Zaloguj się, aby obserwować  
GeoT

Kącik pisarzy

946 postów w tym temacie

Ha, bardzo ciekawe...I dziwne to opowiadanie jest.
masz plusa za pomysł ode mnie. I za wykonanie.
Lubie takie niestandardowe opowieści :P
__________________________________________________
Ok, To może ja cosik dodam?
Chyba tradycją stało się, że w tym temacie prezentuje niektóre części ,,Gramstory". Ponieważ niedawno skończyłem ostatni odcinek, a Gramsajta nie będę przecież reklamował ( nie jestem nabijaczem odwiedzin), to postanowiłem, że ostatni odcinek (który moim zdaniem wyszedł mi najlepiej) dam tutaj do oceny dla was.
Mam nadzieję, że wasza krytyka będzie profesjonalna ( ach, jakżebym śmiał w to wątpić?^^).
****************

Ciemna noc powitała jeźdźców w obozie Grammu. Ciemna noc...I milczące tłumy wojowników.
Jechali przez ciasne przejście utworzone przez rozstępujących się ludzi. Był przeddzień bitwy. Jutro z rana mieli najechać na twierdzę Wampira.

Jeźdźców prowadził Oklit. Za nim było jeszcze z pięciu, otaczających związanego na karym ogierze Cedricka, czującego na sobie spojrzenia tysięcy par oczu. Nie były to spojrzenia przyjazne. Szczerze mówiąc Ced wolałby już, gdyby opluwano go i wyzywano. Nie mógł ścierpieć tych pełnych nienawiści spojrzeń. Spojrzeń pełnych wyrzutów i skarg. Spojrzeń pełnych niedowierzania i bezradności...Ognistych spojrzeń skupionych na nim.
Nie opuścił głowy. Nie zapłakał. Patrzył przed siebie twardo i niewzruszenie jadąc tak przez morze nienawiści powoli i z godnością.
Koniec tego ludzkiego tunelu kończył się na niebieskim namiocie ulokowanym w samym środku obozu. Pod namiotem stała przygarbiona postać opierająca się na lasce. Była ubrana w ciemny płaszcz z kapturem. Będąc już blisko niej Cedricek zaczął odczuwać niepokój. Zakapturzona postać wyraźnie na niego czekała. Tylko po co? Kim była? Co oni chcieli mu zrobić? Może w ogóle nie będą chcieli go wysłuchać...? Co w tedy? Czy zdobędzie się na to, żeby z własnej woli zabić przyjaciół?
Zatrzymali się przed namiotem.
Postać w kapturze poruszyła się nagle, a jej wzrok zatrzymał na Cedricku. Delegat wzdrygnął się czując na sobie to spojrzenie. Zdawało się go przenikać w skroś. Poczuł, jak ktoś przecina mu więzy. Rozprostował palce i skrzywił się czując ból spowodowany powracającym krążeniem. Chciał zsiąść z konia, lecz w tym momencie zakapturzona postać wyprostowała się, puszczając laskę, która upadła jej do stóp. Potem wolnym ruchem zdjęła kaptur.
Cedricek jęknął mimowolnie, gdy zobaczył przed sobą oblicze trupa.
Przecież AQ nie żyje, prawda? A jednak przyjaciel stał przed nim mierząc go uważnym spojrzeniem. Parę sekund zajęło Cedrickowi pojęcie, że jednak ma przed sobą żywego człowieka. Poczuł, że uśmiecha się z ulgą.
- AQ- Wyszeptał- Ty...
Uśmiech zamarł jednak na jego twarzy, gdy ich spojrzenia się spotkały. Wzrok AQ był zimny i twardy niczym głaz. Cedricek zrozumiał, że AQ nie przyszedł tutaj po to aby się z nim spotkać. Przyszedł zobaczyć mordercę. Potwora, który odebrał życie tylu ludziom. AQ obdarzył go jeszcze jednym, zimnym spojrzeniem, po czym narzucając kaptur odwrócił się i odszedł.
Dopiero teraz z oczu Cedricka poczęły spływać łzy.
Trzymając go za ramiona wprowadzili do niebieskiego namiotu. Pod przeciwległą ścianą od wejścia siedzieli Niebiescy. Ich uważne spojrzenia skupiły się na Cedricku i przyszpiliły go do miejsca.
Vilmar siedzący obok bladej Soleili podniósł się ,a w oczach płonął mu ogień.
- Masz coś do powiedzenia, zanim wykonamy na tobie sprawiedliwy wyrok, jakim jest śmierć?- Zagrzmiał.

***
-Więc utrzymujesz, że to nie ty? Że to jakiś...głos kazał ci to zrobić?- Powtórzyła Soleila.
- Tak.
Niebiescy popatrzyli na siebie w milczeniu.
- Zdajesz sobie sprawę, że to co mówisz jest niedorzeczne?
- Nie. Mówię całkowitą prawdę. To był Demon.
- Demon!- Prychnął Oklit- Demon! I mamy ci uwierzyć? Od czterystu lat nie zanotowano żadnego opętania przez Demona, i ty nam teraz mówisz, że ot, tak sobie akurat ciebie opętał jakiś mityczny demon? Skończ z tym błazeństwem, bo mnie szlag trafi!
- Mówię prawdę, Oklicie. Znany już wam Wampir otworzył portal i wpuścił te...Potwory do naszego świata. Mieliście tego dowód. Walczyliście z nimi.
- Tak, walczyliśmy- Przyznał Leo- Ale nikogo oprócz ciebie nie opętał... Nie możemy ci przeto wierzyć.
- Czyż nie rozumiecie?!- Wykrzyknął Ced- Jaki miałbym powód aby ich wszystkich pozabijać?! To byli moi przyjaciele!
- Powód?- Zagadnęła Soleila- Żadnego powodu mieć nie mogłeś...Po prostu...
- Co po prostu?- Przerwał jej Cedricek- Nie miałem powodu i nie zabiłem ich! Zrobiło to moje porwane ciało!
- Cóż...Cedricku...-Soleila popatrzyła się na niego uważnie- Musisz zrozumieć, że to co mówisz o czymś świadczy... Posłuchaj... Przeżyłeś wiele walk, parę razy byłeś już na granicy śmierci...Widziałeś rzeczy, które wielu pozbawiłoby rozumu...Psychika ludzka nie jest niezniszczalna...
- Sądzicie, że zwariowałem? – Zapytał z niedowierzaniem wojownik- Sadzicie, że nie wytrzymałem napięcia?!
- Cedricku...
- Wysondujcie mnie! Odpowiedź na wasze pytania leży w moim umyśle!
Leo poruszył się na fotelu.
- Zdajesz sobie sprawę, że sondując twój umysł możemy go zniszczyć?
- Zdaję.- Odrzekł twardo Cedricek- I z chęcią podejmę się tego ryzyka.

***
- Obudź się.
Ciemność...Ciemność i ból... Posmak krwi w ustach...I ból...
- Obudź się...
Obudź się...
Gdzie jest? Co to za miejsce? Jasne...światło poranka...
Obudź się, Cedriku. Już po wszystkim...
-Obudź się...Obudź...Wstań...
Wstał.
- Otwórz oczy.
Otworzył.
- Dobrze. A teraz popatrz na mnie.
Popatrzył.
Kobieta. Niebiesko odziana. Długie blond włosy...Kim Ona jest? Okruch lodu w głowie. Zimny okruch ludu...Nie. Gorący okruch lodu. Kłuje...I piecze. Ból.
- Nie odwracaj głowy i patrz na mnie. Jak się nazywasz?
Ból. Śnieg. Mróz. Nie...Słońce. Zielona trawa. To wiosna. A na drzewach pożółkłe liście....Nadchodzi jesień...Pada śnieg. Nie...Nie!
- Jak masz na imię?
Ciemność...Jasność...Wszystko poplątane i zmieszane. Oczy go bolą. Oczy. Oczy...Oczy...Go...Bolą...Jego oczy? CZYJE oczy? Kim jest on a kim jestem ja?
Powiedz jej swoje imię.
Imię? Jego imię... Kogo imię? Jakie imię? Co...Nazwa? jego nazwa...Ludzie go określają ta nazwą. Jest tą nazwą...Co to za nazwa?
Kobieta podnosi rękę. Z ręki tryska światło. Wbija się w oczy i rani...Krzyczy...
Podaj jej to cholerne imię!
Krzyk noworodka. Matka...Ojciec...Owce, flecik, drzewo, dziewczyna...Śmiech dziewczyny...Kwik i wrzask. Zabijani ludzie. Krew... Ogień...Patrzy na to szeroko otwartymi oczami...Widzi, jak zabijają jego matkę...Jak...Jego siostra rozłożona na sianie... Pochyla się nad nią czterech mężczyzn...Śmieją się...Krzyk.
Koń. Dosiada go. Pędzi... Ciemność.
- Podaj mi swoje imię...Nakazuje ci.
Miasto. Miecz. Wilki. AQ....Moderator, niebiescy, Word, Bitwa, Smok, Krzyk... Madia!
Obrazy...Przewijają się...Coraz szybciej...
Bitwa. Szczęk oręża. Cedricek.
- Nazywam się...- Mówi z wysiłkiem- Nazywam się....Cedricek.
Kobieta wypuszcza z ulgą powietrze.
- Witaj w domu.- Mówi.

***

- Twój umysł został przesondowany.- Rzekł Vilmar z powagą.- I...Rzeczywiście natrafiliśmy w nim na ślad innej istoty. Wygląda na to, że mówisz prawdę, Cedricku.
- Dziękuję...
- Jednakże nurtuje nas jedno pytanie. Dotychczas nikt nie potrafił wyzwolić się sam z mocy Demona. Jak ci się to udało?
- Nie udało mi się- Powiedział ponuro Ced.
Niebiescy poruszyli się nerwowo na stołkach.
- Jakże to? Nie rozumiem...
Cedricek wyprostował się i spojrzał twardym wzrokiem na Niebieskich.
- Po prostu. On dalej siedzi we mnie.- Oświadczył spokojnie.
- CO?!
- Ano tak. Zdołałem jedynie nakłonić go, aby mi nie przeszkadzał- Odrzekł Cedricek, a widząc pytające spojrzenia Niebieskich dodał:
- Nie zadawajcie mi więcej pytań, proszę. Zajmijmy się teraz innymi sprawami. Podejrzewam, że jutro z rana wyruszacie na ziemie nieprzyjaciela? Zechcijcie mi powiedzieć, jakie macie plany, gdyż czasu mamy mało, a wiele do uzgodnienia.
- Przychodzisz tu i tak po prostu żądasz od nas wyjawienia planów wojennych? – Zdziwił się Vilmar
- Tak. Chcę uzgodnić z wami przebieg bitwy.
- Czy zdajesz sobie sprawę do kogo mówisz? – Oburzył się Oklit- Jeszcze przed godziną mieliśmy cię zabić, a teraz...Teraz ty masz czelność stać przed nami i wymagać od nas...?
- Tak.- Przerwał Ced- Mam czelność. Wybacz, że ci to mówię, ale zamilknij już, Oklicie i wysłuchaj tego, co mam wam do powiedzenia.
Rozległy się okrzyki i przekleństwa. Część Niebieskich była za natychmiastowym wychłostaniem Cedricka, część za tym, aby go wysłuchać, a cześć chciała iść już spać, więc była za przełożeniem wszystkiego na wczesny ranek. Cedricek czekał cierpliwie aż wrzawa ucichnie i dopiero wtedy przemówił spokojnym głosem:
- Demon, który mnie opanował powierzył mi informacje o rozmieszczeniu wojsk nieprzyjaciela, oraz o pewnych strategicznych punktach, które pozwolą nam choćby marzyć o zwycięstwie. Myślę, że tego chcecie wysłuchać.
- Dobrze. Mów.- Zdecydował Leo znużonym głosem.
- Każda informacja ma jednak swoją cenę.- Rzekł z uśmiechem Ced.
Po kolejnej fali okrzyków i kłótni Cedricek postąpił krok ku Leo i powiedział:
- Dajcie mi jeden, dwudziesto osobowy oddział konnicy. To, do czego będzie mi potrzebny pozostanie tajemnicą...To jak? Zgadzacie się?
Leo tylko siknął głową.
Wszyscy pochylili się nad mapą.

***

Ostatnie, nocne chwile przed bitwą Cedricek miał zamiar spędzić na rozmyślaniach i przygotowaniach do tego ostatniego wysiłku, jaki go czekał, lecz coś przeszkadzało mu w całkowitym zatraceniu się w sobie podczas medytacji. Tym czymś była świadomość, że AQ żyje i że myśli o nim teraz jak o mordercy.
Oczywiście, Vilmar w specjalnym przemówieniu do wojska oznajmił, że Cedricek jest niewinny, lecz AQ był na nim nieobecny.
Teraz, w późnych, nocnych godzinach Cedricek przewracał się z boku na bok targany wątpliwościami i dziwnym przeczuciem, które mówiło mu, że...Że już stamtąd nie powróci. Westchnął i usiadł na sienniku tępo wpatrując się w ziemię. Chwilę tak siedział, po czym wstał i porwał ze stolika koszulę. Krótko potem był już poza namiotem i szedł szybkim krokiem w stronę obrzeży obozu.
Ciężko dysząc stanął w końcu na szczycie pokaźnej, ziemnej skarpy. U dołu rozciągały się bagna, na których majaczyła groźnie sylwetka wieży. Wokół niej zgrupowane były kamienne budynki, a za nią Cedricek dostrzegł mury sporego miasta.
Zadrżał gdy zimny wiatr powiał mocniej z tamtej strony. Jutro rano...Uderzą na to miasto i tą wieżę. Uderzą i zacznie się umieranie.
- Ced?
Obrócił się na pięcie. Za nim stał AQ w ciemnej szacie. Tej samej, którą miał na sobie, gdy Ced zjawił się w obozie. Tym razem jednak jego twarzy nie przesłaniał kaptur i Delegat mógł przyjrzeć się dokładnie jego bladej twarzy. Pod oczami miał sińce a źrenice nadmiernie rozszerzone. Uśmiechnął się nieśmiało.
- Ced, słuchaj... Byłem debilem. Jak mogłem w ogóle sądzić, że to ty zabijałeś? Przecież to było oczywiste! Ty byś nigdy czegoś takiego nie zrobił...
Odchrząknął, po czym rzekł odrobinę ciszej:
- Wiem, że nie zasługuje na przebaczenie, ale...
- Co ty wygadujesz? – zapytał Ced- To raczej ja powinienem cię o nie błagać.
- Słucham?
- Mogłem...Mogłem powstrzymać jakoś tego Demona wcześniej...Zanim wbiłem...
- ON wbił, Ced.
- Dobrze. Zanim on wbił ten nóż. Ledwo zdołałem przesunąć rękę...
- ...I prawdopodobnie uratować mi życie- Przerwał AQ- Daj spokój. Gdyby nie ty miałbym teraz pokaźną dziurę zamiast serca. Nie waż się mnie za nic przepraszać, bo to ja powinienem...
- Nie. Ty tez nie masz za co, AQ. Przecież każdy pomyślał by tak samo, jak ty...
- Wątpię...
- A ja nie.- Oświadczył Cedricek twardym tonem- Dosyć już o tym.
- Masz rację- Przytaknął AQ.- Dosyć.
W milczeniu podali sobie ręce.

***

Nastał ranek. Poranne mgły przykryły całe bagna i wspięły się aż na step, gdzie położone było obozowisko Grammu. Poranną ciszę zakłócał brzdęk zbroi- To wojsko Grammu formowało swe szeregi.

***

- CO?!
Czerwone oczy wampira rozszerzyły się ze złości i zdumienia. Xanor stał nad trzęsącym się sługą wijącym u jego stóp. Jego wargi uniosły się obnażając długie, zakrzywione kły.
- P-panie...Stoją u naszych wrót...Armia Grammu chce nas zaatakować...
Xanor szybko otrząsnął się z szoku jaki wywołała ta informacja. Odprężył się i spojrzał na nieszczęsne stworzenie drżące u jego nóg.
- Nareszcie...- Powiedział i jednym kopnięciem rozwalił niewolnikowi czaszkę. Stał jeszcze przez chwilę wciągając w nozdrza metaliczny zapach krwi, po czym zawołał gwardzistów.
- Powiedźcie wszystkim dowódcom żeby natychmiast byli gotowi do walki.- Wysyczał i odwrócił się do nich tyłem chcąc odejść do swych prywatnych komnat. Jednak w połowie drogi zatrzymał się i skinieniem raz jeszcze przywołał zbrojnych.
- Uprzątnijcie to gówno.- rzekł wskazując na dogorywające resztki swego sługi.

***

Mgła rozproszyła się ukazując dwie, stojące naprzeciw siebie armie. U góry, na szczycie wzgórza stała armia Grammu, a promienie słoneczne odbijały się w czystych zbrojach.
Na dole, u stóp łagodnego stoku stała armia Xanora –Nieprzebrana masa ciemno odzianych postaci. Jeźdźców, piechoty i łuczników ustawionych w szykach. Ludzie stanowili trzon armii. Po ich prawej stronie znajdowali się nie umarli, a po lewej- nieliczne demony. Na oko nie było ich więcej niż osiemdziesiąt tysięcy i nie mniej niż sześćdziesiąt.
Armia Grammu zdawała się być nic nie znaczącą błahostką przy takiej potędze. Było ich tylko trzydzieści tysięcy. Trzydzieści tysięcy zbrojnych mężów którzy pragnęli tylko jednego- Zemsty.
Zemsty za spalone miasto i zbezczeszczony kraj. Zemsty, za cierpienia. Zemsty za tułaczkę i śmierć niewinnych.
AQ siedział na koniu i żałował, że znajduje się w pierwszym rzędzie i widzi przed sobą śmierć. Nie żałował, że będzie brał udział w bitwie. Sam przecież tego chciał. Mimo ostrzeżeń i gróźb medyków ubrał zbroję i przypasał miecz gotów zginąć za swój kraj. Mimo wszystko wolałby być teraz gdzieś dwa szeregi dalej, aby nie mógł widzieć tej straszliwej siły ciemnego wojska. Ponad to wszystko AQ żałował, że nie ma przy nim Cedricka, który zebrał dwudziestu jeźdźców i wyruszył przez bagna, aby przekraść się do miasta od drugiej strony.
Nagle coś wyrwało go z rozmyślań. Było to zamieszanie spowodowane pojawieniem się Niebieskich...Niebieskich?! Zewsząd rozlegały się okrzyki zdumienia, gdyż wszyscy Niebiescy odziani byli w zielone szaty. Jechali dumnie na czarnych koniach a z ich postaci promieniowała pewność siebie i... moc. Moc tak olbrzymia, że gdy przejeżdżali koło niego AQ poczuł jak wszystkie włosy na jego ciele podnoszą się, jak gdyby gdzieś niedaleko uderzył piorun.
Stanęli w równym rzędzie na przedzie, a najdalej wyjechał Leo. Wszyscy myśleli, że chce wygłosić jakąś przemowę, lecz on popatrzył tylko mądrymi oczami na swą armie ( Każdy odczuł, jak gdyby patrzył się tylko na niego) i nagle popędził konia w dół zbocza. W milczeniu armia Grammu ruszyła za nim. A było to milczenie zwiastujące rychłą śmierć dla każdego, kto stanie im na drodze. Pędząc w dół zbocza AQ czuł, jak ulatują z niego wszelkie emocje. Teraz liczyło się tylko jedno- Pęd.
Dopiero, gdy ze szczękiem broni wbili się w zaskoczoną siłą ich ataku armię nieprzyjaciela z ich ust wyrwał się ryk.

***

Dwudziestu jeden jeźdźców w milczeniu przedzierało się przez bagna. Ich zadanie było proste:
Objechać miasto i wkraść się do niego. Tam mieli prześlizgnąć się do głównej bramy i otworzyć ją na oścież. Przynajmniej tak im powiedziano.
Tylko jeden człowiek znał prawdziwy cel ich misji. Nazywał się Cedricek i był Delegatem. Baronem, który zdążył już obróść w legendę, jako jeden z najlepszych wojowników.
Nagle Ced obrócił się w siodle i skinął na dwóch z pośród swoich ludzi.
- Mar, Furr...Chodźcie tu, bliżej.- Rzekł, a gdy to zrobili odezwał się ściszonym głosem:
- Jesteśmy koło murów. Gdzieś w pobliżu jest krata przez którą spływają ścieki. Rozdzielcie się i znajdźcie ją.
Dwóch jeźdźców w milczeniu wykonało rozkaz wodza. Marrbacca pojechał w prawo, a Furbacca w lewo. Chwilę później rozległ się zduszony okrzyk z lewej.
- Ced! Znalazłem!
Chwilę potem, gdy stali pod murami Cedricek kazał im zsiąść z koni i powiedział:
- Zanim tam wejdziemy mam wam jedno do przekazania, gdyż misja uległa małej zmianie. Nie, nie...Wy rzeczywiście macie otworzyć bramę...Ale nie ja. Ja pójdę do podziemi. Muszę się tam z kimś...spotkać. – Ced wzniósł ręce uciszając zduszone okrzyki protestu- Cisza. Musimy się rozstać. Dowództwo obejmują Marr i Furr. To ich macie słuchać, nie mnie. Powiedziałem wam to teraz, gdyż, gdy tam wejdziemy trzeba będzie zachować całkowitą ciszę. –Jego bystre spojrzenie przebiegło po ich twarzach- Są jeszcze jakieś pytania? Nie? No, to się odsuńcie.
Wyciągnął rękę z której trysnęło fioletowe światło i po chwili krata wypadła z muru, a oni mogli zagłębić się w mrocznych kanałach.

***


Późniejsze wydarzenia opisane zostały w Złotych Księgach Historii Grammu jako jedne z najważniejszych w całej historii. Ich pełny opis zajął trzy grube tomy a wiele faktów do dziś nie zostało potwierdzonych. Ten jeden dzień przyniósł wielu bohaterów, lecz my zajmiemy się tylko paroma z nich. Bogom niech będą dzięki za ich poświęcenie i wytrwałość.

***

Xanor szedł po schodach wykutych w skale prowadzących do podziemi. Szedł tak szybko, że jego czarny płaszcz powiewał za nim niby skrzydła demona. Pięści miał nerwowo zaciśnięte, a w oczach płoną ogień.
Myśl, że wrogie wojska toczą bitwę pod jego wieżą wprawiała go w niezdrowe podniecenie. Zdawał sobie jednak sprawę, że jeśli Niebiescy dobrze pokierują bitwą, to mają szansę ją wygrać. Tym bardziej, że Niebiescy nie byli już Niebieskimi.
Xanor nie wiedział w jaki sposób, ale stali się zieloni i zwiększyli swą siłę. Wampir skrzywił się, gdy przypomniał sobie co zrobili z jego wieżą.
Parę chwil temu stał jeszcze w oknie swej komnaty skąd spuszczał na armie Grammu prawdziwe rzeki ognia. Jeden z Zielonych wyciągnął rękę, a z niej wystrzelił szmaragdowy promień. Xanor musiał ratować się natychmiastową ucieczką kilka pięter niżej. Wyższe piętra zaś przestały istnieć. Niszczycielski promień zmienił je w gróz.
Jak? Jak oni zdobyli tak wielką potęgę? Zapytywał sam siebie Xanor, a jedynym logicznym wyjściem było to, że musieli być w posiadaniu Kielicha z Arcanarum –Pradawnego artefaktu pozwalającemu każdemu kto z niego wypije sto razy powierzyć swoją moc.
Jeśli to było prawdą, a wyglądało na to, że niestety było Xanorowi zostawała jedyna nadzieja:
Kamień.
Musi wydobyć całą jego moc...Musi ją pożreć, a wtedy...Posiądzie moc tysiąca słońc. Ledwo zauważalnym grymasem na twarzy będzie mógł unicestwić całą tę żałosną bandę Gramczyjków.
Dziwiło go tylko, czemu wcześniej na to nie wpadł...

***

AQ uskoczył przed cięciem miecza i szybkim kontratakiem wytrącił broń z ręki przeciwnika , poczym nie czekając, aż tamten wykona jakikolwiek ruch zagłębił swój miecz w piersi tamtego. Następnie wyrwał go i już był przy innym wojowniku.
Miecz dosłownie fruwał mu w rękach, lecz pot i krew z rany na głowie co chwila spływały mu na oczy utrudniając widzenie. Walczył już od dwóch godzin. Dwie godziny kiedy krok za krokiem posuwał się naprzód wyrzynając ciągle nowych przeciwników i parząc jak koło niego giną jego przyjaciele. Na ich miejsce napływali nowi z tylnych szeregów. Zewsząd rozlegały się krzyki konających i szczęk broni. Rżenie koni mieszało się z krzykami wojowników. AQ już dawno przestał wycierać krew która co chwila pryskała na niego z którejś ze stron i parł do przodu z furią w oczach. Brudny, spocony i pokrwawiony wyrzynał coraz to nowych przeciwników czując, jak opuszczają go siły.
Dawno już pogodził się z myślą, że umrze. Kto mógł bowiem przetrwać taki chaos?
Gdzieś obok mignął mu zielony płaszcz. Z drugiej strony czerwony. Rozległ się wrzask a zaraz potem obrzydliwy bulgot. AQ już na to nie zważał. Parł dalej parując ciosy i samemu zadając nowe a zgiełk bitwy przygłuszał krzyki umierających.

***

Kanały śmierdziały gorzej, niż mogło to się na pierwszy rzut oka wydawać. Idąc przez nie nie widzieli wiele, lecz już po zapachu można się było wiele spodziewać, co do wyglądu tychże tuneli.
Cedricek szedł na końcu i starał się wyczuć jakąś odnogę, która zaprowadziła by go tam, dokąd zmierzał, a mianowicie do śliskich schodów prowadzących w dół, aż do ciemnego korytarza, który, jak powiedział mu demon, łączy się z jednym z tych które prowadzą aż do wielkiej jaskini, gdzie prawdopodobnie przebywał Xanor. Gdzież bowiem indziej mógł się podziać wampir, po zniszczeniu wierzy, jeśli nie tam?
Minionego wieczoru Cedricek ułożył z Niebieskimi plan, jak zwabić wampira do jaskini. Używając swoich mocy Niebiescy mieli zniszczyć wierzę Xanora. Jeśli wampir przeżyje, a zakładali, że tak się stanie, to na pewno uda się do jaskini, gdzie kiedyś wezwał rzesze demonów. Będzie pragnął użyć mocy kamienia, lecz gdy tam dojdzie Cedricek będzie już na niego czekał i zakończy to, co zaczął, wtedy, przy portalu.
Z rozmyślań wyrwał go niespodziewany trzask. Podniósł głowę i zobaczył, że Furr leży w stercie śmieci.
- Potknąłem się- szepnął wstając- nie sądzę jednak, żeby ktoś nas usłyszał...Zbyt wiele mają tam, na górze do roboty.
- Mimo to zachowajmy jak największą ciszę- Odszepnął Ced.
Naraz rozległ się łoskot, jak gdyby byli w górach, a gdzieś niedaleko schodziła kamienna lawina. Wszyscy jak na komendę wyjęli miecze z pochew.
- To wieża?- zapytał Marr.
- Chyba tak- odparł Furr i spojrzał pytająco na Cedricka.
- Musimy się pospieszyć- szepnął Ced.- Wchodzę w najbliższą odnogę.
W milczeniu skinęli głowami i ruszyli dalej. Niedługo potem Cedricek zobaczył wejście w boczny korytarz odbijający w prawo. Wojownik przystanął przy nim. To samo zrobili tamci.
- Wiecie co macie zrobić- rzekł.- Ja muszę teraz iść. Odwrócił się do wejścia.
-Ced?
Odwrócił się z powrotem.
-Tak?
- Powodzenia...
Uśmiechnął się.
- Dzięki...Wam też.- Odparł i wolnym krokiem skierował się do tunelu.
Stali jeszcze chwilkę przysłuchując się odgłosowi jego oddalających się kroków. Furr spojrzał na resztę.
- Chodźcie. Mamy robotę do wykonania.
Gdy się oddalali dobiegł ich jeszcze jego głos:
- Powiedzcie AQ, że...Że najpiękniejsze miejsca na groby są zawsze pod wiśniami. Powiedzcie mu, że jest naprawdę dobrym przyjacielem.

***

AQ padł na ziemie zamroczony. Wielki troll zawył dziko i zamachnął się raz jeszcze, aby zakończyć walkę. Delegat instynktownie skurczył się czekając na cios. To już koniec przeszło mu przez myśl. Olbrzymi młot Trolla wznosił się w powietrzu jakby w spowolnionym tempie. Nagle zatrzymał się i począł opadać. AQ widział, że już za późno na unik. Nic już mu nie pomoże i czeka go bolesna śmierć... Nagle hałas bitwy przedarł się do otępionego mózgu wojownika. Coś z wielką szybkością przedzierało się ku niemu. Rycerze wroga padali jak muchy, a większość z nich wyrzucona impetem walki wylatywała w powietrze, aby spaść martwo parę metrów dalej. Mignęły mu zielone szaty, poczym obraz przesłoniła ciemna krew tryskająca z miejsca, gdzie przed chwilą był łeb trola. Ciężki młot wysunął się z ręki upadającego truchła i walnął w ziemie obok AQ. Ciężko dysząc i próbując wytrzeć twarz wojownik stanął chwiejnie na nogach i podniósł niepewnie miecz.
Chwilę później zaatakował go Demon.

***

Furr z mieczem dłoni zmierzał ku wylotowi kanału. Za nim podążało dziewiętnaście ciemno odzianych postaci. Pod ich okutymi butami cicho chlupotała woda. Zakratowane wyjście z kanału zbliżało się coraz bardziej. Teraz trzeba będzie tylko wyłamać zamek i po cichu przejść przez miasto do bramy. Bułka z masłem. Nie takie rzeczy się robiło. W dodatku cała Armia Xanora bije się teraz przed murami... Mieszkańcy...Siedzą w domach pozamykani i zastraszeni.
Dotarł do kraty.
- Marr- szepnął w ciemność- potrzebuje twojej pomocy.
Chwilę trwała cisza, a potem rozległ się delikatny chlupot wody i ciche westchnienia zbliżającego się Marbaccy.
- Ale tu...Niemiło- Stwierdził Mar stając obok Furra- Mam wrażenie, że jeden z tych oślizgłych robali wlazł mi pod kolczugę...Brr...
- To go zmiażdż...- poradził Furr- A teraz do roboty.
Marr z westchnieniem zabrał się do rozbrajania zamka mamrocząc coś pod nosem. W pewnej chwili krzyknął cicho, gdy skaleczył się w palec jakimś ostrym kawałkiem metalu.
- Nie mogę pojąć, dlaczego ty tego nie możesz zrobić- Mruknął.
- Może dlatego, że to ty w młodości włamywałeś się do sejfu rodziców po słodycze?- Odparł z rozbawieniem Furbacca- Ja nigdy tej sztuki nie zgłębiłem...Chyba nie byłem tak łasy.
- Taak- szepnął Marr- Ale to ja przypłaciłem to usuwaniem dwóch zębów...Bolesnym, z tego co pamiętam...- Skrzywił się, gdy wytrych złamał się z trzaskiem- Cholera, zardzewiałe dziadostwo...Nikt o to nie dba, nie konserwuje, a potem ja musze się męczyć!
Furr patrzył, jak Marbacca wyjmuje drugi wytrych i wkłada w zamek. Delikatnie manewrował nim w prawo i w lewo, aż nagle przekręcił go o dziewięćdziesiąt stopni. Coś szczęknęło. Zamek był otwarty.
- Viola!- Ucieszył się Marr- Już myślałem, ze będę musiał dziadostwo młotem rozwalić.
Wyszli na zewnątrz. Furr rozglądnął się czujnie w około. Znajdowali się w kamiennym rowie, gdzie zbierały się opady. Po obu jego stronach stały drewniane domy a na górę prowadziły kamienne stopnie. Wspięli się po niech skuleni. Znajdowała się tu droga biegnąca od głównej bramy, przez środek miasta. Zza murów dobiegały odgłosy bitwy. Szczęk broni mieszał się z krzykami i ogólną wrzawą, lecz tu w mieście było spokojnie. Nie było słychać nawet ujadania psów. Wojownik przylgnął do ściany jednego z domostw i bacznie począł się przyglądać oknom. Nie dostrzegł w nich żadnego ruchu ani nawet oznaki, że ktoś tu żyje. Wręcz przeciwnie. Wzdłuż całej ulicy okna były popękane. Często niczym zasłony powiewały w nich pajęczyny. Powoli się wyprostował i spojrzał w niebo.
Słońce właśnie zaszło. Na bladym nieboskłonie poczęły się właśnie ukazywać pierwsze gwiazdy.
Dobrze pomyślał Noc skryje nas swym płaszczem.
Odwrócił się napotykając pytające spojrzenie Marra.
- Idziemy. –Rzekł- Ale powoli...

***

Cedricek biegł po śliskich stopniach prowadzących w dół. Jego stopy wybijały głośny rytm, który odbijał się od kamiennych ścian korytarza. Nie dbał o to. Teraz liczyło się tylko to, aby w jak najszybszym czasie dobiec do jaskini i dopaść wampira. Schody były długie. Nawet zbiegając w dół zwyczajny człowiek zmęczył by się i zwolnił. Cedricek miał jednak do dyspozycji inne siły. Siły z których czerpał teraz energię ile tylko mógł. Pomału cedził siłę smoka, a Demon obdarowywał go potęgą szepcząc nieustannie, żeby się pospieszył. Cedricek czół jego podniecenie i wiedział, że nie jest to w żadnej mierze związane z walką. Demon spieszył się, aby odebrać mu ciało. Pewnie próbował by to zrobić teraz, lecz wierzył, że Ced dotrzyma swego przyrzeczenia. I odda mu ciało z dobrej woli zaraz po zakończeniu walki...Cedrik uśmiechnął się groźnie. Nie obchodziło go, co będzie później. Przed sobą widział tylko jeden cel: Dopaść i rozszarpać Xanora.
Jego zmysły były wyostrzone do granic wytrzymałości. Czuł schody za sobą i na pięć metrów przed sobą. Słyszał, jak pojedyncze krople wody uderzają o posadzkę w jaskini do której zmierzał. Mięśnie napięły mu się groźnie, a wargi uniosły się w morderczym grymasie odsłaniając zęby. Już niedługo... Za chwilę wpadnie do jaskini...
Szybkim ruchem wyjął miecz.
Jesteś pewien, że chcesz to zrobić? Usłyszał w głowie głos Demona. Mógłbyś mi teraz oddać ciało i wydostalibyśmy się stąd niezauważeni...
- A co- Wydyszał Cedricek- Masz stracha?
Nie. Ale zależy mi na tym ciele...Dopełnisz obietnicy?
- Tak, dopełnię...Dostaniesz kawałek mięsa...
Demon nic nie odpowiedział. Natomiast Ced wyczuł nagła zmianę w powietrzu. Cel jest tuż tuż...Schody skończyły się gwałtownie. Biegł teraz ciemnym korytarzem oświetlonym od czasu do czasu blaskiem ognia z ledwie tlących się pochodni.
Naraz tunel się skończył i Cedricek wbiegł do wielkiej, mrocznej jaskini. W biegu rozglądał się za Xanorem, lecz nigdzie nie mógł go ujrzeć.
Zatrzymał się i uważnie rozejrzał. Pośrodku jaskini stał kamienny ołtarz ofiarny na którym spoczywały jakieś zaschnięte szczątki. Pod ścianą stała brama...A właściwie rzeźba bramy. Same kamienne framugi. Ced domyślił się, ze to musi być portal. Przed nim na małej kolumience spoczywał lśniący kamień. Rozejrzał się raz jeszcze. Wyloty wielu tuneli czerniły się ze wszystkich stron. Nigdzie nie było żadnych oznak obecności wampira. Kamień znowu przyciągnął jego wzrok. Tak pięknie błyszczał... Niepewnie ruszył w jego stronę.
Naglę ciemność odezwała się do niego głośnym szeptem.
- Witaj, Cedricku...Mały, głupi człowieczku...
Cedrik obrócił się na pięcie, lecz niczego nie dostrzegł, a głos znowu do niego przemówił.
- Ty, który zawędrowałeś aż tutaj spotkasz wreszcie śmierć...Jesteś małym robaczkiem miotającym się na wszystkie strony i nie wiedzącym co z sobą zrobić...Musisz, zrozumieć, człowieku, że przyszedłeś tutaj, gdzie tak wielu oddało swą krew na ołtarzu tylko w jednym celu...Abym mógł cię unicestwić.
Zdezorientowany Cedricek stanął w miejscu. Głos zdawał dobiegać się zewsząd równocześnie. Nie było sposobu, aby domyślić się, gdzie znajduje się wampir. Jak mógł być takim głupcem i nie przewidzieć, że Xanor zastawi pułapkę?
- Pokaż się!- zakrzyknął. – Wyjdź z ukrycia, Xanor. Dosyć tego.
Xanor zaśmiał się w odpowiedzi.
- Myślisz, że będziesz mi rozkazywał, głupcze? Wyjdę, gdy będzie mi się podobało...A na razie możemy porozmawiać...
- Nie mam ci nic do powiedzenia.- Żachnął się Ced.
- Och, ale ja tobie mam... I chcę, abyś tego wysłuchał, zanim umrzesz... Otóż chcę ci powiedzieć, że to ja wtedy napuściłem na was smoka...I przeze mnie zginęła ta...Elfka? Elfka...Tak...- Xanor zaśmiał się widząc jak Cedrik zacisnął pięści- Powiem ci szczerze. Nie tak miało się to potoczyć. Ty miałeś zginąć, a ona....Hmm...Miała przyjść do mnie...Usługiwała by mi w mej komnacie i w łożu...A gdyby mi się znudziła, miałbym niezłą zabawę mogąc zabawić się z nią na tym ołtarzu...Mmmm...Przyznam ci się, że wielokrotnie sobie wyobrażałem to wydarzenie...Miałem nawet przygotowane narzędzia... Tak delikatne a jednocześnie bolesne, że mogła by żyć przez parę tygodni...A ja bym się o to postarał...
- ZAMKNIJ SIĘ, GNOJU!!! ZAMKNIJ SIĘ I WALCZ!!!- Cedrik nie panował już nad swoimi emocjami. Na czoło wystąpił mu pot, wargi zagryzł do krwi a pięści miał tak mocno zaciśnięte, że spod paznokci poczęła się lać krew. On jednak na to nie zważał. Oddychał ciężko a jego ciało trzęsło się z wściekłości.
- Mam się uciszyć? Zamknąć się?- Rozległ się rozbawiony głos wampira- A Dlaczego? Zrobisz mi coś? Zabijesz mnie? Wątpię. O, tak jesteś silny...Jesteś potężny...Widzę to...A jednak ja jestem potężniejszy...Potężniejszy niż ktokolwiek przede mną. Nie pokonasz mnie.
- Czyżby?- Cedrik z trudem zapanował nad drżeniem głosu- No, to może się przekonamy?
- Tak bardzo chcesz zginąć? A myślałem, że w ludziach nic mnie już nie zaskoczy...
- Nie... - Ced uśmiechnął się cynicznie. - Tak bardzo chcę cię zabić... I wiesz co? Zrobię to!
W ciemności rozległ się obrzydliwy rechot. I nagle, bez ostrzeżenia wampir skoczył na niego z podniesionym do ciosu mieczem.

