do Maksa dołączył Salery, który co jakiś czas spoglądał na bestię. Tygryflon skończył zdanie, które zaczęła jego pani i spoglądając na Salerego."

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Nie wiem, skąd u Was ta mania dawania własnych tekstów w cudzysłowie. Już kilka osób tak zrobiło. To Wasz tekst, nie cudzy, i dajecie go bez cudzysłowu!

Nermi -> jutro przeczytam.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Utwórz konto lub zaloguj się, aby skomentować

Musisz być użytkownikiem, aby dodać komentarz

Utwórz konto

Zarejestruj nowe konto na forum. To jest łatwe!


Zarejestruj nowe konto

Zaloguj się

Masz już konto? Zaloguj się.


Zaloguj się
Zaloguj się, aby obserwować