***

Dotarli do bramy szybciej niż się spodziewali. Nie musieli się zbytnio ukrywać. Miasto nie tylko wyglądało, ale było wymarłe. Przynajmniej w tej części gdzie się znajdowali. Dalej bowiem w niebo wznosiły się małe słupki dymu z kominów domostw. Jednak w miarę jak masywna, okuta żelazem brama przybliżała się stawali się czujniejsi. Wiedzieli, że w wieżyczkach znajdujących się po obu jej stronach musi kryć się przynajmniej paru żołnierzy obsługujących mechanizm otwierający bramę. W samej rzeczy. Gdy tylko szarość zmierzchu przykryła świat w oknach obu wież rozbłysły światła.
Ich mała grupka przybliżała się powoli uważając, aby żadna część ich oporządzenia nawet nie zabrzęczała, alarmując strażników. Mimo hałasu bitwy za murami miasta czujny strażnik mógł wychwycić pojedyncze, ciche brzęknięcie od strony miasta. Oczywiście była na to mała szansa, lecz nikt z nich nie zamierzał ryzykować.
Marr szedł wolno kuląc się pod ścianą jednego z domostw. Zza murów dobiegały krzyki i szczek broni. Wojownik aż dygotał z tłumionych emocji które wstrząsały jego ciałem, gdy tylko hałas nabierał na sile. Marrbacca aż rwał się do walki. Czół, że całe życie czekał na te jedną, pojedynczą bitwę i ogarnęło go rozczarowanie, gdy pomyślał, że podczas, gdy jego druhowie walczą teraz z najeźdźcami on pełznie przez miasto ku jakiejś głupiej bramie. Chciał walczyć. Chciał zabijać...Poczuć zapach krwi swych wrogów. Cholera, jak by chciał teraz poderżnąć komuś gardło!
Jego dłonie raz po raz wędrowały do rękojeści miecza spoczywającego...Jakże nieużytecznie w pochwie. Ale już niedługo... Już niedługo, gdy brama ulegnie pogna z mieczem w dłoni na spotkanie przeznaczenia i będzie mógł mordować do woli... Zaśmiał się z cicha. Myśli jak morderca. Zwykle taki nie był. Spokojny i opanowany Marrbacca zawsze był ulubieńcem rodziców, podczas, gdy Furr był buntownikiem. Z kolei tylko on wiedział jaki naprawdę jest jego brat. Z pozoru grzeczny, zawsze dobrze ubrany i elokwentny chłopiec nocą zakradał się do ich sejfu po słodycze, bądź udawał na nocne wyprawy z Furrem do najgorszych dzielnic miasta. Ileż to razy wracał do domu w ostatniej chwili, nim przyłapała go matka, która z nieznanych powodów zawsze budziła się o świcie. Teraz role się odwróciły. Poważny, spokojny Furrbacca prowadził ich do celu, a Marr rozmyślał o mordach jakie go czekają. Cóż, może po prostu odnalazł swą prawdziwą naturę? Był wojownikiem. Zabójcą. To Furr był idealnym przywódcą.
Pogrążony w rozmyślaniach nie zauważył wystającego z bruku kamienia. Potknął się i z głośnym łoskotem poleciał na kamienie.
Furr obrócił się do niego a jego oczy zamigotały.
- Ty idioto!- Warknął- Teraz...?!
W oknie wieży pojawiła się nagle sylwetka strażnika, który ich zobaczył i zaczął cos krzyczeć. Jeden ich towarzyszy uniósł nagle rękę w której trzymał wielki łuk. Strzała świsnęła i strażnik zwalił się z wierzy z głośnym krzykiem. Natychmiast we wnętrzu wież zakotłowało się i rozległy się stłumione okrzyki.
Grupa Gramowiczów wyjęła broń i spojrzała pytająco na Furra.
- Co tak stoicie?!- Krzyknął- Do ataku!

***

AQ cofnął się zdyszany przed naporem dwóch mieczy atakujących go równocześnie. To była jakaś paranoja. Od kilku godzin na przemian atakował i był atakowany. Oblizał spękane usta. Chciało mu się pić. Wypocił już chyba całą wodę jaka znajdowała się w jego organizmie. Jego mięśnie wrzeszczały z bólu za każdym razem, gdy wykonywał jakiś ruch. Z wielu ran ciekła mu krew. Całe ciało miał poobijane. Przed oczami tańczyły mu czarne płaty. A bitwa trwała w najlepsze. Ciągle napływały nowe fale wielkiej Armii Xanora. To było szaleństwo. Włosy miał pozlepiane krwią i szczątkami. Chełm spadł mu gdzieś w trakcie walki, nawet nie zauważył kiedy. Walczył w pierwszym szeregu armii Grammu zawzięcie młócąc mieczem i blokując ciosy przeciwników. Zapadła noc, lecz na szczęście była pełnia i wszystko było dobrze widoczne. Co jakiś czas ciemność rozjaśniały magiczne pociski przelatujące ze świstem nad ich głowami. Wszędzie latały strzały. Konnica z prawego skrzydła została prawie wycięta w pień przez demony. Wszyscy ledwo trzymali się na nogach szaleńczo broniąc się przed zastępami nieprzyjaciół. AQ rozejrzał się wokoło przekrwionymi oczami. Obok niego walczyli prawie wszyscy moderatorzy Grammu a ich czerwone, poszarpane płaszcze łopotały, gdy skręcali się i podskakiwali w szaleńczym tańcu śmierci. Gdzieś dalej migały mu zielone płaszcze władców Grammu. Wzdrygnął się widząc bladą Sol, która z okrzykiem bojowym powalała swym buzdyganem wciąż nowych przeciwników. Ale nawet ona nie była wszechpotężna. Z wielu ran płyneła jej krew, choć ona sama zdawała się na to nie zważać. AQ odbił cios i popatrzył szybko w druga stronę. Obok niego wyjąc dziko i machając olbrzymim młotem zabijał Budo. Jego rosła postać wręcz promieniowała energią i wolą walki. Delegat skoczył i z całej siły wbił miecz w klatkę piersiową przeciwnika. Tamten wrzasnął urwanym nagle skowytem i osunął się na ziemię. AQ popatrzył na kolejnego przeciwnika. Bitwa toczyła się dalej, a on miał coraz mniej siły. Z krzykiem ruszył na spotkanie swego przeznaczenia.

***

Cios był tak szybki, że Cedricek ledwie zdążył go odbić. Potknął się przy tym niezgrabnie i prawie nie upadł. Przed sobą zobaczył wykrzywioną w imitacji uśmiechu twarz wampira.
- Widzisz, Cedricku. Od naszego ostatniego spotkania stałem się o wiele potężniejszy. Potężniejszy nawet, od konsuli! Zgłębiłem tajemnice wszechświata!- Krzyknął zadając cios. -Zobaczyłem to, co nieosiągalne dla oczu żyjącej istoty! Uwolniłem demony! A to wszystko dzięki temu kamieniowi! Nikt mnie nie zniszczy! Nikt nawet nie może mnie tknąć!
Ced ciężko dysząc uchylił się przed ciosem. Dramatycznie próbował skupić się na swoich umiejętnościach oraz sile. Chciał zużyć wszelkie rezerwy energii jakie mu pozostały, lecz nie mógł. Walka odbywała się bowiem równocześnie na paru poziomach. Nie tylko fizycznym, lecz także psychicznym i duchowym. Atakując Xanor uderzał w niego na przemian mieczem i umysłem, a Cedricek chwiał się pod potęgą tych uderzeń. Wampir zamrażał jego umysł i paraliżował duszę. Wysysał życie i chęć walki. Cedrik musiał teraz dokładać wszelkich starań aby nad sobą zapanować i nie poddać się. W głowie czuł tępy, pulsujący ból, gdy agresja Xanora starała się złamać jego bariery. Nie zrobił tego tylko dlatego, że Cedricek miał jeden atut: Z pomocą przychodził mu Demon, który skutecznie blokował mentalne ciosy wampira dając Cedrikowi okazję do skupienia się na fizycznym aspekcie walki. Ced zaś potrzebował tylko paru sekund spokoju, aby móc zaczerpnąć siły od drzemiącego w jego ciele smoka. Niestety ich nie miał. Teraz mógł tylko skupić się na blokowaniu ciosów i zadawaniu ich samemu. Wirował i tańczył z mieczem w dłoni starając się przebić zasłonę wampira. Ten jednak był okropnie szybki. Zdawał się wyprzedzać jego ciosy i samemu zadawać swoje tak, aby Ced miał jak najmniejsze szanse obrony. To, że Delegat jeszcze żył zawdzięczał w znacznej mierze szczęściu, choć ono nie trwa długo.
W czerwonych oczach wampira zamigotał ogień.
- Zgniotę cię, robaku.
W odpowiedzi Cedricek zadał potężny cios od góry. Miecze spotkały się w morzu iskier.
Wirowali naprzeciw siebie tak szybko, że gdyby jakiś człowiek patrzył na ich pojedynek z boku widział by tylko dwie rozmazane smugi.
W samej rzeczy Cedrik nigdy jeszcze w swoim życiu tak nie walczył. Jego mięśnie stały się teraz tylko częścią maszyny do zabijania, którą stał się on sam. Wszystkie jego ciosy były odpowiednio wyważone i precyzyjne. Wszystkie na tyle silne, że z łatwością przeciąłby grubego bizona jednym cięciem. Wszystkie tak szybkie jak myśl. Żadne nie dosięgły celu.
W tej straszliwej wymianie ciosów Cedrikowi nagle przyszła do głowy pewna myśl. Wampir przed chwilą nieświadomie zdradził mu swą słabość. Był to kamień leżący spokojnie na kolumience i połyskujący w ciemności. Gdyby tylko...Udało się tam przenieść walkę...

Podskoczył i wykonał podwójne salto w tył lądując pewnie na obu nogach. Jak przewidział Xanor już tam na niego czekał. Dobrze. Wymienił jeszcze parę ciosów i znów skoczył, tak aby znaleźć się bliżej kamienia.
Wampir syknął wściekle i już był przy nim zadając mocny cios z boku. Cedricek go zablokował i odpowiedział mocnym pchnięciem. Jego miecz został odbity, lecz pchnięcie dało Cedrickowi siłę do wykonania piruetu. Miecz świsnął w powietrzu i uderzył na Xanora z drugiej strony. Ten wygiął się nienaturalnie i uniknął ciosu samemu zadając lekkie ciachnięcie w szyję Delegata. Lecz jego już tam nie było. Xanor zrobił zdumioną minę i wtem zobaczył jak obkuty metalem but zbliża się z niszczycielską siłą do jego twarzy. Nie miał czasu, aby uniknąć całkowicie ciosu. Miał go na tyle, aby przesunąć się o parę centymetrów. I Dobrze go wykorzystał.
Kopniak Cedrika przemknął tylko po boku jego głowy, lecz i tak Wampir z dzikim rykiem poleciał w tył odrzucony impetem ciosu. Jednak już w locie przekręcił się tak, że przy lądowaniu odbił się tylko od ziemi i kręcąc się jak strzała w powietrzu poszybował z powrotem w stronę Cedricka. Ten zrobił krok w bok i uderzył mieczem mocno tam, gdzie powinien przelatywać przeciwnik. Powinien. Miecz przeleciał ze świstem przez powietrze a sam Xanor był już obok niego zadając mu potężny cios w brzuch. Wojownik cofnął się, lecz miecz i tak lekko go drasnąłł. Uratowała go jednak kolczuga. Uderzenie zeszło po niej nie czyniąc wielkiej szkody tkance. Sama kolczuga rozprysła się od uderzenia. Cedrik poczuł, że leci. Szybko jednak zorientował się, że w dobrą stronę- Do kamienia.
Jeszcze w powietrzu wykonał salto i wylądował miękko na nogach. Tuż przy kolumience. Wampir wrzasnął przeciągle, gdy zorientował się co Cedricek zamierza zrobić. Pognał ku niemu, lecz było już za późno. Cedricek z uśmiechem zamachnął się i trzasnął kamieniem o podłogę, a ten rozprysł się na miliony kawałków w miniaturowej eksplozji światła i ognia. Eksplozja byłą tak potężna, że obaj zostali wyrzuceni na przeciwległe krańce jaskini i uderzyli o kamienne ściany. Chwilę później przez jaskinie i wszystkie tunele przeszła fala ognia. A grzmot wybuchu brzmiał jeszcze długo w pękających i sypiących się korytarzach.

***

AQ ze zdumieniem podniósł głowę, gdy dobiegł go odległy, lecz wyraźny grzmot. Jakaś eksplozja wstrząsnęła światem wokół. Ziemia zadrżała a powierzę zafalowało, gdy pomruk przetoczył się nad miejscem walki. Na moment wszystkie oczy zwróciły się ku źródłu hałasu- Sporej, kamiennej skarpie wznoszącej się nad polem bitwy. Na ścianie przy małej, skalnej półce czernił się otwór jaskini. Zaraz po tym, jak grzmot przycichł już i stał się wspomnieniem wyleciała z niego struga ognia.
AQ przygarbił się nagle targany wewnętrznym przeczuciem.
- Ced...- wyszeptał zrozpaczony.

***

W mieście Marr, Furr i reszta grupy tez słyszeli grzmot, lecz nie mieli czasu się nim przejmować, bowiem pędzili właśnie ku zamykającym się drzwiom jednej z wież. Z dzikim okrzykiem bojowym zderzyli się z nimi akurat wtedy, gdy jedna sekunda dzieliła je od zamknięcia. Rozległ się trzask łamanego drewna. Wszyscy dwadzieścioro wpadli do małej salki z której na górę prowadziły kamienne schody.
Marr nie szczędził jednak czasu na rozglądanie się po pomieszczeniu. Zobaczył bowiem bladego strażnika, który stał z mieczem w ręce najwyraźniej zaskoczony. Marrbacca nie trwonił czasu. Szybkim ciosem rozłupał mu czaszkę i zaśmiał się złowieszczo.
- Za mną! – Krzyknął do reszty i pobiegł w górę po kamiennych stopniach.
Jakiś żołnierz krzycząc ruszył na niego z impetem, lecz Marr zmiótł go ze schodów jednym ciosem.
Następnie natknęli się na grupkę dziewięciu, dobrze wyszkolonych szermierzy. Jednakże szerokość schodów pozwalała na walkę najwyżej trzech ludzi obok siebie. Obok Marrbaccy Pojawił się Furr i z okrzykiem wściekłości począł wyrzynać jednego po drugim. Obok Furra stanęła Zephira i krótkim mieczem poczęła walczyć z żołnierzem znajdującym się naprzeciw niej. Za ich plecami Robert’cik raził napastników z łuku. Reszta wojowników Grammu ochoczo wzięła z niego przykład. Tymczasem z góry dochodzili nowi wojownicy. Marr z okrutnym uśmiechem na ustach rąbał mieczem. Wyglądało na to, że w tej wieży zamknięty był spory oddział wojska. Dziwnym trafem Marrbaccy nie tylko ani trochę to nie przeszkadzało, ale nawet cieszyła go ta perspektywa.
Naraz świsnęły strzały wroga. Kilka osób z ich grupy z krzykiem zwaliło się na schody i sturlało w dół. Robert’cik zmrużył oczy. Jego ręce poczęły poruszać się prawie automatycznie i tak szybko, że zdawały się rozmazywać w powietrzu. Strzała, napięcie, strzał. Strzała, napięcie, strzał... Za każdym razem z góry dobiegał krzyk.
Potyczka tak szybko jak się zaczęła tak też skończyła. Pozostałe osiem osób przeskoczyło nad trzydziestoma trupami leżącymi bezwładnie na schodach i popędziło w górę. Przewodnictwo objął Furr. Biegł pędem. Tak szybko nie biegł nigdy w życiu. Szczególnie pod górę. Wtem schody się skończyły. Jego wzrok padł na ogromny kołowrót służący do podnoszenia bramy. Z jego gardła wydobył się krzyk tryumfu, który szybko przekształcił się we wrzask przerażenia, gdy zobaczył tego, który strzegł kołowrotu. Stwór stał wyprostowany i patrzył na nich twardo. Miał nieludzką twarz. Wąskie usta ulokowane w miejscu podbródka. Zamiast nosa miał dwie dziurki na płaskiej twarzy, a oczy składały się chyba tylko i wyłącznie ze źrenic. Wielkich Zwężonych źrenic na około których nie było białka, tylko półprzeźroczysta maź. Stwór uśmiechnął się. W dłoniach trzymał napięty łuk. Na cięciwie nałożona była strzała z podwójnym grotem. Furr i to stworzenie patrzyli na siebie w milczeniu przez jakieś dwie sekundy... Dwie sekundy, które później miały stać się jednym z najważniejszych epizodów legendy. Uśmiech stworzenia zamarł. Ręka puściła cięciwę. Strzała świsnęła w powietrzu. I właśnie w tym momencie przed Furracce wyskoczył Marr z przeciągłym okrzykiem gniewu i żałości. W tym okrzyku była skarga. Był smutek i był ból, gdy strzała trafiła go w pierś i z nieprzyjemnym trzaskiem wbiła się w nią gruchocąc kości i rozszarpując organy wewnętrzne. Grot wyszedł nieznacznie po drugiej strony a z piersi i pleców mężczyzny trysnęła fontanna krwi.
Z przeciągłym okrzykiem gniewu i rozpaczy Furr rzucił się na potwora. Ten miał już w dłoni miecz. Cios Furrbaccy był jednak tak potężny, że cisnął stworem o ścianę. Chwile później runęła na niego reszta drużyny. Czarnooki potwór nie był jednak łatwym przeciwnikiem. Chwila wystarczyła aby pięć osób z grupy upadło na podłogę wrzeszcząc i konając. Krew chlapnęła po ścianach i suficie. Potwór kręcił się jak fryga, a Furr, Robert’cik i Zephira atakowali go zaciekle. Nagle przeciwnik skoczył i wylądował za ich plecami. Robert’cik okręcił się trochę za późno. Miecz przeciwnika odrąbał mu rękę trochę powyżej łokcia. Z niedowierzaniem na twarzy Robert’cik runął na podłogę ściskając broczący krwią kikut. Zephira z krzykiem podniosła miecz, lecz przeciwnik był szybszy. Jego miecz przejechał po jej twarzy i zawrócił aby rozciąć brzuch. Zephira zwaliła się na ziemię obok Robert’cika wrzeszcząc z bólu.
Teraz tylko Furr stawiał czoła szyderczo uśmiechniętemu przeciwnikowi. Wojownik wziął zamach, lecz tamten był szybszy. Jego miecz przeszedł mu przez twarz pozbawiając lewego oka i rozcinając policzek. Furr cofnął się gdy fala bólu rozbłysła w jego głowie żywym ogniem.
Przyklęknął i wtedy jego zamglone spojrzenie padło na leżące ciało brata. Krzyknął wściekle i zerwał się tnąc z półobrotu mieczem. Cios był tak szybki, że przeciwnik zdążył tylko ze zdziwieniem popatrzeć na moderatora zanim jego głowa znikła z ramion i z głośnym stukiem uderzyła o ścianę. Odbiła się i upadła prosto pod nogi Furrbaccy. Ciało z łoskotem zwaliło się na podłogę. Furr spojrzał na twarz zabitego wroga. twarz poruszyła się a usta otwarły się w niemym krzyku. Oczy poczęły wirować szaleńczo w oczodołach.
Furrbacca z obrzydzeniem podniósł nogę i jednym uderzeniem rozdeptał to coś. Potem zdumionym wzrokiem rozglądnął się po pomieszczeniu. Ściany, sufit i podłoga zachlapane były krwią. Wszędzie walały się ciała i obrzydliwe części...Furr z trudem opanował fale wymiotów. Robert’cik leżał na podłodze i jęczał cicho trzymając się za kikut prawej ręki. Zephira też żyła. Zdążyła oprzeć się o ścianę i teraz kurczowo zaciskała ręce na brzuchu powstrzymując wnętrzności przed wypadnięciem. On sam ledwo widział na jedno oko, zalewane przez krew i pot. Jego wzrok padł na ciało Marra, które w tej chwili się poruszyło. Z jękiem dopadł do swojego brata i wziął go w ramiona. Marr otworzył oczy.
- Braciszku...- wyszeptał- Ja...Nie...mogę...
- Ciii...-Uspokajał go Furr, a łzy z jednego oka kapały na rozpaloną twarz Marrbaccy- Zaraz się stad wydostaniemy i ktoś cię wyleczy...
- Nie, Furr...To koniec.- Odparł cicho Marrbacca- Towarzyszyłem Ci już bardzo długo...dalej pójdziesz sam...
- Nie! Nie!
- Cicho- Zganił go Marrbacca- Masz coś do zrobienia...Widziałem, jak walczyłeś...Wreszcie się czegoś nauczyłeś- Zaśmiał się, a z ust pociekła mu stróżka krwi.
- Dlaczego to zrobiłeś? – zapytał Furr a łzy mieszając się z potem i krwią spływały mu po policzku- Dlaczego uratowałeś mi życie?
- Ty jesteś wodzem...Ja tylko wojownikiem, pamiętasz?- Uśmiechnął się słabo- Nasze nocne eskapady do najpodlejszych obszarów Erthorath...I to piwo...- Nagle jego uchwyt wzmocnił się, a wzrok rozjaśnił.- Prowadź ich dalej, bracie...prowadź ich bo nadejdą lepsze dni... Ja będę czekał na ciebie po drugiej stronie, dobrze?
- Dobrze, bracie- załkał Furr- Ja...Nigdy ci tego nie mówiłem, ale zawszę cię...
- Wiem- Rzekł z uśmiechem Marr, a potem dodał- I otwórz te przeklęta bramę, bo ludzie czekają. – Po czym jego głowa opadła bezwładnie, a ciało zwiotczało. Z ust wyleciało mu ostatnie tchnienie i skonał z uśmiechem na twarzy.
- Marr? Marr?!- Zawył Furrbacca.
Popatrzył na martwe ciało brata, poczym załkał donośnie. Chwilę później jednak podniósł wzrok i z grymasem na twarzy podszedł do kołowrotu.

***

Cedricek kaszląc i krztusząc się stanął chwiejnie na nogach. Rozglądnął się po jaskini. W miejscu, gdzie rozbił się kamień znajdował się teraz mały lej, a na wpół stopione skały stygły powoli. Eksplozja naruszyła też sklepienie jaskini. Gdzieniegdzie powstały szpary z których wysypywały się mniejsze kamienie i żwir. Pod ścianami natomiast leżały pokaźne stosy wielkich głazów. Niektóre zasypały wejścia do licznych tuneli. Tylko parę wylotów czerniło się nadal w ścianach wyglądając na nienaruszone. Ced wytarł twarz ręką. Nie zdziwił się, gdy zobaczył na niej krew. Tak potężne uderzenie musiało spowodować wiele obrażeń. Na razie był w szoku pourazowym i nic nie czuł, choć wiedział, że niedługo może się to zmienić. Nie tracąc więc czasu począł gorączkowo obmacywać swoje ciało szukając jakiś obrażeń. Ze zdziwieniem jednak stwierdził, że miał niezwykłe szczęście padając i nie odniósł szczególnie wielkich obrażeń. No, w każdym razie nie takich aby go unieruchomiły. Ot, parędziesiąt skaleczeń w wielu punktach ciała, złamany palec lewej ręki, rozcięcie na głowie i podejrzenie wstrząsu mózgu. Nic wartego uwagi. Cedricek skrzywił się boleśnie. No, może warto dorzucić jeszcze prawdopodobnie dwa złamane żebra i lekko skręconą kostkę.
W każdym razie nic poważniejszego. Delegat zacharczał i wypluł krew z ust. No tak. Organom wewnętrznym też się oberwało. No i parę zębów nagle znikło z miejsca gdzie powinny się znajdować. Jeden prawdopodobnie tkwił w języku. Naprawdę, nic poważnego. Miał wielkiego farta.
Westchnął rozglądnął się w poszukiwaniu miecza. Leżał on pod ścianą czekając na swego pana. Cedrik podszedł do niego, pochylił się, podniósł go z ziemi i spojrzał nać krytycznie. Wyszczerbiony dość poważnie w kilku miejscach. Ale nie był aż tak zniszczony, aby nie potrafił zabijać. Ot, będzie cięło się trochę ciężej...A, właśnie. Co z Xanorem? Zanim stracił przytomność Cedricek wyraźnie widział, jak kamienie lecą na jego ciało, które uderzało o przeciwległą ścianę. Teraz, gdy spojrzał w tamtym kierunku zobaczył tylko stertę kamieni. Dobrze.
A teraz dotrzymaj umowy. Rozległ się w jego głowie głos Demona.
Ogarnęły go dreszcze. Zupełnie zapomniał o obecności tej istoty w swoim ciele. Rozejrzał się po jaskini w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby się mu przydać. Może jakiś artefakt...Nagle znieruchomiał i twardym głosem odparł:
-Nie.
Co?! Coś ty powiedział? Przysięgałeś! Przysięgałeś na swój honor! Jesteś splamiony, a ja...
- Zamknij się – odpowiedział spokojnie Cedricek ujmując mocniej miecz- Jeszcze nie czas. On żyje.
I tak było. Gróz pod przeciwległą ścianą zaczął się ruszać, aż nagle pojawiła się ręka. Potem druga. Po sekundzie wampir stał już na nogach trzymając miecz w prawej ręce lewą otrzepując się z kurzu. Następnie podniósł głowę, a w jego oczach zamigotał płomień.
- Myślałeś, że tak łatwo można mnie zabić? – Zapytał lekko zachrypniętym głosem- Naiwny człowieku...
Xanor ruszył na niego szybkim krokiem trzymając miecz w opuszczonej ręce tak, że stykał się z ziemią krzesając iskry. Jego poszarpana, czarna szata łopotała za nim furgocząc w powietrzu.
Cedrik schylił się i podniósł z ziemi kamień, po czym rzucił w wampira. Ten prawie niezauważalnym ruchem dłoni podniósł miecz, odbił kamień i znowu opuścił. To wszystko nie przerywając marszu. Jego wściekły wzrok skupiony był na Cedricku, któremu nie pozostawało nic innego jak przyjąć pozycję obronną i czekać aż walka rozgorzeje od nowa.
Wampir obnażając kły zaatakował.

***

Brama rozwarła się z łoskotem na oścież. Zdezorientowane wojska zaczęły cofać się ku niej. Najwyraźniej zrozumiano to jako nakaz odwrotu. Armia Grammu zaatakowała z jeszcze większą zawziętością. Ich miecze błyszczały w świetle gwiazd, gdy z okrzykiem bojowym parli do przodu zabijając wciąż nowych przeciwników, którzy w zaistniałej sytuacji nie wiedzieli co zrobić. Od strony dowództwa mieszczącego się w jednej z wież przylegających do bramy nie nadchodziły żadne rozkazy. Jedyną oznaką, że ktoś tam jest i nimi włada była otwarta brama zachęcająca do wycofania się do miasta.
Dowódcy wrzeszczeli i zabijali rannych, którzy nie nadążali za innymi. Powstał chaos. Niektórzy rzucali miecze i biegli w stronę bramy ratując się przed impetem wojsk Grammu, które ścigały ich wytrwale. Setnicy krzyczeli aby się przegrupować w mieście, co też uczyniono. Ciemna armia wpadła do miasta, gdzie miało się odbyć przegrupowanie, ale brama nie zamknęła się za nimi. Dopiero teraz zorientowali się, że wpadli w pułapkę. Armia Grammu runęła na nich z rykiem.

***
AQ walczył na tyłach i gdy pierwsze szeregi żołnierzy rzucały się z rykiem na wrogą armię on bił się jeszcze przy bramie nieświadom nadciągającego niebezpieczeństwa.
Dopadł przeciwnika i krótkim sztychem wbił mu miecz w pierś. W chwili, gdy jeszcze żywy osuwał się na ziemię Delegat usłyszał wrzaski. Coś dużego zbliżało się ku niemu i przedzierając się przez Armie Grammu. Żołnierze z krzykiem padali, gdy to coś zabijało ich jednym ciosem. Szybko i skutecznie.
AQ patrzył szeroko otwartymi oczami, jak z kotłowaniny bitewnej wyłania się olbrzymi człowiek z maczugą w jednej ręce, a potężnym mieczem w drugiej. Był on odziany w zbroje utworzoną z byle jak przymocowanych do siebie zardzewiałych kawałków metalu. Długie, czerwone i poszarpane włosy okalały najbardziej dziką twarz jaką AQ miał okazję oglądać. W czarnych oczach barbarzyńcy płonęło szaleństwo.
Rycerze z krzykiem uciekali mu z drogi, gdy torował sobie przejście siekąc i tłukąc na odlew. Kto tylko pojawił się za blisko jego broni padał na ziemię w postaci krwawej miazgi, bądź trudnego do zidentyfikowania ochłapu.
AQ blady na twarzy stanął mocniej na nogach przygotowując się do walki. Olbrzym go zauważył. Ryknął groźnie i napiął mięśnie. Parę kawałków metalu odprysło od jego prymitywnej zbroi. Gdy był już blisko Delegada zamachnął się maczugą chcąc go rozgnieść na miazgę. Lecz AQ był szybszy. Zanurkował pod lewą ręką olbrzyma i silnie machnął mieczem celując w wielką dłoń. Miecz dotarł do celu, jednak siła jego ciosu wystarczyła tylko, aby zranić lekko olbrzyma w wierzch dłoni. Ten zawył głośno i wypuścił maczugę, mieczem zaś zamachnął się na wojownika.
AQ starał się sparować cios, lecz uderzenie było zbyt silne. Jego miecz pękł na dwoje, a sam wojownik poleciał kilka metrów do tyłu i uderzył plecami o grunt. Pociemniało mu w oczach. Kontem oka zobaczył przeciwnika, który z rykiem wściekłości biegł wielkimi krokami w jego stronę. Delegat niemrawo podniósł się na nogi i ledwo uniknął ciosu, który spadł na niego niespodziewanie z góry. Przetoczył się przez prawy bark i chlasnął połówką miecza w brzuch wielkiego mężczyzny. Tamten zawył przeraźliwie i szybkim piruetem okręcił się w miejscu tnąc powietrze, bo AQ schylił się i chlasnął tym co zostało z jego miecza po odsłoniętym kolanie barbarzyńcy rozcinając ścięgna. Rozległ się upiorny wrzask, a AQ22 zdawało się, że powietrze od niego zawibrowało. Wtem przeciwnik zamachnął się od góry mieczem a AQ musiał ratować się szybkim unikiem i przewrotem w bok. Prosto pod miecz tamtego. Z tryumfalnym okrzykiem olbrzym z całej siły zadał cios mieczem odcinając prawą rękę AQ jakby to była mała gałązka. Delegat zawył z bólu i złapał się za kikut z którego natychmiast poczęła płynąć krew. Padł na ziemię. Jego miecz razem z ręką odtoczyły się na bok. Barbarzyńca tymczasem z wyciem wzniósł miecz do ostatecznego ciosu. AQ leżąc spojrzał w lewo, chcąc odwrócić wzrok od makabrycznego kikuta prawej ręki i umrzeć z honorem. Wtem zauważył, że dokładnie obok niego spoczywa porzucona przez kogoś pika. Z wysiłkiem chwycił lewą ręką drzewce i uniósł pikę celując wprost w serce olbrzyma, po czym dźgnął z całej siły. Grot przeszedł gładko przez ciało i wyszedł po drugiej stronie. Olbrzymi mężczyzna z jękiem zwalił się na ziemię.
AQ leżał ciężko dysząc i jęcząc wśród trupów ściskając kikut swojej ręki. Wpatrywał się w niebo, a z daleka dobiegały go stłumione odgłosy bitwy.

***

Cedricek cofał się, gdy wampir atakował go serią szybkich jak myśl ciosów. Wojownik parował, uskakiwał, zwodził i tańczył próbując zniszczyć obronę przeciwnika i w jakiś sposób go ranić. Niestety nie zdawało się to na nic.
Gdy tylko się cofał unikając sunącego ku niemu ostrzu miecza ono pojawiało się dokładnie w miejscu, gdzie miał się za chwilę znaleźć i Ced musiał ratować się kolejnym unikiem.
Była to gra na wyczerpanie, i Cedrik dobrze wiedział, że jeśli czegoś nie zrobi, to wkrótce zmęczy się tak, że nie będzie miał siły nawet unieść prosto miecza, a co dopiero się obronić.
Jedyną kwestią jaką musiał rozstrzygnąć uskakując przed ciosami Xanora było CO konkretnie powinien zrobić. Obrona wampira była nie do rozbicia.
Skoncentrował się. Na pewno jest jakieś wyjście z tej sytuacji. I było.
Tunel.
Za jego plecami czernił się wylot nie zawalonego jeszcze tunelu. Jeśli zdoła zwabić tam wampira przeciwnik nie będzie miał takiego pola do manewru jakie miał teraz i być może popełni błąd. Szanse na to były marne, ale jednak były i Cedrik postanowił zaryzykować.
Wyskoczył wysoko w powietrze robiąc dwa potężne salta w tył i opadł na posadzkę dziesięć metrów od Wampira.
- Może lepiej się poddasz, co?- zagadnął mając nadzieję, że jego głos brzmi dostatecznie pewnie- Widzisz przecież, że nie jesteś w stanie mnie pokonać.
Wampir z wyciem wściekłości skoczył lądując w miejscu, gdzie Ced był przed mniej niż jedną sekundą, lecz teraz stał jakieś pięć metrów dalej i patrzył się na niego z uśmiechem politowania.
-Twoje najlepsze dni już minęły, prawda?- zakpił- Zaraz...Ile ty możesz mieć lat? Sto? Dwieście? Starość- nie radość, prawda?
Dysząc wściekle Xanor szybką serią skoków dopadł do Cedricka i wytrącił mu miecz jednym ciosem. Potem kopnął go w brzuch. Ced z jękiem zwalił się na podłogę.
- I co? Już nie kpisz, prawda? – Warknął wampir unosząc miecz- Jesteś już martwy...
Cedrik poderwał się nagle i gwałtownie kopnął Xanora z półobrotu w głowę. Dla normalnego człowieka takie kopnięcie oznaczałoby szybką śmierć, lecz nie dla wampira. Jednak kopnięcie było wystarczająco silne, aby Xanor poleciał kilka metrów do tyłu i upadł z głośnym łomotem na podłogę. Dało to Cedrickowi czas na podniesienie swojego miecza i skoczenie w górę. Xanor też skoczył. Spotkali się w powietrzu, w morzu iskier tryskających z mieczy. Obaj celowali dobrze. I obaj trafili.
Cedrik upadł na podłogę, a z przeciętego, lewego ramienia buchnęła krew. Naprzeciw niego Xanor zawył z bólu. Jego lewa strona twarzy była rozcięta. W policzku widniała dziura przez która na krótki moment widać było zęby, zanim strumień krwi z rozciętej rany zasłonił widok.
Mimo bólu wampir podniósł się, a w jego oczach pojawił się tak wściekły płomień, że stojący już na nogach Cedrik mimowolnie się cofnął.
Wtedy właśnie Xanor zaatakował. Cicho, szybko i bezlitośnie. Ced ledwo zdążył odbić cios. Walka rozgorzała na nowo. Delegat mimochodem spojrzał na swój miecz i westchnął. Ostrze wyglądało teraz bardziej jak tępa piła, niźli miecz, lecz tylko ono chroniło go teraz przed śmiercią.
Naraz Cedrik zorientował się, że znaleźli się u wylotu tunelu, do którego chciał zwabić wampira. Z chytrym uśmiechem zasłonił się przed ostrzem przeciwnika, po czym wykonał piruet i ciął go w nogi. Wampir oczywiście zasłonił się przed tym ciosem, jednak Cedrik już był w tunelu i czekał na niego z podniesionym mieczem. Wampir skoczył na niego z podniesioną bronią i obaj zagłębili się w cieniu tunelu.

***

Cedricek nie wiedział jak długo walczyli w wąskim i ciemnym przejściu. Skupił się tylko i wyłącznie na walce. Zasłaniał się, ripostował, dźgał i uskakiwał w szaleńczym tańcu śmierci. Wampir był roślejszy od niego i miał wyraźnie kłopoty z uzyskaniem swobody. Zresztą nawet Cedrik miał problemy z zadawaniem i odbijaniem ciosów. Po prostu było za ciasno. Mimo tego oba miecze tańczyły w powietrzu morderczo szybko.
W obliczu takiej zmiany terenu Cedrik musiał gwałtownie zmienić swój styl walki. Teraz skupiał się na krótkich, oszczędnych ruchach znakomicie nadających się do tego typu sytuacji. Bardziej blokował, niż zadawał ciosy, choć gdy już widział sprzyjającą sytuację starał się bardziej dźgać niż ciąć z uwagi na brak pola do manewru.
W ciemności każde spotkanie się mieczy jawiło się jako morze iskier. Wywijając i uderzając mieczami obaj rysowali po ścianach świetliste linie z rozgrzanej skały, które zaraz znikały stygnąc.

***

Naraz tunel się skończył i wyszli na samotną skalną półkę wystającą pośrodku skarpy wznoszącej się nad polem bitwy. Cedrik rozglądnął się szybko.
Była noc. Księżyc w pełni świecił nad równiną gdzie odbyła się bitwa. Teraz leżały tam tylko tysiące ciał leżące pomiędzy wbitymi w ziemie włóczniami, mieczami i kawałkami wszelkiego oporządzenia. W nozdrza uderzył go metaliczny zapach krwi i smród uryny oraz rozkładających się ciał. W dali stały ruiny wieży a obok niej płonęło miasto, gdzie nawet teraz trwała bitwa.
Cedrik uśmiechnął się do Xanora.
- Wygląda na to, że przegrywacie- oświadczył.
Właśnie wtedy z wyciem Xanor zamachnął się i ciosem tak szybkim, że jego miecz stał się właściwie niewidoczny przeorał Cedrickowi brzuch.

***

AQ leżał na ziemi słuchając jęków konających ludzi i krakania wron. Te ptaki nawet noc zlekceważyły widząc tak wielką obfitość jedzenia. Nie miał już siły krzyczeć. Nie miał nawet siły jęczeć. Leżał tylko z kikutem przyciśniętym do piersi czekając na śmierć. Ze zmasakrowanej twarzy płynęła krew i ropa. Wszędzie unosił się zapach śmierci i rozkładu. Śmierdziało moczem.
Nagle któraś z wron kracząc wylądowała koło niego i przekręciła głowę patrząc na niego uważnie. Poruszył się z jękiem próbując ją przegonić. Wrona czekała.
Niedobrze pomyślał AQ. Ptaszysko zakrakało w odpowiedzi.
Z sykiem bólu wyciągnął lewą rękę złapał ptaka, po czym jednym ruchem skręcił mu kark.
Z westchnieniem ulgi opadł na ziemię.
Naraz rozległo się krakanie i dziesięć wron usiadło koło niego patrząc nań malutkimi oczami i przekrzywiając główki. AQ zbladł na twarzy. Jest cholernie niedobrze. – Pomyślał.
Powoli zaczął czołgać się po ziemi. Wrony malutkimi podskokami pospieszyły za nim.
- Won, wrony!- Wycharczał – Jeszcze nie umarłem!
Naraz jego wzrok padł na skalną półkę na kamienne skarpie. Dwie postaci wychynęły z walcząc ze sobą szybkimi ciosami.
- Ced? – Wychrypiał AQ.
Nagle wysoka, ciemno ubrana postać rzuciła się do przodu i cięła drugą mieczem.
- Ced!- Wykrzyknął AQ i szybciej począł czołgać się w stronę półki nie zważając już na wrony.

***

Wampir stanął nad nim z tryumfującym uśmiechem na twarzy.
- Może i my przegrywamy, lecz ty na pewno.
Cedrik tylko coś wycharczał. Z ust poleciała mu stróżka krwi. Wampir nie zważając na to Zapatrzył się na konające miasto mówił dalej:
- Zresztą moi żołnierze nie są tacy ważni. Może i tą bitwę wygracie, lecz ja, po zabiciu ciebie, rzecz jasna – skłonił się w stronę Cedrika – udam się do mej ojczyzny i zbiorę wielką armię. Tak wielką, że wy- osłabieni nie zdołacie się uchronić...Tak, Cedricku. Cała ta twoja wielka wyprawa to tylko bajeczka. Nigdy nie byłeś ani bohaterem, ani tym bardziej wojownikiem godnym do jakiegokolwiek podziwu. Jesteś zwykłym ścierwem. Mięsem posłanym w pierwsze szeregi. Ci twoi Zieloni wykorzystali cię a teraz oni pławić się będą w zaszczytach...Krótkotrwałych, ale jednak.
Widzisz teraz, że całe twoje życie nie miało sensu, prawda? – Xanor odwrócił twarz od gorejącego miasta i popatrzył na Cedrika. Ten wzdrygnął się. Oczy Xanora utraciły gdzieś swój ogień. Teraz zdawały się być tylko studniami. Studniami bez dna. Ciemnymi dziurami wsysającymi w siebie wszystko, co tylko się dało. Całe szczęście, radość i miłość. Nawet dusze. Pozostawiało tylko rozpadającą się skorupę. Oczy te zdawały się być złożone tylko z białek i źrenic.
Skóra na jego twarzy nie była blada. Była biała. Gdzieniegdzie rozpadała się ukazując ropiejące mięso.
Cedrik nie mógł powstrzymać krzyku przerażenia.
- Tak, Cedricku- odezwał się potwór- Taki właśnie jestem. Powiedzieć ci cos jeszcze? Jedyną rzeczą, którą w swym nędznym życiu osiągnąłeś było zdobycie względów Madii. Jednak i ją ci odebrałem...
Coś zagotowało się w młodym wojowniku. Jakiś płomień ogarnął całe jego ciało. W jednej chwili cała jego moc skumulowała się i go wypełniła. Wściekłość wymieszała się z miłością. Miłość z nienawiścią. Nienawiść z goryczą.
Wampir cofnął się nagle z przestrachem.
- Nie, to niemożliwe! – Krzyknął.
Na jego oczach szaty Cedricka pozieleniały a z całej jego postaci poczęła promieniować tak wielka moc, że powietrze zafurczało a skały dookoła niego zabłysły i stopiły się w lawę.
Ced krzyknął potężnym głosem, porwał z ziemi miecz i skoczył na wampira. Ten z grymasem zaskoczenia odbił jeden cios. Drugiego, szybszego już nie zdołał.
Miecz Cedricka pędził z taką szybkością, że cząstki powietrza uderzając o stal rozgrzały ją do czerwoności. Gdy spotkał się on z bronią Xanora przekroił ją na pół. Cedrik płynnym ruchem zawrócił miecz wykonując położoną ósemkę w powietrzu. Jego ostrze rozorało pierś i brzuch wampira który krzyknął z bólu .
Cedricek jeszcze raz zawrócił miecz i wykonując niski piruet ściął Xanora z nóg. Wampir krzyknął i runą w przepaść. W ostatniej jednak chwili zdążył złapać się szaty Cedricka i pociągnąć go za sobą.
Ced jednak cudem złapał się skalnego występu lewą ręką. Xanor trzymając go za szatę wisiał pod nim. Cedricek obrócił głowę i spojrzał w dół. Od ziemi dzieliło ich blisko dwieście metrów.
Z dołu dobiegło go ochrypłe warknięcie i poczuł wstrząs. To Xanor starał się pociągnąć go za sobą. Wisząc tak na jednej ręce Cedrik usłyszał głos Demona:
Rozepnij płaszcz. Wtedy on spadnie, a ty zostaniesz. Musisz tylko zębami dosięgnąć sznurka i go przegryźć. Oddasz mi swoje ciało...
Cedricek posłusznie nachylił się i zacisnął zęby na sznurku. Jednak nie zaczął go rozsupływać. Zatrzymał się, a potem powolnym ruchem uniósł głowę do poprzedniej pozycji. Z dołu dobiegło kolejne warknięcie.
Co? Co ty robisz?!
- Naprawdę sądziłeś- stęknął z wysiłkiem Ced - Że z własnej woli oddam ci moje ciało?
Poczym się puścił.
W głowie brzmiał mu ochrypły wrzask demona. Z dołu natomiast warkliwy okrzyk Xanora.

***

-CEEEEEEEEEEEEED!!!!

***
Jeszcze będąc w powietrzu Cedrik przekręcił się i silnym pchnięciem wbił Xanorowi miecz w podbródek. Z obrzydliwym chrupotem ostrze wyszło z drugiej strony. Potem wszystko zagłuszył świst powietrza. A na końcu coś chrupnęło ogłuszająco w jego głowie i ogarnęła go ciemność.

***

AQ podczołgał się do nieruchomego ciała przyjaciela i niepewnie nim potrząsnął.
- Ced?
Cedricek jednak nie odpowiadał. Z jego pogruchotanego ciała nie dobiegło AQ22 żadne westchnienie. Nic. Nawet leciutkiego oddechu.
- Ced...
Niedaleko ciała przyjaciela leżał Xanor, a właściwie to, co z niego zostało. W podbródek wbity aż po jelec był miecz. Jego okrwawione ostrze lśniło po drugiej stronie.
Ciało było rozczłonkowane. Brakowało nóg, a reszta była rozerwana dokładnie w pasie. AQ odwrócił wzrok od tego widoku. Potem nachylił się nad Cedrickiem i zdrową ręką zamknął mu oczy. Z jękiem osunął się na ziemię i leżąc obok martwego Delegata czekał na śmierć.

***

Ciemność.
A w ciemności głosy.
-Dlaczego to zrobiłeś? To ciało należało do mnie.
- Nigdy bym ci go nie oddał. A teraz odejdź i daj mi pójść dalej.
- Dlaczego miałbym to zrobić? Złamałeś umowę.
Przeciągły, bezgłośny wrzask.
-Dlatego.


E P I L O G


- I co było dalej? Co było dalej?
AQ odwrócił twarz od okna i bacznie spojrzał na malca. Jego twarz wydawała się taka młoda...
- Dziadku!
- No już, już...Dziadkowi zaschło w ustach.
Natychmiast z grupki słuchaczy wyleciał jeden malec i powrócił z szklaną wody. AQ ostrożnie wziął ją lewą ręką i napił się powoli. Dobra, zimna woda.
- No, wystarczy! Opowiadaj dalej! Co się stało z Cedrickiem? Jak wydostałeś się z pola bitwy? Co...
AQ zaśmiał się cicho.
- Wolniej! Stary już jestem i nie nadążam...
Przynaglany jednak chórem dziecięcych głosików podjął opowieść:
- Leżałem długo, lecz po wygranej bitwie odnaleziono mnie zemdlonego przy moim towarzyszu i wyleczono. Potem powróciliśmy do domu i zaczęliśmy odbudowywać nasze miasto...trwało to długo, gdyż było nas niewielu...Tak wielu zginęło w tamtej bitwie... Wróciliśmy w liczbie dwóch tysięcy. I to już nie dumnych wojowników. Byliśmy zmęczeni...I radośni, lecz żaden z nas nie chciał już nigdy więcej walczyć. Mieliśmy dość.
I to właściwie koniec naszej historii...
- A co z Cedrickiem?- zapytał jakiś płowy chłopczyk- Przeżył? Założył rodzinę?
Po twarzy starszego mężczyzny przeszedł grymas.
- On...
Nagle drzwi prowadzące do pokoju uchyliły się i weszła przez nie ubrana w wiśniową szatę starsza kobieta. Za nią jakiś uśmiechnięty mężczyzna z jednym okiem zakrytym przepaską.
- Zephira! Furr! Jak miło was widzieć...
- Przyszliśmy po dzieci- Odezwała się Zephira mocnym głosem- Skończyłeś już bajdurzyć?
- Właściwie to tak...
- Ale dziadku! – Zaprotestowały z jękiem dzieci.
AQ uśmiechnął się do nich.
- Następnym razem, moi mili opowiem wam całą historię.
Gdy dzieci wyszły śmiejąc się i żywo rozprawiając o swoich wrażeniach, AQ odwrócił się z powrotem do okna i wyjrzał na zewnątrz.
Teraz, gdy czasy były spokojniejsze mieszkał za miastem w małej, drewnianej chacie. Miał stąd wyśmienity widok w dolinę, gdzie piętrzyły się grube mury. Mógł podziwiać, jak budowane baszty i wieże rosną każdego dnia i jak wszystko rozkwita. Było tu naprawdę przyjemnie.
-AQ?
Odwrócił się powoli. Zephira dalej stała w pokoju patrząc na niego badawczo.
- Tak?
- Dobrze się czujesz?
-Nie.
- Znów cię boli kikut?
- Mhm.
Zephira zrobiła strapioną minę.
- Chcesz tam pójść? Teraz?
- Tak.
- Dobrze, tylko odprowadzę wnuki do domu.

***

W pomarańczowych promieniach zachodzącego słońca cztery postacie stały w milczeniu pod rozłożystą, kwitnącą wiśnią.
Ostatnie promienie słońca pieszczotliwie żegnały się z delikatnymi kwiatkami młodej wiśni, która rosła obok małego, ziemno-kamiennego kurhanu.
AQ opuścił głowę i nerwowo gładził kikut prawej ręki. Koło niego stała Zephira a z jej łagodnych oczu ciekły łzy.
Nagle Furr zaczął śpiewać jakąś łagodną pieśń. Dołączył się do niego Robert’cik i po chwili wszyscy już śpiewali cicho starą, miłą dla ucha pieśń:

...I odejdziesz stąd,
by nie powrócić już,
w cichy morza szum
zamienisz się...

A fale pochłoną Ciebie i
zapłonie znicz.
A twa pieśń będzie trwać...
Po wieki.


KONIEC.
********
PS
Przepraszam, za taką ilość tekstu, ale niestety się rozpisałem ostatnio :D.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

A ja tymczasem mój kolejny "felietonik" zamieszczam:

Poranek (31): PKP versus Polmos


Zapewne każdy z dotychczasowych czytelników wie czym się różnią pociągi pośpieszne od osobowych (tzw. żółtków - ze względu na "maskowanie" wagonów). Tak, ceną. Przede wszystkim ceną, bo z resztą bywa naprawdę różnie: z wygodą, klimatyzacją, zatłoczeniem i innymi takimi. Wróćmy jednak do kosztów. Bilet miesięczny Żyrardów - Warszawa Centralna na pośpiecha kosztuje prawie 140 zł, zaś na osobówkę 90 zł (z tym, że mając kartę miejską, bez wyjdzie i tak mniej niż pośpiech). Jak widać jest cholernie duża różnica i takie coś zobowiązuje, prawda? Żółtek pokonuje tę trasę w czasie 45 do 55 minut, pospiech zaś od 30... do 50 minut :P Dodam do tego, że osobówki praktycznie nie spóźniają się, a jadące z daleka (niby) pośpiechy muszą się przynajmniej z 5 minut spóźnić, a i po 20-30 zdarza się nieco zbyt często. Dzisiaj jechałam np. pośpiechem przed którym przed 5 minutami odjechała osobówka. Pociąg startował 6:32, na Zachodniej (dla nieobeznanych stacja wcześniej przed Centralnym, oddalona o niecałe 5 kilometrów) był 7:05, a następnie stał tam do 7:14. Ruszył wreszcie, zatrzymał się 3 razy przed kolejną stacją (przy groźbach i wiązankach pasażerów - najpierw cichych i pojedynczych, później już cały przedział rzucał mięsem). Na stację docelową dotarł o 7:21 (w czwartek o 7:23 :D), czyli jechał prawie 50 minut! I to ma być pośpieszny? Przecież to tylko 45 km jazdy i na całej trasie tylko jeden postój (Zachodnia). A jak stał na Zachodniej to widziałem jak dobre 10 minut wcześniej odjechał sobie osobowy, ten który startował z Żyrardowa 5 minut przed nami. Paranoja! Na trasie Zachodnia - Centralny minęły nas ogólnie 2 osobówki, przepuściliśmy 2 pośpieszne. Reszta faktów - teoretycznie bilet miesięczny gwarantuje miejsce siedzące. Gówno prawda - tu obowiązuje zasada "kto pierwszy, ten lepszy" i siedzi, dlatego ludzie pchają się na złamanie karku przy wsiadaniu (opisywałem już kiedyś). W osobówkach staję sobie w korytarzyku przy grzejniku i mam dobrą miejscówkę, w pośpiechach grzejników na korytarzach brak, nie ma aż tak dobrze (dodatkowo w zimę był taki pociąg co w nim ogrzewanie nie działało, bo jechało za mało osób, po 1 na przedział albo i pusto). Co więcej w osobówkach jest w miarę dobra klima: okna ludziska otwierają jak jest gorąco, a drzwi na korytarze zamykają jak ciągnie zimno. W pośpiesznych... koszmar. Choćby nie wiem jak było gorąco to nikt okna w przedziale nie otworzy, a nawet jeśli to ktoś inny zaraz zamknie. Wolą się kisić i co najwyżej otwierać drzwi na korytarz, bo tam potrafią otwierać okna i jest fajny chłodek (jak i drzwi nie otwierają to mamy saunę gotową). Z kolei (nienawidzę tego zwrotu...) Ci na korytarzu zamykają drzwi tym w przedziałach, bo im zwyczajnie śmierdzi potem, fajkami i starymi ludźmi (ogólnie jedzie wali aż czasem łzy z oczu lecą). Zaduch z przedziałów bywa niesamowity. Nie raz widziałem taką zabawę jak Ci w przedziale nie otworzą okna tylko drzwi, a Ci z korytarza zaraz im zamykają, tamci otwierają, zaczyna się kłótnia i tak się bawią drzwiami w pizdu aż do kolejnej stacji :) Ale cóż, prawie wszystkie pociągi są strasznie przestarzałe i średnio funkcjonalne. Wyjątkami są 4 (chyba właśnie tyle) nowiutkie łódzkie pośpiechy, które mają super klimatyzację, choć w zimę potrafią tak przygrzać, że usypia się bez problemu, wbrew własnej woli - troszkę za komfortowe warunki :P Robię się zbyt przytulnie. Kolejną wadą są cholernie ciasne miejsca siedzące, jest zdecydowanie za mały odstęp między fotelami (jeden za drugim). Nogi mi się ledwo mieszczą. W starych pośpiechach jest już lepiej, z osobówkach miejsca jest najwięcej. I to wszystko przy prawie 50 zeta różnicy. Gdyby nie fakt, że większość pośpiesznych (ok. 70-80%) jeździ średnio 35-40 minut i że nie zatrzymują się na każdej stacji - już dawno bym jeździł osobówkami. Te mają jednak kilka "mrocznych" wad. Co przez to rozumieć? A to, że jak się zapomni biletu, czy legitymacji to kanarzy w pośpiechach praktycznie zawsze odpuszczają. Pamiętam jak jadąc przed świętami pewna dziewczyna zapomniała biletu - jak ujął sam kanar "dostała prezent na Gwiazdkę", pogadał chwilę, życzył wesołych świąt i poszedł dalej. W osobówkach byłoby to nie do pomyślenia, gdyż tam sprawdza "Renoma". Raz tylko spotkałem od nich uprzejmego kanara, przeważnie spotyka się łysych, którzy przy okazji biletu chętnie by i samego pasażera skasowali. Na początku pierwszego semestru, zanim jeszcze wydano nam legitymacje, dostaliśmy pisemne zaświadczenia, że jesteśmy studentami dziennych. Akurat zdarzyło mi się jechać żółtkiem i pomimo posiadania indeksu i owego zaświadczenia dostałem mandacik (w pośpiechu mi odpuszczali bez większych problemów). Gdzie tu logika? To zwykli kretyni i płacą im od sztuki, więc nie ma legitymacji to trzeba wlepić. Za pokazanie później w PKP nowiutkiej legitymacji dług poszedł w niepamięć, ale i tak trzeba było uiścić opłatę manipulacyjną ponad 9 zł. No i w późnych godzinach żółtkami lepiej nie jeździć (zwłaszcza ostatnim w rozkładzie), bo np. dresy dla zabawy znajomego wysadzili na pierwszej kolejnej stacji i czekał do rana jak głupi na kolejny pociąg. Cóż, kolej polska jak widać ma swoje blaski (jakieee?) i cienie. No ale te 50 zeta różnicy to przegięcie... Jakościowo lepiej rower wypada.

Tak było w poniedziałek, a w środę było jeszcze weselej. Przybyłem na stację, a po usłyszeniu, że pociągi strasznie się spóźniają, postanowiłem że pojadę osobówką. I tak była opóźniona 30 minut i akurat podjechała, więc w nią wsiadłem. Nagle jednak słychać komunikat, że wjedzie osobowy przyspieszony - wysiadam, zawsze trochę więcej wygody, bo nie na każdej stacji się zatrzyma i może jakieś miejsce siedzące się znajdzie. Czekam chwilkę, wjeżdża i wsiadam. I komunikat, że zaraz wjedzie pośpieszny - "uradowany" wysiadam, a co! Będę w takim razie z 10 minut szybciej. Jak się okazało nie byłem. Pociąg robił z 5 postojów, w końcu zatrzymał się już w Warszawie, na samym początku, przy stacji osobówek. W końcu po iluś tam minutach czekania słychać komunikat, że pociąg postoi tu 30 minut i pojedzie tylko do Warszawy Zachodniej. No super! Wysiadam razem z połową pociągu i przełażę po torach na peron osobówek. Akurat nadjeżdża pociąg, jak miło. W momencie gdy rusza osobówka, rusza też... nasz ex pośpieszny. 30 minut, tak? No 30 minut to ja później dojechałem niż zamierzałem...

Bardziej jednak mnie poirytowała sprawa załatwiania praktyk na wakacje. Rozmawiałem jakiś czas temu z facetem z Polmosu z kadr i powiedział, żeby napisać i złożyć podanie o przyjęcie na praktyki. Odpowiedzi po 2 tygodniach nie dostałem, więc zadzwoniłem i co mi ten sam facet odpowiedział? Że oni nie organizują praktyk i takie podania z zasady rozpatrują negatywnie! WTF? To po wuja ja traciłem czas w ogóle? I to niby taka porządna firma... Z szukaniem praktyk bawię się dalej.

I to by było na tyle. Mam nadzieję, że się podobało. Wybaczcie, że nie dotrzymałem słowa i nie piszę 2 razy na tydzień, ale cóż... czasu zawsze za mało.
Do następnego odcinka ;)

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Udało mi się "skleić" część drugą, znowu dosyć długie (ponad 23kb) - po to, żeby nikomu nie chciało się czytać. xD

Helstrom - część druga


Część druga opowiadania, które zostało opublikowane w UZ #22. Przypomnienie części pierwszej: całe opowiadanie przedstawia odtwarzanie danych z Banków Pamięci pewnej Jednostki Mechanicznej. Technicy, będący niewątpliwie ludźmi, tłumaczą całość za pomocą prototypowego programu przeznaczonego do deszyfrowania języka obcych. (mowa o obcych z ich punktu widzenia, bo wszyscy wiedzą, że dla takiego autora homo sapiens sapiens = banda ssakowatych, miękkoskórych. małpopodobnych, bardzo dziwnych kosmitów) Opowiadanie można by zatem porównać do oglądania filmu wideo albo odsłuchiwania nagrania z taśmy, jest to forma retrospektywna. W poprzedniej części Meledictum (oraz Dreekus, będący wysoko zaawansowaną sztuczną inteligencją wszczepioną pod czaszkę wyżej wymienionego organicznego) obudził się w swojej kapsule, która - jak się później okazało, znajdowała się na statku obcych należącym do Korporacji Liandri. Meledictum wydostał się z przeciętego na pół statku, który rozbił się na planecie z atmosferą odpowiednią dla jego gatunku. Obecnie Meledictum wraz z Dreekusem znajdują się w dżungli, niedaleko rowu powstałego w wyniku rozbicia się statku. Na polecenie Dreekusa Meledictum odkopał zagrzebaną w ziemi tabliczkę. Druga część zaczyna się dokładnie w tym samym miejscu, w którym zakończył się poprzedni "odcinek".
Znakami < > oznaczyłem dialog pomiędzy Meledictumem oraz Dreekusem odbywający się w umyśle tego pierwszego.

<
-Skanowanie... Tłumaczenie...
Dm-Gateway, własność Liandri Corporation, oddano do użytku 2358.
-Liandri... czyli ja i ty jesteśmy na terenie tej samej cywilizacji, która stworzyła ten statek?
-Rozbieżność dat jest bardzo duża. Pomiędzy zbudowaniem statku, z którego się wydostałeś, a stworzeniem tabliczki, którą widzisz przed sobą, minęło 595 lat. Teren nie wygląda na zamieszkały, chyba że ich zabudowania są lepiej schowane i zakamuflowane niż wasze, co biorąc pod uwagę poziom technologiczny statku jest mało prawdopodobne. Nawet, jeżeli teren ten należał do korporacji Liandri, to już raczej nie jest jej własnością.
-Korporacji?
-Brak danych. Nie udało się przetłumaczyć zwrotu; za mało danych; możliwy idiom. Nie potrafię tego przetłumaczyć.
-Może oznacza to "cywilizacja" w języku obcych?
-Brak danych. Siedem przeciętnych kroków za tobą leży jakiś inny metalowy przedmiot, nie jest pokryty glebą, tylko zarośnięty krzakami.
-Mam podejść i go podnieść?
-Wiesz, to ja jestem mechanicznym, a ty biologicznym, więc... Mniejsza o to, znowu zgadłeś.
>

Wstałem. Mimo, że materiały typu piasek, ziemia i tym podobne nie przylegają za bardzo do powierzchni mojego ciała, to jednak sprawiają wrażenie, jakby nieco krępowały ruchy i zmniejszały czucie. Nic dziwnego więc, że odruchowo próbowałem wytrzeć w coś ręce, Tylko w co? Dziwne, stale coś na sobie nosiłem, zawsze kiedy ubrudziłem ręce wycierałem je w coś, co miałem na sobie.

<
-Brakuje mi czegoś. I czuję się dziwnie lekko.
-Skanuję... Dane dotyczące wagi jednostki biologicznej Meledictum zgadzają się z ostatnim zapisem w banku danych, dalej ważysz sto dziesięć kilogramów.
-Pancerz! Nie mam na sobie pancerza!
-Skanuję... wszystko jest na swoim miejscu, mięso jest chronione przez tą... tą... suchą, zimną, organiczną, twardą powłokę zewnętrzną.
-Mi chodzi o ten sztuczny.
-Skanuję... Rzeczywiście, nie masz nic na sobie, waga łączona powinna wynosić sto dwadzieścia kilogramów, brakuje ci mniej więcej 9,82 kilograma. Na razie zajmij się tym czymś, co znajduje się pod tymi krzaczorami.
Szukam rozwiązania, tworzenie hipotetycznego drzewa posunięć, ustalanie długoterminowych celów w toku.
>

Siedem przeciętnych kroków... Zastanawiało mnie, ile powinien wynosić taki przeciętny krok? W końcu poruszać można się na różne sposoby, z różną prędkością - biegnąc, idąc, powoli - szczególnie przydatne przy skradaniu się, szybki chód, wolny chód... Szczęśliwie dokładna miara nie była mi potrzebna, wystarczyło, że szedłem przed siebie przez krzaki i po mniej więcej dwunastu metrach zauważyłem do połowy zanurzony w błocie, dziwny, brązowawy przedmiot. Tajemnicza rzecz przypominała broń i była całkiem ciężka, a na pewno cięższa, niż jakakolwiek broń dla piechoty wyprodukowana przez kogoś z naszej rasy. Niektóre miejsca wydawały się zrobione z szarej stali, gdzieniegdzie zauważalne były ślady po czarnej farbie, chociaż większość powierzchni przedmiotu była brązowa i bardzo chropowata, oprócz tego widoczne były jakieś dziwne, prymitywne mechanizm. W kilku miejscach wystawały z niej tuby, w środku których zauważyłem zielony płyn. Z przodu urządzenia, przy lufie, znajdowały się cztery płaskie kawałki metalu, kształtem przypominające kość łopatkową ssaka. Pomyślałem, że to brązowe, chropowate coś to zaschnięte błoto, zacząłem więc to czym prędzej zdrapywać pazurem. Zdziwiłem się nieco, kiedy w pewnym momencie przebiłem się pazurem na wylot jednej z "łopatek", a po chwili od broni odpadła sama łopatka.

<
-Dreekus, co to jest i dlaczego rozpada mi się w rękach?
-Zwalnianie zasobów... Minimalna ilość zasobów systmowych zwolniona. Broń obcych, wygląda na bardzo starą, jest zbudowana z prymitywnych materiałów, sposób działania nie jest raczej skomplikowany, bazuje na wyrzucaniu z siebie płynnych odpadów z obróbki minerałów. Niemal sama rdza.
-Rdza?
-Niektóre prymitywne materiały po zbyt długim kontakcie z wodą utleniają się, stają się łamliwe i niezdatne do użycia.
-Przypominający Stal materiał nieodporny na wodę? Nigdy się z takim czymś nie spotkałem. Zatem ci obcy nie są zbyt związani ze środowiskiem wodnym?
-Najwyraźniej. Możliwe, że to jakieś ssaki... Ssaki, dwunożni, ciężkie pancerze, względna gadatliwość, niski poziom zdolności obserwacyjnych, prymitywne uzbrojenie, poruszanie się w bardzo dużych grupach, dominacja... Coś mi to przypomina. Błąd: brak dostępu do tej części banku danych.
-Zatem broń nie nadaje się do użycia?
-Nie, wyrzuć, będzie cię tylko spowalniać. Wygląda na to, że została zbudowana dla kogoś o większej masie mięśniowej.
-A może...
-Nie, nie przyda się do zastraszenia wroga. Jeżeli cię zauważą to i tak otworzą ogień, jeżeli cię nie zauważą, to ten zardzewiały złom na nic ci się nie przyda.
Zwalnianie zasobów...
Zwolniono 90% zasobów.

Długoterminowe cele: status: ustalono.
Obecny cel główny: odzyskanie pełnej sprawności bojowej przez jednostkę Meledictum.
Cel podrzędny #1: zlokalizowanie uzbrojenia i opancerzenia.
Cel podrzędny #2: odszukanie współplemieńców organicznego nosiciela.
Cel podrzędny #3: zindetyfikowanie wroga..

-Rozumiem, że moje uzbrojenie i pancerz, które było składowane obok kapsuły, znajduje się teraz w pazurach tym samych kosmitów, z których statku się wydostałem?
-Tak. Przeanalizowałem skany okrętu obcych. Z jego konstrukcji wynika, że miejsce, w którym była twoja kapsuła, było czymś w rodzaju... idiom... tłumaczenie... czymś w rodzaju pomieszczenia, gdzie składuje się małe i średnie, potrzebne i niepotrzebne przedmioty. Wy takie coś trzymacie... wszędzie? Swoją drogą, moglibyście być nieco lepiej zorganizowani, mówię tutaj przede wszystkim o rozmieszczeniu przedmiotów i tym podobne.
-Przecież części reaktorów na statkach są w sterylnych pomieszczeniach, z których nie wydostaje sie promieniowanie. Chyba... nie do końca pamiętam takie szczegóły.
-Gdyby części reaktorów były w tych samych pomieszczeniach, gdzie żyjecie, świecilibyście na zielono, tak jak cała reszta organicznych po spotkaniu z promieniowaniem. Robicie tylko to, co konieczne, ale taka na przykład broń i amunicja to leżą na bezładnej stercie. Wasze szczęście, że jesteście na tyle zręczni i spostrzegawczy, że potraficie bez większych problemów szybko znaleźć potrzebny przedmiot.

Wracając do tematu: obudziłeś się w przedniej części statku obcych, który został przecięty na pół przez broń wyprodukowaną, bądź opartą na planach uzbrojenia używanego przez twoją rasę. Prawdopodobieństwo, że twój pancerz oraz uzbrojenie znajdują się w tylnej części wraku, wynosi 98,2%. Zgodnie z danymi ze skanów oraz informacjami, które udało mi się dotychczas odzyskać z banków danych wynika, że w tylnej części statku znajduje się pomieszczenie z reaktorem, silniki oraz laboratoria badawcze. To właśnie do laboratoriów został zabrany twój ekwipunek.
-Zaraz... Skąd to wiesz? Nie przypominam sobie, abyśmy się zetknęli kiedykolwiek z okrętem tego typu.
-Brak danych. Mimo tego, że na temat materiałów użytych do budowy tego okrętu, architektury, urządzeń i tym podobnych nie znalazłem żadnych informacji w nieuszkodzonej części banków danych, a ty sobie tego z niczym podświadomie nie kojarzysz, co sugeruje, że nigdy tego nie widziałeś, udało mi się znaleźć coś w rodzaju... Śladu w bankach pamięci. Ogólny sposób budowy okrętu, głównie rozmieszczenie oraz przeznaczenie pomieszczeń, pasują do jakiegoś wzorca w uszkodzonej części banków danych. Udało mi się ustalić kilka głównych elementów, z których zbudowana jest jednostka: mostek, kwatery dla załogi oraz pomieszczenia do przechowywania przedmiotów są z przodu, z tyłu znajdują się silniki, jednostka zasilania oraz pomieszczenia badawcze.
-Czyli muszę się dostać na tylną część statku?
-Zgadza się.
-Rozumiem, że jest to ten wielki obiekt, który widziałem, kiedy rozglądałem się z górnych pokładów przedniej części okrętu, jeszcze zanim zszedłem na dół?>

Odwróciłem się w stronę ledwo widocznej spomiędzy czubków drzew tylnej części wraku. Wyglądała podobnie do przedniej części, przynajmniej z tej strony, z której na nią patrzyłem - ten sam podłużny kształt, jedno dziwne działo wystające z "dachu" statku.

<
-Tak. Druga część jednostki znajduje się o 1979 metrów od przedniej części; stąd to jakieś...
-Półtora kilometra?
-1692 metry. Blisko. Musisz się tam dostać. Proponuję skorzystać z rzeki w celu szybszego przemieszczenia się, sprawdzenia stanu układu oddechowego, sprawności układu ruchowego w środowisku wodnym oraz właściwości przystosowawczych narządów wzroku.
-Przecież woda sięga tutaj tylko na wysokość dziesięciu centymetrów.
-Pięć metrów dalej, mniej więcej w kierunku tylnej części wraku, znajduje się wgłębienie w podłożu, przechodzące w niezbyt szeroką rzekę. Kiedy dotrzesz w okolice wraku, przeskanuje go i sprawdzę, w jaki sposób możesz dostać się do środka. >

Zrobiłem kilka kroków we wskazaną przez Dreekusa stronę i naglenie tyle zanurzyłem się, co wpadłem do wody. Raczej nic specjalnego, przecież jestem tak zbudowany, że pod wodą czuję się równie dobrze, jak na lądzie. Czymś wyjątkowym natomiast było uczucie zimna połączone z kłuciem, które przeszyło moją lewą nogę, mniej więcej nieco powyżej wysokości stawu kolanowego. Ból nie był specjalnie silny, jednak odruchowo próbowałem odskoczyć, obronić się przed ewentualnym zagrożeniem - widocznie część mózgu odpowiedzialna za logiczne myślenie nie była jeszcze w pełni rozbudzona.

<
-Sss... Skąd? Gdzie? Jak? Co to jest? Lewa Noga!
-Skanuję... Wykryto przerwanie ciągłości tkanek w lewej kończynie dolnej, uruchamianie programów diagnostycznych... Wyjdź z wody.
>

Nie tyle wyszedłem, co wyskoczyłem. Szybko odwróciłem się i spojrzałem w punkt, w którym przed chwilą byłem w wodzie. W cieczy widoczna była czerwona plama, będąca niewątpliwie efektem rany na lewej nodze.

<
-Programy diagnostyczne uruchomione.
Ładowanie ustawień...
Skanowanie kodu DNA.
Rasa: (J>|''-)|-|-|)U*|(J)U*|)U.
Ładowanie ustawień...
Błąd. Wykryto załadowane ustawienia nie wykazujące zgodności z rasą diagnozowanej jednostki. Polecenie przyjęte. Proces uciszono.
Ponowne uruchamianie procesu...
Ładowanie ustawień...
Zakończono powodzeniem. Błąd. W czasie ładowania wykryto proces nie wykazujący zgodności z rasą diagnozowanej jednostki.
Błąd. Uciszenie procesu nie jest możliwe. Przyczyna: brak dostępu do źródła procesu.
Polecenie przyjęte. Proces skierowany na pozycję Zyr; ustawiono na działanie w tle.
-Coś jest nie tak?
-Mam uruchomiony jakiś dodatkowy proces w neuronach medycznych, nie mogę go wyłączyć ponieważ jego źródło znajduje się w uszkodzonym banku danych. Proces zdaje się zawierać informacje na temat tych obcych, których było jedenastu na zewnątrz kapsuły.
-Tych ssakowatych?
-Tak. Na innych obcych póki co nie natrafiłeś.
Diagnozowanie...
Zakończono pomyślnie.
Interpretacja diagnozy: płytkie przerwanie ciągłości tkanek w lewej nodze, lokacja: #75831304. Stan sprawności tkanek mięśniowych: 100%. Uszkodzenie przeszło przez zewnętrzną powłokę, ale to nic groźnego - w środku jesteś cały.
-Rozumiem, że zahaczyłem się o jakiś kawałek metalu kiedy zeskakiwałem na dół w przedniej części statku?
-Tak. Aż dziwne, że nie zemdlałeś z bólu, nerwy są nadszarp... Błąd. Sądząc z uszkodzeń, siła była taka, że powinno ci oderwać kawałek skóry...
-Skóry? Dlaczego zemdleć z bólu? O czym ty mówisz?
-Błąd. Procesy niezgodne z rasą diagnozowanej jednostki.
Błąd. Uciszenie procesów nie jest możliwe.
Wyłączanie procesów medycznych...
Zakończono.
-Jaka skóra? Co to takiego? O czym ty liczysz?
-Wygląda na to, że przez wadliwe procesy oprogramowanie medyczne załadowało dane dotyczące innej rasy. Nie znam przyczyna samoistnego uruchomienia się tych procesów. Nie mogę uzyskać do nich dostępu. Są w uszkodzonej części banków danych. Płyń do celu, powinienem to naprawić tak szybko, jak to tylko możliwe.
Ustalanie możliwej przyczyny...
>

Tym razem wszedłem do wody. Rana z początku trochę piekła, w końcu woda dostała się tam, gdzie dostać się nie powinna, ale po kilkudziesięciu sekundach udało mi się zapomnieć o tym niezbyt silnym, chociaż nieprzyjemnym uczuciu. Płynąłem przez niezbyt wysoki kanion. Nad wysokimi na mniej więcej cztery metry zboczami widać było tropikalne drzewa i krzaki. Po drodze minąłem wodospad. Dziwne, nigdy nie kojarzyłem sobie wody z tak dużą ruchliwością. Przecież na Bagnach zawsze stała.

<
Ustalono przyczynę.
Przyczyna: konflikt oprogramowania.
Usuwanie przyczyny...
Wyłączono protokół bojowy.
Neurony bojowe zostały aktywowane, kiedy usłyszałeś głoś tych obcych, którzy byli poza kapsułą. Nie wyłączyłem tego, co trzeba, przez co program medyczny załadował ustawienia dotyczące budowy anatomicznej przeciwnika. Zrobił to w celu automatycznego znalezienia słabych punktów danej rasy, mówiąc prościej: po to, aby było wiadomo, gdzie najbardziej ich boli przy postrzeleniu. Błąd miał swoje dobre strony - teraz wiem, w jakim obszarze banków danych szukać informacji na temat ewentualnego wroga. Dane, jakie zebrałem kiedy słyszałeś ich jak biegną powinny być wystarczające do zidentyfikowania rasy uznawanej za wrogą.
-Zastanawia mnie: o co ci chodziło z tą "skórą"?
-Skóra jest raczej prymitywną powłoką otaczającą mięso niektórych zwierząt i obcych. Jest na tyle cienka, że widać przez nią kształt mięśni, czasem także widoczne są żyły. Jej zadaniem jest chronić wewnętrzne układy przed uszkodzeniami mechanicznymi, bakteriami a także innymi patogenami. Spełnia swoją funkcję na tyle dobrze, że organizmy w nią wyposażone mogą swobodnie funkcjonować. Coś, czego ty nie masz, może nie licząc materiału biologicznego tuż pod gałkami ocznymi, czyli powiekami, chociaż jest to raczej bardzo wytrzymała błona niż "pełnoprawna" skóra
-A żyły?
-Za dużo aby tłumaczyć, nie dotyczy się to ciebie; twój układ krwionośny ma zupełnie inną budowę, zbyt długo zajęło by mi tłumaczenie tobie wszystkiego.
-Jesteś w stanie naprawić tą ranę? Powoduje pewien dyskomfort przy poruszaniu się.
-Nie ma takiej potrzeby, mięśnie nie zostały naruszone. Gdybyś był którymś z tych stałocieplnych obcych... Odczytywanie plików...
Zakończono.
...to na pewno bym ci to od razu załatał, gdyż występowałoby ryzyko zakażenia.
-Zakażenia?
-Drobnoustroje z zewnątrz przenikające do organizmu, ze względu na twoją odporność na choroby, która jest na tyle wysoka, że niemal mógłbyś konkurować z jednostkami mechanicznymi pod tym względem, nie masz się czym martwić.
-Twierdziłeś, że masz uszkodzone banki pamięci, a jednak wydaje mi się, że całkiem sporo wiesz o tych obcych.
-Cały czas dokonuję odzyskiwania informacji i napraw banków danych, to co ci przekazuję, to strzępy tego, co tam niegdyś było, tylko tyle udaje mi się odzyskać. A co do tej rany... Skoro nalegasz.
Neurony odpowiedzialne za kontrolę nanobotami, status: uruchomione.
Uruchamianie stacji nanobotów wzdłuż rdzenia kręgowego...
Zakończono.
Uruchamianie nanobotów...
>

Poczułem bardzo silne szarpanie w kręgosłupie, jakby ktoś próbował mi go wyrwać od środka. Powtarzało się co kilka sekund, miałem wrażenie, że za chwilę rdzeń kręgowy wyleci mi przez plecy do wody.

<
-Sss... Co robiszzz?
-Błąd. Nie znaleziono nanobotów.
Ponów? Przerwij?
Ponowne wykonywanie polecenia...
-Zaraz mi urwieszzz plecy.
-Błąd. Nie znaleziono nanobotów.
Ponów? Przerwij?
Polecenie przyjęte, przerwano sekwencję uruchamiania nanobotów.
Wygląda na to, że nanoboty w twoim ciele zniknęły. Dziwne, nie brałem tego pod uwagę w obliczeniach.
-Możesz wyprodukować brakujące nanity?
-Mogę, tyle tylko, że do momentu, w którym liczba wyprodukowanych nanobotów osiągnie optymalną wartość, minie 57 lat. Nie jestem fabryką, moją specjalnością są obliczenia. Tworzenie nanitów to tylko dodatkowa funkcja, której zadaniem jest uzupełnianie małych strat w nanitach.
-57 lat... Jedna czwarta mojego życia. Masz jakieś podejrzenia co do przyczyny, dla której nanity zniknęły?
-Obliczanie... Brak danych. Posiadam zbyt mało informacji. Podejrzewam kilka powodów, jednak ich prawdopodobieństwo wynosi mniej niż 0,01% i nie są one brane pod uwagę.
>

Od chwili, w której wskoczyłem do wody do obecnego momentu minęło jakieś dziesięć minut. Tylna część wraku wydawała się coraz większa, zbliżałem się do niego. Widać było, podobnie jak w przypadku przedniej części okrętu, przecięcie przechodzące przez wszystkie pokłady. Statek musiał być całkiem wytrzymały, jeżeli dwie jego części się rozbiły i nie zostały rozerwane na kawałki siłą uderzenia w powierzchnię... albo został zestrzelony tuż nad powierzchnią.

<
Odległość stąd do statku wynosi...
-...pół kilometra.
-493 metry.
>

Jakieś czterdzieści metrów od miejsca, w którym obecnie znajdowałem się w wodzie, w stromej skale kanionu był ubytek, niewątpliwie będący sprawką wysokiego na siedem metrów obiektu, który tuż obok ubytku znajdował się na środku rzeki, blokując mi dalszą drogę. Dziwna rzeczy wyglądała na coś długiego, z dyszą wielkości mniej więcej trzech metrów, znajdującą się mniej więcej w górnej części urządzenia. Ów kawałek metalu kolorem oraz ogólną konstrukcją przypominał elementy statku.

<
-Rozumiem, że to jakiś fragment, który odłamał się od tego statku obcych?
-Zgadza się. Wygląda na urządzenie służące do komunikacji, prawdopodobnie antena. Bardzo prymitywne.
-W naszych statkach urządzenia do komunikacji były tuż pod kadłubem. Przynajmniej tak mi się wydaje.
-Po prawej znajduje się ubytek w skale, wspinając się po nim dostaniesz się na górę wąwozu. Kiedy już tam będziesz wykonam skany terenu.
>

Podpłynąłem do miejsca, w którym brakowało skały i zacząłem się wspinać po wystających kawałkach kamieni do góry. Dokładnie w momencie, w którym miałem wejść na górę wąwozu, usłyszałem bardzo cichą rozmowę w dziwnym języku, który podobny był do tego, co słyszałem kiedy byłem w kapsule. Nie potrafiłem jednak zlokalizować kierunku, z którego dochodził dźwięk.

<
-Ty też to słyszysz?
-Nie zapominaj, że to, co widzisz, słyszysz, czujesz, a nawet częściowo myślisz - odczuwam też ja. Oczywiście nie dosłownie, nie posiadam przecież czucia, przynajmniej nie w takim biologicznym znaczeniu, w jakim ty to rozumiesz.
-Nie wiem, z której strony to dochodzi.
-Wykrywanie sygnałów akustycznych wskazujących na działanie jednostek posiadających inteligencję...
Analizowanie...
Źródło dźwięku znajduje się mniej więcej 402 metry od ciebie. Nie narzekaj na to, że nie wiesz skąd dochodzi ten dźwięk, gdyby nie to, że słyszysz część ultradźwięków, w ogóle byś nie wiedział o tym, że ktoś tam rozmawia. Chociaż przydałyby ci się małżowiny uszne...
-Małżowiny uszne?
-Ucho zewnętrzne.
-To znaczy jakie? Mam wywrócić sobie ucho na lewą stronę?
-Nie, mówiłem o płatku skóry, który jest przyczepiony do miejsca, w którym ty masz ucho, i przez odpowiedni kształt "łapie" dźwięki. Ale ponieważ ty nawet nie masz skóry, to nie ma o czym mówić.
-Możesz to przetłumaczyć?
-Nie można przetłumaczyć: jakość sygnału dźwiękowego zbyt słaba. Potencjalne tłumaczenie mogłoby zawierać zbyt wiele błędów i zawierać błędne informacje. Wykryłem kierunek, z którego dochodzi dźwięk. Źródło dźwięku znajduje się tuż przy statku i jest generowane przez aparaty mowy tych samych jednostek biologicznych, które zostały wykryte kiedy znajdowałeś się w kapsule.
-Ten sam gatunek?
-Nie tylko, jestem pewien, że to te same egzemplarze z danego gatunku. Wygląda na to, że ci obcy mają bardzo różniące się od siebie tony głosów. Są uzbrojeni, mają na sobie ciężkie pancerze. Tak, to na pewno ci sami, których słyszałeś będąc w kapsule.
-Rozumiem, że skoro stoją przy statku, będę musiał ich upolować albo się przekraść, żeby dostać się na wrak okrętu?
-Tym razem źle rozumiesz. Stoją tylko przy jednym miejscu w okręcie, ale... Przepraszam, masz rację. Stoją przy dziurze w kadłubie, która jest jedynym sposobem na dostanie się na pokład statku.
-Przecież statek został przecięty na pół, nie mogę wejść korzystając z cięcia przechodzącego przez wszystkie pokłady?
-Skanowanie... Niemożliwe. Ta część została nadtopiona i zniszczona, wszelkie korytarze uległy zaspawaniu.
>

Zacząłem poruszać się w kierunku statku, po kilkudziesięciu przebytych metrach ujrzałem tych obcych, których przed chwilą słyszałem. I wszystko nagle mi się przypomniało, a przynajmniej wszystko to, czego w obecnej sytuacji wolałbym nie pamiętać.

<
-To... oni...
-Skanowanie aktywności w mózgu. Wykryto gwałtowny wzrost aktywności neuronów biologicznych odpowiedzialnych za pamięć.
Analizowanie pamięci organicznego nosiciela...
Zanalizowano.
-oni...
-Porównywanie zdobytych informacji z matrycą rozmieszczenia danych w banku pamięci Bedt.
Zakończono sukcesem.
-Broń... nie mam broni!
-Odzyskano dane w banku pamięci Bedt.
Skanowanie...
Analizowanie budowy...
Analizowanie wzorców zachowania...
Zidentyfikowano: jedenaście jednostek biologicznych rasy nie należącej do rasy organicznego nosiciela.
Status zidentyfikowanych jednostek:
wrogi.
-Widzą mnie...
-Nie widzą cię. Są dobre czterysta metrów od ciebie, teren jest gęsto porośniętą dżunglą, a oni mają o wiele gorszy wzrok od ciebie ze względu na budowę oka.
-Widzą...
-Nawet gdybyś im pomachał, nie zobaczyliby by cię.
- ](_*)|-)-/-/|*|\-|_|
-Znowu nie mogę odczytać twoich myśli. Biologiczni... Czy twój gatunek musi mieć tak skomplikowany mózg? Ci obcy mają prostszy, może są nieco mniej rozgarnięci i samo opanowani, ale przynajmniej nie miałbym problemów tego rodzaju.
- ](_*)|-)-/-/|*|\-|_|
-Skanowanie... Wykryto uaktywnienie się mechanizmów obronnych w ciele żywiciela.
Praca mięśni: sztywne.
Serce: zmniejszona liczba uderzeń na minutę. Zwiększenie częstotliwości uderzeń trzeciej komory.
Układ oddechowy: zwolniona częstotliwość oddechu.
Tryb: oszczędzanie energii przed walką. Błąd: wskutek zbyt silnego szoku i odblokowania się niewłaściwych obszarów pamięci organiczny nosiciel tymczasowo utracił zdolność do działania.
Obliczanie optymalnego rozwiązania...
Przeciążanie układu nerwowego w celu uzyskania efekty tymczasowego wyłączenia się tego układu. Układ musi zostać wyłączony na okres 48 sekund w celu dokonania samoregeneracji ze stanu szoku.
-] (_*)|-)-/-/|*|\-|_|
-Przeciążanie za..
[]
|\-
(J
Wysłano impuls z neuronów jednostki mechanicznej do biologicznych neuronów organicznego nosiciela.
Układ nerwowy wyłączony.
Stwierdzono tymczasowy paraliż. Do uzyskania ponownej zdolności do działania układu nerwowego nosiciela zostało:
Czterdzieści osiem sekund.
Czterdzieści siedem sekund.
Skanowanie otocznenia...
Czterdzieści sześć sekund.
Skanowanie zakończone. Wykryto latający Obiekt zbudowany ze Stali, odległość od obecnej pozycji: trzydzieści kilometrów. Czas do przybycia: 54 sekund.
Czterdzieści pięć sekund.

...
>


Koniec części drugiej

Specjalne podziękowania dla Dreekusa za konsultację oraz szeroko pojętą pomoc przy tworzeniu opowiadania.


Autor:

meledictum

meledictum@gmail.com

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Cóż...Tradycyjnie chciałbym zaprezentować tutaj moje opowiadanko :)
Oto ,,Pętla" - Specjalnie dla was :D

******

Bob Stamford z westchnieniem ulgi napił się zimnej coli, którą przyniosła uśmiechająca się mechanicznie stewardesa. Pohamował się, aby nie spojrzeć na nią, gdy odchodziła ponętnie kołysząc biodrami. Gdy niebiesko ubrana piękność znikła już z ekranu radarów Stamford pokręcił w zamyśleniu głową.
Stewardesy linii ,,Air-Comet” były chyba specjalnie ubierane w przyciasne mundurki. Bob podejrzewał, że to sprawka specjalistów od marketingu. Kto inny wymyśliłby, że siłą przyciągającą klientów do firmy może być magnetyzm?
Gdy na horyzoncie pojawiła się kolejna uśmiechnięta, niebiesko odziana postać Stamford szybko odwrócił wzrok w stronę okna. Westchnął. Dlaczego wybrał akurat te linię? No tak. To nie on wybierał.
Nie miał nic przeciwko kobietom, ale to była już przesada. Poza tym musiał mieć dzisiaj czysty umysł. Leciał w bardzo ważnej misji. Z roztargnieniem popatrzył za okno, gdzie w dole, pomiędzy puszystymi chmurami przesuwały się tereny Niemiec. Spróbował sobie przypomnieć dlaczego zgodził się brać udział w tej wariackiej misji. Przymknął oczy.
Jeszcze niespełna trzynaście godzin temu Bob siedział w swoim gabinecie na uniwersytecie w Harvardzie i przygotowywał się do wykładu. Gdy podszedł do lustra, aby poprawić sobie krawat drzwi otworzyły się i weszła jego sekretarka.
- Panie Profesorze, pilna wiadomość dla pana.
- Połóż na biurku, Anno. Dobrze wyglądam?
Anna, młoda dziewczyna z Polski przyjrzała mu się krytycznie. Bob był tryskającym energią trzydziestolatkiem. Nienaganna fryzura i krótka broda nadawały jego młodzieńczej jeszcze twarzy poważny wygląd czterdziestoletniego profesora z długim stażem. Efekt ten pogłębiała jeszcze szara marynarka i spodnie.
Anna przybliżyła się do niego i szybkim ruchem poprawiła czerwony krawat. Jeszcze raz się cofnęła a baczne spojrzenie jej niebieskich oczu skanowało profesora od stóp do głów. Po chwili jej twarz się wygładziła i pojawił się na niej uśmiech.
- Znakomicie, Panie profesorze- powiedziała- Teraz studenci poczują respekt.
Bob zaśmiał się.
- Żeby to tylko od tego zależało...
Anna puściła do niego oko.
- Przynajmniej podoba się pan studentkom- Rzekła- Słyszałam jak szczebiotały na korytarzu.
Mrugnęła zawadiacko i śmiejąc się z ogłupiałej miny Stamforda wyszła z sali. Profesor tymczasem pokręcił głowom z niedowierzaniem i popatrzył na zegarek. Miał jeszcze piętnaście minut czasu. Świetnie. Akurat będzie mógł dopić kawę i przeczytać ten tajemniczy list, który leżał na jego biurku.
Prawdę mówiąc Bob był mocno zdziwiony pojawieniem się listu. W dobie poczty elektronicznej nikt prawie już ich nie wysyłał. A przynajmniej do niego. Ostatni list dostał w wieku lat dziesięciu i o ile sobie przypominał były to życzenia urodzinowe od jego ciotki Muriel z Anglii. Stamford podszedł do biurka i z podręcznego zasobnika uniwersalnego wyjął nóż do papieru. Potem zerknął na kopertę. Gdy spojrzał na nadawcę ogarnęła go wzmożona ciekawość i zdumienie, gdyż list wysłano z Polski i to zaledwie dwa dni temu.
Szybko uporał się z papierową kopertą. Gdy przechylił kopertę na rękę wypadł mu list oraz bilet lotniczy. Profesor zmarszczył brwi i odłożył go na biurko. Potem rozłożył list. Pochyłe, dbałe litery napisane w poprawną angielszczyzną okładały się w słowa, a profesor czytał. Im bardziej czytał, tym bardziej był zaaferowany.
Gdy pięć minut później wybiegał z gabinetu zatrzymał się tylko po to, aby odwołać wszystkie swoje zajęcia w przeciągu następnych dwóch tygodni.
Pół godziny później startował samolotem do Polski.

***

- Halo? Proszę pana? Przepraszam, że pana budzę, ale niedługo będziemy lądować.
- Co?- Stamford otworzył oczy.- Ja spałem?
Uśmiechnięta stewardesa zrobiła zdziwioną minę.
- Jak można spać i nawet o tym nie wiedzieć? Chrapie pan od ponad czterdziestu minut.
- Ja chrapię? O, to przepraszam...
Brunetka mrugnęła do niego zalotnie.
- Nam nic to nie przeszkadza, wręcz przeciwnie. Ja na przykład chętnie usłyszałabym to chrapanie raz jeszcze...
-Eee...Dziękuję. Może następnym razem- Odparł zmieszany profesor obiecując sobie, że w drogę powrotną poleci LOTem.
- Och, z radością powitamy pana znowu na pokładzie- uśmiechnęła się stewardesa i odeszła aby zająć się wymiotującym dziewięciolatkiem.
Zdecydowanie, przesadzają. Pomyślał profesor i rozglądną się po jego części samolotu. W istocie. Panował wzmożony ruch jaki zawsze charakteryzuje ludzi tuż przed wysiadką z jakiegokolwiek pojazdu. Stamford jednak, który oprócz małej, podróżnej torby, która wniósł do samolotu nie miał nic i nie musiał się martwić...Przynajmniej nie tym.
Z kieszeni flanelowej koszuli w którą był ubrany wyjął pomięty list i raz jeszcze go przeczytał.
List był właściwie zaproszeniem do Polski przez Prof. Geologii Michała Nowickiego, który obejmował katedrę na Uniwersytecie Jagiellońskim. W liście snuł mgliste aluzje co do tajnej misji, którą mieliby prowadzić razem. Niestety, ani co to za misja, ani gdzie dokładnie ma się ona odbywać powiedziane nie było, ale już samo to, że list dotarł do Boba w dwa dni było na tyle zdumiewające, że profesor rzucił wszystko i czym prędzej wsiadł w samolot.
Teraz, gdy pierwsze podniecenie wygasło i zaczął zastanawiać się nad swoją decyzją pojawiły się wątpliwości.
Być może to jest żart? Ile razy słyszał o podobnych przypadkach, gdzie studenci wycinali swym profesorom takie kawały...Po dogłębnym zanalizowaniu tego problemu uznał jednak, że uczniowie zbytnio go lubią, aby zrobić mu coś takiego.
Poza tym który z nich traciłby jeszcze pieniądze na bilet? Wręcz przeciwnie. Z pewnością chcieliby, aby sam go sobie kupił.
Jedynym powodem, dla którego mogliby cos takiego zrobić było to, że zapowiedział im na dzisiaj trudny sprawdzian. Ale dlaczego mieliby go wysyłać do Europy? Nie. To z pewnością nie może być kawał.
Rzecz jasna jego koledzy byli już bardziej skorzy do tego typu dowcipów. Profesor uśmiechnął się myśląc o tych ,,pogromcach studentów”, którzy w swych garniturach siali postrach wśród swych uczniów, a którzy po godzinach zachowywali się jeszcze bardziej dziecinnie od nich. Taak...Oni mogli by coś takiego zrobić szydząc z jego łatwowierności i fanatyzmu do dziwnych zjawisk i misji.
Najgorsze było to, że w ich szyderstwach tkwiło ziarnko prawdy...No, dobra nie ziarnko. Kamień.
Normalny profesor nigdy by nie rzucił wszystkiego dla jakiegoś mglistego listu tylko dlatego, że drzemie w nim tajemnica. Stamford natomiast bez namysłu pognał przed siebie. Nie pasowało to, do poważnego profesora Astronomii, ale cóż, taki był i nic już tego nie zmieni. Zwłaszcza, jeśli brać pod uwagę to, że to dzięki swojemu zapałowi dostał się na studia, a potem przyjął katedrę na Harwardzie.
Do licha! Jeśli nikt nie będzie czekał na niego na lotnisku, to zawsze może przecież zawrócić! Najwyżej wyda parę dolców więcej.
Rozsiadł się wygodnie w fotelu i w tym momencie ożyły głośniki z których wydobył się szorstki głos pilota:
- Panie i Panowie proszę zapiąć pasy. Podchodzimy do lądowania w Krakowskim porcie lotniczym- Balice. Życzę miłych wrażeń z królewskiego miasta i zapraszam ponownie na pokłady samolotów naszej linii!
- Taa...Na pewno skorzystam- mruknął profesor zapinając pas.

***

Trzydzieści minut później stał już w wielkiej hali Krakowskiego lotniska w Balicach rozglądając się w około.
Terminal nie zrobił na nim żadnego wrażenia, choć wedle tego, co przeczytał na jakiejś ulotce był całkowicie odnowiony i powiększony, aby dostosować się do wymogów współczesnego świata.
Bob uśmiechną się z przekąsem, gdy pomyślał, że być może Wawel, którym Polacy tak się szczycą okaże się malutkim, obskurnym zameczkiem. Miał nadzieje, że nie. Od małego pasjonowały go takie budowle i miał nadzieję pozwiedzać.
Na razie jednak musiał się stąd wydostać a nikogo, kto by na niego czekał nie było widać. Pozwolił więc porwać się tłumowi i wyszedł głównym wyjściem.
Kraków powitał go słoneczną pogodą. Było gorąco, czemu trudno się było dziwić w drugiej pod koniec czerwca.
Stanął niepewnie na chodniku mrużąc oczy i przeklinając się w duchu, że nie zabrał okularów przeciwsłonecznych.
- Welcome, to Poland, mister Stamford.- Odezwał sie nagle jakiś głos z jego prawej strony.
Zaskoczony profesor prawie podskoczył. Obok niego stał krępy jegomość o spoconej twarzy ocierając twarz chusteczką.
- Dzień dobry- Przywitał się grzecznie- Pan profesor Nowicki?
- Nie, nie- zaśmiał się jegomość- Profesor czeka na pana w swoim prywatnym gabinecie, w śródmieściu. Ja mam tylko pana tam zawieść.
Stamford dał sobie odebrać torbę i podążył za krępym człowiekiem na parking, gdzie czekał na nich czarny mercedes z szoferem.
Jak się okazało ociekający potem człowiek miał być jego przewodnikiem po Krakowie, I to przewodnikiem ekspresowym, gdyż mimo próśb Stamforda nie mogli się nigdzie zatrzymać. Rozporządzenie profesora Nowickiego było jasne: Dojechać jak najszybciej na miejsce .
Mimo to udało mu się zobaczyć Wawel ( i natychmiast powstydził się swojej opinii o ,,małym zameczku) a jego przewodnik zasypywał go takimi ilościami informacji, że większość z nich wlatywała Bobowi jednym uchem, a wylatywała drugim. Czuł się jak student i postanowił, że gdy cała ta afera się skończy przyjedzie tu na długie wakacje.
Gdy przyjechali pod kamienice w której mieściło się mieszkanie Profesora Nowickiego Stamford czuł jakby pod czaszką buzowało mu stado szerszeni a jego przewodnik łagodnym głosem oświadczył, że to co wie, to zaledwie pięć procent tego, co powinien wiedzieć o Krakowie.
Mercedes stanął na małej, wąskiej uliczce zwanej ulicą św.Jana. Stamford z wdzięcznością powitał przyjemny chłodek bijący od grubych, kamiennych murów. On i jego przewodnik, który- jak dowiedział się Bob miał na imię Artur podążyli w górę schodami, aż na drugie piętro. Po drodze profesor zaciekawiony spoglądał w okna, ciekaw jakie zabytki znajdzie.
Wreszcie stanęli przed wielkimi, drewnianymi drzwiami. Artur nacisnął przycisk i rozległ się donośny sygnał dzwonka.
Po chwili usłyszeli kroki i drzwi się otwarły. Stamford zachłysnął się ze zdumienia. Przed nim w drzwiach stała najpiękniejsza kobieta jaką widział kiedykolwiek. Miała długie, ciemne włosy, brązowe oczy i wystające gości policzkowe. Gdy się uśmiechnęła Stamford poczuł, że coś w nim pęka. Coś się wali. Stał tak wpatrzony w to anielskie oblicze, które przemówiło- ku zdumieniu Boba- z najczystszym angielskim akcentem.
- Witamy, Profesorze Stamford- powiedziała- Proszę wejść... Arturze, dziękujemy Ci za pomoc.
- Nie ma za co, Agnieszko, nie ma za co- odrzekł Artur kłaniając się elegancko.- Jeślibym się na coś przydał, to będę w swoim mieszkaniu. Do widzenia, profesorze.
- Och, do widzenia- odrzekł Bob- I dziękuję za lekcję.
Gdy Artur zszedł schodami na dół Bob wszedł do mieszkania i jeszcze raz oniemiał. Mieszkanie urządzone było w starym stylu. Drewniane parkiety, drzwi, parapety... Na prawo od wejścia znajdowała się wielka kuchnia w której na środku stał olbrzymi, dębowy stół. Na ścianach tykały zegary. Stamford oniemiały patrzył na to wszystko i nagle jego amerykańskie mieszkanie wydało mu się płaskie i nieciekawe.
Na żelaznym wieszaku powiesił koszulę a na nogi dostał puchate pantofle. Różowe- stwierdził z uśmiechem.
Tymczasem Agnieszka poprowadziła go do jednego z pokoi oświetlonego blaskiem słońca. Bod ścianami stały regały z tysiącami książek, a w koncie stał wielki, trzymetrowy zegar. Przed oknem, odwrócony do niego tyłem siedział przy biurku profesor Nowicki (teraz Bob nie miał już żadnych wątpliwości, że to jest on) uśmiechając się łagodnie do przybysza. Był on lekko siwiejącym już mężczyzną koło pięćdziesiątki. Ubrany był w białą koszulę i jeansy. W pogodnej twarzy, błyszczała para niebieskich oczu. Gdy jego podniósł wzrok na jego twarzy pojawił się szczery uśmiech.
- Witam kolegę- odezwał się po angielsku donośnym głosem- Jestem Michał Nowicki, a moją siostrzenicę, Agnieszkę zdążył już Pan poznać- rzekł wskazując na dziewczynę, która zarumieniła się nagle i dygnęła.
- Dzień dobry, profesorze- Skłonił się Stamford- To zaszczyt gościć u tak zacnego naukowca, jak pan.
- Niech pan nie przesadza.- Uśmiechnął się Nowicki- Jeden Nobel w tą, jeden w tamtą...Co to za różnica?
- Nie...Żadna- zaśmiał się Bob biorąc zimny napój z tacy, którą przyniosła Agnieszka- Dziękuję- powiedział po Polsku
Chwilę później siedzieli już na miękkich fotelach naprzeciw siebie popijając zmrożony sok.
- Ale, ale... Nie jesteśmy tutaj, aby gadać o swoich osiągnięciach- Spoważniał nagle Pan Michał- Normalnie zaprosiłbym Pana na kilka dni do mojego dworu za miastem, lecz sprawa, dla której pana wezwałem jest najwyższej wagi. Dlatego też nie można było jej załatwić ani przez Internet, ani w jakikolwiek inny sposób. Wyznaczyłem na miejsce spotkania moje mieszkanie nieprzypadkowo. Tu nikt nas nie podsłucha.
Zaniepokojony Bob wyprostował się w fotelu. Napięcie sięgnęło granic.
- Sprawa jest delikatna- Mówił dalej Nowicki- Dotyczy bezpieczeństwa narodowego...Właściwie dotyczy całego świata.- Nieświadomie ściszył głos do szeptu- Jak panu zapewne wiadomo w roku 1908, a dokładnie 30 czerwca w ziemie uderzył nieznany obiekt, który spowodował zniszczenie lasów w promieniu 40 kilometrów od miejsca upadku. Zdarzenie to nazwano katastrofą Tunguską i po dziś dzień nie wiadomo co się dokładnie tam stało. Wysłano wiele ekspedycji, wysnuto wiele hipotez dotyczących tego zdarzenia, lecz żadnej nie udowodniono w stu procentach.
- Tak, -przerwał Stamford- ale najprawdopodobniejsze zdarzenie jest takie, że uderzył w nas bolid, który...
- Który wybuchł w powietrzu na pewnej wysokości, tak, wiem- Przerwał mu zniecierpliwiony Nowicki- Ale ta hipoteza może zostać obalona już niedługo...
- Proszę?
- Otóż, mój przyjacielu zdaje się, że znaleźliśmy ten obiekt- Oświadczył dumnie Nowicki
- Co to za obiekt? Jedziemy tam?
- Co to za obiekt nie wiem, gdyż mnie zwerbował profesor Aleksander Łukanienko, Znany Archeolog. Jest już na miejscu i dowodzi grupą, która to odkopała. Kiedy mnie zawiadomił nie wiedział jeszcze co to jest, gdyż było za bardzo zakopane, a nie mogli oczywiście odkopać szybciej bojąc się, że coś uszkodzą. W każdym razie, gdy Łukanienko do mnie dzwonił powiedział mi tylko jedno: ,,To nie jest skała”. Polecił mi odszukać Ciebie, gdyż podobno takie dziwne zjawiska to twoja specjalizacja i przybyć na miejsce jak najszybciej. Do tego czasu pewnie będzie wiedział co odkopał. Rzecz utrzymujemy w tajemnicy z obawą przed prasa i rządami państw. Najbardziej boimy się rządy Rosyjskiego, ale jak na razie nikt nie węszy.
Przemówienie Michała sprawiło, że pomimo zainstalowanej w mieszkaniu klimatyzacji Bob zaczął się pocić.
- A więc...- Zaczął.
- Tak- Odparł Nowicki- Jutro lecimy do Rosji.

***


Do Rosji polecieli helikopterem, jako że w miejscu wykopalisk nie było lotniska, ani nawet terenu, na którym dawałoby się wylądować samolotem.
Wystartowali oczywiście z Balic, gdzie Nowicki trzymał swoją prywatną maszynę. Agnieszka towarzyszyła im aż do samego odlotu i wylewnie pożegnała Stamforda, z którym zdążyła się już blisko zaprzyjaźnić. I raz jeszcze Bob przyrzekł sobie, że gdy to wszystko się skończy przyjedzie do Krakowa na bardzo długie wakacje.
Prawie całą drogę profesor przespał odsypiając noc w czasie której wybrali się wszyscy troje pozwiedzać Kraków. Szczerze mówiąc Stamford dalej nie mógł się otrząsnąć po tej przechadzce.
Będąc rodowitym Amerykaninem jego nocne doświadczenia z miastami opierały się tylko na oglądaniu panoramy NowegoYorku, czy też Miami.
Z podróżami nie miał wielkiego doświadczenia. W swoim zabieganym życiu zdążył zwiedzić tylko takie miasta jak Tokio, Rio de Janeiro czy też Sydney. Pobyt w Polsce był jego pierwszym zetknięciem się z Europą i - jak sobie obiecywał – nie ostatnim. Żadne z miast w których bywał nie wywarło na nim takiego wrażenia jak Kraków.
To miasto, choć małe i niepozorne na mapach miało duszę. Gdy ostatniego wieczoru przechadzał się po śródmieściu natychmiast poddał się jego nastrojowi. Potem, gdy koło czwartej wrócili do domu Stamford zaproponował, że znajdzie sobie jakiś hotel, lecz Nowicki nawet nie chciał o tym słyszeć. Zakwaterował go w jednym z pięciu pokoi, zaraz koło pokoju Agnieszki.
Gdy Michał znużony poszedł spać, Bob i Aga długo jeszcze siedzieli przy stole i sącząc lemoniadę grali w Scrabble. Nowicki powiedział mu, że będzie jeszcze tego żałował, lecz teraz, gdy lecieli czarnym helikopterem, a profesor zasypiał na swoim siedzeniu pomyślał z rozkoszą, że ani nie żałuje, ani nigdy nie będzie żałował tamtych chwil.
Zanim zasnął zdążył jeszcze pomyśleć, że zasypanie w powietrznych środkach transportu staje się już chyba dla niego mała tradycją.

***


Obudził go wstrząs. Chciał zerwać się z fotela, jednak przytrzymały go mocne pasy. Przed sobą zobaczył uśmiechniętą twarz Nowickiego.
- Jesteśmy na miejscu, Panie kolego!
Stamford wyjrzał przez małe okienko. Gdzie tylko nie spojrzał był las. Gęsta tundra. Próżno doszukiwać się by było oznak dawnego kataklizmu jaki wstrząsnął tym regionem ponad sto lat temu. Dzisiaj- w roku 2011 wszystko na powrót zarosło gęstą, młodą roślinnością.
Śmigłowiec stał na sporej polanie powstałej po wycinaniu drzew, których pnie spoczywały teraz pod ścianą lasu.
Kiedy Bob się rozglądał Nowicki wyplątał się z pasów i biorąc swa torbę na ramię pospieszał Stamforda.
Profesor chętnie by sobie jeszcze pospał, zwłaszcza, że śnił mu się przepiękny sen o Agnieszce, lecz chcąc nie chcąc musiał podążyć za swym towarzyszem.
Gdy wysiedli ze śmigłowca owinął ich chłodny powiew wiatru. Tu- na Syberii lata nie należały do najgorętszych. Wdziewając kurtkę Stamford dziękował w duszy Bogu, że wszędzie naokoło rosły lasy, które przynajmniej częściowo dawały osłonę od wiatru.
od strony małego wzgórza wznoszącego się na polanie nadchodziło parę postaci. Najwyższa z nich okazała się profesorem Łukanienką- chudym mężczyzną koło czterdziestki z długimi włosami i poplątaną brodą nadająca twarzy dziki wygląd.
Gdy się zbliżył rozłożył ręce szeroko w geście powitania.
- Profesor Nowicki i Profesor Stamford! Jak dobrze was widzieć! Czekałem z utęsknieniem.
Mężczyźni podali sobie dłonie witając się uprzejmie.
- Liczymy na to, że obiekt, czymkolwiek on jest, został już wykopany. – Odezwał się Nowicki.
- Ależ oczywiście.- Odparł Łukanienko- Chodźcie panowie za mną.
Odwrócił się i szybkim krokiem zaczął iść w kierunku wzgórza.
Gdy szli we trójkę grzęznąc w błocie i potykając się o korzenie i liczne kamienie doszedł ich dobywający się zza wzgórza warkot maszyn.
- Musimy działać szybko- Mówił Łukanienka- Rząd depcze nam po piętach chcąc objąć to wszystko tajemnicą. Nie wiem do czego mogą się posunąć dowodzący. Niektórzy są naprawdę nieobliczalni. Myślę, że jeszcze nas nie namierzyli, gdyż stosujemy wszelkie znane środki maskujące. Samoloty nas nie odnajdą w tych lasach, a szpiegowskie satelity zagłuszamy. Jednak martwię się, że wkrótce znajdą jakiś sposób, aby nas znaleźć a wiem, że zrobią wszystko co w ich mocy, aby świat przez najbliższe sto, czy nawet dwieście lat nie dowiedział się o tym odkryciu.
Z wykopaniem jeszcze nie problem, ale będzie on, gdy będziemy musieli przetransportować obiekt w bezpieczne miejsce. Na oko waży paręset ton...
- Paręset ton?!- Wykrzyknął z niedowierzaniem Stamford- Przecież to niemożliwe! Obiekt o takiej masie musiałby przy zderzeniu zniszczyć przynajmniej Europę, a ziemie ogarnęła by poimpaktowa zima! Musiał się Pan pomylić w rachunkach.
Łukanienko tylko się uśmiechnął.
- On ma rację- Rzekł Nowicki- Ten obiekt musiałby być....Musiałby...By...
Przerwał, gdy nagle stanęli na szczycie wzgórza a to, co się za nim kryło mogli obejrzeć w całej krasie.
Stamford nagle zachwiał się na nogach, a Nowicki pobladł nagle i wytrzeszczył oczy.
Po chwili wyksztusił tylko:
- Boże...
- W istocie.- Uśmiechnął się Łukanienka- W istocie...
Przed nimi cztery koparki pracowały powoli usuwając ziemię z wykopu, w którym do połowy zakopany, odbijając nikłe, ledwo przedzierające się przez chmury promienie słoneczne, był pojazd. Inaczej tego nie można było nazwać. Wehikuł.
Był owalnego kształtu, z jednym bokiem wydłużonym, na którym błyszczał rząd okien zapewnie z kabiny pilotażowej. Kadłub wyglądał trochę jak stary garbus, gdyby się nań patrzyło z boku. Tył miał jakby poszarpany. Po pancerzu biegła szczelina w kształcie błyskawicy ciągnąc się od poszarpanej części w górę mniej więcej do środka pojazdu.
Nie można było zobaczyć spodniej części, gdyż była ona jeszcze zakopana.
W około położono deski, aby ludzie, którzy krzątali się w około nie zapadali się w błocie.
Panującą ciszę przerwał Nowicki:
- A więc to...to...to?- zapytał słabym głosem.
- Tak, jak widzisz, Profesorze. Paręset tonowe bydlę, które przyleciało tutaj niewiadomo skąd i rozbiło się. – Odparł Łukanienka- Oto ma Pan przed oczami prawdziwy meteoryt tunguski. A teraz zapraszam bliżej. Odkopaliśmy dzisiaj wejście. Mam ochotę tam wejść, lecz niestety nie da się otworzyć grodzi, a ja nie chce tego niszczyć. Może któryś z Panów będzie miał jakiś pomysł. Szczególnie liczę tu na Pana Stamforda.
Aleksander sprężystym krokiem wznowił marsz, a oni ślizgając się i potykając ruszyli dalej oszołomieni.
- Mnie też na początku nie chciało się wierzyć,- Powiedział Łukanienko- ale nie miałem wyboru. Zobaczyć znaczy uwierzyć, jak to niektórzy mówią. Teraz Panowie rozumieją, dlaczego rząd chcę zatuszować całą sprawę. Nie wiedzą co to, ale myślę, że podsłuchali naszą rozmowę telefoniczną, Panie Nowicki, a gdy usłyszeli co znalazłem od razu mogli dośpiewać sobie resztę. Cieszę się, że nie powiedziałem Panu wtedy gdzie się dokładnie znajdujemy! To by była tragedia, bowiem tak naprawdę nasza pozycja to ponad dwadzieścia kilometrów od rzekomego epicentrum katastrofy. Zanim władze zorientują się co się tak naprawdę dzieje i gdzie my już będziemy daleko, a świat dowie się, że nie jesteśmy sami w kosmosie.
- Skąd ma Pan pewność, że pojazd należy do obcych? – Zapytał Stamford.
- Cóż, nie mam. – Zaśmiał się Łukanienka- Ale jest to wielce prawdopodobne, zwłaszcza, że ani teraz, ani w tym bardziej w roku 1908 nikt z planety Ziemia nie dysponował taką techniką. Możemy więc śmiało przypuszczać, że pojazd należy do obcych, prawda?
- Właściwie, to tak- Odparł Stamford- Ale jeśli jest tak, jak Pan mówi, to może okazać się, że po wejściu do środka tamtejsza atmosfera nas zabije. Nie wiemy, czym oddychają obcy. Poza tym, myślę, ze napotkamy się tam na ciała...Hmm...Pilotów, i nie wiadomo znów co one wydzielają.
- O tym pomyślałem- Zapewnił Łukanienka- Gdy tylko otworzymy przejście wepchniemy najpierw tam robota, który zbada skład atmosfery w poszczególnych przedziałach. Jeśli coś będzie nie tak, to zastosujemy specjalne kombinezony. A nawet gdyby coś się komuś z nas przydarzyło, to mam na podorędziu wykwalifikowanych lekarzy i centrum medyczne w jednym z baraków, więc proszę się nie bać. Na razie musimy bardziej się martwić o to, czy w ogóle uda nam się tam wejść.
Stamford tylko mruknął coś z powątpiewaniem.
Gdy przybliżyli się do pojazdu okazało się, że wykonany jest on z ciemnego, gładkiego metalu. Nowicki z wahaniem położył rękę na grodzi.
- Zimne- Oświadczył- Za zimne. Nawet, jak na tutejsze warunki.
Następnie pochylił się do przodu i uważnie przyjrzał ciemnemu pasowi przebiegającemu dokładnie pośrodku grodzi.
- Nie widać szpary. Drzwi prawdopodobnie są rozsuwane, lecz nie widać miejsca ich styku. Niezwykłe.
- Powiem panu, co jest jeszcze bardziej niezwykłe.- Rzekł Łukanienko- Metal z którego wykonany jest kadłub jest prawie nie do zniszczenia. Musieliśmy prażyć go laserem przez dwie godziny, aby w miejscu padania wiązki podniósł swoją temperaturę o dwa stopnie, a laser, który tu przetransportowałem należy do najpotężniejszych na świecie. Aby go zniszczyć musiałbym przyciągnąć tu chyba ze dwie tony trotylu! I szczerze powiedziawszy zastanawiałem się, czy by tego nie zrobić...Profesorze Stamford, co pan u licha wyprawia?
Bob ukląkł i nie zważając na błoto począł rozkopywać glinę tuż przy kadłubie.
- Tam jest coś napisane.- Powiedział.
- Słucham? – Łukanienka nie krył zdumienia – Gdzie?
- Tutaj- Pokazał Stamford. – Wygląda jak fragment ludzkiej litery ,,W”.
- Nie, to nie możliwe- Zaśmiał się Nowicki.- Nie ludzki alfabet. Ale, rzeczywiście cos tam jest.
- Hej, tam!- Wykrzyknął Łukanienka- Dawać mi tu zaraz łopaty!
Chwilę później rujka naukowców w milczeniu kopała w błocie brudząc się coraz bardziej. Wreszcie Stamford otarł ubłoconą twarz z potu i odetchnął głęboko.
- No, to chyba wystarczy.- Rzekł- Teraz przyjrzyjmy się napisowi.
Podszedł do pojazdu i starł ręką resztki ziemi. Chwilę patrzył się na zdania nieprzytomnym wzrokiem, poczym cofnął się z cichym krzykiem.
Łukanienka wytrzeszczył oczy i ręką począł mierzwić sobie brodę. Nowicki tylko patrzył.
- Nie!...Nie...To jakieś...To niemożliwe!- Warknął Stamford- To absurd!
Spod resztek błota wytłoczony na metalu był napis:

Własność armii U.S.A i Rosyjskiej.
W imię przyjaźni i na pamiątkę czwartej wojny- Aby nigdy już nie było agresji.
Waszyngton 2087r.

***


Trzech naukowców siedziało w błocie w milczeniu pijąc piwo. Słońce przedzierało się przez chmury padając co jakiś czas na pojazd. Odbijając się tworzyło tęczę.
- To nie ma sensu- Odezwał się wreszcie Nowicki- W 1908 nie było takiej technologii. Nie mogło być!
- Widziałeś datę- Odparł Stamford- 2087 rok.
- Co nie zaprzecza faktu, że spadł tutaj w 1908.- Stwierdził Łukanienka.
- Chce Pan powiedzieć, że pojazd przeniósł się w czasie? – Zapytał Bob
Łukanienka spojrzał na niego zniechęcony.
- A masz jakąś inną teorię?
- Tak- Warknął Bob- Mam. To wszystko jakiś głupi żart typu ,,ukryta kamera”, albo cos takiego. Wyciągnął mnie pan z Harwardu, gdzie pisałem pracę doktorską aby pokazać jakąś podpuchę.
Łukanienka syknął ze złości.
- Albo- Kontynuował Stamford- Wasz rząd o wszystkim wiedział i prawdziwy meteoryt zastąpił taką kukłą, bo chyba nie każe mi pan wierzyć, że to ufoludki robią sobie z nas jaja?
Łukanienka podniósł się wolno z błota. To samo zrobił Bob.
- Słuchaj, no, Amerykańcu- Wycedził Aleksander- Gdyby nie to, że cię wezwałem grzałbyś swój tyłek na fotelu oglądając beysball! Widziałeś napis? To twój rząd ponosi winę!
- Napis nic nie oznacza!- Wykrzyknął Bob czerwony na twarzy- Wszystko to jedna wielka Rosyjska podpucha! Chcą sobie zażartować z mojego kraju!
- Panowie, Panowie- Nowicki podniósł ręce w uspakajającym geście- Takie zachowanie nie polepsza sprawy....
Lecz nikt go nie słuchał.
Obaj rozgoryczeni panowie po rzuceniu w siebie kilku wyzwisk o jakie Nowicki by ich nie posądzał i to w trzech różnych językach rzucili się na siebie z pięściami i chwile później tarzali się już w błocie okładając się zawzięcie w milczeniu. Słychać było tylko głośne westchnienia i uderzenia.
Nowicki po pięciu minutach zrezygnował z próby ich uspokojenia i siadł z powrotem w błocie dopijając swoją butelkę piwa.
Obserwował ptaki. Zawsze lubił to robić. Podziwiał je za ich zwinność i swobodę z jaką poruszały się w powietrzu. Właśnie zauważył na niebie wędrowne stadko gęsi. Podążył za nimi wzrokiem i odwrócił się. Jego wzrok padł nagle na wąską dróżkę, która przechodziła przez polanę i znikała gdzieś w lesie. To, co na niej zobaczył zmroziło mu krew w żyłach. butelka wypadła mu z dłoni i potoczyła się po ziemi.
- Eee...Nie chcę wam przeszkadzać, - Odezwał się niepewnym głosem- Ale może rzucilibyście na to okiem, co? Chyba mamy towarzystwo.
Obaj profesorowie rozdzielili się i wstali z ziemi. Bob miał podbite oko i rozbitą wargę, a Aleksandrowi ciekła z nosa krew. Spojrzeli we wskazanym kierunku.
Z lasu wyjeżdżały wojskowe terenówki i czołgi. Za nimi szła piechota.
Aleksander zaklął.
- Może się jakoś z nimi dogadamy?- Zaproponował Bob- Słyszałem, że Rosjanie są bardzo przekupni.
Spojrzenie, które rzucił mu Łukanienko mogło by zmrozić lawę.
Tymczasem liczni robotnicy poczęli wychodzić z baraków i zbierać się naprzeciw Rosyjskich oddziałów. Obie grupy stały przez chwile naprzeciw siebie. Potem armia otwarła ogień.
Ci, którzy stali na przedzie zginęli natychmiast. Wybuchła panika. Robotnicy poczęli uciekać. Zginęli w przeciągu pół minuty. Czołgi natomiast zniszczyły baraki i odlatujący helikopter.
Trzej naukowcy patrzyli na to z rosnącym przerażeniem.
- Boże...- Wyszeptał Nowicki.
- Idą tutaj!- Rzucił Łukanienko- Ja...Oni...Nie miałem pojęcia, że będą mordować!
Tymczasem żołnierze podjęli marsz ku wzgórzu. Dostrzegli profesorów i otwarli do nich ogień.
Bob nie czekał aż jakaś kula go trafi. Odwrócił się i począł biec w stronę pojazdu. Dwaj pozostali naukowcy pobiegli za nim.
Gdy dotarli do grodzi Łukanienko kopnął z całej siły w pancerz.
- I co teraz?!- Krzyknął- To cholerstwo jest zamknięte, zapomnieliście?!
Stamford tymczasem padł na ziemię i gorączkowo zaczął rozgarniać ją rekami.
- Co robisz?- Zapytał go Michał.
- Szukam klamki- Odparł ponuro Bob.
- Tak, to odpowiednia chwila na żarty- żachnął się Aleksander- Oni tu przyjdą zaraz, a wtedy...
W tym momencie grodzie otwarło się z sykiem.
- Jak to...- zaczął Nowicki, lecz Stamford przerwał mu niecierpliwie.
- Później. Teraz wchodzimy.
Wszyscy trzej wskoczyli do ciemnego korytarza znajdującego się za wejściem. Kule zagrzechotały po pancerzu. Nowicki rozejrzał się. Zobaczył małą wajchę po wewnętrznej stronie drzwi i bez chwili namysłu pociągnął za nią z całej siły. Drzwi zamknęły się z sykiem.
Znajdowali się w małej śluzie. Bob podszedł do drzwi z drugiej strony i wcisnął ukryty w cieniu przycisk.
Natychmiast na suficie zapaliły się światła a ich oczom ukazał się krótki korytarz. Powoli ruszyli przed siebie.
- Powietrze jest stęchłe- Zauważył Nowicki
- Nie na długo- Odparł Stamford i wskazał na wiatraczki ulokowane na ścianach- To chyba klimatyzacja.
Wtem cały pojazd zadygotał od wstrząsu.
- Co to?!- Wykrzyknął przestraszony Łukanienko
- Chyba czołgi.- Odrzekł spokojnie Nowicki- Ale sam mówiłeś, że nie ma się czym martwić, bo pokrywa jest mocna.
- Jest mocna, to prawda- Przyznał Aleksander- Jednak nie wiem jak bardzo. Wszystko to były tylko domysły. Może opiera się laserowi, a parę uderzeń z czołgu rozwali ją w proch?
- W takim razie wolałbym stad jak najszybciej zniknąć- Stwierdził Bob. – Chodźcie, musimy znaleźć mostek.
- Umiesz tym latać?- Zapytał z niedowierzaniem Nowicki.
- Spróbować nie zaszkodzi- Rzekł Bob- poza tym to Amerykańska maszyna, nie?
Nowicki nic na to nie odpowiedział. Ruszyli dalej.
Korytarz biegł do przodu jeszcze przez pięć metrów. Potem było rozwidlenie. Wszyscy trzej wybrali prawą odnogę. Zaprowadziła ich ona do kabiny pilotów. Stały tam trzy fotele naprzeciw ekranów komputerów. Wszystko było włączone i wydawało się na nich czekać.
Nagle Bob przystanął i krzyknął cicho.
Na podłodze walały się kości. Ludzkie kości. Szkielety. Trochę dalej pod ścianą leżał zasuszony trup. Łukanienko przełknął ślinę.
- No cóż, Przecież z góry wiedzieliśmy, że piloci nie przeżyli.
Nowicki tymczasem z uwaga oglądał szkielety.
- Zobaczcie- Powiedział- ta czaszka jest dokładnie taka sama, jak tamta pod ścianą. I następna...
- Przecież wszystkie szkielety są takie same.- Zauważył Stamford.
- Nie całkiem. U niektórych ludzi kości są wydłużone, u niektórych skrócone...niektórzy mają ślady po pęknięciach, inni nie. Prawdopodobieństwo, aby na jednym pojeździe znalazło się tylu ludzi, którzy mają dokładnie takie same czaszki jest...Bardzo duże.
- Zwykły zbieg okoliczności.
Nowicki w zamyśleniu pokręcił głową.
Stamford tymczasem podszedł do jednego z foteli i spojrzał w na siedzący na nim kościotrup.
- Dziwne – powiedział wskazując na kościaną dłoń- Zawsze myślałem, że tylko ja jeden mam taki sygnet. Zrobiono go na specjalne zlecenie. – Spojrzał na swą lewą dłoń, gdzie na serdecznym palcu błyszczał złoty pierścień i na lewą dłoń kościotrupa, gdzie na jednym z palców założony miał on taki sam pierścień- Widocznie się myliłem.
Jednym ruchem zwalił kościotrupa z fotela, poczym sam na nim usiadł. Natychmiast rzucił mu się w oczy napis na czerwonym wyświetlaczu umieszczonym nad oknem:
30 czerwca 2011.Westchnął i w skupieniu popatrzył się w rzędy przycisków.
Chwilę później z wyraźną ulgą na twarzy odwrócił głowę w stronę kolegów. Statkiem szarpnął jeszcze jeden wybuch.
- Chyba wiem, jak się tym lata- Rzekł.
- Tak? To świetnie!- Krzyknął Łukanienko, gdy eksplozja zatrzęsła statkiem.- Zjeżdżajmy stąd!
- Ale...- Stamford dalej nie był pewien.
Nowicki usadowił się w jednym z foteli.
- Na miłość Boską, Bob! Wynośmy się stąd! – Zakrzyknął. – Nie wiem ile ten statek jeszcze wytrzyma!
Bob niepewnie położył palce na rzędach przycisków.

Z głośnym łoskotem statek uniósł się w powietrze rozpryskując naokoło tumany kurzu i obrzucając wszystko naokoło błotem.
Żołnierze na zewnątrz rzucili się do ucieczki. Kilku z krzykiem zwaliło się na ziemie, gdy nieliczne kamienie uderzyły w nich gruchocząc im kości.
Gdy kurzawa opadła pojazdu już nie było.

***

- No świetnie!- Wykrzyknął Łukanienko- Po prostu świetnie! Miałeś nas zabrać gdzieś, gdzie będziemy bezpieczni, ale miałem namyśli obręb naszej atmosfery!
- A tu nie jesteśmy bezpieczni?- Zapytał niewinnie Stamford patrząc się ciekawie przez okno za którym była tylko czerń kosmosu.
- Idioto, nie wiemy nawet, czy ten pojazd jest szczelny!
- Nie wiedzieliśmy- poprawił go Nowicki- Bo jak widać żyjemy, a jeśli żyjemy, to jest. Poza tym...Naprawdę trudno znaleźć bezpieczniejsze miejsce.
Łukanienko prychnął i opadł na fotel.
- A pomyślałeś chociaż o tym, czy starczy nam paliwa na powrót do domu?- Zwrócił się do Boba.
- Jakoś nie miałem czasu- Odparł zapytany z krzywym uśmiechem- Może sobie nie przypominasz, ale w nas strzelano. A poza tym ja chciałem dolecieć do Ameryki...Tylko ten statek...Sam poleciał.
Łukanienko prychnął.
- Takie wymówki do nie do mnie, Panie Stamford. Pan poleciał tym statkiem...
- Aleksander, daj już spokój...- Rzekł pojednawczo Nowicki.- Wszyscy jesteśmy podenerwowani, ale żyjemy i to być może jest zasługą Profesora Stamforda. Ostatecznie nic takiego się nie stało.- uśmiechnął się- Zawsze chciałem polecieć w kosmos.
- No, dobrze...Ale jak wrócimy do domu? – Zapytał Łukanienko.
Bob spojrzał na niego bystro.
- Mamy paliwo, a nawet, gdyby coś nawaliło, to na pewno jest gdzieś tu radio. Ci z NASA na pewno po nas przylecą.
- A skąd taka pewność?
- Ano stąd, że lecimy obiektem, który stanowi dowód na istnienie bardziej zaawansowanej technologii od naszej...W przyszłości, jeśli wierzyć napisom.
- A więc to ma być niby wehikuł czasu? – Zapytał z niedowierzaniem w głosie Nowicki.
- Nie...Nie sądzę, aby takie przemieszczanie się w czasie można było osiągnąć za pomocą naszej technologii. Jedynym zjawiskiem, jakie znamy, które mogło by spowodować jego zwolnienie jest podróżowanie z prędkością przekraczającą prędkość światła, a to jak wiemy jest nie możliwe...Przynajmniej dla nas. – Odparł Łukanienko.
- Jest możliwe, że w 2087 roku ludzie będą mogli podróżować do innych gwiazd.- Powiedział niepewnie Stamford- To kwestia rozwiązania paru problemów, a jeśli tak, to niektóre statki mogłyby napotkać czarne dziury. Jest teoria mówiąca o tym, że dzięki nim można by przemieszczać się w czasie...Tyle, że prawdopodobnie w postaci garstki atomów. Ale to ostatecznie mogłoby zostać rozwiązane.
- Koledzy proponuje dać sobie spokój z dywagacjami...Przynajmniej na jakiś czas.- wtrącił Nowicki- Trzeba by się raczej skupić na powrocie na Ziemie. Profesorze Stamford?
- Cóż...- Bob podrapał się w głowę- Mamy problem. Komputer nie reaguje na polecenia...Ale poza tym wszystko gra- dodał szybko widząc minę Łukanienki.- Sadze, że najlepiej będzie, jeśli obaj pójdziecie zobaczyć co znajduje się w drugiej części statku. Ja tymczasem spróbuje jakoś ruszyć do bydle z miejsca.
Obaj naukowcy ruszyli zgodnie ku wyjściu. Tymczasem Stamford pogwizdując zabrał się do pracy.
Drugą częścią statku okazały się dwie małe kajuty oraz kuchnia. Wszystko było sterylnie czyste i puste. Nie znaleźli nic do jedzenia.
Właśnie mieli udać się do kajut, gdy rozległ się przeraźliwy wrzask. Potem dobiegło ich odległe wołanie Stamforda:
- Chodźcie tutaj! SZYBKO!
Gdy wbiegli na mostek zobaczyli, że Stamford siedzi na środku podłogi wśród kupy kości. Jego twarz była biała, a oczy wytrzeszczone. W trzęsących się dłoniach trzymał garść złotych pierścieni. Jedną rękę wyciągnął do Łukanienki. Gdy rozprostował palce ukazał się srebrny medalik z wygrawerowanym napisem:

Aleksander Łukanienka.

Łukanienka pobladł na twarzy. Sięgną ręką pod koszulę i wydobył stamtąd dokładnie taki sam medalik. Spojrzał na Boba.
- Nic z tego nie rozumiem... – Oświadczył trzęsącym się głosem Stamford- Przecież...
W tym momencie na całym statku rozległ się sygnał alarmu. Trzej naukowcy przypadli do okien, gdzie gwiazdy wirowały w szaleńczym tempie, gdy ich statek zaczął szaleńczo wirować w próżni.
Raz widać było ziemię, innym razem nie. Nowicki pochylił się i zwymiotował obficie na podłogę.
- Cholera...- Szepnął cicho Łukanienka- Chyba spadamy...
Stamford jednym susem doskoczył do komputera i począł walić bezsilnie w klawiaturę. Niestety, sprzęt nie reagował.
Kontem oka uchwycił datę, która wyświetliła się na zegarze: 30 czerwca 1908 roku.
Bob usiadł powoli na fotelu. Zrozumiał.
Spojrzał jeszcze raz na przybliżającą się szybko ziemię, a potem przeniósł wzrok na swoje ciało leżące obok niego na podłodze. Zamknął oczy.

***

Statek przedzierał się przez atmosferę wlokąc za sobą pióropusz dymu. Grzmot wstrząsał tundrą. Tuż przed uderzeniem pojazdu o ziemię włączyło się automatyczne pole siłowe. Jednak nawet mimo tego zabezpieczenia wehikuł uderzył w ziemię z ogromną siłą i wpadł do małego jeziorka. Eksplozja była na tyle silna, że w powietrze uniosły się tumany ziemi doszczętnie przysypując jeziorko, a wszelkie lasy w obszarze czterdziestu kilometrów uległy całkowitemu zniszczeniu.
Gdy opadł kusz i pył próżno byłoby szukać prawdziwego miejsca upadku. A statek ponownie czekał aż nadejdzie jego czas.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Jako, że ostatnio nic nie dawałem do poczytania (poprzednie części na gs''ie):

Poranek (34): Degrengolada wakacyjna (a może i ogólna?)

Dlaczego zwyczajnie nie napisałem "upadek" tylko "degrengolada"? Bo to drugie słowo znacznie fajniej brzmi, tak dosyć egzotycznie, nietypowo, oryginalnie. Degrengolada oznacza staczanie się, upadek moralny. To w dość dużym stopniu odnieść można do zachowania wielu "uczestników" obozu zerowego w Rynie, na którym gościłem w zeszłym roku. Cały tydzień owego obozu to była jedna wielka hedonistyczna impreza - niczym uczta pełna rozpusty w starożytnym Rzymie. Nie można oczywiście nic zarzucić hedonizmowi zastosowanemu w odpowiedniej dawce, tu jednak doszło do niezłego przedawkowania. Sam zresztą brałem w tym udział do czego przyznaje się bez bicia i uważam, że w moim przypadku zachowałem przewagę plusów. Ten tydzień wakacji był jakby nie patrzeć fantastyczny, choć na krótką metę, ani trochę dłużej. Później wróciła pustka, wróciła rzeczywistość, wróciły wspomnienia, jeszcze ktoś nawet wrócił... Tydzień kompletnej beztroski, braku zmartwień, stresu, kłótni, czegokolwiek złego. Zero obowiązków, zobowiązań... zero odpowiedzialności. Bo po co? Kto by się przejmował? I czym znowu? Fakt, można było się zagubić w tym wszystkim. A wielu ludzi żyje non stop tak właśnie, jak my w Rynie przez ten tydzień. To wciąga niczym bagno. I to również ślepa uliczka. Jak ostatnio doszła do wniosku pokrewna mi dusza "kochać nie warto, lubić nie warto, jedynce co warto to... zastanowię się". Właśnie to trzecie wybierali przeważnie obozowicze, "zastanawiali się" czynnie co warto. O, ale nie mówię, że pominęli tamte dwa pierwsze, o nie. Tyle, że opacznie. Kochać warto. Ale oczywiście z kimś i to dużo, bez zobowiązań i odpowiedzialności, po tygodniu obozu się zabaweczkę i tak zostawi (później porozwijam). Lubić? Wódkę i piwo wszyscy lubią... tak więc warto lubić. Nie, nie, chwila - ja to tłumaczę nie obejmując w tym siebie, to już nie moja logika, teraz przedstawiam wszystko z punktu widzenia i "myślenia" pozostałej większości obozowiczów. Tak więc owe motto Rynowe powinno brzmieć "kochać się warto, wypić z kimś warto, a z kim to wszystko warto to się pomyśli".
Myślicie sobie zapewne "czy faktycznie było tam aż tak źle?" Otóż było. Największa impreza w galaktyce, po tej stronie Drogi Mlecznej. Czy łatwo mi oceniać innych? Nie, nie jest to wcale takie łatwe, zwłaszcza, że nie wiem wszystkiego, nie znam głębszej prawdy, powodów, skutków (choć w sumie...), pobudek, powikłań (tu też bym się zastanawiał) i różnych takich. Robię to jednak z czystym sumieniem, w pełni zdając sobie sprawę, że i mnie ktoś może ocenić. Wolność słowa, a niekiedy po prostu ma się do tego prawo. Ale o sobie pisać nie będę, to działka dla innych, wróćmy więc do Rynu. Przyznam, że byłem troszki (to z wierszyka obozowego) zszokowany, obudzony drugiego dnia nad ranem podniesionymi głosami - współobozowicze opowiadali sobie wzajemnie przeżycia seksualne po pierwszej nocy. "Super", stwierdziłem skacowany i wróciłem pod kołdrę. Było zimno jak cholera. Pierwsza noc i trzy dziewczyny (co najmniej) już znalazły sobie kogoś do łóżka. Po wysłuchaniu opowieści jak to jednemu zsunęła się gumka w trakcie miałem już dość obciążania mojej skacowanej głowy, a że usnąć nie mogłem poszedłem pod prysznic. Wspomnę jeszcze, że pierwszego dnia o 6 nad ranem, jeszcze w autobusie, było pierwsze tankowanie - żubrówka z sokiem jabłkowym i lodem (uchował się w termosie). O tamtej trójce dziewczyn usłyszałem jeszcze nie raz, m.in. urządziły sobie zawody, która szybciej/więcej/dłużej, itp. Nie wspominając tego, że nie poprzestawały na jednej osobie. Miłość staniała? W Rynie na pewno. Nie było tam zresztą zbytnio uczuć, ale nie skreślajmy od razu każdego. Bywały jednak historie, że w dzień obozowiczka opowiadała jakiego to ma fajnego chłopaka, jaki on słodki i w ogóle, a wieczorem choć była w sąsiednim pokoju to aż obrazki ze ścian spadały, a wódka się trzęsła w kieliszkach. Ykhm, tak, na obozie było całkiem sporo "zajętych" osób, ale im to specjalnie w niczym nie przeszkadzało. Panowało ogólne "rozluźnienie", hedonizm, cieszenie się chwilą, bez zastanawiania się o jutro. No co najwyżej z kim spędzić jutrzejszą noc. W takich warunkach łatwo stracić wiarę w miłość, wierność i lojalność (o ile się ją rzecz jasna w ogóle ma). Wiem, że taki obóz od razu nie reprezentuje całego społeczeństwa, ale wrażenie pozostaje (choć jakby się lepiej przyjrzeć to prezentuje - większość ma w dupie wszelkie zasady, robi co chce, większość to egoiści; tylko z 1/4 albo i mniej zastanawia się, rozważa, MYŚLI, kieruje się względnie jakimiś zasadami). To co zastałem na obozie nieco mnie przeraziło (brak przyzwyczajenia do takich zachowań i to chyba dobrze dla mnie). Stawiam im jedno pytanie: dlaczego? Dlaczego ludzie się tak zachowują? Znajomą nimfomankę względnie rozumiem, ale tych, którzy pozostawiali swoje drugie połówki gdzieś tam, a na obozie robią co chcą... absolutnie nie. "Bo lody się nie liczą" - jak stwierdził bodajże Ponurak. Ale żeby tylko to. Picie (a raczej chlanie) było akurat najmniejszym problemem (choć swoją drogą wódki po tamtych wakacjach nie tykam, więc domyślcie się jak było), pił bowiem każdy, bez wyjątku. Ten obóz można opisać w dwóch słowach: "burdel i melina" - w takiej właśnie kolejności. Pamiętam jeszcze sytuację z tych zawodów dziewczyn (później nie tylko tych trzech). Znajomy leżał sobie na łóżku i akurat sam został w domku, przypałętała się jedna, ściągnęła bluzkę i z tekstem "posuń się, bo mi zimno" chciała się położyć obok. Przegonił ją do stu diabłów. Moja sytuacja wyglądała nieco inaczej, ale skończyło się podobnie, bo stwierdziłem na czym ten obóz stoi (z wiadomych względów nie powtórzę co wtedy powiedziałem) i poszedłem spać pod kołdrę. Było zimno. Zastanawiałem się jednak nad pozostałymi. Teoretycznie byłem jak inni. Pojechałem na ten obóz porządnie się wyszaleć, nie miałem wobec nikogo zobowiązań, ograniczeń, byłem znudzony wakacjami, bo głównie pracowałem przez 2 miesiące wcześniej. Na dodatek byłem po zerwaniu z dziewczyną to tym bardziej szukałem... eee, wrażeń. Taka chęć odskoczni przeważnie motywuje do szukania mocniejszych wrażeń. Nie to, żeby seks był czymś złym, nawet taki bez zobowiązań, na jedną noc. Dla niektórych właśnie to się liczyło, obozowicze zabawili się przez tydzień, a później pożegnali swoje dotychczasowe partnerki (również zdradzicielki) często dość niewybrednymi słowami. Krótko mówiąc wykorzystanie na maksa. Dziwne, że żadna odwrotnie nie spróbowała, nie? Nie zabawiła się czyimś kosztem. Cóż... widać, jednak za naiwne się okazały, mają nauczkę na przyszłość. Porządną. Ale, ale... jak to Phil stwierdził "ten Poranek zdecydowanie prezentuje załamanie się filozofii prowadzącej do stanu szczęśliwości człowieka." A ja stwierdziłem, że nie mam nic przeciwko hedonizmowi w odpowiednich dawkach. Osobiście nie mam nic przeciwko jednonocnym związkom o ile obie strony właśnie tego oczekują. I jeśli ktoś kogoś nie zdradza. Seks to fajna sprawa, trudno temu zaprzeczyć. Zwłaszcza bezpieczny, bezstresowy. Tu jak było widać w momencie wyjazdu jednak czegoś innego oczekiwano, skoro byli poszkodowani (poszkodowane). Jak to stwierdził jeden z kadrowiczów: "Ciekawe ile z tych związków przetrwa" - otóż nie przetrwał ani jeden z zaczętych na tym obozie, po zakończeniu każdy poszedł w swoją stronę nie oglądając się za siebie. Eh, może jestem czasem zbyt wielkim idealistą, co? Chciałbym, żeby wszyscy zachowywali się tak jak ja. Ale kto by tak nie chciał? Swoją drogą nie mam specjalnie wyrzutów sumienia po alkoholowych ekscesach, wątroba tylko parę dni się skarżyła... Fajnie by było jakbym mógł ukazać jeszcze różne inne przygody obozu, obawiam się jednak, że "ktoś" mógłby nagle wywalić taki post w niebyt. Sam święty nie jestem i nie nakrzyczę na nikogo z ambony, czepiam się szczegółów jedynie. W końcu to taki mój konik. Z moralnością też u mnie różnie. Hmm...
A do tamtych mam takie nastawienie jakie mam :) Do piekła chyba przez to nie pójdę, co?

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Dnia 24.05.2008 o 21:52, DevilFish napisał:

Do piekła chyba przez to nie pójdę, co?


Prosta sprawa - rób wszystko, co tylko przyjdzie Ci na myśl, byleś tego nie żałował w przyszłości. Pierwszy raz w okolicznościach, jakie podałeś i tak przejdzie bez echa, w zapomnienie. I kolejny też. Takie czasy...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Oto wstępniak do mojego opowiadania w świecie Future Null. Więcej pisze... no nieważne, bo to łamanie regulaminu (patrz pod avatarem).

Treść:

Słońce piekło niczym żar. Czuł się, jak gdyby cała warstwa ozonu, która niegdyś chroniła ten świat przed ognistymi ozorami słońca, w jednym momencie prysła, a teraz ozory smakowały bez przeszkód jego ciało, ruiny, piach... całą Ziemię. Niegdyś miejski gąszcz, ścisk, przepych kontrastujący z ubóstwem, lasy, cuda natury... teraz cały ludzki dorobek przeistoczył się w jedną, wielką pustynię. Cały spadek dla potomnych, był teraz jedną, wielką, spopieloną i spłaszczoną kulą, z jednym księżycem. Ów kula stała się niczym śmietnik. Wszystko rozkwitło dzięki rozwojowi techniki i wszystko dzięki technice upadło. A on... być może jedyny, który ocalał, teraz, w tej chwili stąpa po sparzonej ziemi, odczuwa, jak nikła ilość ozonu w atmosferze wpływa na niego. Zaczyna być trawiony, jak ta planeta. Niedługo pewnie stanie się węgielkiem, dzięki decyzjom jego, pewnie już nieżyjącego - przywódcy, prezydenta... Pewnie takim czarnym surowcem się stanie, chyba że uchroni go cień... jedyna nadzieja. Oraz trochę wody... Pustyni nie było widać końca. Opatulony kocem nie wiedział co robić: zrzucić go i dać się spalić, czy kotłować się w tym piekle? Już niedługo zeświruje i z przyczepionej do pasa .45 pewnie niedługo palnie sobie w łeb... chyba że znajdzie jakieś dostatecznie chłodne i zacieniowane ruiny... Zaczął miewać omamy... Raz zobaczył nawet małego, owłosionego Frodo w wielkim basenie pełnym Sprite''a. Frodo miał zaciśnięte pięści, wypowiedział tylko słowo: "Zagrajmy...". W tym momencie Frodo przybliżył zaciśnięte pięści, po czym wędrowiec wybrał lewą rękę... W prawej była nakrętka Sprite''a. A wędrowiec tylko wciąż powtarzał w swych myślach "Ten mały, pieprzony kurdupel z ironicznym uśmieszkiem szydzi ze mnie, swymi słowami "To teraz ja jestem Sprite, a ty pragnienie..." i mój basen sprite''a zamienia się w basen pełen piachu...". Zaczął miewać już naprawdę chore wizje. Raz z przydrożnego baru (gdyby tu jeszcze była jakaś droga) uśmiechnął się do niego sam Hannibal, trzymając dwie "lampki" ginu z jakimś kawałkiem mięsa wbitym w wykałaczkę i niczym oliwka, dodane do alkoholu. Ze spokojnym głosem zaoferował "chlapnięcie sobie" i poopowiadanie o starych czasach. Kiedy tak marzył, w mig jeko fatamorgana pryskała, gdyż gdy już był porządnie wcięty, Hannibal zapraszał go na wspólny posiłek... Raz miał nawet erotyczną wizję. Pamela Anderson, cała naguśka, twarz trzymała przy jego kroczu. Czuł, jak po jądrach spływa mu jej ślina. Kiedy dochodziło do sedna, ta podnosiła twarz, która w tym momencie zaczęła się stapiać, a jej silikon leżał już stopiony w piachu. Chwilę potem radosny szkielet gonił go po pustyni... Koszmary... jak tylko zaczynały się szczęśliwe, tak w mig musiały kończyć się szybko i okropnie... Poczuł, jak grunt pod jego nogami nagle znikł... sturlał się ze zbocza. Piach, pod jego ciężarem osunął się w dół, a wędrowiec nie utrzymał równowagi. Teraz był na dole, lekko oszołomiony, ale i ocudzony. "Adrenalina działa cuda..." pomyślał, i znowu miał tę okropną wizję z Pamelą... W myślach przewracała mu się wizja, jak komiczna postać, tego rudowłosego kurdupla z kreskówek o Króliku Bugs''u trzyma te swoje rewolwery i mierzy mu w czoło, zadając jakże rozkoszne pytanie "Czy chcesz z tym skończyć?". On ciągle odpowiadał ''TAK! TAK! Zrób to natychmiast!!" po czym postać zaczęła się spalać jak kartka papieru... "Jakże cudne marzenie i jakże cudnie nierealne" - pomyślał i ruszył dalej... Po godzinie wędrówki był już całkiem wykończony. Zabiłby się już dawno temu, gdyby nie fakt, że zgubił gdzieś .45. Prawdopodobnie wtedy, gdy się staczał po piasku. W końcu jego oczom ukazała się ziemia obiecana - gęste miasto, a właściwie w obecnej chwili ruiny. Znajdzie sobie jakiś chłodny i mroczny zakątek, po czym zaśnie dosłownie ścięty z nóg... Kroczył teraz po zdezelowanym asfalcie, po którym niegdyś mogły zasuwać fury, z możliwie jak najbardziej opuszczonym zawieszeniem. Stanął na skrzyżowaniu. Jego uwagę zwróciła otworzona studzienka kanalizacyjna. "BINGO!" pomyślał, jakby był na jednym z tych filmowych promów i właśnie jako pierwszy trafił te liczby, wypowiadane przez tego fagasa. Jego nagrodą było... miejsce do spania. W środku było ciemno, ale zapach stęchlizny już dawno zanikł. Ważne, że było tu ciemno i chłodno. Jedyne promienie słońca, padały z otwartej studzienki. Co prawda, nie było tu wiele miejsca, lecz wystarczyło, by się porządnie zdrzemnąć...

Tylko nie piszcie, że mało... wiem :) Jestem zawalony robotą dlatego tak mało.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Najdłuższa część Helstroma jaką do tej pory napisałem (ponad 50kb, dwie poprzednie miały kolejno około 25kb i 23kb). Poleje się trochę stałocieplnej krwi.
Dla przypomnienia: < oraz > oznaczają dialog toczący się w głowie głównego bohatera pomiędzy nim samym a Dreekusem, czyli wszczepioną pod czaszkę sztuczną inteligencją.

<
-Przeciążanie za..
[]
|\-
(J
Wysłano impuls z neuronów jednostki mechanicznej do biologicznych neuronów organicznego nosiciela.
Układ nerwowy wyłączony.
Stwierdzono tymczasowy paraliż. Do uzyskania ponownej zdolności do działania układu nerwowego nosiciela zostało:
Czterdzieści osiem sekund.
Czterdzieści siedem sekund.
Skanowanie otoczenia...
Czterdzieści sześć sekund.
Skanowanie zakończone. Wykryto latający Obiekt zbudowany ze Stali, odległość od obecnej pozycji: trzydzieści kilometrów. Czas do przybycia: 54 sekund.
Czterdzieści pięć sekund.
>

Ujrzałem tych obcych. Tych samych obcych. Taka sama budowa, ten sam gatunek, te same głosy, ten sam wygląd... Chyba doświadczyłem czegoś, co nazwać by można błędnym zachowaniem się instynktów obronnych. Zastygłem w bezruchu, co jest normalne w przypadku strachu - oznaczało to gromadzenie energii przed walką. Niestety najwyraźniej część mózgu odpowiedzialna za "włączenie" trybu gromadzenia energii dostała tak silny impuls, że nieco przesadziła, czego efektem była tymczasowa niezdolność do jakiegokolwiek działania, wliczając w to logiczne myślenie, a nawet poruszanie się. Później chyba Dreekus mnie uspokajał, twierdził że ci obcy mnie nie widzą, a następnie... następnie... Ciemność, w której widziałem chyba Korzenie (Te Korzenie). Piękny widok, chociaż stałocieplni nie widzą w tym nic ciekawego. Kolejna rzecz, jaką pamiętam to Dreekus, który coś odliczał...

<
Do odzyskania sprawności układu nerwowego nosiciela zostało:
Siedem sekund.
-Sssyyy... Korzenie!
-Sześć sekund.
-Chyba coś widzę...
-Pięć sekund.
-Tak, teraz pamiętam.
-Cztery sekundy. Dobrze wiedzieć, że wznawianie funkcjonowania twojego układu nerwowego przebiega zgodnie z założeniami wynikającymi z obliczeń.
-Obcy... Oni tam są, prawda?
-Trzy sekund. Tak, są, ale cię nie widzą i nie stanowią zagrożenia, przynajmniej teraz.
-Coś mi się o nich przypomniało... Odzyskuję czucie.
-Dwie sekundy. Musiałem zablokować dostęp do części danych w twoim mózgu dotyczących tej obcej rasy.
-Zapewne dlatego czuję, że... że...
-Sekunda.
Wznawianie pracy mięśni.
-Że... przypomniałem to sobie, ale tego nie pamiętam?
-Rdzeń kręgowy w pełni sprawny.
Mięśnie: powracanie do stanu sterowania przez świadomość nosiciela.
Serce: wszystkie trzy komory pracują prawidłowo.
Układ nerwowy: pracuje z przeciętną wydajnością, wyjątkiem jest część mózgu odpowiedzialna za logiczne myślenie, której aktywność wynosi obecnie 89,9%.
Układ nerwowy wznowił pracę. Nosiciel ponownie odzyskał sprawność utraconą w wyniku wykrycia jednostek wroga.
>

Ponownie się obudziłem. Stwierdziłem że mimo tego, iż utraciłem na chwilę świadomość, stoję na nogach, podobnie jak wtedy, kiedy Dreekus wysunął skaner średniego zasięgu. Usłyszałem, oprócz mowy obcych, także przyjemny, buczący dźwięk. Bardzo cichy, ale głośniejszy z każdym ułamkiem sekundy.

<
-Słyszę buczenie...
-Wykryłem latający obiekt zbudowany ze Stali, ze skanów wynika że posiada on architekturę typową dla twojej rasy. Jednostka zbliża się do obecnej pozycji nosiciela z prędkością 1980 kilometrów na godzinę... Obiekt znajdzie się nad naszą pozycją za siedem sekund.
-Moi? Nasi? Brat, Siostra?
-Brak danych, wiadomo tylko że jest oparty na twojej technologii. Sześć sekund.
>

Buczenie stawało się coraz głośniejsze, ze względu na brak czegoś, co Dreekus nazwał "małżowinami usznymi" miałem problemy z rozpoznaniem kierunku, z którego dochodził dźwięk.

<
-Pięć sekund.
>

W momencie, w którym według Dreekusa zostało pięć sekund do przylotu obiektu, małpowaci obcy najwyraźniej również usłyszeli to buczenie. Co dziwne, wszyscy zakryli sobie te ich... dziwne, wystające uszy dłońmi i spojrzeli się w jeden punkt na niebie. Odwróciłem się i zobaczyłem przeciętny statek stworzony przez moją rasę. Kolor przypominający czerń, w kilku miejscach pomarańczowe, lekko świecące się pasy. Widok przyjazny. Przynajmniej dla mnie.

<
-Cztery sekundy. Wykryto wysunięcie się czterech dział na spodzie statku, w przedniej części. Skanowanie... Wykryto gromadzenie się energii w działach jednostki latającej.
-Dlaczego ci obcy zakrywają uszy?
-To, co dla ciebie jest cichym buczeniem, dla nich jest ogłuszającym szumem połączonym z jękiem. Pamiętaj że to obcy. Xeno. Postrzegają świat nieco inaczej niż ty, mają inną budowę, fizjologię, nawet myślą inaczej.
>

Zobaczyłem, jak ze spodu statku wysunęło się kilkanaście prętów, zgrupowanych w cztery grupy na przodzie kadłuba jednostki. W przestrzeni pomiędzy prętami widoczne było żółte światło.

<
-Trzy sekundy. Uwaga. Wykryto wystrzał sfery energii. Temperatura obiektu: dwieście tysięcy stopni Celsjusza.* Obiekt zbliża się do centrum zgrupowania jednostek wroga.
>

*Według stosowanych przez ludzi jednostek mierzenia temperatury.

Statek wypuścił podłużny pocisk, długi mniej więcej na półtora metra, szeroki i wysoki na około pół metra. Przód pocisku był nieco większy niż koniec, przypominał on kształtem kometę. Pocisk przeleciał nade mną, szybko spojrzałem w miejsce, w które wydawało się, że trafi. Tym miejscem okazało się oczywiście zgrupowanie obcych przy wraku rozbitego okrętu. Stałocieplni najwyraźniej domyślili się, że nadlatujący statek był w stosunku do nich wrogo nastawiony, więc czym prędzej zaczęli się rozbiegać. Oczywiście było już za późno, nie dość że ci małpowaci obcy są tacy wolni, to jeszcze mają słaby refleks.

<
Dwie sekundy. Za chwilę statek, który właśnie wystrzelił przeleci nad tobą. Obliczanie trajektorii pocisku... Pocisk eksploduje sześć i trzy dziesiąte metra od dziury prowadzącej do wnętrza wraku. Uderzenie nastąpi za 0.01285 sekund...
>

Pocisk uderzył w grunt dokładnie w miejscu przewidzianym przez Dreekusa. Rozległ się niezbyt głośny huk, stałocieplni którzy znajdowali się zaledwie trzy, może cztery metry od miejsca eksplozji zostali rozerwani na strzępy, a to co z nich zostało, czyli urwane kończyny i wyprute wnętrzności niesione siłą wybuchu poszybowały na wszystkie strony, lądując kilkadziesiąt metrów dalej, gdzieś pomiędzy drzewami. Miękkoskórzy którzy mieli na tyle szczęścia albo byli na tyle szybcy, żeby uciec na nieco większy dystans, zostali zabici w nieco mniej "drastyczny" sposób, śmierć nastąpiła w wyniku uszkodzenia narządów wewnętrznych przez falę uderzeniową. Oprócz tego w powietrze wyrzuconych zostało kilkadziesiąt małych "skrzynek" (to tak stałocieplni nazywają te kwadratowe przedmioty z różnymi rzeczami w środku?) oraz innych niezbyt wielkich elementów wyposażenia, które wyglądało na stworzone przez tych ssakowatych obcych. Z miejsca, w którym uderzył pocisk wydobywał się czarny dym zmieszany z czymś w rodzaju pomarańczowego pyłu, natomiast sam wrak okrętu obcych nie był nawet osmalony. Widać było, że pocisk został wystrzelony dosyć precyzyjnie. Po chwili przeleciał nade mną statek, który przed chwilą strzelał.

<
-Rozumiem, że ci stałocieplni są martwi i nie będą juz stanowili przeszkody na drodze do wnętrza wraku?
Skanowanie...
Skanowanie zakończone.
Biegnij w stronę miejsca uderzenia! Szybko!
>

Zacząłem biec przez chaszcze w kierunku miejsca, w którym jeszcze przed chwilą znajdowała się grupa miękkoskórych.

<
-Dlaczego mam tam biec?
-Na podstawie rozrzuconych po okolicy szczątków stwierdzam, że eksplozja zabiła dziesięciu stałocieplnych. Było ich jedenastu, jeden przetrwał.
-Mam go dobić?
-Wykrywam w powietrzu fale radiowe, możliwe że wzywa wsparcie. Poza tym chciałem przetestować twoją zdolność do szybkiego przemieszczania się... Dziewięć metrów na sekundę, nie dajesz z siebie wszystkiego co wydaje się zrozumiałe, w końcu od momentu obudzenia się tylko chodziłeś, pływałeś i trochę poskakałeś. Rana w nodze nie sprawia problemów?
-Zupełnie o niej zapomniałem.
>

Dobiegłem do wskazanego przez Dreekusa miejsca w czternaście sekund. Wszędzie leżał porozrzucany sprzęt, gdzieniegdzie widoczne były ślady krwi. Ciał (albo ich elementów) nie znalazłem tuż przy miejscu wybuchu, zostały one rozniesione po całej okolicy przez siłę eksplozji. W miejscu uderzenia pocisku była czarna, wypalona w gruncie plama, ilość wydobywającego się dymu była mniejsza niż w momencie, w którym zacząłem biec. Dookoła, jakieś osiem metrów od osmolonego gruntu, znajdowały się wysokie na metr i długie na dwa metry, wykonane z materiałów stworzonych przez obcych kwadratowe obiekty, czyli skrzynie. Na wprost ode mnie znajdowała się dziura w kadłubie okrętu obcych - szeroka na cztery metry, wysoka na dwa i pół metra, widoczne przez nią było wnętrze okrętu, w środku widziałem kilka porozrywanych bądź zwisających elementów, które przypominały żyły, czyli... czyli... kabli? Tak, kabli, kwadratowych kawałków ścian i innych dziwnych rzeczy. Mimo że nie miałem czasu się przyjrzeć, to od razu stwierdziłem, że od wnętrza statek będzie sterylny, podobnie jak jego przednia część, w której znajdowała się moja kapsuła. Po mojej lewej oraz prawej leżały skrzynie, pomiędzy mną a wyrwą w kadłubie znajdowała się ziemia spalona przy wybuchu.

<
-Dobiegłeś... Szybko, nie ma czasu... Skanuję... skrzynia po twojej lewej, druga od prawej, tam jest, dorwij go!
>

Zacząłem biec w kierunku wskazanej przez Sztuczną Inteligencję skrzyni.

<
-Nie mam broni.
-Jest ciężko ranny, poradzisz sobie. Ze skanów wynika, że ma poważnie uszkodzoną prawą rękę i jest w stanie szoku.
>

Wskoczyłem na skrzynię. Zrobiłem po niej dwa kroki, znalazłem się po jej drugiej stronie, następnie spojrzałem w dół. Siedział tam Obcy. Właściwie nie tyle siedział, co leżał i plecami opierał się o skrzynię. Najwyraźniej nie usłyszał mnie kiedy wskoczyłem na skrzynię, to pewnie przez to, że - jak to określiłby Dreekus - nasza rasa wykazuje ewolucyjne przystosowania do roli cichego, cierpliwego łowcy, szczególnie samiec.

Małpowaty obcy trzymał, a może trzymała - trudno rozróżnić dla mnie płeć tych obcych, ale wiedząc, że w społeczeństwach tych obcych rolę przewodnią ma samiec użyję tymczasowo formy "on" - w lewej ręce jakiś kwadratowy przedmiot z kratką na środku, mówił coś do niego... Bardzo cicho, stałocieplni nazywają to chyba szeptem. Po jego prawej, na ziemi, leżała dziwna broń. Prawa ręka obcego rzeczywiście była uszkodzona, o czym świadczyło krew na jej powierzchni oraz - przede wszystkim - ta obrzydliwa, pokryta lekkim "futrem" zwanym także "włosami", miękka skóra, niezwykle poharatana. Przez całe przedramię przebiegało niezwykle głębokie rozcięcie, zdawało mi się, że sięgało aż do samej kości. Widoczne było mięso wewnątrz, gdzieniegdzie zauważyłem nawet wystające poza ranę kawałki żywych, czerwonych tkanek. Z rany obficie sączyła się krew, spływała po dłoni i opadała na ziemię, gdzie następnie rozlewała się po gruncie i wsiąkała w glebę albo ginęła pomiędzy roślinami.

Obcy miał na sobie ciężki, niebiesko - szary pancerz, pod względem sposobu wykonania przypominający to, co widziałem wewnątrz przedniej części statku LRC-Telum. Pancerz był w kilku miejscach osmalony, głowa obcego nie była chroniona, podobnie jak i prawa ręka. Wyglądało to tak, jakby fragment pancerza mający chronić rękę został oderwany, zapewne przez siłę eksplozji. Nie widziałem twarzy obcego, ponieważ był do mnie odwrócony tyłem, a ja znajdowałem się wyżej, widziałem tylko górną część jego czarnej, pokrytej krótkim futrem głowy.
Ręce niemal same mi się zgrabiły, przygotowywałem pazury do cięcia...

<
-Chlastaj go! Chlaśnij go w szyję, tuż nad miejscem w którym kończy się pancerz!
>

Zeskoczyłem ze skrzyni. Obcy momentalnie skierował swoje małpowate oblicze w moją stronę, powiedział jakieś dziwnie brzmiące słowo po czym przestał mamrotać do radia. Chyba chciał odruchowo chwycić leżącą po jego prawej broń, ale przeszkodziła mu w tym rana na jego ręce, która najwyraźniej okazała się na tyle poważna, że uszkodziła nie tylko mięśnie, niemal całkowicie unieruchamiając kończynę, ale także kość. Wykonałem niemal instynktowne cięcie pazurami u prawej ręki, przechodzące przez gardło obcego. Odruchowo odskoczyłem, chciałem nawet się w jakimś miejscu ukryć przez chwilę i zadać następny cios, ale się opanowałem i tylko odsunąłem się od obcego na jakiś metr, może dwa.

W chwili, w której wykonałem cięcie, stałocieplny chwycił się za gardło, zaczął lekko podrygiwać, a z rany mojego autorstwa zaczęła tryskać krew. Tryśnięcia były miarowe, powtarzały się mniej więcej co jedną czwartą sekundy. Z każdym bryzgnięciem krew zdawała się wylatywać coraz słabiej, było jej coraz mniej, w pewnym momencie czerwony płyn przestał wytryskiwać z uszkodzonego gardła, drgawki obcego przeszły w bezruch, natomiast jego lewa dłoń, którą przez chwilę błądził po okrwawionej szyi próbując bezskutecznie zatamować krwotok, opadła na ziemię.

<
-Martwe? Martwe?!
-Tak, zabiłeś go. Stracił dużo krwi, właściwie to wystarczyło go tylko dobić. Wysłał sygnał radiowy do jakiegoś miejsca...
Namierzanie odbiorcy...
Tłumaczę przekaz... Chcesz zobaczyć tłumaczenie?
-Pokaż.
-Tłumaczenie...
Tłumaczenie zakończone pomyślnie.
Odtwarzanie transmisji:

"
-Gdzie jest wsparcie?
-Ekipa ratunkowa już leci, będą za dwie godziny.
-Jakieś latające coś spuściło na nas bombę, mam rozwaloną prawą rękę. Do jasnej cholery, rozbiliśmy się tutaj wczoraj, załoga przedniej części statku zginęła w czasie uderzenia o planetę, zostało nas jedenastu, teraz przyleciało to coś i chyba zabiło resztę.
-Masz jakieś informacje o innych ocalałych?
-Z tylnej części wraku odebraliśmy transmisję radiową, przeżyło chyba sześciu.
-Przyjąłem, wysłałem w waszą stronę kolejny lotniskowiec. Pierwszy przyleci do was za dwie godziny, drugi wejdzie w atmosferę za szesnaście godzin. Co z ładunkiem?
-Jakim ładunkiem?
-Celem waszej misji.
-Został w przednie... O matko!
-Żołnierzu? Żołnierzu?! Odezwij się!
"
Odtwarzanie transmisji zakończone.

-Leci tutaj ich więcej?
-Namierzono odbiorcę transmisji.
Skanowanie...
Skanowanie wykazuje, że jest to statek. Sposób jego konstrukcji oraz użyta technologia wykazują znaczne podobieństwo do rozbitej jednostki, przy której tylnej części właśnie się znajdujesz, jednak zbliżający się okręt ma wymiary...
Skanowanie...
długość: około tysiąc czterysta metrów,
wysokość: około czterysta metrów,
szerokość: około pięćset metrów.
Wykryłem kilkaset małych obiektów, które posiadają własny napęd i znajdują się wewnątrz statku, są to prawdopodobnie myśliwce.
-Ilu ich tam jest?
-Brak bardziej szczegółowych danych. Podejdź bliżej do tego trupa, muszę się upewnić co do jego rasy.
>

Zrobiłem dwa kroki w kierunku leżących na ziemi zakrwawionych zwłok obcego. Teraz miałem okazję przyjrzeć się bliżej jego twarzy. Dziwnie mały otwór gębowy, otoczony czerwoną obwódką, płaska twarz pokryta miękką skórą, ssacze oczy z okrągłą źrenicą, dziwne uszy. Teraz już miałem pewność, że to na pewno byli oni. Ci sami.

<
Skanowanie...
Zbieranie danych medycznych...
Analizowanie budowy...
Skanowanie struktury mózgu...
Skanowanie zakończone...
Błąd. Wynik wskazuje na anomalię statystyczną bądź błąd pomiarów.
Powtórne skanowanie...
Skanowanie zakończone.
Wynik wykazuje 100% zgodności z poprzednim wynikiem.
Wynik przyjęto za prawidłowy.
Porównywanie...
Znaleziono gatunków: jeden.
Podobieństwo: 99,8%.
Dane dotyczące wroga:
Typ: ssaki.
Rząd: naczelne.
Gatunek: homo sapiens sapiens.
Cechy charakterystyczne gatunku odpowiadają cechom przechowywanym w bankach pamięci.
-Twierdziłeś, że masz uszkodzone banki danych. Rozumiem, że dokonałeś... Napraw?
-Udało mi się odzyskać część danych, pomocny był w tym między innymi bezpośredni kontakt z wrogiem. Każdy fragment danych ma coś w rodzaju... Nici, która przebiega przez kilka obszarów mojej pamięci. Czasem wiem jaki znajduje się tam typ informacji - poznaję to po nici, wiem też gdzie się znajduje on w pamięci, ale nie mogę do niego uzyskać dostępu, czyli jest uszkodzony. Szczęśliwie system jest tak skonstruowany, że wystarczy uzyskać z zewnątrz zaledwie fragment danej informacji, dzięki czemu można go przyporządkować do danej nici i odtworzyć fragment danych, do którego ona prowadzi.
-Rozumiem że to co przed chwilą zabiłem to homo sapiens sapiens, czyli...
-...tak, człowiek. Z twoje punktu widzenia jest to...
-...miękkoskóry, małpowaty, ssakowaty, agresywny, obrzydliwy, naiwny, zdradliwy, otwarty, dziwnie się zachowujący, chorobliwie społeczny, powolny, futrzasty, mało inteligentny, dziwny, nierozsądny, nieodpowiedzialny, posiadający fatalne zdolności obserwacyjne, mający obsesję na punkcie dominacji, kopulacji i zapewne kilku innych rzeczy kosmita?
-Jednak coś ci się przypomniało. Zapomniałeś dodać, że są bardzo słabi pod względem psychiki i bardziej wrażliwi na bodźce z otoczenia, bardziej "czuli" - mają więcej zakończeń nerwowych na ciele, do tego ta miękka skóra...
-Wrócili. Ale jak? I dlaczego? Pamiętam, że coś im zrobiliśmy i mieli więcej nie wracać.
-Oni zawsze wrócą. Taką mają fizjologię, w ten sposób są zbudowane ich mózgi, w ten sposób myślą. Ekspansja, asymilacja, podbój i tysiące innych rzeczy, po prostu esencja "obcości", przynajmniej z twojego punktu widzenia.
-Znowu się ma zacząć? Od nowa? To już trzeci raz... Nie chcę. Nie tym razem. Nie...
-Niekoniecznie, jednostka biologiczna którą zabiłeś wykazuje znaczne podobieństwo do tego, co mam zapisane w bankach pamięci, a to oznacza, że nie ewoluowali... Przespałeś co najwyżej pięćset lat. Poza tym znam twoją lojalność oraz wasze "uczucie gatunkowe" - nie ważne jak bardzo byś nie chciał, po pewnym czasie zechcesz i zrobisz to. Jeżeli nie dla siebie, jeżeli nie dla swojej rasy, to dla Sam-Wiesz-Czego... Albo Kogo.
-Może to tylko jakaś mała grupa? Zagubiona flota?
-Prawdopodobieństwo że jest to zaginiony szczep wrogiej rasy wynosi... 87,4%. Jeżeli uda ci się ich pokonać, będzie trzeba baczniej przyjrzeć się ich ewolucji, nie idzie ona we właściwym kierunku. W porównaniu do przedstawicieli tej rasy, których spotkałem wcześniej, ten osobnik miał nieznacznie mniej futra na ciele, zaś część jego mózgu odpowiedzialna za komunikację interpersonalną jest niepokojąco powiększona. Poza tym jest nieco wyższy. Dojście do takiego stanu zajęło by im najwyżej około dwudziestu pięciu pokoleń, co biorąc pod uwagę tempo ich rozmnażania, stanowi jakieś pięćset lat.
-Boję się...
-Gdyby nie było czego, uznałbym to za fobię**, ale niestety - są solidne podstawy ku temu, abyś czuł lęk. Typowy odruch u was na taką sytuację, ale jestem pewien, że twojemu gatunkowi jako całości nic nie grozi, zaś ty sam masz zagwarantowane co najmniej dwie godziny w miarę spokojnego życia. Skoro już liczę o czasie...
-Czuję coś w powietrzu, coś... Mojego. |-)|-|-|''^]

**Najbliższy odpowiednik takiego stanu u stałocieplnych.

-Długoterminowe cele:
Obecny cel główny: odzyskanie pełnej sprawności bojowej przez jednostkę Meledictum.
Cel podrzędny #1: zlokalizowanie uzbrojenia i opancerzenia.
Cel podrzędny #2: odszukanie współplemieńców organicznego nosiciela.
Cel podrzędny #3: zidentyfikowanie wroga.

Cel podrzędny #3 został osiągnięty. Wróg rozpoznany jako homo sapiens sapiens.

Skanowanie...
Wykryto uzbrojenie i opancerzenie pasujące do rozmiarów organicznego nosiciela. Przedmioty znajdują się wewnątrz tylnej części wraku zniszczonego statku obcych.
Ponowne skanowanie terenu...
>

Za mną, gdzieś z tyłu, nie wiem dokładnie gdzie, bo jak już kilka razy wspomniałem nie jestem zbyt dobry w lokalizowaniu dźwięków, przynajmniej w porównaniu do ludzi, usłyszałem ten sam odgłos co na początku.

Metaliczny dźwięk. Gładki odgłos połączony z chlupnięciem wody i sykiem pary.

Znowu.

Znowu.

I znowu.

I jeszcze raz.

Powolne, miarowe odstępy.

Ostrożny, lekki chód.

Odwróciłem się.

I podobnie jak wtedy, kiedy ujrzałem tych obcych wróciło do mnie wszystko to, o czym w danej chwili wolałbym nie pamiętać (wolałbym sobie to przypomnieć później, w końcu informacje o przeciwniku, nawet te nieprzyjemne, zawsze stanowią ostrzeżenie na przyszłość), tak teraz wróciło do mnie większość tego, co chciałem pamiętać. Niemal czułem, jak roztapia mi się kręgosłup. Z punktu widzenia ludzi - "obcość". Sensu opisywać tego i tak nie ma, żaden człowiek nie byłby w stanie tego zrozumieć, dla nich to zbyt obce, zbyt dziwne, zbyt nudne, podejrzewam że by nawet tego nie polubili, a może i baliby się tego. Czego? Wszystkiego. Co nasze.

<
Skanowanie zakończone.
Zgodność z kodem genetycznym organicznego nosiciela: 99,999%.
Gatunek: (J>|''-)|-|-|)U*|(J)U
Cel podrzędny #2 osiągnięty.
Dodano nowy cel podrzędny:
cel podrzędny #2: skontaktować się z resztą współplemieńców nosiciela.
>

Postać, czy też raczej Siostra - zbliżała się powoli do szczątek stałocieplnego. Celowała w jego obrzydliwy, ssaczy łeb z broni, która wyglądała tak normalnie... Czarny kolor, pomarańczowe pasy. Wystające z przodu pręty, pomiędzy którymi jarzyło się pomarańczowe światło. Broń pod względem wykończenia - mam tutaj na myśli farbę i kształt "obudowy" uzbrojenia - wyglądała, jakby to powiedzieli stałocieplni, nieco "niechlujnie". Gdzieniegdzie widoczne małe zgrubienia będące wynikiem niedokładnej metody przetapiania materiałów na broń, odpadająca farba... Broń wyglądała bardzo swojsko. I nie była tak przeraźliwie sterylna.

Siostra stanęła tuż obok mnie, jakieś dwa metry od martwego ssaka i spojrzała się na mnie, nie przerywając mierzenia w obcego.
-Widziałam, jak go zabijałeś. Rozumiem, że nie było z tym żadnych kłopotów. Jednostka Cess?

Głos - znacznie różniący się od ludzkiego, język - zupełnie inny. Zrozumiały.

-Tak.
-Funkcje życiowe?
-Prawidłowe.
-Przepraszam że nie wyciągnęliśmy cię na tamtym statku, były problemy z otworzeniem kapsuły, później przyczołgali się miękkoskórzy i byliśmy zmuszeni do ucieczki.
-Na tyle mocno pociągnęłaś za tą dźwignię, że kapsuła otworzyła się kilka minut... godzin... po waszym odejściu.
-Myślałam, że stałocieplni otworzyli kapsułę żeby cię wyciągnąć i uciekłeś. Są silni, ale nie na tyle żeby dźwigać za sobą dwutonowy ładunek. Poza tym musieli się spieszyć, kadłub statku stał się niestabilny a oni nie są zbyt szybcy. Dreekus powinien ci już wyznaczyć cele. Zrobił to?
-Tak.
-Rozumiem, że kazał ci znaleźć broń i opancerzenie?
-Zgadza się. Skąd wiedziałaś?
-Sama bym tak zrobiła. Bieganie bez jakiejkolwiek ochrony po miejscu, w którym aż roi się od małpowatych nie jest dobrym pomysłem.

<
-Tak, typowa samica z twojego gatunku, odczyty wskazują na inteligencję zdecydowanie większą od twojej, jednocześnie ma nieco słabszy refleks i mniejszą prędkość poruszania się, mniejszy poziom agresji. No i jest niższa od ciebie o 7,4% wzrostu.
-To co z pancerzem i uzbrojeniem?
-Znajduje się w tylnej części wraku, jeżeli przejdziesz przez dziurę w kadłubie tuż przy miejscu, w którym kilka minut temu uderzył pocisk powinieneś dotrzeć do laboratoriów - to tam stałocieplni zostawili twój ekwipunek. Wykryłem kilka ssakowatych jednostek biologicznych w środku szczątków okrętu, to pewnie kolejni ocalali, o których wspominał ten miękkoskóry podczas wysyłania transmisji.
>

-Co ze statkiem, który zbombardował...

Rozejrzałem się po okolicy, wskazując palcem na porozrzucane gdzieniegdzie krwisto czerwone kawałki ludzi rozerwanych w eksplozji.

-...tych stałocieplnych.
-Są martwi. Siostra tym razem nie odezwała się do mnie, tylko do radia, które zamontowane miała na pancerzu, tuż pod szyją.
-Na pewno? Często tylko udają, że są martwi, a później wstają i... - z radia wydobył się głos, nieco stłumiony i zniekształcony, co niewątpliwie było...

<
-Nie przypominam sobie, aby nasz sprzęt służący do komunikacji zniekształcał dźwięk.
-To normalne że wielu rzeczy sobie nie przypominasz, ale...
Skanowanie...
Aktywowanie neuronów odpowiedzialnych za komunikację na średnim zasięgu...
Aktywacja zakończona.
Wysyłanie próbnych sygnałów kwantowych... Możesz wyczuć coś w głowie.
>

Poczułem coś, co porównać można do pierścieni, które wchodziły do mojego mózgu od strony twarzy i wychodziły tyłem czaszki. Tak, jakby mój mózg w kilku punktach chciał się wydostać poza czaszkę, jakby coś go ciągnęło. W tym czasie Siostra dalej kontynuowała rozmowę przez radio.

-Jestem tego pewna. Większość z nich została rozerwana na strzępy, ostatni który przeżył leży w kałuży własnej krwi z pochlastanym gardłem. Możesz lądować.
-Jednostka Cess?
-Żyje, chyba ma się dobrze...

<
-Sygnały wysłane.
Badanie parametrów sygnałów...
Badanie zakończone.
Analizowanie wyników...
Analizowanie zakończone.
Wysłałem kilka wiadomości w losowych kierunkach, wygląda na to, że coś blokuje transmisje.
-Ale przecież ten ssak komunikował się z resztą.
-To były fale... Inne fale, wy używacie do komunikacji fal kwantowych. Znajdujące się gdzieś w okolicy źródło zakłóceń zakłóca wasze transmisje na krótkim zasięgu i blokuje komunikację na duże odległości, jednocześnie nie zagłusza komunikacji wroga, więc jest to...
Obliczanie prawdopodobieństwa...
...najprawdopodobniej urządzenie skonstruowane przez ludzi. Z analizy wyników wysuwam wniosek, że ów przedmiot jest zlokalizowany gdzieś w tylnej części ludzkiego wraku.
-Można to jakoś wyłączyć?
-Nie trzeba, zakładając że statek, który zabił stałocieplnych jest w pełni sprawny wyjście poza zasięg urządzenia zagłuszającego powinno w pełni przywrócić zdolności komunikacyjne posiadanego przez was sprzętu.
>

-Ląduj.
-Wykonuję.

Siostra ponownie zwróciła się do mnie:
-Zaraz przyleci statek. Pójdziesz z Malz''em do wraku statku i odszukasz swój ekwipunek. Rozumiem że możesz skradać się i ewentualnie walczyć, czego dowód dałeś przed chwilą.
-Oczywiście że mogę.

<
-Przydałoby się ustalić twoje położenie w czasoprzestrzeni w nieco bardziej ogólnej skali. Spytaj się o datę. Biorąc pod uwagę skany tej jednostki biologicznej, która teraz przed tobą stoi, minęło nie więcej jak kilkaset lat. Nie wykrywam prawie żadnych zmian w budowie, fizjologii, sposobie myślenia czy nawet w wysławianiu się w porównaniu do tego, co mam zapisane w bankach danych.
>

-Który jest rok?
-51273 H. E.
-Pięćdziesiąt jeden tysięcy... Jesteś pewna?
-Tak, spałeś ponad dwanaście tysięcy lat.

<
-Fascynujące! Ewolucja się u was niemal całkowicie zatrzymała! Stoi w miejscu! Wiesz co to oznacza?
-Że skończymy tak jak ludzie?
-Nie, oni to obcy, coś zupełnie innego. Znaczy to, że osiągnęliście... Obliczanie... Nie, przepraszam. Znaczy to, że jesteście na szczycie ewolucji, przynajmniej jeżeli chodzi o przystosowanie do środowiska, w którym żyjecie.
-Ludzie też nie ewoluowali przez ten czas.
-Co nie znaczy, że są przystosowani do środowiska w którym żyją. U ludzi mechanizmy ewolucyjne uległy wypaczeniu, zapewne przez to, że nie mają w sobie ani krzty prawdziwego cynizmu. Zdolności obserwacyjne na poziomie waszego młodego, które dopiero co się wykluło i jeszcze nie potrafi się porozumiewać z resztą. To zbyt skomplikowane, żebym ci to wyjaśniał, poza tym nie mam dostępu do wszystkich danych związanych z tą rasą. Moje banki pamięci są tylko częściowo naprawione.
-Czyli spałem ponad dwanaście tysięcy lat i...
-...i prawie nic się nie zmieniło. A nawet gdyby się zmieniło to i tak nie wywołałoby to u ciebie szoku, w końcu niezwykle szybko się przystosowujecie i najprawdopodobniej nie połapałbyś się kiedy byś się do tego przyzwyczaił. W końcu zmienić mogłaby się kultura i nieznacznie fizjologia, ale gatunek zostałby gatunkiem. Natrafiłem na coś ciekawego w bankach danych, dotyczącego stałocieplnych.
-Mam nadzieję, że nie jest to nic... Niemiłego.
-Nie, skądże.
Przeszukiwanie...
Znaleziono ślad.
Odtwarzanie...
Zabawne. Gdyby stałocieplny myślał, że spał pięćset lat, a okazałoby się, że spał aż dwanaście tysięcy lat, to informacja ta wywołałaby w nim tak wielki szok, że prawdopodobnie doszłoby do zawału mięśnia sercowego, a w najlepszym razie - tymczasowego odpływu krwi z mózgu i omdlenia.
-Oni są na wszystko przewrażliwieni. Raczej mnie to nie dziwi.
>

-To trochę... Długo.
-Raczej niewiele się zmieniło przez ten czas. Chyba ze względu na to, że zmiany po prostu nie były potrzebne.
-Stałocieplni zagłuszają nasze transmisje.
-Wiem, po tym jak tutaj wylądowaliśmy straciłam kontakt z okrętem Dreet-Lei. Zagłuszacz może być zlokalizowany na statku mlekopijców.
-Dreet-Lei? Nawet nazwy statków się nie zmieniły.
-Ostatnio na taką skalę jak obecnie korzystaliśmy ze sprzętu wojskowego w czasie drugiej wojny z ludźmi, czyli wtedy kiedy cię zahibernowano.
-Nadal żadnych wojen?
-Tylko pojedyncze, chaotyczne rajdy Skaarj, chociaż moim zdaniem były to tylko jednostki zwiadowcze. Kilka statków starczyło do obrony.

Chyba nie muszę dodawać, że czasem pomiędzy wypowiedzeniem poszczególnych kwestii mijało nawet i pół minuty? Według Dreekusa to wina tego, że mamy nieco mniej rozwiniętą część mózgu odpowiedzialną za komunikację interpersonalną niż stałocieplni. Mi z tym dobrze, chociaż miękkoskórym to zawsze przeszkadzało.

Po chwili usłyszałem znowu buczenie, statek który zmasakrował kilkanaście minut temu oddział stałocieplnych podchodził do lądowania. Dopiero teraz miałem okazję bliżej mu się przyjrzeć. Od razu zauważyłem, że sposób w jaki budowane są tego typu jednostki nie zmienił się od czasów, które pamiętam. Fragmenty pancerza ułożone były w taki sposób, że tworzyły aerodynamiczny kształt. Statek nie miał podczepionego żadnego z dostępnych modułów, takich jak komora transportowa bądź luk bombowy.

Malz posadził okręt tuż obok dziury prowadzącej do wnętrza kadłuba ludzkiego wraku, przy okazji lądując na kilku leżących w okolicy skrzyniach, które uległy zmiażdżeniu pod wpływem ciężaru statku. Po chwili otworzył się właz, z którego wyłoniła się postać Malz''a. Brat wyszedł przez właz, w prawej ręce trzymając standardową broń, taką samą jaką trzymała Siostra. Spojrzał w lewo, następnie w prawo - tak na wszelki wypadek, stałocieplnym nie można ufać nawet wtedy, kiedy są martwi. Czasem udają że są martwi, chociaż z reguły i tak widać że żyją po powolnych ruchach klatki piersiowej. Cóż za arogancja, wydaje im się, że mamy równie słaby wzrok jak oni.

Postać zeskoczyła na ziemię i podeszła do nas.

<
-Nie zapominaj że ciągnie w twoją stronę długa na półtora kilometra prymitywna puszka, w której jest zamkniętych co najmniej kilkuset stałocieplnych, którzy mają do tego myśliwce.
-Zapomniałem o tym...
-Twój mózg i tak funkcjonuje nad wyraz dobrze po tak długim okresie hibernacji.
-To określenie nie do końca do ciebie pasuje. "Prymitywna puszka"... Brzmi dziwnie.
-Przeprowadzałem test moich neuronów komunikacyjnych, próbuję nieco poszerzyć możliwości komunikacyjne na wypadek, gdyby konieczny był werbalny kontakt ze stałocieplnymi.
>

-Muszę iść z nim po pancerz i...
-Mamy mało czasu, stałocieplni wysłali ekipę ratunkową. Dotrą tutaj za mniej niż dwie godziny. - Przerwałem Siostrze w połowie zdania.
-...to w takim razie pójdzie z tobą Malz, jest szybszy i nieco cichszy przy poruszaniu się. Szkoda, zawsze chciałam obejrzeć od środka jedną z tych ludzkich jednostek. Zostanę tutaj i popilnuję statku, gdybym zobaczyła jakiś nadlatujący okręt stałocieplnych dam znać przez radio.
-Jak znajdziemy drogę? - zapytał Brat. Mamy całkiem dobrą orientację w terenie, przynajmniej w porównaniu do ludzi, ale każdy pokład tych ludzkich statków wygląda dla nas tak samo.
-Dreekus powinien zeskanować jednostkę i was przez nią przeprowadzić.

Siostra spojrzała na leżącą obok broń wykonaną przez obcych, zręcznym ruchem włożyła aktualnie trzymaną w rękach broń w metalowy zaczep na plecach (przypominało to dwuręczne miecze ze średniowiecza, noszone na plecach), kucnęła i podniosła leżący na ziemi ludzki grat. Widać było, że jest on nieco ciężki, w końcu stałocieplni mają o wiele większą masę mięśniową niż my (a także lepsze predyspozycje genetyczne związane z prędkością rozrastania się mięśni). Obejrzała je z kilku stron, popatrzyła, aktywowała energo - pazury na prawej ręce i odcięła kilka elementów na przodzie broni, następnie mi ją podała.

-Uważaj, jest dosyć ciężkie.
-Odcięłaś parę rzeczy, będzie działać?
-To co usunęłam to stabilizatory. Broń rozpadnie się po kilkunastu strzałach, ale liczba pocisków pozostałych w komorze jest mała.
-Znasz ludzki alfabet?
-Nie, ale wyświetlacz pokazuje tylko jeden znak, czyli zostało mniej niż dziesięć wystrzałów. Teraz powinniście już iść, wolę tutaj nie być kiedy przylecą stałocieplni.
-A jak to dzia...
-...Dreekus zeskanuje broń, nie ma teraz czasu na wyjaśnianie sposobu działania tej ludzkiej kupy złomu.

Ja i Malz skierowaliśmy się w stronę dziury, która stanowiła jedyne widoczne, a na pewno dostępne dla nas, wejście na pokład tylnej części wraku ludzkiej jednostki.

<
-Co to za broń? Jak to działa?
-Skanowanie...
Według danych w systemach komputerowych broni nazywa się ona "Flak Cannon MK XVI". Przystosowana do walk na krótkim zasięgu, powinna być przydatna w ewentualnym starciu z przeciwnikiem na pokładzie statku. W komorze są cztery pociski, stałocieplny najwyraźniej zapomniał załadować nowy magazynek. Szczęśliwie dla ciebie - zmniejszyło to wagę uzbrojenia.
-Jak z tego strzelać? Nie widzę tutaj żadnej płytki dotykowej, hologramu ani wejścia, do którego wkłada się rękę albo palce.
-Mechanizm prowadzenia ognia różni się od waszego uzbrojenia. W dolnej częsci uzbrojenia znajduje się mały, podłużny kawałek metalu, pociągnięcie go do siebie powoduje wystrzał z broni. Mierzenie jest raczej proste, przy twoim wzroku i zręczności nie powinno być z tym problemów, po prostu ustaw broń tak, aby lufa była wymierzona we wroga.
>

Weszliśmy do wraku jednostki, Malz szedł przodem, ja nieco z tyłu, w końcu to on miał na sobie pancerz i jakąś przyzwoitą broń. Po wejściu przez wyrwę znaleźliśmy się w czymś, co wyglądało mi na korytarz, wszędzie panowało ledwo widoczne czerwone światło, było dosyć ciemno. Brat rozglądnął się.

-Którędy teraz? Dreekus powinien zeskanować wrak.

<
-Skanowanie...
-Przypomnij mi, gdzie znajdował się mój ekwipunek?
-Twój pancerz i broń znajdują się w pomieszczeniach badawczych, czyli... Dziewięćdziesiąt dwa metry w linii prostej stąd. Oprócz tego ta część wraku zawiera pomieszczenie z reaktorem, silniki oraz wszystko to, co jest związane z tego typu obiektami, czyli między innymi centrum kontroli reaktora oraz kwatery dla techników zajmujących się konserwacją. Wykryłem także sześciu stałocieplnych...
Wytycznie optymalnej drogi...
W celu dostania się do obszaru badawczego należy pokonać łącznie sto sześćdziesiąt osiem metrów, po drodze natkniesz się na czterech miękkoskórych. Mają na sobie ciężkie opancerzenie, takie samo jak ci których spotkałeś na zewnątrz oraz są uzbrojeni. Są w jednym pomieszczeniu, siedemdziesiąt cztery metry wzdłuż optymalnej drogi prowadzącej do celu.
-To w którą stronę teraz?
-Lewo, następnie w prawo, w lewo, do końca pomieszczenia, po schodach na górę, prosto, w lewo, w tym miejscu napotkasz stałocieplnych, do końca pomieszczenia, prosto w prawo, następnie do końca pomieszczenia, w lewo, po schodach.
>

-Dreekus twierdzi, że na wyższym pokładzie znajduje się czterech stałocieplnych, a na razie trzeba iść w lewo.

Szliśmy przez statek obcych. Szczęśliwie dla nas światło było słabe tylko przy wyrwie, dalej pokłady statku były oświetlone nieco bardziej intensywnym, żółtym światłem, które mimo że było zdecydowanie słabsze niż światło słońca w południe (na naszej planecie), to jednak pozwalało dobrze rozejrzeć. Podobnie jak w przedniej części wraku, mimo zwisających ze ścian... zwisających ze ścian... Kabli i wystających elementów różnego rodzaju wyposażenia. Wszędzie było pusto i czysto, podłogi oraz wszystkie powierzchnie wyglądały tak, jakby przed chwilą je ktoś wypolerował. Nic dziwnego, w końcu stałocieplni lubią kiedy wszystko jest chorobliwie wręcz czyste.

Szczęśliwie dla nas stałocieplni są bardzo rozmowni i jeszcze bardziej hałaśliwi. Zaraz po tym jak weszliśmy po schodach usłyszałem gadanie tych miękkoskórych istot. Malz i ja odruchowo się zatrzymaliśmy, brat przygotował broń do walki na małym dystansie - pręty oraz przednia część obudowy nieco się rozsunęły i cofnęły do tyłu, poza tym kilka prętów zmieniło ułożenie względem reszty - zmniejszyło to zasięg broni, ale wpłynęło pozytywnie na szybkostrzelność.

<
-Skanowanie...
Jest ich czterech, trzech z nich w grupce, prowadzą jakiś dialog, ton głosów wskazuje na zaniepokojenie. Czwarty najwyraźniej albo nie jest zainteresowany rozmową, albo dostał zadanie stania na warcie.
-Da się ich obejść?
-Nie. Alternatywna droga została zniszczona podczas uderzenia statku o powierzchnię planety.
-Może się jakoś przekraść?
-Biorąc pod uwagę fakt, że czterech stałocieplnych oznacza cztery pary oczu patrzące w różnych kierunkach, i do tego zapewne usłyszeli eksplozję i wiedzą, że coś się dzieje...
Obliczanie...
...prawdopodobieństwo na powodzenie takiej akcji jest zbyt małe. Korytarz po prawej prowadzi do pomieszczenia znajdującego się nad pokojem, w którym znajdują się stałocieplni. Pomieszczenia oddzielone są od siebie cienkim, przezroczystym materiałem, podobnym do znanego wam Zielonego Szkła, z tą różnicą, że jest ono o wiele bardziej kruche.
-Rozumiem że należy ich oflankować?
-W pewnym sensie. Ssaków jest czterech, was jest dwóch, a twoja broń ma za mały zasięg, aby prowadzić skuteczny ostrzał z miejsca za szybą...
-...Szybą?
-Płaski kawałek tego ludzkiego szkła, na tyle kruchy, że można go zniszczyć jednym strzałem. Jak już powiedziałem, zasięg twojej broni jest zbyt mały, co oznacza, że musisz zaatakować od strony korytarza prowadzącego bezpośrednio do pomieszczenia.
-A Malz sam nie może ich zabić?
-Nawet mimo tego, że macie o wiele lepszy czas reakcji, a wasza broń jest lżejsza, co pozwala na szybsze mierzenie, zdąży zabić co najwyżej dwóch stałocieplnych... Przynajmniej dopóki coś nie odwróci ich uwagi albo nie upoluje któregoś z ludzi. Według moich obliczeń najlepiej by było, gdybyś wykonał naraz obie te czynności. Powiedz bratu żeby poszedł do wskazanego miejsca i czekał z otwarciem ognia dopóki nie usłyszy pierwszego wystrzału.
>

-Może się przekradniemy?
-Dreekus twierdzi, że to prawie niemożliwe. Pójdziesz tym korytarzem - wskazałem palcem na rozsunięte drzwi - na końcu znajduje się coś w rodzaju balkonu nad pomieszczeniem, w którym są miękkoskórzy. Zabiję jednego i ściągnę na siebie ich uwagę, a ty...
-...wykorzystam to i ich upoluję z balkonu. Rozumiem.
-Poczekaj dopóki nie usłyszysz wystrzałów.

Malz udał się ostrożnym krokiem wskazanym przez mnie korytarzem, ja sam zaś poszedłem w kierunku pomieszczenia, w którym byli stałocieplni. Szedłem przygarbiony, tak cicho jak tylko potrafiłem, co chwilę chowając się za stojącą na korytarzu skrzynią bądź elementem otoczenia. W pewnym momencie korytarz rozdzielał się na cztery odnogi.

<
-Jest po lewej, pięć metrów od twojej pozycji, chodzi powoli wzdłuż korytarza.
-Rusza się?
-Chodzi od jednego końca korytarza do drugiego.
Skanowanie...
Wygląda na to, że jest zestresowany, do tego jego broń jest gotowa do użycia.
-A ci pozostali trzej? Gdzie są?
-W pomieszczeniu do którego prowadzi korytarz, piętnaście metrów od twojej pozycji.
-Mam się do niego zbliżyć i podciąć mu gardło kiedy tylko się odwróci?
-Nie. Gdybyś poderżnął mu gardło to i tak zdążyłby wymierzyć i wystrzelić, poza tym ma na sobie hełm, zatem nie polecam tej opcji. W końcu od czegoś masz tę ludzką broń.
>

Gadanie stałocieplnych z pokoju na końcu korytarza stało się głośniejsze.

<
-Coraz głośniej mówią. Jak to możliwe?
-Ich głos nie staje się bardziej piskliwy i skrzeczący tak jak u was, kiedy stałocieplni są zdenerwowani podwyższają głośność mowy. Skanuję...
Stałocieplny chodzi ciągle według tej samej trasy, za cztery sekundy dojdzie prawie do końca korytarza i się odwróci, wtedy ty wyskoczysz tak szybko jak to tylko możliwe zza wyłomu, wycelujesz i go zabijesz. Pamiętaj, pociągnij ten kawałek metalu do siebie.
-A reszta?
-Zasłonisz się jego ciałem... O ile otworzą ogień. Według moich obliczeń Malz powinien zając się nimi zanim kule przejdą na wylot ciała tego stałocieplnego.
>

Tak szybko jak to tylko możliwe... Byłoby to łatwiejsze, gdyby ta ludzka broń nie była taka ciężka, ale i tak nie było innej opcji, w końcu pazurami nie przebiję się przez pancerz.

<

|-)
[]
|\-
(J
Skanowanie...
Odwrócił się, teraz!
>

Wyskoczyłem zza narożnika i wycelowałem. Stałocieplny szedł przed siebie, był zaledwie metr ode mnie - miałem szczęście, ze zawrócił zanim wyszedł za załom korytarza. Chciałem wycelować w jego ssaczy łeb, ale broń okazała się za ciężka, przez co pociągnąłem za ten kawałek metalu (stałocieplni nazywają to "spustem") w momencie, w którym lufa wymierzona była w miejsce tuż pod szyją, na wysokości mniej więcej łopatek.

Efekt użycia broni okazał się bardziej skuteczny niż przypuszczałem. W momencie wystrzału głowa stałocieplnego została oderwana od ciała, natomiast zawartość niemal całej klatki piersiowej została wyrwana do przodu. Jego trzewia rozbryzgały się na podłodze tuż przed nim, przy okazji trochę mięsa poleciało na boki korytarza, uderzając o ściany. Głowa potoczyła się kilka metrów dalej niczym coś, co stałocieplni nazwaliby... niczym rzucona piłka lekarska. To, co zostało z miękkoskórego, czyli bezgłowe ciało z oderwaną szyją oraz z pokaźną dziurą, która rozciągała się mniej więcej od miejsca, w którym szyja dotyka ciała aż do połowy mostka, już miało upaść do przodu, ale chwyciłem to w miarę szybkim ruchem, jednocześnie wyrzucając ludzkie ustrojstwo w postaci Flak Cannon na ziemię. Nieco się zgarbiłem, jednocześnie ściskając zmasakrowane zwłoki. Szczęśliwie stałocieplny był nieco szerszy ode mnie, a dzięki dużym butom wyższy, zatem nawet mimo tego, że jego głowa została oderwana od ciała, mogłem się za nim schronić. Jedyny problem polegał na tym, że był strasznie ciężki.

Stałocieplni w pomieszczeniu najwyraźniej usłyszeli dźwięk wystrzału i rozbryzgujących się trzewi, czego efektem było natychmiastowe odwrócenie się ich w moją stronę, jednocześnie podnosząc broń aby we mnie wycelować.

Nim zdążyli otworzyć ogień, usłyszałem charakterystyczny dźwięk wydawany przez broń Malza. Pozostała dwójka zaczęła strzelać, słyszałem jak kule wbijają się w mięso trzymanych przeze mnie zwłok. Drugi raz doszedł do mnie dźwięk wystrzału broni Brata, ostrzał ucichł, najwyraźniej jedyny pozostały przy życiu stałocieplny poczuł się zaintrygowany tym, że w jakiś sposób dwóch jego kompanów poległo. Chciał ostrzelać to, co mogło być przyczyną śmierci pozostałych dwóch miękkoskórych. Trzeci raz usłyszałem strzał. Dźwięk upadającego na podłogę trupa. Cisza.

Całe zajście trwało siedem sekund.

Słysząc dźwięk zeskakującego na dół Malza zrozumiałem, że wszyscy stałocieplni padli martwi. Puściłem zwłoki, po czym na nie spojrzałem - na trupie było kilka dziur, na ścianach korytarza wokół mnie było pełno śladów po kulach, niektóre z nich wydawały się wypalone - zapewne efekt działania Blastera.

<
-Twierdziłeś że jest ich sześciu.
-Skanowanie...
Tak jak mówiłem, tylko czterech stało na twojej drodze, pozostałych dwóch... Wykrywam zakłócenia, muszą być gdzieś w okolicy reaktora. Nie warto się nimi przejmować, pewnie o niczym nie wiedzą, w pobliżu generatora panuje spory hałas.
>

Podbiegłem do brata, szybko spojrzałem na stałocieplnych - wszyscy trzej mieli wypalone dziury w głowach, zawsze niemal w tym samym miejscu.
-Martwi?
-Martwi, celowałem w rdzeń przedłużony. Bardziej martwy jest tylko ten - Malz wskazał na zmasakrowane, bezgłowe ciało stałocieplnego z dziurą w klatce piersiowej. Gdzie mamy iść teraz?

<
-Do końca pomieszczenia, prosto, w prawo, znowu do końca pomieszczenia, w lewo, po schodach, później trzeba przejść przez drzwi i znajdziesz się w pomieszczeniach badawczych.
Skanowanie...
Pancerz i broń powinny leżeć na stole, nie są w jakikolwiek sposób zabezpieczone.
>

Z radia Malza zamontowanego - podobnie jak na pancerzu u Siostry - pod szyją wydobył się lekki, piskliwy dźwięk, niesłyszalny dla stałocieplnych - ludzkie uszy nie wyczuwają ultradźwięków, co jest niezwykle przydatne kiedy jest się wywoływanym w najmniej odpowiednim momencie, na przykład podczas skradania się do niczego się nie spodziewającego stałocieplnego. Brat dotknął lewą ręką urządzenia, tym samym przyjmując transmisję.

-Przed chwilą przeleciało nad okolicą coś małego, wyglądało na ludzkie. - rozległ się z radia głoś Siostry. - Chyba przeprowadzają zwiad.

<
-Ile czasu zostało do przybycia wsparcia dla stałocieplnych?
-Jedna godzina i dwadzieścia trzy minuty. Nie mam danych na temat zasięgu ludzkich myśliwców, jednak przyjmuję, że lotniskowiec zacznie je wypuszczać na trzydzieści minut przed osiągnięciem celu.
>

-Myśliwce będą tutaj za mniej niż godzinę, lepiej się pospieszyć.
-Prowadź, rozumiem że więcej stałocieplnych już tu nie ma?
-Jest dwóch, ale są przy reaktorze, pewnie nawet nie wiedzą że ci na zewnątrz zginęli.

Teraz zamiast finezyjnie się skradać po prostu przebiegliśmy przez pozostałą część korytarzy i pomieszczeń, po czym weszliśmy po schodach. Staliśmy przed laboratoriami, wszędzie było pełno dziwnych urządzeń i wyświetlaczy, zapewne była to wszelkiej maści aparatura badawcza stałocieplnych. Znajdowaliśmy się przy wejściu do dużego pomieszczenia, z sufitem który wydawał się wysoki w porównaniu do ciasnych korytarzy.

Na środku pomieszczenia znajdował się spory stół, oświetlony przez system zwisających z sufitu lamp, wokół pełno było tych żylastych przedmiotów, czyli kabli oraz różnego rodzaju przyrządów. Niektóre wyglądały na służące do prowadzenia pomiarów, przeznaczeniem innych z kolei wydawało się przecinanie i rozkładanie na części przedmiotów, które z punktu widzenia ludzi należały do obcych.

Czym prędzej podbiegłem do stołu, podniosłem leżącą na nim broń, zwącą się Adaptor (albo, jak niektórzy stałocieplni wolą na nią mówić, "przystosowywacz") i wyglądającą tak samo jak uzbrojenie Malza albo siostry. Obok leżał pancerz - rękawice, naramienniki, część górna (zakładana na tułów) oraz dolna (zakładana na nogi), buty i opancerzenie zakładane na ogon.

<
-Rozumiem że mam to na siebie założyć.
-Obliczanie... Nie zalecam tej akcji, przyczyny są dwie: brak czasu oraz konieczność przeprowadzenia dokładniejszych skanów pancerza, ten sprzęt nie był używany od dwunastu tysięcy lat, nie wszystko może w nim działać zgodnie z oczekiwaniami. Chyba że chcesz skończyć jako organiczny, który zostanie zabity przez własną, mechaniczną zbroję.
>

-Trzeba zabrać pancerz ze sobą, nie ma czasu żebym mógł go założyć na miejscu.
-Ja wezmę górną i dolną część, ty zabierzesz resztę. - swoją pomoc zaoferował Brat.

Chwyciłem w ręce Adaptora - broń wydawała się bardzo lekka w porównaniu z Flak Cannonem stworzonym przez ludzi. Brat podniósł pancerz przeznaczony na tułów i nogi, ja podczas podnoszenia reszty ekwipunku o mało co nie potknąłem się o martwego stałocieplnego ze zmasakrowaną twarzą, na której widoczne było bardzo głębokie cięcie od prawego policzka aż do końca samego... Czoła? Tak, chyba tak nazywa się to coś nad oczami u stałocieplnych. Człowiek najwyraźniej zmarł z powodu wypadku przy pracy.

<
-Skanowanie...
Ciekawe. Wygląda na to, że ten stałocieplny próbował przeciąć twój pancerz trzymaną w rękach maszynką do cięcia metali, w momencie w którym statek został trafiony i wszystko się zatrzęsło ssak musiał stracić równowagę i przez przypadek rozciął sobie twarz maszynką. Obok leży jakiś płaski przedmiot... Mógłbyś go podnieść?
>

Położyłem na stole podniesiony kawałek pancerza i schyliłem się aby, chwycić wskazany przez Dreekusa przedmiot. Był on wielkości dłoni, z tyłu był całkowicie gładki, z przodu natomiast widoczny był niebieski wyświetlacz, na dole kilka przycisków.

<
-Skanuję... Zgodnie z danymi zapisanymi w systemie komputerowym tego urządzenia przedmiot identyfikuje się jako "PDA". Weź to ze sobą, może dzięki niemu uda mi się nieco więcej dowiedzieć o ludzkiej technologii. Przy okazji... Po prawej, na ścianie jest pulpit. Mógłbyś podejść do niego?
-Ale pancerz...
-Zbierzesz za chwilę, została jeszcze godzina i osiemnaście minut.
>

Podbiegłem do pulpitu, po czym poczułem to samo, czego doświadczyłem kiedy Dreekus wysyłał sygnały próbne w celu sprawdzenia, czy transmisja jest zakłócana. Kręgi wchodzące z przodu mojej czaszki i wychodzące z tyłu, jednocześnie próbujące porwać ze sobą mój mózg.

<
-Gotowe. Wracaj do zbierania pancerza.
-Podłączyłeś się do systemów statku?
-Próbowałem, zobaczę czy uda mi się złamać ich zabezpieczenia.
>

Malz już czekał przy stole, pod lewą pachą trzymając górną, a pod prawą - dolną część pancerza. Szybko zebrałem pozostałe fragmenty zbroi ze stołu i biegnąc tak szybko jak to możliwe udaliśmy się w drogę powrotną do statku i czekającej przy nim Siostry. Statek był typową jednostką klasy Cess, długość kadłuba wynosiła około dwudziestu metrów.

Statek unosił się kilkadziesiąt centymetrów nad ziemią, silniki były włączone, całość - gotowa do odlotu. Siostra już zajęła miejsce w kokpicie. Malz wrzucił przez właz do środka trzymane przez siebie fragmenty pancerza i wskoczył do środka, podobnie zrobiłem ja.

Wewnątrz statku unosił się zapach Stali. Stałocieplni odbierają go jako coś nieprzyjemnego, nam za to wydaje się raczej przyjazny, w końcu przypomina nam dom, Stal w końcu to nic innego jak zastygły muł, wzbogacony o różnego rodzaju składniki mineralne, po odpowiedniej obróbce tworzący niezwykle odporny materiał. Okręt od wewnątrz wyglądał... Normalnie. Niesterylnie. Gdzieniegdzie walały się jakieś drobne śmieci, światło było mocniejsze niż to na pokładzie ludzkiego statku. Ze ścian natomiast nie wystawały żadne elementy w postaci "kabli" i tym podobnych rzeczy. Zamiast tego na ścianach widoczne były drobne niedoskonałości - oderwana farba, jakaś rysa, zaspawana w pośpiechu dziura. Całość była w kolorze Stali, czyli bardzo ciemna zieleń pokryta czarną farbą. Gdzieniegdzie widoczne były pomarańczowe pasy, na czarnych stołach (a może raczej: blokach Stali... Trudno to nazwać) było pełno urządzeń do naprawiania broni, kawałków odciętych od jakichś fragmentów ekwipunku, przyrządów do przygotowywania żarcia i innych rzeczy.

Właz za mną się zamknął. Podniosłem sprzęt leżący na podłodze i położyłem go na stole. Dopiero teraz miałem okazję mu się baczniej przyjrzeć. Był dokładnie taki jakim go zapamiętałem, każda rysa, każda, nawet najdrobniejsza nierówność na obudowie broni była na swoim miejscu. Tylko na Adaptorze zauważyłem bardzo płytką szramę na farbie, będącą niewątpliwie efektem stałocieplnego z piłką do metalu próbującego wydrzeć sekrety budowy tej broni. A przynajmniej coś, co było sekretem dla stałocieplnych.

Statek wystartował w kierunku przeciwnym do kierunku nadlatującego ludzkiego lotniskowca. W momencie wzbicia się jednostki w powietrze poczułem tylko bardzo lekkie, niemal niewyczuwalne szarpnięcie. Była to zasługa tego, że okręt miał swój własny system grawitacyjny gwarantujący, że wszystko co jest na statku zawsze będzie ciągnięte w kierunku podłogi. Nawet gdyby jednostka zawisła do góry nogami w stosunku do powierzchni planety, ja dalej trzymałbym się na podłodze, co więcej, zapewne bym tego nawet nie poczuł. Lecieliśmy już kilka minut, według informacji na jednym z trójwymiarowych paneli na statku byliśmy ponad dwieście pięćdziesiąt kilometrów od miejsca startu. Poczułem znajome mi już kręgi w głowie, za każdym razem jednak uczucie wydawało się słabsze.

<
-Nawiązywanie kontaktu...
Obliczanie...
-Rozumiem, że próbujesz skontaktować się ze statkiem, ale... W jakim celu?
-Zobaczysz, efekty mojej działalności trudno będzie przeoczyć.
-Nawiązałem kontakt z systemem komputerowym na statku.
"
-System: Patriarcha - system do zarządzania reaktorami, wersja: 2.476A, stworzono przez: Korporacja Liandri.
Prosimy o zalogowanie się do systemu korzystając z loginu oraz dwudziesto pięcio znakowego hasła.
Błąd. Niepoprawny login.
Błąd. Niepoprawne hasło.
Błąd. Wykryto nieznany język programowania.
Błąd. Wykryto kasację krytycznych elementów systemu operacyjnego? Czy chcesz konty...
Błąd. Błąd. Błąd. Wyłączanie systemu... Błąd, nie można wyłączyć systemu operacyjnego: system nie został znaleziony. Zaleca się wyłączenie i ponowne włączenie systemu.
"
-Nie mogłem obejść hasła, zatem całkowicie wykasowałem system zarządzający reaktorem. A teraz niech tylko obliczę...
Wyłączanie systemów chłodzących...
Ustawianie reaktora na pełną moc...
Zarządzono wykorzystanie dodatkowych prętów paliwowych.
Lotniskowiec wroga znajdzie się w zasięgu rażenia za: piętnaście minut i trzydzieści dwie sekundy.
>

Usiadłem na czymś, co stałocieplni uznaliby za twór podobny do łóżka i stołu w jednym. Paradoksalnie, spałem dwanaście tysięcy lat a w kilka godzin po obudzeniu się poczułem, że jestem śpiący. Bardziej chciało mi się spać niż jeść, a jeść chciało mi się bardzo. Przez owe piętnaście minut prawie zasnąłem. Rozbudził mnie nieco Dreekus.

<
-Wrogi lotniskowiec dostał się w zasięg eksplozji reaktora. Powiedz bratu żeby dał na holograficzny ekran zbliżenie okolicy wraku.
>

-Bracie - Malz stał przy stole przyglądając się elementom pancerza i sprawdzał, czy nic nie zostało uszkodzone od środka - mógłbyś dać obraz z kamer statku na wrogą jednostkę?
Brat podszedł do pulpitu, wcisnął kilka przycisków na wyświetlaczu i w na środku pomieszczenia pojawił się dwuwymiarowy obraz ludzkiego wraku.
-Po co?
-Dreekus chce coś nam... Pokazać. Oddal trochę. Jeszcze. Jeszcze, tak żeby było widać na ekranie ludzki lotniskowiec i wrak.

Widziałem na ekranie ludzki wrak, wydawał się bardzo mały. Z zachodu leciał w jego kierunku lotniskowiec stałocieplnych. Wielka puszka ze stałocieplnymi w środku... Wokół rozbitej jednostki krążyły myśliwce wypuszczone przez większy statek.

<
-Temperatura reaktora krytyczna. Straciłem kontakt ze statkiem.
>

Ludzki lotniskowiec nagle zaczął cofać swoje wielkie cielsko, próbował wykonać odwrót. Najwyraźniej skanery na statku wykryły przegrzewanie się jeszcze działającego reaktora we wraku. Ale było już za późno. W miejscu wraku pojawiło się żółtawe światło, które zaczęło coraz szybciej i szybciej rosnąć, aż w końcu pochłonęło wycofujący się okręt. Tak wyglądała mniej więcej eksplozja reaktora.

-Rozumiem że żadnego pościgu nie będzie?
-Raczej nie... Jest jeszcze kolejny lotniskowiec, ale dotrze tam za kilkanaście godzin, pewnie teraz znajduje się po drugiej stronie planety.

Brat poszedł do pomieszczenia z kokpitem, zniknął za rogiem.

Powieki zaczęły natarczywie ciągnąć w górę. Położyłem się na, z punktu widzenia ludzi twardym, a dla mnie w sam raz kawałku Stali. Zasnąłem.

Miałem sssennn...

<Koniec części trzeciej.>

Podziękowania dla <b>Dreekusa</b> za porady oraz konsultację.

meledictum

meledictum@gmail.com

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach
Dnia 20.06.2008 o 20:32, Falconer napisał:

> Ale to chyba powinno być w temacie o wierszach i poetach oO

Pasuje tutaj. :D


Nie, nie pasuje tutaj, po pierwsze to wiersz, a po drugie to tylko cztery linijki tekstu. Właściwy temat dla tego, co stworzyłeś:
http://forum.gram.pl/forum_post.asp?tid=1773&u=1199
Kolejny błądzący stałocieplny. xP

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Syndykat: III Wojna Światowa

Rozdział I


Atak

Czwartek, 05.09.2008r.

USA, Nowy Jork

Godzina trzecia po południu.

Detektyw Zack Thompson właśnie skończył pracę. Wyszedł z komisariatu i poszedł w stronę parkingu. Thompson był doświadczonym gliną. Miał pięćdziesiąt pięć lat i widział na prawdę wiele rzeczy. Był dość wysoki i dobrze zbudowany. Ubierał się zawsze w dobrych sklepach i kupował dobre perfumy. Wzbudzał szacunek ludzi w Komisariacie. Wsadził do pierdla ponad dwustu gości. Zaczynając od przywódców małych niezorganizowanych grup przestępczych, przez dilerów narkotyków, po skorumpowanych gliniarzy. W swojej karierze zawalił może z trzy sprawy.
Szedł do swojego czarnego, wysłużonego Forda Mondeo. Rozmyślał o swojej przeszłości i myślał co będzie robić przez najbliższe tygodnie.
Otworzył alarmem drzwi, i wsiadł do środka pojazdu. Uruchomił silnik i wyjechał z parkingu w kierunku swojego domu. W czasie drogi rozmyślał nad tym, co zrobi w czasie swojego trzytygodniowego urlopu, który teraz wziął. Do tej pory nie wydawał swoich pieniędzy na byle zachcianki. Był człowiekiem rozsądnym, można by powiedzieć, że aż nazbyt. Miał ponad pięćdziesiąt tysięcy dolców na koncie, a nadal miał wątpliwości co do tego, czy warto ruszyć choćby 10 tysięcy z nich.
- Do cholery, ciężko pracuję... - myślał- Od dwudziestu lat nie wyjechałem dalej niż do Miami... zresztą byłem tam tylko dwa dni - w sprawie tego dilera dragami. Udało mi sie aresztować skurczybyka nawet... Mógłbym zabrać 10,000$ i polecieć do Europy, albo Af...

Nagle coś wybiło Zacka z zamyślenia. Przez swoją nierozważność uderzył w tył auta stojącego na czerwonym.

- Jasna cholera... Masz swoje wakacje, stary idioto... - pomyślał i zdenerwowany wyszedł z auta.

- Ej, Ty gnoju! Skasowałeś mojego nowego Vipera! - krzyknął od razu facet, który wyszedł z uszkodzonego Dodga Vipera.

- Spokojnie, tylko spokojnie. I nie tymi słowami. - starał się załagodzić sytuację Thompson

- Co? Nie tymi słowami?! Rozwaliłeś MOJE NOWE auto! Wiesz ile na nie wydałem, co? Kurw...

- Dam Tobie 500$ na naprawę, ok? I przestań mnie obrażać gnojku, bo nie wiesz z km rozmawiasz - tracił nerwy zwykle spokojny Zack. Widok obrażającego go, 19 letniego, rudego gówniarza powowował, ze z trudem go jeszcze nie uderzył.

- 500$? Staruszku - naprawa TEGO cacka będzie kosztować pięć TYSIĘCY! - próbował oszukiwać małolat

- Dość tego, nie wiesz z kim zadzierasz mały...

Thompson zauważył konwój więzienny, skręcający w Zachodnia Aleję.

- Z kim? Hehehe! Może jesteś gliną, co?

Thompson chciał wyjąć odznakę, ale przerwał mu komunikat przez radiostację:

- UWAGA! Do wszystkich patroli! Uważać na skradzionego AH 64 Apache! Powtarzam! Skradziono AH 64 Apache! Zaleca się szczególną ostrożność!

- Co jest?! -krzyknął Thompson, po czym usłyszał szum i zobaczył za sobą wojskowego Apacha strzelającego do wszystkiego co się rusza...

- Kur...! Maaać!! - krzyknął i pobiegł ile sił w nogach do najbliższego budynku i upadł na podłogę, jak inni ludzie razem z nim. Słyszał wybuchy, dźwięk karabinu maszynowego i krzyk ludzi. Po jakiejś minucie wstał i spojrzał dookoła siebie - ludzie byli w szoku, podobnie, jak on sam. W pewnym momencie usłyszał głos:

- Czy to atak terrorystyczny?

- Nie... Eckehem... Nie mam... pojęcia.. - odpowiedział zdenerwowany, po czym wyjął Glocka i poszedł ku wyjściu.

- Niech pan tego nie robi! To niebezpieczne - usłyszał krzyk jakiejś kobiety

Zack jednak nie posłuchał ostrzeżenia i wyszedł z budynku. Spojrzał w głąb ulicy. Zauważył jedną rzecz - Konwój Więzienny, który przejeżdżał kilka minut temu, teraz płonął a koło niego stało kilku ludzi z bronią i nad nimi wisiał nieruchomo Apach...

Rozdział II

Atak


Dwa dni wcześniej...

Wtorek, 03.09.2008r.
około 11 PM

Kenij: Jeszcze tylko 90GB danych do przesłania z głównego terminalu. Szybciej...

Catrina: Templar, wszystko ok?

Templar: Tak, z mojej strony tak.

Jack: Cholera jasna. strażnicy idą.

Catrina: Przesyłaj szybciej te dane i już nas nie ma...

Kenij: 50 GB, zajmie mi to jakieś pięć minut.

Jack: Za późno, zauważył nas!

Strażnik: Co do chol...

Nie zdążył dokończyć, ponieważ dostał serię z AK-47.

Catrina: Zwariowałeś? Włączyłeś alarm!

UWAGA! MAMY INTRUZA W POMIESZCZENIU Z GŁÓWNYM TERMINALU! WSZYSTKIE JEDNOSTKI PROSZĘ KIEROWAĆ SIĘ NA 4 ALFA J-F. POWTARZAM - WSZYSTKIE JEDNOSTKI...

Templar: Ile jaszcze danych?

Kenij: 36GB, nie zdążymy...

Templar: Uciekajcie, ja dokończę i dam sobie radę.

Catrina: Zwariowałeś? Z całym szacunkiem, ale Twój pomysł jest...

Templar: Jedyne możliwe wyjście. Mam broń, dam sobie radę. Lepiej, żebym tylko ja zginął, niż wszyscy. Idźcie, to polecenie.

Jack: Catrina, chodź.

Catrina: Nie mogę go tutaj zostawić, nie...

Templar: Idź, poradzę sobie.

Catrina: Niech tak będzie, tu masz broń.

Catrina z Kenijem i Jackiem uciekli tylnym wyjściem...

Templar: Co my tu mamy...?

Spojrzał na wyświetlacz laptopa...


TRANSFER W TOKU

PRZEWIDYWANY CZAS: 5 minut 30 sekund

POZOSTAŁO: 27,4 GB


Templar: Poczekamy..

Nagle usłyszał strzały i krzyki ochrony

ROZDZIELIĆ SIĘ, MÓGŁ JUŻ UCIEC. BETA POZIOM A1, DELTA - A10 ALFA - ZA MNA DO GŁÓWNEGO TERMINALU, SZYBCIEJ!

T: Time to die...

Powiedział to i chwycił za AK-47.

NIE WIDZĘ GO, CZYSTO.

AAAA....

Templar zaszedł grupę od tyłu i zabił dowódcę udziału Alfa. Rozpoczęła się krótka strzelanina, Templar z łatwością zabił 7 oficerów ochrony.

Strzały z pewnością usłyszała grupa BETA i DELTA, jednak oni byli na innych poziomach, więc Templar miał chwilę na ucieczkę.

Spojrzał ponownie na wyświetlacz.


TRANSFER W TOKU

PRZEWIDYWANY CZAS: 1 minut 10 sekund

POZOSTAŁO: 5,1 GB


Minuta dziesięć - pomyślał - ochrona dojdzie tutaj za półtorej minuty... dwadzieścia sekund... na ucieczkę... Główna winda nie została odcięta od zasilania... Dalej... Poziom zerowy... będzie ciężko...

Spojrzał ponownie na wyświetlacz


TRANSFER ZAKOŃCZONY

PRZEWIDYWANY CZAS: -

POZOSTAŁO: 0GB


Gdy tylko to przeczytał usłyszał syreny radiowozów i dźwięk nadlatującego śmigłowca. Odłączył komputer, wyjął dysk twardy i ruszył do windy.

INTRUZ W POLU WIDZENIA! STRZELAĆ BEZ ROZKAZU!

Usłyszał to i wskoczył do windy. Jak najszybciej nacisnął przycisk 0. Drzwi się zamknęły, a on był ranny. Dostał z cztery kule.. Mimo wszystko zdołał wstać. Sprawdził czy dysk jest cały i czekał aż zjedzie na sam dół kompleksu...

W międzyczasie...

Zaplecze kompleksu C.I.A

Kierowca Brucie: Catrina, Jack, Kenij... A gdzie Templar do cholery? Macie dysk?

Kenij: Spieprzyliśmy...

Jack: Bóg jeden wie co z nim się dzieje, chc...

Brucie: Chcecie powiedzieć że zostawiliście go samego przeciwko...

Catrina: Chciałam zostać, ale nalegał, żebyśmy uciekali, k**a

Brucie: Jasna cholera, uciekajmy. Niech Bóg ma go w opiece...

Tymczasem Templar dojechał na poziom zerowy. Otworzyły się drzwi windy i zobaczył przed sobą dziesięcio osobową grupę strażników przy drzwiach od windy...

NIERUSZAĆ SIĘ! JESTEŚ ARESZTOWANY! NIE PRÓBUJ STRZELAĆ, BO ZGINIESZ

Templar podniósł ręce do góry i podszedł powoli do przodu. Podszedł do śmietnika i w jednej chwili wyjął z kieszeni dysk, który wrzucił do kosza...

Obok niego był taki tłum ochrony, że nikt tego nie zauważył.

PRZESZUKAĆ GO...

CZYSTY

W WINDZIE JEST BROŃ, AK-47. PRAWDOPODOBNIE NALEŻY DO NIEGO..

JESTEŚ ARESZTOWANY ZA ATAK NA SIEDZIBĘ C.I.A. MASZ PRAWO MILCZEĆ...

Rozdział III

Apache


Środa, 04.09.2008r.

Siedziba Douglasów...

Paul: Ok, rozumiem, tak. Dzięki za informacje. Ok, tak...

Catrina: I co z nim?

Paul: Co? Zj* ście sprawę. Templar jest w areszcie. Ja pie*le... To była poważna akcja a wy go zostawiliście samego..

Kenij: Co z tym dyskiem?

Paul: Wg. informacji mojego informatora... nie znaleziono przy nim nic oprócz amunicji do AK-47 i kilku granatów... Pięknie. Bez danych bez Templara...

Jack: Musi być jakaś możliwość aby go odbić..

Paul: Jest, jest. Jutro o 14:30 będzie transportowany do zakładu karnego w Bostonie. Można go jakoś odbić...

Catrina: Po tej akcji na C.I.A będą zaj*ście wyczuleni na ataki. Musielibyście zaatakować konwój z co najmniej Apacha.. Nie mamy szans...

Paul: Racja, Apache. Dobra myśl. Baza wojskowa nieopodal Waszyngtonu.

Kenij: Chcesz ukraść Apacha? Myślisz, że TERAZ się to uda?

Paul: Poproszę Rogersa o mundur wojskowy. Ty jesteś dobrym hakerem, zrobisz fałszywkę przepustki, dzięki czemu przepuszczą Cię na teren bazy i zasiądziesz za sterami Apacha...

Kenij: Kiedy go przetransportowują? Jutro?

Paul: Jutro o 14:30 wyjeżdża spod sądu w Nowym Jorku.

Kenij: Sporządzenie dobrej fałszywki zajmie kilka dni. Nie wyrobię się.

Paul: To zrób taką, żeby Cię tylko przepuścili, do cholery. Musimy mieć ten śmigłowiec!

Catrina: Jaz Jackiem zdobędziemy dwa Hummery. Jack, ruszaj się.

Paul: Idźcie do Ralpha. Załatwi wam to.

Jack: Szykuje się kolejna "wyśmienita" i "profesjonalna" akcja. A idźcie w w cholerę.

Paul: Mogę Cię zabić tu i teraz. Chcesz tego?

Jack: Ku*a żartuję przecież. Eh, Catrina ruszajmy...

Catrina i Jack wyszli z willi


Kenij: A wracając do przepustki... Mogę zrobić słabszą, ale po kilku minutach od odczytu jej... komputer zorientuje się, że jest to fałszywka i włączy alarm w całej jednostce.

Paul: Bez obaw... Tommy dobrze biega. Mały sprint nikomu nie zaszkodzi.

Kenij: Dobrze, zrobię wszystko co w mojej mocy, sir.

Czwartek, 05.09.2008r. 14:50

Brama Bazy Wojskowej.

Strażnik: O, Dwayne Douglas. Jesteś nowy?

Tommy: Eckhem, tak, przenieśli mnie z bazy w Miami.

S: Ok, właź.

Strażnik zeskanował kartę..

piik...


Zgadza się.

Ruszaj, jesteś czysty.

Cztery minuty, jazda... - pomyślał i zaczął jak najszybciej biec w stronę lądowiska..

Spojrzał na stoper - 02:33.

Strażnik: Masz zezwolenie na przejście na lądowisko?

Tommy: To jest moje zezwolenie, Tommy ugodził strażnika paralizatorem... Ciało schował do stróżówki i pobiegł do helikoptera. Był w odległości około 70 metrów od helikoptera, kiedy usłyszał alarm.

UWAGA! INTRUZ! POWTARZAM DWAYNE DOUGLAS TO INTRUZ! MAMY INTRUZA! CZERWONY ALARM!

Tommy: One Tommy chance... Give me a chance, God.

Dobiegł do helikoptera i otworzył jego drzwi kartą magnetyczną. Słyszał krzyki:

TAM JEST! ZARAZ ODLECI, ZESTRZELIĆ GO!

Uruchomił silniki i po niespełna minucie odleciał...

Ciag dalszy nastąpi...

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

MAGNUM

4lipca godz. 11.10, 2242 r. New Reno
Jak co tydzień Louis przeglądał księgi rachunkowe. Dzień jak co dzień – pomyślał , interes
kwitnie , dochody rosną , ale gdzieś w głębi duszy wiedział że oszukuje sam siebie.
Od kilku miesięcy do jego uszu zaczęły dochodzić niepokojące wiadomości.
Najpierw były to plotki , potem opowieści różnych wędrowców w końcu fakty. Z początku nie dawał im wiary lecz gdy przybrały na sile , zaczął się niepokoić.
Dzika Banda , siedmiu wspaniałych , regulatorzy , te i inne określenia padały podczas
kolejnych czynów tej grupy: eksterminacja łowców niewolników z ich przywódcą Metzgerem
, rozbicie gangu Froga Mortona w Reading czy też zniszczenie bazy Raidersów na północny
wschód od New Reno.
Ta ostatnia wiadomość poważnie go zaniepokoiła Metzger i Morton to mięczaki ale żeby
rozwalić bazę bandytów bez licznego oddziału i ciężkiego sprzętu to po prostu niemożliwe.
Tymczasem załatwiło ich zaledwie siedmiu gości.
Pocieszał go fakt że nikt nie może pokonać jego cyngli uzbrojonych w pistolety laserowe.
Co ciekawe sprawcy tych wydarzeń używali tylko jednego typu broni Magnum 44. ,
nie odważą się , nie ośmielą się zadrzeć z „rodziną” która rządzi tym miastem.
Godz. 11.30
Rozważania te przerwał jeden z jego ludzi który wpadł do pokoju razem z drzwiami.
- co robisz idioto ?
- Jezus wyszeptał zdyszany
- co Jezus ?
- nie żyje
- no, już od dość dawna
- nie, Big Jesus Mordino gryzie glebę
- coo! jak to się stało ?
- podobno załatwił go jeden facet ?
- to niemożliwe tylko jeden ?
- tak
- może miał karabin Gausa, M-60, wyrzutnię rakiet ?
- nie tylko jeden rewolwer
- jaki ?
- Magnum 44.
- zimny pot oblał Louisa, na pewno Magnum 44. ?
- tak
- ten człowiek kimkolwiek jest musiałby być niesamowicie szybki co najmniej jak Billy Kid
- czy to na pewno ten pistolet ?
- na sto procent
Louis usiłował zebrać myśli , jeżeli to ten sam facet , ale nie tamten poruszał się zawsze w asyście sześciu kompanów , ten był sam ale ta szybkość niewiarygodna , nadludzka.
- postaw „chłopców” w stan gotowości , ściągnij wszystkich których zdołasz , „pchnij”
Kogoś do Bishopa zaproponuj rozejm a i wstawcie nowe drzwi , żelazne.
Nerwowo przeładowując pistolet Louis czekał na odpowiedź, sekundy dłużyły się jak minuty,
minuty ciągnęły się jak godziny.
11.40
Do pokoju wtoczył się plując krwią posłaniec. Bishop…nie…żyje.
Przed upadkiem powstrzymało go dwóch jego kumpli chwytając go za ręce.
Kto ?
Z zaciśniętej dłoni wypadł drobny przedmiot i poturlał się pod biurko.
Louis schylił się i podniósł go.
Widok zmroził mu krew w żyłach.
Była to łuska po naboju kaliber 44.
Barykadować drzwi , zasłaniać okna , bierzcie najcięższe gnaty i amunicję ppanc. , granaty i wszystko co tylko wpadnie wam w ręce.
Po dziesięciu minutach byli przygotowani na wszystko.
Teraz pozostało już tylko czekać.
11.50
Alarm!!! Coś się zbliża. Przez szparę w oknie Louis zobaczył jakieś dziwne urządzenie ,
przypomniało ono robota którego widzieli jego „chłopcy” podczas transakcji z enklawą , tylko co on tu robi ?
Z zamyślenia wyrwał go odgłos strzału
- jeden z naszych dostał
Rozpoczął się regularny ostrzał.
Po chwili grupka obrońców wiwatowała nad szczątkami robota.
Nagle jakby z podziemi za ich plecami wyrosło siedem postaci.
- grzejcie w nich ile fabryka dała – zakrzyknęła jedna z nich.
Salvatore nie mógł w to uwierzyć na placu pośród trupów jego ludzi stała siódemka postaci.
- zatrzymajcie ich za wszelka cenę
Zaryglował drzwi zasiadł za biurkiem opierając na jego blacie M-60.
12.00
Za drzwi dochodziły odgłosy strzałów pomieszane z krzykami umierających. Chwilę później
eksplozja rozniosła w strzępy drzwi.
Błyskawicznie wywalił całą serię w kierunku drzwi. Poczuł dotkliwy ból w prawej nodze.
- wiesz kim jestem ? Ja rządzę tym miastem. Jestem Louis Salvatore to moje miasto.
Odpowiedzią był szczęk odciąganego kurka.
- dogadajmy się , zostaniemy wspólnikami fifty – fifty.
Nieznajomy zbliżył się i zdjął hełm.
- to ty , giń zdrajco – powiedział sięgając prawą ręką po broń ukrytą w kaburze za plecami.
Salvarore opróżnił kaburę o całe życie za późno.
Sześć nowych kul tkwiło w jego ciele , z kącików ust zaczęła spływać krew.
- taki człowiek , takie miejsce , dlaczego? dlaczego? wychrypiał , kaszlnął i osunął się na podłogę.
- jak tam sytuacja Cass?
- w porządku
Tajemnicza siódemka pozbierała sprzęt i spokojnie opuściła progi salvatore’s bar.
Ten który był na początku nucił słowa pewnej chyba przedwojennej piosenki:
„Do not forsake me, o my Darling… "

PROSZĘ O KOMENTARZ NA TEMAT OPOWIADANIA TYLKO SZCZERZE

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

No tak, daję swoje opowiadanie na swoim Gramsajcie, gdzie nikt go nie czyta i próżno czekam na oceny. :) Sam się sobie dziwię że wcześniej nie zdecydowałem się zajrzeć w taki temat (czyli użyć wyszukiwarki, żeby go wyszukać). Ale nic, skopiuję to, co już umieściłem na Gramsajcie + to, co zdążyłem dodać. Starałem się stylizować na Shakespeare''a, jednakże wiem że nie jestem w stanie dorównać poecie. Scena druga - niedokończona. Tytułu jeszcze nie wymyśliłem - postanowiłem zostawić to na koniec, bo sam jeszcze nie wiem, jak ta historia do końca się potoczy.

Prolog
Dzwonią dzwony, dudnią bębny
Smutny starzec wzrok ma mętny:
Koniec nieszczęśliwy wieszczy,
A plecy jego pełne dreszczy;
Z umysłu swego czyta słowa:
"Zbliża się historia nowa
Śmierć przychodzi, żniwo zbiera
Miłość narzędziem wybiera."
Starzec, o kij podparty, stuka
Podeszwą twardą w twarde kamienie
Mając w myślach słowa, szuka
Owych słów jakie objaśnienie
Które poznacie, gdy skończy się sztuka.


Akt I
Scena I
Szymon
Przysięgłem ci, Mario, miłość dozgonną,
Ty kochasz innego, wiem to, i szanuję:
Nie będę stał ci na drodze, chociaż pluję
W twarz temu, któremu miłość nie jest już tak chłonną...

Maria
Dosyć, Szymonie; Twoje wszak gadanie
Wiele nie zmieni. Kocham tamtego,
Tak, jak wierna kobieta - męża swego.

Szymon
Ja nie kocham cię słabiej!
Jak ja ciebie ukochałem, tak tyś jego ukochała
I do dzisiejszych wyznań powód mi tylko dała.
Nie powiesz nic zatem? Dobrze, odejdę teraz.
Położę się spać pośród strachów i przeraz.

Szymon wychodzi
Maria do siebie
Cóż począć? Może się jednak pomyliłam
I szalę miłości zbytnio przechyliłam?
Może ta miłość to tylko złudzenie?
Może za rogiem innego spojrzenie
Tylko czeka, by zawrócić w głowie?
Ach, gdyby tak powiedzieć: "Idź sobie!"
Tej, która tak często nawiedza umysły
Młodych ludzi, i remont zarządza generalny.
A przestawiając, zmienia ichsze zmysły
W sposób taki, że już nieodwołalny.


Szymon
"Nieodwołalny", phi, cóż to za słowo!
Szybko ulata, a wypowiedziane na nowo
Wartości swojej nie traci w ogóle; i tak w koło.
Któż to tu drepcze, machając wesoło?

Adam wchodzi
Pozdorowienia, bracie.

Szymon
Zawsze mnie tak witasz, witając;
Innego zatem przywitania nie znacie?

Adam
A po cóż inne? Przywitanie ulotne,
Ucieka jak zając.

Szymon
A jakimż skrzydłem ono ulata?
Nie za lekkie te skrzydła, jakoby dla brata?

Adam
Bracie; Przestańmy prawić o bzdurach,
Bo po oczach widzę, żeś myślami - w chmurach.

Szymon
Nie dla mnie są i istnieją chmury,
Bo dzień smutno mi się toczy ponury.

Adam
Tak jak twe lico, jest ponure i smutne,
Więc cóż dla ciebie jest takim okrutnem?

Szymon
Miłość, bracie, nieskołnna do bytności;
A przynajmniej nie do wzajemności.

Adam
Pozwól, bracie, zgadnąć: Maria?

Szymon
Maria! Maria! To imię mi znane
I - Maria! - sercu takie kochane!
Wczoraj, gdym był u niej w domu
Wyznała mi, ona, i powtarzać nikomu
Nie pozwoliła: Tyś moim bratem,
Tajemnice tą ci opowiem zatem:
Otóż, Maria - imię to umysł mi drąży... -
Pokochała księcia; Cały jej dwór dąży
Do tego, by on pokochał ją także:
I na kobiercu ślubnym stanął, jednakże
Pewnego wieczoru, na balu, ona jemu
Zrobiła psotę. Wszak, jak obyczajowi staremu:
Kto się z kim czubi, ten się polubi.
On tedy myślał, że swój pierścień zgubił!
Ot, się okazało, iż Maria - na życie, ta nazwa! -
Krąg owy księciu sprytnie odebrała,
A gdy poń poszedł, oddać nie chciała.
Rzekła: "Chcesz odzyskać pierścionek, raz, dwa!
Zatańcz ze mną! Stańmy na płycie
Tego białego pałacu!" A on, jakby nic, skrycie
Wymknął się z budowli, do domu wrócił o świcie.
Maria, jak mi życie miłe, pierścień księciu oddała
I ze złamanym sercem do domu swego pognała.
Było to, ze trzy tygodnie temu, albo miesiąc cały
Do wczoraj zaś nie wiedziałem, co to za kabały
Ta kobieta wyprawia! Chciałem ją zaadorować,
Próżno, bez efektu. A wczoraj, chciałem zamordować
Samego siebie. Płakać chciałem, rzewnie
Że anioł znów smutnego zrobił ze mnie,
I roztargnionego, chciałem wiedzieć: Czemu?
Dlaczego Bóg tak te związki ustawia?
I wreszcie, co ja strasznego poczyniłem Jemu,
Że mnie pomiędzy związki trudne wstawia?

Adam
Mi ciężko odpowiedzieć, nie jestem kaznodzieją,
Żebym mógł cię jakąś obdarzyć nadzieją...

Szymon
Nadziejami żyłem, parę miesięcy, dosyć.
Pora cały ten bałagan w jedno miejsce złożyć,
I do śmieci wrzucić. Jedno tylko, bracie drogi
Wiedz, że właśnie zeszłem z tej miłosnej drogi.

Adam
Z miłością tak jest, że jej człowiek nie wybiera;
Sama znajduje w umyśle kochanka
Swoje miejsce, w którym jaka wybranka,
Mimo, że spoczywa, to jednak umysł sponiewiera.
Dobranoc, bracie. I bądź spokojny o siebie.

Adam wychodzi

Szymon
Gdzie spokój znajdę, chyba tylko w niebie.
Położę się w cichym grobie, na mogile,
Gdzie znajdą mnie jeno robaczki i motyle;
A anioły białe lekką mą duszę wyniosą w górę,
Gdzie zasiądę na jakąś pędzoną wiatrem chmurę
I stamtąd obserwował będę moją Marię!
Podczas, gdy anioły będą mi śpiewały arie,
Ja będę spoglądał w jej oczy, jak w rozrzucone
Gwiazdy na niebie. A te właściwe, porzucone
Przez mój wzrok, i umysł, i oczy, i zmysły!...
Będą jedynie, jak świece w lichtarzach
Jak w wierszach piękne poetów pomysły,
Którzy mocząc pióra w kałamarzach
Natychmiast na papier przenoszą słowa,
Po czym te, przeniesione, znikają mu z głowy
I istnieją już jedynie na kartce; I tak, jak te słowy,
Tak te gwiazdy, będą przeze mnie lekceważone;
Bo tylko dwie takie, te przeze mnie wymarzone
Które świecą bladym światłem w Marii oczach!
W ich pięknej głębi, w jej oczu przeźroczach
Można dostrzec toń pewną głęboką, dosadną
Że nawet z wodą morską, jak i rosą ranną
Wynosi siebie ponad wszystko inne.
Ach, spójrz na te gołębie niewinne!
One tak razem siedzą na twardym posągu,
Gruchając do siebie ciągle, jakby w ciągu
Minut pięciu, miał się świat zakończyć.
Lecz i mnie przychodzi rozmyślania kończyć,
Bo zaraz zacznie słońce mrok spędzać wokół
I promienie rozkładać, jak ten ogr - ostrokół*.


********************

Scena II
Tomasz
Bawmy się, bawmy, moi drodzy,
Wczoraj na dwór mój, trzy duże wozy
Zajechały, trunki przywożąc szlachetne.
A swoim smakiem tak w sobie świetne,
Że niemal rozpuszczają podniebienie.
Nie tylko tu napoje, ale także jedzenie:
Homary na stole, krewetki i chleby
Największe nawet zaspokoją potrzeby.

Barbara
Tomaszu, Tomaszu! -

Tomasz
Mamo!

Barbara
Tomaszu, Tomaszu, nie szalej z tym piciem,
Nie upijaj gości, chwilę wytchnienia daj!
Nie chcesz chyba, żeby psów naszych wycie
Zagłuszyły śpiewy pijanych mężczyzn... Aj!
No cóż pan robi, hajże, pośle, zbereźniku!
Sprawiasz, że podskakuję, a w tym trzewiku
To niezbyt stosowne, bo lada, lada moment
Wywinąć orła mogę, i jakiś tu ornament
Uszkodzić swym, dużym, ciałem.

Jonasz
Pani wybaczy, tego nie chciałem,
Żeby się pani tu przeze mnie zabiła,
Albo chociażby, żeby przewróciła.
Bo jak róże czerwone, i liście zielone
Tak pani najpiękniejsze lico, spalone
Rumieńcem, dla mnie najpięknieszym,
Ładniejszym nawet od róż najczerwieńszych.

Tomasz
A z pana romantyk, jak ze mnie... antyk.
Dajże pan spokój z tymi miłostkami,
I pędź pan po swoją służbę, bo homarów
Nam braknie. A tymi błahostkami,
Daj pan spokój i dostarcz towaru.


CDN.


* - nawiązanie, mało klimatyczne, do Shreka ;]

Ewentualne błędy językowe proszę wybaczyć, bo opowiadanie pisane/kontynuowane zazwyczaj w okolicach czwartej, piątej rano, w przypływie natchnienia. ;]

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Więc tak...
Tekst improwizowany na sztukę i nawet by Ci to wyszło, tylko odrobinę za mało didaskaliów w nim, tyle, co ... wchodzi; ... wychodzi. Nie jest to sprawa nawet niewielkiej ilości czynności. Wszystko zależy od tego, czy Twoje dzieło ma aspiracje zostać sztuką teatralną. ;-) Szekspir z tego co pamiętam didaskaliami nie sypał jak z rękawa, ale troszkę ich było, choć mogłem go pomylić z Molierem...
Troszeczkę błędów interpunkcyjnych, nic wielkiego, czasami zmieniasz szyk rymów, ale to błahostki.
Sam tekst jest znakomity. Rymy nie są wymuszone, co już jest wielkim plusem. Całość czyta się lekko i przyjemnie. Dobra robota i czekam na więcej. :-)

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

W zasadzie to najbardziej wzorowałem się na "Romeo i Julia" Shakespeare''a, a tam didaskaliów właściwie nie jest zbyt dużo. :) Cokolwiek, jest to mój ulubiony utwór tego barokowego pisarza. Zawsze starałem się dobrze zarymować, ale zawsze wychodził mi, jakby to powiedzieć, chłam. Ostatnio mnie tak "natycha", a zawsze chciałem napisać coś dłuższego. :D Od zawsze kręciło mnie kreowanie czegoś, tworzenie własnego świata, zarówno słowem pisanym, jak i innymi typu grafiką 2D i 3D, ale to już inna bajka.
Pozdrawiam i dzięki za komentarz. :)

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

A oto pierwsza część pisanego przez mnie w celach blogowych fanficku Eragona. Endżoj. ;)

Część 1 – Prawie nieudany zamach

Roran spojrzał w oczy swojego przeciwnika i z zaskoczeniem stwierdził, że aż tryskają energią. Albo chłopak był dobrym aktorem, albo wyjątkowo wytrzymałym wojownikiem. On sam po około półgodzinnej walce był totalnie wykończony, ale też starał się tego po sobie nie okazywać. Obawiał się jednak, że pot obficie spływający po jego czole i szyi go zdradza. Ostatkiem sił uniósł miecz i odbił nadchodzący z góry cios. Wykonał wolne pchnięcie, którego chłopak uniknął dzięki zgrabnemu obrotowi. Zanim Roran zdążył się zorientować, przeciwnik uderzył go płazem w dłoń i wytrącił mu broń.
Roran zaczął się śmiać, wycierając koszulą mokrą twarz. Młodzieniec patrzył na niego, zdziwiony tak godnym przyjęciem porażki. Nagle straszy mężczyzna z całej siły uderzył go wierzchem dłoni w policzek, obalając go na ziemię.
- Na arenie nigdy nie wierz w wygraną, dopóki sędzia jej nie ogłosi - pouczył Roran. - To twoja dzisiejsza, i zapewne ostatnia, lekcja, bo szermierki to ja już cię więcej nie nauczę.
- Panie, zbytek łaski...
- Nie mów już do mnie: „Panie”. Podczas turnieju zostaniesz mianowany na rycerza i przestaniesz być już moim giermkiem, a szkoda, bo trudno mi będzie sobie drugiego takiego znaleźć. Teraz będziesz równy nam, rycerzom służącym naszemu królestwu. Będziesz jednym z nas, mój drogi.
Chłopak uśmiechnął się i skłonił przed swoim królem po raz ostatni jako giermek. Przez długie lata pracował na to, co teraz miał osiągnąć. Szkolił się w walce bronią białą, w strzelaniu z łuku, jeździe konnej, etykiecie i Pradawnej Mowie. Zasłużył na to.
- Dziękuję ci, Roran-vodhr. - Młody rycerz skierował się w stronę wyjścia z sali treningowej.
- Chyba raczej: „Dziękuję ci, Roran-vor”! - zakrzyknął za nim król, po czym zaniósł się głośnym i szczerym śmiechem. Wyszedł z pomieszczenia, od strażnika wziął bawełniany ręcznik i zdjął koszulę. Poszedł korytarzem, jednocześnie się wycierając, czym wprawił w zgorszenie starsze damy dworu, a młodsze - w istny zachwyt.
Stanął pod drzwiami komnaty królowej i zapukał trzy razy.
- Momencik, jestem nieubrana! - usłyszał umiłowany głos Katriny.
- Tym bardziej wchodzę!
Jego oczom ukazała się najpiękniejsza istota świata. Niestety, jak najbardziej ubrana, za to wpychająca do szuflady pod łóżkiem stare książki. Robiła to w wielkim pospiechu, jakby chciała coś przed nim ukryć.
- Roranie, prosiłam, żebyś nie wchodził.
- Nieprawda. Zachęciłaś mnie! Musiałbym być nienormalny, żeby nie skorzystać z okazji... zobaczenia cię.
- Nago - dodała Katrina z ironicznym uśmieszkiem. - Nie twierdzę, że dzisiaj ci się to nie uda, ale teraz jestem jak najbardziej zajęta. Zbyt zajęta.
- Ale czym?
- Nie chcę cię w to teraz wciągać. Na pewno masz teraz mnóstwo obowiązków związanych z uroczystością i turniejem.
- Racja - powiedział Roran z irytacją. Położył się na łóżku, poczuł jednak pod plecami twardą okładkę. Wyciągnął spod siebie książkę i zerknął na stronę tytułową. - "Trucizny i zabójcze napary"... Planujesz dla mnie jakąś niespodziankę podczas uczty?
- Nie bądź głupi - zripostowała kobieta, rozpinając guziki turkusowej sukni. - Nawet o tym nie myśl. Po prostu się przebieram. Jak ćwiczenia?
- Dziadzieję. Dałem się pokonać młokosowi.
- Odezwał się staruszek. Sam jeszcze nie masz nawet trzydziestki. Co myślisz o tych? - Pokazała mu obcisłe brązowe spodnie.
- Zbyt wyzywające. Jeśli już pytasz mnie o zdanie, to królowa powinna chodzić w sukni, przynajmniej po pałacu.
- Nie zaczynaj tego znowu. Mianujesz Slannena na rycerza?
- Jasne. Zasłużył na to. Po co idziesz do biblioteki? - zapytał nagle w nadziei, że coś z niej wyciągnie.
- A-a-a-aa. Nie tak łatwo, mój panie. Powiem ci, kiedy się czegoś dowiem. Zajmij się uroczystością. Przyjeżdżają posłowie z Imperium!
- Proszę, nie psuj mi humoru. Dostatecznie zdenerwował mnie mój giermek.
- Nie dramatyzuj. Po prostu tracisz formę. Jak ty to ładnie ująłeś? Dziadziejesz.
- Wcale nie - odpowiedział, dobrze wiedząc, że Katrina tylko się z nim droczy. - Wiesz, że cię kocham?
- Spróbowałbyś nie. Muszę już iść. - Pocałowała go i wyszła ze swej komnaty.
Roran nie mógł powstrzymać pokusy. Stoczył się z łóżka i cichutko otworzył szufladę. Zaczął przeglądać dzieła - prawie wszystkie traktowały o truciznach, śpiączkach i alchemicznych oraz naturalnych sposobach wybudzenia z niej. Od kiedy jego żona interesuje się alchemia i medycyną? Gdyby nie był pewien jej uczuć wobec siebie, naprawdę zacząłby się obawiać siurpryzy ukrytej w pieczeni czy kielichu wina.

* * *

Lśniące srebrzysto pełne płytowe pancerze wisiały na stojakach. Zbrojownia pałacu w Carvahall, jak na wiek samego królestwa, byłą dość bogato wyposażona. Roran nie mógł się zdecydować, w której zbroi wystąpić podczas rocznicowego turnieju. Po długiej chwili zastanawiania się, zwrócił się do stojącego obok zbrojmistrza.
- Horst, lepiej ty coś dla mnie wybierz. Zawsze znałeś się na żelastwie lepiej ode mnie.
- Cóż, nie nazwałbym wykuwania motyk i grabi produkcją uzbrojenia - odrzekł były kowal z uśmiechem - ale myślę, że mogę w tej materii coś zdziałać.
- Dziękuję. Za wszystko. Gdyby nie pomoc twoja i Elain, nie obchodzilibyśmy jutro tej rocznicy. Wszystkiego, czego tutaj dokonaliśmy, dokonaliśmy wspólnie.
- Wiem, Młotoręki. To właśnie dlatego tak bardzo różnimy się od Galbatorixa. Współdziałamy, co daje nam większą siłę niż jego tyrania. Ale nie umniejszaj w tym tez swoich własnych zasług. To ty wywalczyłeś dla nas pięć lat odpoczynku od wojny.
- Gdyby tylko nie wisiało nad nami widmo kolejnej... - Roran westchnął ciężko. Jego królestwo było zbyt słabe, by opierać się długo siłom Imperium w razie ataku. Uśmiechnął się jednak i powiedział: - Troski odstawmy na później. Przygotuj naszych wojowników do turnieju. Mam nadzieję, że zmiażdżymy te ścierwa z Imperium!
- O to się nie martw, mój królu.
Roran wykonał pełen szacunku ukłon, po czym skierował się w stronę centralnego punktu pałacu - sporego dziedzińca. Dziesiątki chłopów z okolicznych wiosek w znoju kończyły stawianie trybun, namiotów i pawilonów. Na samym środku umieszczony był niski drewniany płotek, wyznaczający granice areny. Sama arena natomiast wysypana była piaskiem, co trochę utrudniało walkę, ale tworzyło w zamian całe mnóstwo nowych opcji taktycznych. Przeszedł się po niej kilka razy w tę i we w tę i wyprowadził kilka szybkich ciosów w stronę wyimaginowanych przeciwników. Z zaskoczeniem stwierdził, że jednocześnie nie może doczekać się turnieju i obawia się go. Głównym powodem jego obaw była niechęć do ukazania jakiejkolwiek słabości. A prawda była taka, że kilka lat prowadzenia polityki nowopowstałego państewka skutecznie oduczyło go walki wręcz. Jako król powinien świecić przykładem dla swoich poddanych, a najprawdopodobniej poniesie klęskę nawet z rąk chłopa, który nigdy w życiu nie trzymał miecza.
Skąd wziąłby podczas turnieju chłopa, który nigdy w życiu nie trzymał miecza, nie miał zielonego pojęcia. Przynajmniej jeden powód do obaw można skreślić z listy.
Westchnął, myśląc jednocześnie, że ostatnio robi bardzo mało poza wzdychaniem. Przypomniały mu się wszystkie lata, przez które walczyli z Galbatorixem, marzenia o jego obaleniu i pierwszych sprawiedliwych rządach od wielu, wielu lat. Wszystko na marne. Kiedy jego kuzyn, wraz ze śmiercią Jasnołuskiej, stał się na powrót zwykłym śmiertelnikiem, sny o wolności prysły niczym bańka mydlana. Teraz, po wielu kolejnych bojach, tym razem z prawem i administracją, po przekupieniu wielu wysoko postawionych urzędników, po uzyskaniu surdańskiego poparcia, udało im się wreszcie uzyskać pewną namiastkę sprawiedliwości. Królestwo Carvahall obejmowało terytoria od Teirmu, przez Daret, aż do granicy Du Weldenvarden, było więc większe od Surdy, ale za to dużo słabiej zaludnione. Były to głównie opustoszałe, jałowe obszary, nietknięte ludzką stopą. Mimo to ciągły napływ ludności z całego Imperium powodował tworzenie coraz to nowych osiedli i rozrastanie się tych już istniejących. Roran planował ogłoszenie w ciągu kilku następnych miesięcy obowiązkowego wstąpienia do wojska i w miarę profesjonalnego przeszkolenia młodych mężczyzn, nawet jeśli miałby to robić sam. Walka z Galbatorixem wciąż była prowadzona, pomimo iluzorycznego pokoju, a chętnych do niej nie brakowało.
- Rozmyślasz o przeszłości? - zapytała kobieta o jasnych włosach, trzymająca za rękę około sześcioletniego brzdąca. - Czy może o przyszłości? Co cię tak gnębi, Młotoręki?
- Nie zauważyłem was, Elain. Tak po prostu... wspominałem. Te wszystkie lata.
- Zmieniliśmy się, prawda? Od zwykłych wieśniaków, poddanych tyrana, przez jego największych wrogów, aż po szlachtę zamieszkującą własne państewko. Nasze życia wywróciły się do góry nogami, czyż nie?
- Tak i nie, Elain. Zmienił się nasz status społeczny, ale mimo wszystko wciąż jesteśmy tymi samymi ludźmi. Ja jestem królem, a ty hrabiną, ale...
- Tak, Roranie. Wszystko się zmieniło. Teraz od naszego widzimisię zależą losy wielu chłopów i ich rodzin, jednym ruchem palca możemy skazać wszystkich żołnierzy na wygnanie i wieloletnią banicję. Pytanie: czy ta władza i wiedza o tej władzy nas nie zepsuje?
- Jak do tej pory, nie zepsuła - odrzekł z konsternacją Roran. - Do czego zmierzasz, Elain? Próbujesz mi coś zarzucić?
- Na miłość, nie! - Kobieta wychyliła się przez barierkę i dotknęła jego policzka - Nie. Pragnę tylko nie móc kiedykolwiek czegokolwiek ci zarzucić. Tak, jak teraz.
- Czemu mi to mówisz? Czemu akurat w tej chwili? Nie wierzę, że nie masz żadnego powodu.
- To uwierz. Po prostu rocznica nakłoniła mnie do rozmyślań, tak jak ciebie. Muszę już iść. Nie lubię zrzucać wszystkich obowiązków na służbę. Żegnaj, Młotoręki.
- Żegnaj Elain. Dałaś mi do myślenia.
Złotowłosa kobieta odwróciła się i pociągnęła swoje dziecko za sobą. Roran pomyślał, że Horst jest szczęściarzem. Sam wciąż marzył o posiadaniu potomka, a najlepiej potomków. Katrina nie chciała jednak o tym słyszeć. Twierdziła, że jej sylwetka jest jej zbyt droga.

* * *

Na trybunach podniosła się niesamowita wrzawa, kiedy ogłoszono, że już za chwilę na arenie pojawi się sam król Młotoręki. Jego przeciwnikiem miał być rycerz z Imperium, przybyły specjalnie na tę okazję Gideon. Roran denerwował się. Cholernie. W tej walce nie mógł sobie pozwolić na przegraną. Po prostu nie mógł pokazać słabości przed Galbatorixem. Ten drań tylko na to czeka.
Wiedział jednak, że Gideon przewyższa go umiejętnościami szermierczymi. Władca zaniedbał trening. Teraz będzie musiał za to odpokutować, jeśli nie wymyśli jakiegoś sprytnego fortelu. Udawanie, że ma się złamaną nogę, nie było w tym przypadku najlepszym rozwiązaniem.
Slannen spełnił swoją ostatnią giermkowską powinność i pomógł swemu panu założyć wspaniałą zbroję przygotowaną przez Horsta. Była ciężka, ale na pewno wytrzyma wiele ciosów. Przez chwilę kusiło go, aby założyć hełm z przyłbicą, ale zasady są zasadami i nawet król nie może ich łamać. Zwłaszcza król.
Chwycił w urękawiczoną dłoń swój kunsztownej roboty młot - przydomek zobowiązuje - w drugą rękę wziął okrągły, drewniany puklerz i wyłonił się z namiotu. Wrzawa momentalnie urosła i przemieniła się w ogłuszającą falę gwizdów i okrzyków. Roran powitał zgromadzonych uniesieniem broni i stanął w pozycji, oczekując na swojego przeciwnika. W gardle rosła mu wielka gula, a w brzuchu czuł wirujące śniadanie.
Z płóciennej fortecy naprzeciw wyszedł czcigodny Gideon, którego powitały oklaski o wiele mniejsze, ale wciąż serdeczne i żywiołowe. Podczas festynów niektórzy zapominają o dawnych urazach. Wojownicy przywitali się, zachowując cały ceremoniał. Roran dobrze wiedział, że jego konkurent nie darzy go żadnym szacunkiem i z przyjemnością go upokorzy na oczach połowy królestwa. I wzajemnie.
Gideon bez zapowiedzi uniósł swój topór - zaskakujący dobór broni - i wyprowadził szybkie cięcie z góry, którego król uniknął równie szybkim obrotem. Uderzył na odlew młotem, przypadkowo trafiając przeciwnika prosto w napierśnik. Wykorzystując element zaskoczenia ponownie zaatakował, tym razem celując w rękę trzymającą topór. Trafił, a broń upadła na piasek.
Gideon nie marnował więcej czasu i kopnął Rorana w kolano, co porządnie nim zachwiało. Zarobił kolejne bolesne uderzenie młotem w tę samą rękę, ale ciężar zbroi pociągnął przeciwnika w dół. Zyskał cenną chwilę, którą wykorzystał na podniesienie topora.
Roran, wciąż leżąc, zaczął rozglądać się za swoim młotem, jednak jedyne, co ujrzał, to podnoszący na niego broń Gideon. Nie miał zamiaru ogłaszać kapitulacji, więc z trudem nabrał pełną garść piachu i cisnął nim w twarz zaskoczonego przeciwnika, który nie zdążył nawet zamknąć oczu. To sie nazywa nowa opcja taktyczna! Pomyślał Roran. Król szybko podniósł młot i samego siebie. Po dość długiej i męczącej wymianie ciosów, dostał w odsłonięte miejsce na zgięciu stawu ramiennego i kolejne kopnięcie w kolano.
Kiedy tak znowu leżał w piasku, przypomniał sobie o trzymanym w drugiej ręce puklerzu, którego nie użył jeszcze ani razu. Odczekał więc aż przeciwnik wymierzy w jego napierśnik - ciosy w głowę z oczywistych względów były zabronione, tych magowie nie byli w stanie uleczyć - i w ostatniej sekundzie uniósł tarczę. Topór z hukiem wbił się w drewno i za nic nie chciał wyjść. Roran pociągnął mocno, a po chwili Gideon leżał obok niego. Król wczołgał się na przeciwnika i uderzył go w twarz. Odrzucił daleko puklerz z wbitym weń toporem, wstał i przyłożył do piersi oszołomionego rycerza młot. Sędzia uznał zwycięstwo Młotorękiego. Roran odetchnął głęboko z ulgą. Udało mu się. Pokonał jednego z najlepszych rycerzy z Imperium. Udowodnił - całemu światu i samemu sobie - że nie jest z nim jeszcze tak źle.
Spojrzał na trybuny, gdzie siedziała rozradowana, krzycząca ze szczęścia i bijąca brawo wraz z resztą zgromadzonych Katrina. Chyba zasłużył na otrzymanie od królowej białej chusteczki.

* * *

Roran siedział na tronie, uważnie lustrując salę, po brzegi wypełnioną bawiącymi się ludźmi. Było wyjątkowo parno i duszno, pomimo otwartych na oścież półokrągłych okien. Ustawione przy ścianach stoły z jedzeniem powoli pustoszały, a lokaje nie nadążali z przynoszeniem świeżych potraw. Jednym słowem - zabawa była przednia.
Przynajmniej dla tłuszczy, nieświadomej ponurych myśli bijących się po głowie jej króla. Roran nie mógł przestać wspominać porażki pod Furnost, gdzie stracił wielu przyjaciół i w pewnym sensie brata - Eragon nigdy już nie był taki jak wcześniej. Nawet powstanie królestwa i świętowanie jego rocznicy nie było w stanie uśmierzyć bólu, wciąż tlącego się w głębi serca. Przyszłość również nie malowała się w jasnych barwach. Kruki zapewne krążyły już nad pałacem, wyczuwając widmo wojny. Galbatorix na pewno coś kombinuje, pomyślał Młotoręki. Dał nam pięć lat odpoczynku, udawał przyjaciela, przysyłał listy i podarki. Nie pozostawaliśmy mu dłużni. Ale czy czujemy do niego coś poza głęboko zakorzenioną i niemożliwą do wyplewienia nienawiścią? Nie sądzę.
Nagle pojawiła się Katrina, wreszcie ubrana w suknię koloru złota. Mocno - chyba nawet zbyt mocno - zaciśnięty pas podkreślał jej wspaniałą sylwetkę i ściągał spojrzenia ostro podpitych już mężczyzn. Jej rude włosy splecione były w dwa luźne warkocze, lśniące w świetle świec i magicznych lampionów zawieszonych pod sufitem. Wyglądała olśniewająco.
- Wyglądasz olśniewająco! - zawołał Roran. - Ale...
- Zbyt wyzywająco? - Położyła dłonie na biodrach i lekko wychyliła się w lewą stronę, przyjmując pozę, która pasowała bardziej do uru’baeńskiej ladacznicy niż do królowej. - Marudzisz.
- Chodź tu i nie prowokuj nikogo! - Złapał ją za ramię i przyciągnął do siebie. Usiadła mu na kolanach i wplotła dłonie w jego lekko kręcone włosy. - Wciąż żywię nadzieję, że twoje dziecko będę mógł nazywać własnym, a w takiej sytuacji nie dajesz mi gwarancji.
- Marudzisz - powtórzyła Katrina. - Zacznij wreszcie cieszyć się balem. Chodź, zatańczymy.
Nie zważając na protesty męża, królowa zaciągnęła go na środek sali, położyła mu rękę na ramieniu i zaczęła prowadzić. Roran tańczył beznadziejnie, ale jako król powinien zaprezentować się na parkiecie choć raz. Wokół nich utworzyło się spore kółeczko dworzan, pragnących obejrzeć parę, a potem bezlitośnie ją obsmarować, nie zostawiając na nich suchej nitki. Kogo to obchodzi, pomyślał Roran. Ważne, że będzie o czym gadać.
Kiedy wreszcie zakończyli widowisko, udali się pod jeden ze stołów z bufetem. Był zastawiony wyjątkowo suto - nie brakowało na nim zarówno dań lokalnych, jak i specjałów kuchni surdańskiej i krasnoludzkiej. Król sam był zdziwiony obecnością niektórych dań, ale narzekanie na ich mnogość byłaby zupełnie nie na miejscu.
- Cholera, nie ma wina - skomentował, patrząc na ustawione w rogu puste kielichy. Wychwycił w tłumie lokaja i przywołał go do siebie, z trudem przekrzykując gwar. - Przynieś wino. Byle szybko.
Kiedy tylko mężczyzna się oddalił, Katrina powiedziała:
- Mogłeś być trochę grzeczniejszy. Wiesz, co on sobie teraz o tobie pomyśli?
- Guzik mnie obchodzi, co on sobie pomyśli. Zaschło mi w gardle.
Królowa prychnęła. Chwilę później pojawił się ponownie lokaj, trzymający tacę z kielichem po brzegi wypełnionym musującym błękitnym winem, niesamowitym delikatesem pochodzącym z winiarni na północy Imperium. Był tylko jeden kielich. Tym razem to Roran prychnął z niedowierzaniem i wściekłością. Wcale by się nie zdziwił, jakby z nosa buchnęła mu chmura pary, niczym u sławnego Shruikana.
- Mój drogi - zaczął Młotoręki, kierując swe słowa do lokaja niosącego tacę. - Mój drogi chłopcze malowany. Jestem tu z królową. Więc chyba oczywiste jest dla osoby posiadającej choć odrobinę rozsądku, że miałem na myśli dwa kielichy wina. Więc czemu, do cholery ciężkiej, jest tu tylko jeden?!
- Spokojnie, kochanie - powiedziała Katrina, łapiąc męża za ramię. - Jeszcze ci ciśnienie skoczy.
-Mam nadzieję, że są mi Wasze Królewskie Mości w stanie wybaczyć to uchybienie - ukorzył się lokaj, czerwieniejąc na twarzy. - Za chwilę przyniosę następny kielich.
- Przynieś dwadzieścia! - warknął Roran, wyrywając mu tacę. - Mam ochotę się upić.
Katrina podniosła puchar i przytknęła go do ust. Roran miał ochotę na nią też się wydrzeć, w końcu wino zostało przyniesione dla niego. Zrezygnował jednak z tego planu, bo wiedział, że zyskałby na tym jedynie zimne łóżko przez najbliższe dwa tygodnie.
Odszedł od stołu i skierował się w stronę wyjścia. Na opustoszałym korytarzu chwycił wiszącą na kamiennej ścianie tarczę z wyrytym herbem jego rodu - dwoma skrzyżowanymi młotami na złotym tle. Grzmotnął nią w posadzkę i wrócił na salę w dużo lepszym nastroju, porywając do tańca jedną z dam dworu. Nawet nie zwrócił uwagi na wchodzący korowód kelnerów niosących dwadzieścia kielichów z winem.
Katrina uśmiechnęła się i chwyciła pierwszy z nich. Cóż, na balach trzeba umieć korzystać z nadarzającej się okazji.

* * *

Roran zwalił się na łóżko obok Katriny, ocierając czoło z potu.
- Widzę, że wciąż panujesz nad ciśnieniem - szepnęła mu do ucha królowa.
- Się wie.
- Teraz leć do swojej sypialni, nie powinieneś rano się tu znajdować. Masz przecież „tysiące spraw do załatwienia dzisiejszej nocy”. - zachichotała.
- Jak do tej pory załatwiłem już tą najważniejszą. - Wstał z łoża i mimowolnie spojrzał na dolną szufladę. - Powiesz mi, czego szukałaś w tych książkach?
- Nie teraz. Wciągaj gatki i wychodź czym prędzej. Zabierz się za te sprawy.
- Wolę zabierać się za nie z tobą.
- Sam też dasz radę.
Król spojrzał na nią krzywo, nie będąc pewnym, czy pojęła aluzję. Po chwili stwierdził, że na pewno pojęła, a jej odpowiedź ma zapewne drugie dno. Założył spodnie i koszulę, ucałował żonę w policzek i wymknął się na korytarz. Do czego to doszło, żeby król musiał cichaczem uciekać z sypialni własnej żony...
Po chwili usłyszał głośny huk, trzask i brzęk rozbijanego szkła. Otworzył, a właściwie prawie wyważył, drzwi i wtargnął do środka z siła małego tornada. Na podłodze leżała Katrina, do połowy ubrana w zwiewną haleczkę. Roran padł na kolana i dotknął jej szyi.
Ledwo oddychała. Podniósł ją i złożył na łóżku. Wyskoczył na korytarz i wydarł się na całe gardło:
- Leekarzaa! Meedyk! Gertrude, do cholery, szybciej!

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Nono, wydaję mi się, że poszedłeś trochę w bok od koncepcji Paoliniego. I dobrze, bo w książce na pewno będzie Happy End i Eragon przeżyje ( Z Saphirą u boku).
Generalnie nawet mi się podobało. Zabrakło natomiast...Głębi i wyrazu. Opowiadanie napisane dobrze, lecz bez emocji, to widać. Nie jest to wada, ale wiadomo, że gdy są emocję, jest lepiej :).
No i w zasadzie tyle, bo pisać umiesz. Dobra narracja i statyczna akcja, choć mogłaby być trochę bardziej żywiołowa.
Poza tym brak ,,twardości". Przydałby się bardziej dramatyczny i ,,krwisty" opis pojedynku. Nie za wiele krwi, ale musi byc głęboki, bo mam wrażenie, że przeszedłeś trochę ponad tym. To znaczy nie obchodzi cię tak ten pojedynek.
Druga rzecz, to nie błąd, lecz coś, co mogło by się przydać, a mianowicie sex. Nie chodzi mi tutaj o jakiś opis, bo to nie jest opowiadanie erotyczne, tylko fantastyka, ale tu też przeszedłeś nad tym. To jest w domyśle.
Oczywiście nie musi być zawarty. Broń Boże. To tylko sugestia. To nie jest aż tak potrzebne. Nadaje tylko opowiadaniu dojrzałości.
To tyle.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach


Witajcie!
Dawno nic nie dodałem, więc dzisiaj dla was przygotowałem nowe opowiadanko :) Tzn. Napisałem w wakacje, lecz teraz trafia do waszych rąk.
Mam nadzieję, że się spodoba :)
**************

EXODUS



Ziemia, rok 2007 wg. Rachuby ludzkiej.


Anioł zagłady zsiadł ze swego czarnego konia i rozglądnął się bacznie po okolicy. Wokół niego rozciągał się Afrykański step.
Uśmiechnął się z zadowoleniem. Ziemia. Dobrze.
W promieniu dziesięciu kilometrów nie było ani jednego człowieka. Same zwierzęta.
Anioł ukląkł i przyłożył dłoń do ziemi. Przymknął oczy. Tak, to tutaj wszystko się zaczęło. Tutaj pierwszy człowiek podniósł głowę i spojrzał na słońce mrużąc oczy. I tutaj wszystko się skończy...A właściwie zacznie się koniec.
Wstał. Podszedł do konia stawiając długie kroki. Z małego schowka przy siodle mogącego pomieścić w sobie cały wieżowiec wyjął długą, ciemną laskę zakończoną kryształową kulą. Potem podszedł do miejsca, gdzie stał przed chwilą i z rozmachem wbił ją w grunt. Następnie odwrócił się i płynnym ruchem wskoczył na konia.
Odjeżdżając uśmiechał się, słysząc, jak laska zapuszcza korzenie.
- A teraz czas na ludzi- mruknął do siebie.

***

Polska, rok 2008.

Sierżant Mleczko był bardzo zajęty. Siedział w swym radiowozie i spod przymrużonych powiek spoglądał na jadące samochody. Jego podopieczny, funkcjonariusz Kozłowski stał na zewnątrz i z zacięciem namierzał potencjalnych piratów radarem.
Mleczko uśmiechnął się pobłażliwie. Ten żółtodziób, zaraz po akademii był bardzo przydatną siłą roboczą. Jeszcze pełen zapału i werwy Kozłowski aż skakał z radości, gdy dowiedział się, że jedzie na pierwszy w swoim życiu samodzielny patrol. Mleczko też się cieszył.
Kozłowski odwrócił się w stronę samochodu i powolnym, pełnym poczucia władzy krokiem podszedł do policyjnego poloneza.
Sierżant spojrzał na niego pytająco i otwarł okno.
- Panie Sierżancie, melduje, że skończył się czas mojej zmiany!- zapiał młody.
Mleczko westchnął poczym uśmiechnął się do funkcjonariusza promiennie.
- Kozłowski, ja wam utrudniać życia nie będę, ale słyszałem, żeście chcieli zostać kiedyś porucznikiem.
- Tak, chciałem...
- No więc- Mleczko uśmiechnął się jeszcze szerzej- sugeruję, abyście dużo ćwiczyli.
- Tak jest! – odparł służbiście Kozłowski nie ruszając się z miejsca.
Mleczko przenikliwie spojrzał na swego podopiecznego.
- Ja wam, Kozłowski chcę pójść na rękę. Mam sentyment do takich młodych, dzielnych i otwartych na świat ludzi, jak wy. Myślę, że niedługo awansujecie. Dlatego też oddam wam moją zmianę.
- Tak jest, panie sierżancie!
Mleczko ziewnął.
- Odmaszerować.
Popatrzył, jak żółtodziób odchodzi i rozparł się na fotelu. Tak, naprawdę się cieszył, gdy mu go przydzielono.
Już miał zapaść w drzemkę, gdy przypomniał sobie o czymś jeszcze. Uchylił okno.
- Kozłowski!
- Tak, panie sierżancie?
- W ramach ćwiczeń odpornościowych pobiegnijcie do najbliższej stacji i z powrotem. Ażebyście nie zmarnowali czasu przyniesiecie dwie kawy i jakieś ciastka.

***

Anioł zagłady wylądował w małym, podmiejskim lasku obok którego przebiegała autostrada. Rozglądnął się uważnie wokół siebie, lecz nie zauważył niczego podejrzanego. Skrzywił się z niesmakiem na widok leżących tu i ówdzie stert śmieci. Ależ ci ludzie są beznadziejni. Jakby nie wiedzieli, że sami dokonują na sobie aktu zniszczenia. Dobrze przynajmniej, że to on dokończy ich żywota. Dobije ich konający świat. Tak, to najlepsze wyjście.
Czarny anioł z trzaskiem rozprostował palce.
A teraz się im objawi. Nastanie czas pożogi, czas krwi, czas paniki...czas apokalipsy.
Zresztą- Pomyślał anioł- Nie powinni być zaskoczeni. Nie aż tak. Jeźdźcy już dawno się im objawili.
Ciemny podjechał do autostrady. Słysząc hałas samochodów koń parsknął z niespokojnie. Anioł poklepał go po szyi. Jeszcze troszkę. Za parę minut się zacznie. Tyle razy już to robił w różnych światach. Wyjeżdżał na swym koniu i gnał w szaleńczym galopie szybciej, niż ich śmieszne pojazdy śmiejąc się opętańczo. Za nim ciągnęły czarne chmury. Potem wyciągał swój miecz i kosił paruset dla powiększenia paniki, a oni wiedzieli, że TO się właśnie dzieje. I wtedy następował koniec.
Potem co prawda były jakieś trąby, spadające gwiazdy, czy też smoki, lecz to już nie należało do niego. On wędrował ku innym światom gotowym na koniec.
Drzewa przerzedziły się i aniołowi ukazała się asfaltowa droga. Wyprostował się i w pełnym galopie wjechał pomiędzy samochody.

***

Sierżant Mleczko spał. Opasły brzuch wznosił się i opadał w rytm donośnego chrapania. Obok niego, na prawym siedzeniu walały się kubki po kawie i opakowanie po ciastkach.
Kowalski tymczasem stał na zewnątrz i wydawał mandat jakiemuś smutnie uśmiechniętemu staruszkowi w srebrnym BMW. Wyglądało na to, że stary chciał sobie na starość poszaleć. Drogówka i tym razem spisała się dzielnie.
Nagle w policyjnym polonezie odezwało się radio.
- Baza do Mleczki, Baza do Mleczki! Zgłoś się!
Mleczko mruknął cos przez sen i spał dalej.
- Baza do Mleczki! Mleczko, ty stary skurwielu obudźże się wreszcie!
Sierżant otworzył oczy i zaklął. Potem podniósł mikrofon.
- Czego?
- Nie ,,czego”, tylko powinieneś dziękować, że nie zgłaszam twoich notorycznych łamań regulaminu!
- Ach, dzięki ci wielkie, o panie mój- powiedział ironicznie Mleczko- Tylko to chciałeś mi przekazać? Jak tak to do wi....
- Nie, nie to- Przerwał mu twardy głos.- W waszą stronę kieruje się jakiś szaleniec na koniu.
- Hę?
- Po autostradzie. Jakieś wariat na koniu jedzie w waszą stronę wymachując mieczem. Może być niebezpieczny. Macie go zatrzymać.
- Ok., daleko jest?
- Będzie u was za jakieś dwie minuty.
- Dobra, zaraz go weźmiemy. Bez odbioru.

***

Czarny anioł pędził co koń wyskoczy po autostradzie. W ręku trzymał miecz, którym raz po raz okładał wyprzedzające go samochody.
Ciemny był bardzo zdziwiony. Te śmieszne ludziki skonstruowały maszyny, które potrafiły być szybsze od jego konia!
Ha, oczywiście nie podołałyby, gdyby pędził z prędkością światła, ale tu, na Ziemi mijałoby się to z celem.
Jadąc rozglądał się po twarzach siedzących w samochodach ludzi. Chciał zobaczyć panikę, strach, chciał, aby ludzie spostrzegli, że to już koniec i prawdę mówiąc anioł sam nie wiedział, co sadzić po ich zachowaniu.
Niektórzy na jego widok otwierali szeroko oczy, inni pukali się palcami w głowy, a jeszcze inni przecierali oczy. Paru motocyklistów, którzy przejeżdżali z naprzeciwka pokazało do niego środkowe palce. Ciemny uznał, że tak właśnie ludzie okazują panikę i zaczynał żałować, że nigdy wcześniej im się nie przyglądał, ale cóż, miał wiele pracy.
Nagle z tyłu dobiegł go jakiś ogłuszający dźwięk. Obrócił się w siodle i zobaczył niebieski samochód z błyskającymi światłami na dachu. To on właśnie wydawał te niepokojące dźwięki.
Anioł wzruszył ramionami i pędził dalej. Pewnie jakieś święto.
Uparty wóz jechał jednak za nim. Z okna wychyliła się jakaś postać z przytkniętym do ust stożkiem.
- Zjedź na pobocze! Zjedź na pobocze!- Zagrzmiał głos.
Anioł aż podskoczył. Z przestrachem popatrzył do góry. Nie, to nie ON. Odetchnął głęboko.
- Zjedź z drogi na pobocze!- zagrzmiało- Zjedź, bo będziemy strzelać!
Czarny obrócił się w siodle i zamachał groźnie mieczem. Niechaj poczują strach!
W odpowiedzi coś gruchnęło i gwizdnęło w powietrzu. Miecz wypadł czarnemu z ręki. Zaskoczony anioł strzepnął rękom i przyzwał miecz z powrotem. Co to było?
- Zjedź z drogi!
Hmm...Może zjechać. Będą pierwszymi światkami Armagedonu. Będą jego wysłannikami. Jako jedni z pierwszych zaznają końca...
Zjechał. Niebieski samochód zatrzymał się za nim. Wysiadło z niego dwu mężczyzn w dziwnych strojach.
Anioł zsiadł z konia. Grubszy mężczyzna podszedł do niego z ważną miną wolnym krokiem.
- No jak, obywatelu?- Zapytał- Chlapnęło się coś na imprezie, co?
Anioł popatrzył na niego zimno.
- Będziesz mi służył.
Gruby mężczyzna pociągnął nosem.
- Tak, tak...Kozłowski, przynieście mi tu alkomat!
- Alkomat?- zdziwił się anioł.
- Tak, obywatelu. No, to proszę mi powiedzieć...Gdzie to taka imprezka była?
Tymczasem podszedł do nich drugi mężczyzna nazwany Kozłowskim. W ręku miał jakiś dziwny przedmiot.
- No, to teraz pan tu dmuchnie i policzy w myślach do pięciu.
Zdezorientowany anioł wziął ciemną skrzyneczkę i przytknął do ust. Dmuchnął, podał Kozłowskiemu.
Ten spojrzał na ekranik i wytrzeszczył oczy.
- Panie sierżancie- rzekł- proszę spojrzeć.
Sierżant Mleczko skierował wzrok na ekran alkomatu, który migał pokazując ciągle inny wynik.
- Widocznie się zepsuł.- Mruknął i zwrócił się do Anioła- No, a może obywatel sobie lubi w żyłę dawać, co?
Anioł podniósł na niego spojrzenie swoich czarnych oczu.
- Nadciąga koniec. Koniec waszej rasy. Niedługo nadejdzie apokalipsa...
Kozłowski zmieszany tą wypowiedzą cofnął się o krok. Mleczko przeciwnie podszedł do Anioła zagłady i położył mu rękę na ramieniu.
- Tak, to jest bardzo smutne...Może nam pan to szerzej wyjaśni?
Anioł ucieszył się. No, nareszcie coś się dzieje.
- Jestem Ciemnym Aniołem, posłańcem, który ma za zadanie obwieścić nadejście czasu końca.
- Och, to straszne- Z miłym uśmiechem Mleczko objął Anioła po przyjacielsku i zaczął prowadzić do poloneza- Myślę, że musi pan to obwieścić. Zawieziemy pana tam, gdzie będzie pan mógł opowiedzieć to bardzo ważnym ludziom.
- Będziecie moimi posłańcami- Oświadczył Ciemny Anioł.- W ostatnich dniach świata będziecie wieszczyć zagładę. Ludzie musza być gotowi.
Sierżant pomógł Aniołowi wejść do wozu.
- Tak, tutaj o panie ci służyć będziemy.- rzekł- Na początek zawieziemy cię do twego przyszłego domu.
Anioł uśmiechnął się. Nikt nigdy jeszcze go tak nie cenił za wieści o końcu. I pomyśleć, że jeźdźcy Apokalipsy przestrzegali go przed tym światem!

***

Apokalipsa nadeszła dwa dni później. Zagrały trąby, lecz nikt z ludzi nie kwapił się zbytnio, aby wyjrzeć przez okno i zobaczyć, co się dzieję. Ludzie mieli ważniejsze rzeczy do roboty.

***

- Tatusiu, tatusiu! Jakieś trąby na polu grają!
Prezes Moczarski oderwał się od komputera i popatrzył na sześcioletniego syna ze zdziwieniem.
- Co?
- Trąby, tato. Tam, tam!- Malec wskazał ręką na drzwi.
- Aha, to dobrze. Idź się grzecznie bawić...Tatuś ma strasznie ważną pracę, wiesz?
Mały odwrócił się i pobiegł do salonu, gdzie jego mama siedziała na kanapie i jedząc piątą paczkę chipsów oglądała telenowele.
- Mamusiu! Trąby!
-Mhm...Daj mi spokój. Wojtek zaraz oświadczy się Anecie.
Malec przyzwyczajony już do takiej reakcji rodziców odwraca się, otwiera drzwi i wybiega do ogródka. Przez następnych dziesięć godzin jego rodzice nie zorientują się, że ich mały synek zaginął.


******EPILOG******


Zakład psychiatryczny w Nobozłęgu. Rok 2009 wg. Rachuby ludzkiej.

- To już czas! Nadeszła Apokalipsa! Koniec ostateczny!!!
Drzwi do celi otwarły się z hukiem. To środka weszła opasła pielęgniarka z groźną miną.
- Słuchaj no, panie Anioł zagłady. Albo się zamkniesz, albo zaaplikujemy elektrowstrząsy!
- Nadeszło ostateczne! Przygotujcie się na koniec!
Pielęgniarka westchnęła. To już czwarty raz w ciągu doby. Skinęła rękom. Do pokoju wpadło dwóch, napakowanych sanitariuszy.

Udostępnij ten post


Link to postu
Udostępnij na innych stronach

Utwórz konto lub zaloguj się, aby skomentować

Musisz być użytkownikiem, aby dodać komentarz

Utwórz konto

Zarejestruj nowe konto na forum. To jest łatwe!


Zarejestruj nowe konto

Zaloguj się

Masz już konto? Zaloguj się.


Zaloguj się
Zaloguj się, aby obserwować